Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Za, a nawet przeciw. Zagadka Lecha Wałęsy

Za, a nawet przeciw. Zagadka Lecha Wałęsy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7595-695-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Za, a nawet przeciw. Zagadka Lecha Wałęsy

 

 

Dzieje Lecha Wałęsy to opowieść o człowieku z tajemnicą

Piotr Semka

Poznaj biografię najsłynniejszego elektryka świata!

Blaski i cienia życia człowieka, który zmienił bieg historii!

Złożona historia życia Lecha Wałęsy - tego, który musiał….

Książka ZA, A NAWET PRZECIW napisana przez Piotra Semkę jest biografią obejmującą okres od sierpnia 1980 r. aż do czasu politycznej emerytury byłego Prezydenta RP.

Przedstawiony życiorys Wałęsy nie stanowi syntezy historycznej lat 1980-2013, choć siłą rzeczy, ukazuje ważny rozdział historii Polski. Tekst jest próbą odtworzenia politycznych wyborów lidera Solidarności. Ukazuje szanse i polityczne perspektywy ówczesnej Polski, a także błędy i zaniechania bardziej niż drobiazgowe monografie dziejów III RP.

 

ZA, A NAWET PRZECIW to pierwsza krytyczna biografia, obejmująca okres od sierpnia 1980 r, aż do okresu politycznej emerytury Lecha Wałęsy.

Jest próbą odpowiedzi na pytania: przed czym uciekał w swoim życiu najsłynniejszy polski elektryk? jak tajemnice przeszłości rzuciły cień na jego polityczną karierę?

Piotr Semka dokonuje rozrachunku z mitem Wałęsy ,opowiada o swoich spotkaniach z liderem Solidarności, wyraża subiektywne opinie .

Książka ukazuje koloryt tamtych czasów, w tym karnawału solidarności, a także późniejszego okresu, aż do prezydentury i wykorzystania Wałęsy do walki z ideą IV RP.

Szczególną troską autora jest dotarcie do młodego czytelnika, który nie doświadczył historii tamtych lat i staje przed dylematem dotyczącym właściwej oceny bohatera biografii.

Autor zestawia argumenty zwolenników i przeciwników kultu Wałęsy, zwracając uwagę na konieczność rzetelnego odniesienia się do kontrowersyjnych faktów z jego lat młodzieńczych i życia przed sierpniem 1980 r.

Piotr Semka ukazuje osobowość byłego Prezydenta, pełną sprzeczności, skomplikowaną, tajemniczą.

Mocną stroną oddawanej do rąk czytelnika książki jest rzetelność, bogactwo prezentowanych faktów i form przekazu, barwny, pełen publicystycznej swady język.

 

Polecane książki

Klany Wiedźm z Pendle zawsze skakały sobie do gardeł. Dzięki temu, że nieustający konflikt absorbował ich uwagę, ludzie byli względnie bezpieczni. Ale oto dwa zgromadzenia połączyły swe siły, a niedługo dołączy do nich trzecie. zjednoczone wspólnym celem będą miały dość mocy, by przywołać do teg...
Książka jest jedyną oficjalną biografią św. Ojca Pio, na podstawie której obywały się procesy beatyfikacyjny i kanonizacyjny. Autor obficie czerpie ze źródeł, do których należą listy Ojca Pio, kroniki klasztorne oraz wypowiedzi naocznych świadków. Pozycja przedstawia Świętego jako Cyrenejczyka d...
Ojczym zapisał Lucowi MacAllisterowi bajeczną fortunę pod jednym warunkiem. Aby ją otrzymać, Luc musi spędzić pół roku na polinezyjskiej wyspie, mieszkając pod jednym dachem z Joanną Forman, kochanką ojczyma. Oboje nie są zadowoleni z tego nakazu i nie rozumieją, czemu ma on służyć. Jedna...
Niniejsza praca jest pierwszym, całościowym, naukowym opracowaniem nowatorskiego tematu (…) tworzy dzieło imponujące. [Analiza] jest przeprowadzona w świetle nauczania Kościoła po Soborze Watykańskim II i dostępnej literatury teologicznej, fragmentarycznej, ponieważ nie istnieją całościowe opracowan...
  Tłumacz musi odpowiedzieć na pytanie, „co przetłumaczyć?” a więc określić, „jakie są jego dominanty” i „jak przetłumaczyć?” a więc „jakie są możliwości translacji?” ale przede wszystkim winien on wiedzieć, „dlaczego?” podejmuje takie, a nie inne decyzje, motywowane pytaniem o powód i cel swoich dz...
Postać Wiercieńskiego, mimo iż nie zasługuje na zapomnienie, znana jest stosunkowo niewielkiej grupie osób. Za walkę z bronią w ręku w szeregach powstańczych zesłano go na Sybir, skąd powrócił dopiero po paru latach. W kraju zajął się początkowo prowadzeniem rodzinnego majątku ziemskiego, co dawało ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Semka

Strona redakcyjna

Redakcja

Filip Memches

Korekta

Dariusz Godoś

Projekt okładki

Miłosz Lodowski

© Copyright by Wydawnictwo M, Kraków 2013

ISBN 978-83-7595-626-9

Wydawnictwo M

ul. Kanonicza 11, 31-002 Kraków

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:mwydawnictwo@mwydawnictwo.pl

www.mwydawnictwo.pl

www.ksiegarniakatolicka.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Tę książkę dedykuję mojemu
świętej pamięci ojcuLeopoldowi
(1923-1996), żołnierzowi Armii Krajowej, który w odróżnieniu od wielu
rówieśników ze swego pokolenia miał szczęście dożyć upadku komunizmu. Ale u schyłku
życia doświadczył też goryczy obserwowania tego, co uczyniono z tą
odzyskaną wolnością

Wstęp

Po raz pierwszy o Lechu Wałęsie usłyszałem w grudniu
1979 roku.

W moim rodzinnym Gdańsku chodziłem wówczas na kurs
angielskiego w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Zgromadziło się tam bardzo
różne towarzystwo. Ja miałem 14 lat i szykowałem się do liceum. W naszej
grupie najbardziej zwracał na siebie uwagę Władek, wszechwiedzący
taksówkarz.

16 grudnia 1979 roku ujawnił nam, że pod bramą stoczni
odbył się wiec w rocznicę masakry z 1970 roku. „Jakiś stoczniowiec
przemawiał i zapowiedział, że zostanie zbudowany pomnik poległych”. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że tym kimś był Lech Wałęsa.

Trzydzieści cztery lata później, w 2013 roku, mam za
sobą już ponad trzy dekady życia w kraju, w którym imię Lecha Wałęsy wciąż
przykuwa uwagę Polaków. Młodzi słyszą o zasługach lidera „Solidarności” w
obaleniu komunizmu, a jednocześnie mogą przeczytać rzetelne prace naukowe,
które na podstawie dokumentów i jak dotąd niezakwestionowanych
przekonująco badań wskazują na Wałęsę jako agenta SB o kryptonimie
„Bolek”. Wreszcie obserwują dziś zdziwaczałego opozycyjnego weterana,
który co rusz kogoś obraża. Słuchają głosów jego obrońców i zarzutów jego
krytyków i często nie potrafią sobie wyrobić jakiegoś spójnego obrazu
niegdysiejszego lidera „Solidarności”.

Jak pogodzić kult osoby Wałęsy z wychodzącymi co rusz
na jaw wątpliwościami co do roli tego polityka w czasach PRL, ale i
rozmaitymi faktami z czasów ruchu „Solidarności”, jakie nie pasują do
legendy związkowego przywódcy?

Ileż to już razy ironicznie uśmiechający się
zwolennicy kultu Wałęsy zadają chwytliwe pytanie: „Jeśli Wałęsa był
agentem komunistycznej bezpieki, to jak mógł obalić komunizm w Polsce?”.
Inni nawet jeśli przyznają, że Lech Wałęsa miał jakiś „niedobry epizod” na
początku lat 70., to wskazują, że niknie on w porównaniu z jego zasługami
z Sierpnia ’80 czy okresu stanu wojennego. Ale żaden z nich nie jest w
stanie przekonująco wytłumaczyć, dlaczego Wałęsa nigdy nie zamknął raz na
zawsze sprawy tego rzekomo mało istotnego incydentu z początku lat 70., w
pełni go naświetlając.

„Nikt nie lubi tłumaczyć, że nie jest wielbłądem”,
„Lechu ma prawo wpadać w złość, gdy oskarżają go ludzie, którzy sami nie
grzeszyli w PRL odwagą” — takie pseudowyjaśnienia mają zamykać usta
oponentom.

Nikt nie kusi się o wytłumaczenie, dlaczego prezydent
zażądał wglądu do dokumentów akurat teczki „Bolka” i czy jest w posiadaniu
tych dokumentów, jakie po przekazaniu do Pałacu Prezydenckiego już do UOP
nie wróciły. Zamiast tego obóz III RP woli skupiać się na najlepszym
okresie między Sierpniem ’80 a doprowadzeniem do wyborów 4 czerwca 1989
roku. Pozwala to zwolennikom Wałęsy uciec od pytań o jego prezydenturę, a
następnie o rolę sojusznika Platformy Obywatelskiej, przynajmniej od 2005
roku aż do dziś.

Nie podzielam opinii lekceważących tak zwany epizod z
młodości Wałęsy. Moim zdaniem, położył się on wielkim cieniem na całym
jego życiu. A jednocześnie nie zmienia to faktu, że Wałęsa był w latach
1980-1990 liderem walki z komunizmem.

W tej książce spróbuję przedstawić życie
najsłynniejszego elektryka świata i pokazać, jak oba jego oblicza — to
jasne i to mroczne — przeplatały się w różnych okresach. To nie ma być
książka historyczna z tysiącami faktów czy dokumentów. Chcę spróbować
ocenić, kiedy Wałęsa przysługiwał się Polsce, a kiedy nie. W jakich
momentach życia jego wcześniejsze kontakty z SB wpływały na jego decyzje.
Chcę też zmienić logikę opowiadania o Wałęsie, która skupia się na dniach
chwały tego polityka z lat 1980-1990, za to wstydliwie pomija jego
prezydenturę. Stoję na stanowisku, że zmarnowane szanse pięciu lat, gdy
był głową państwa polskiego, w dużej mierze wpłynęły na kształt Polski w
pierwszych latach istnienia III RP. Trudno też dziś, w roku 2013,
lekceważyć już prawie 18-letni okres postpolitycznej emerytury Wałęsy, w
trakcie którego, jakby dla ilustracji wcześniejszych lat, wyszły na jaw
wszystkie niedobre cechy jego charakteru i poplątany sposób myślenia o
Polsce.

Dzieje Lecha Wałęsy to opowieść o człowieku z
tajemnicą. Liczni dramaturdzy i pisarze uwielbiali budować fabuły swoich
dzieł na emocjonującej kontradykcji. Oto bohater, którego historia
wyniosła do sławy i uwielbienia tłumów, ukrywa jakiś obciążający sekret ze
swojej przeszłości. Tak zbudowano fabuły wielu dzieł. Można by wymienić
„Giaura” Byrona czy „Pana Tadeusza” (chodzi tu o stworzoną przez
Mickiewicza postać Jacka Soplicy). Najczęściej autorzy, rozpoczynając
swoje dzieło, rozsiewają wpierw w swoim tekście rozmaite znaki zapytania i
aluzje co do niedobrej przeszłości bohatera, aby dopiero w finale
przedstawić czytelnikowi bulwersującą prawdę o tej postaci. Inni pisarze
straszny sekret ujawniają na samym początku, aby czytelnik mógł
obserwować, jak próby ukrycia prawdy kształtują losy bohatera.

Jak postąpić w wypadku Lecha Wałęsy? Zacząć tak jak
Paweł Zyzak od dzieciństwa i młodości Wałęsy, aby poprzez opisy jego
współpracy z SB na początku lat 70. dojść do jego roli przywódcy Sierpnia
’80 i lidera „Solidarności”? Taka logika jest uczciwa pod względem
chronologii, ale nie pozwala, szczególnie młodszym czytelnikom, zrozumieć
przyczyn ogromnej fali zachwytu, jaki wywołał Wałęsa w roku 1980 i 1981.

Spróbuję też na dalszym planie tej opowieści
przedstawić moją własną historię postrzegania Lecha Wałęsy. Opowiem o tym,
jakim go poznałem i zobaczyłem w Sierpniu ’80, ale nie unikając
retrospekcji do mrocznej przeszłości z początku lat 70. Opowiem również,
jak kibicowałem Wałęsie w latach rządów ekipy Jaruzelskiego, najpierw jako
popierający podziemie nastolatek, a potem jako redaktor podziemnego pisma
Regionu Gdańskiego „Solidarności” i wreszcie dziennikarz w świecie mediów
po 1989 roku będący świadkiem prezydentury Wałęsy i okresu jego
politycznej emerytury. Jako człowiek mediów byłem bliżej wielu wydarzeń
niż czytelnicy moich tekstów i opisując lidera „Solidarności”, brałem
odpowiedzialność za uczciwość mojego przekazu. Dlatego nie wahałem się
zadawać bez żadnej taryfy ulgowej pytań o jego przeszłość, gdy zaczęły
wychodzić na jaw dotyczące jej niepokojące informacje.

Czy może mnie nie obchodzić, jak naprawdę wyglądała
kariera Wałęsy? Przecież to poprzez pryzmat jego postaci sam jakoś
kształtowałem siebie, swoje poglądy, ideały i wreszcie wizję dobra Polski.
Te lata spędzone na obserwowaniu „Lecha” musiały znaleźć odbicie w tej
książce. Bo przecież pytania o Wałęsę towarzyszyły mi od samego początku
mojego zaangażowania w antykomunizm, a potem w moim dziennikarstwie. Ta
książka zamyka ponad trzy dekady mojego zmagania się z fenomenem, a potem
tajemnicą życiorysu Wałęsy. W cieniu najsłynniejszego elektryka
wzrastałem, dojrzewałem i z oceną jego kariery politycznej zmagam się do
dziś. Mam nadzieję, że czytelnik nie weźmie tych osobistych odniesień jako
czegoś niestosownego.

Jest rzeczą tragikomiczną, jak sam Wałęsa wysadza w
powietrze żmudną akcję lukrowania swojego życiorysu przez tych, którzy
wychwalają go na złość prawicy. Opowieści sławiące tego polityka jako
bohatera stanu wojennego i Okrągłego Stołu są kupowane przez zwolenników
III RP, ale sam Wałęsa im zaprzecza, podając coraz to nowe wersje wydarzeń
lub prowadząc polityczne wojenki o kształt przeszłości na przykład z
Bogdanem Borusewiczem czy Henryką Krzywonos. To też tłumaczy, dlaczego poważni
profesorowie historii nie garną się do pisania biografii Wałęsy. Po prostu
sam bohater co rusz koryguje swoje kolejne wersje tego, co było kiedyś, a
przy okazji jest nieznośnym egotykiem, który nawet najbardziej pochlebne
dzieło i tak odsądzi od czci i wiary z racji jakiegoś drobiazgu.

„Lech Wałęsa był żartem historii i jednocześnie nim
nie był” — te słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego można pojąć tylko po
analizie wszystkich etapów życia najsłynniejszego elektryka świata. Wałęsa
stał się przywódcą walki z komunizmem i bez niego komunistyczne państwo
trwałoby być może znacznie dłużej. Ale potem zrobił wiele, aby wzmocnić
„lewą nogę” i współtworzył sytuację, w której generałowie Jaruzelski i
Kiszczak pozostali bezkarni. To dziedzictwo epoki Wałęsy.

Jest znamienne dla realiów III RP, że na palcach
jednej ręki można policzyć biografie Wałęsy. A jedyna z nich oparta na
solidnej bazie źródłowej to książka Pawła Zyzaka „Lech Wałęsa — idea i
historia. Biografia polityczna legendarnego przywódcy »Solidarności« do 1988 roku”. Jest to najlepsza i najbardziej
wnikliwa pozycja o pierwszej fazie aktywności Wałęsy, jaka dotąd powstała.

Kolejne dwie książki to pozycje popularyzacyjne:
„Wałęsa. Ludzie, epoka” duetu Krzysztof Burnetko i Jerzy Skoczylas z 2005
roku oraz „Jak Lech Wałęsa przechytrzył komunistów” byłego niemieckiego
korespondenta w Polsce Reinholda Vettera z 2010 roku. Mamy wreszcie
„Zadrę” Jana Skórzyńskiego, w której widać nieśmiałe próby odniesienia się
do znaków zapytania wokół lidera „Solidarności”.

Co charakterystyczne, zarówno Vetter, jak i Skórzyński
skupili się na epopei „Solidarności”, a na margines swoich książek
spychają prezydenturę Wałęsy. Jan Skórzyński poświęca tej prezydenturze
tylko 16 stron na 250, a Reinhold Vetter niewiele więcej — 68 na 437.

To jednak nieprawda, że fakty z życia Wałęsy z okresu
sprzed 1980 roku, znaki zapytania z lat epopei „Solidarności” i wreszcie
pięć lat spędzonych przez niego w Belwederze nie mają ze sobą związku.
Wszystko to, co było złe w działalności i charakterze Wałęsy sprzed 1989 roku, odbiło się fatalnie na jego niedobrej
prezydenturze.

Jednocześnie pisząc o liderze „Solidarności”, chcę
przypomnieć, jak Wałęsę postrzegali Polacy i co o nim wiedzieli w
kolejnych latach od Sierpnia ’80, a także jak postrzegałem go ja sam w
ciągu tego okresu. Spróbuję wyjaśnić, jak Wałęsa odważnie rzucający
wyzwanie władzom PRL mógł być tą samą osobą, która potem drżała przed
czarną teczką z dokumentami na temat swojej niedobrej przeszłości.

Jest to przede wszystkim opowieść o stosunku Wałęsy do
komunistycznej władzy, a po 1990 roku do obozu solidarnościowego i
postkomunistów. Chcę pisać historię polityczną, więc na przykład poglądy
Wałęsy na gospodarkę czy sprawy zagraniczne ważne będą dla mojej opowieści
wyłącznie jako element szerszych sporów z poszczególnych okresów jego
kariery. Tak samo tylko w pojedynczych wypadkach będę się odnosił do życia
rodzinnego bohatera tej książki.

Będę się też starał jak najczęściej oddawać głos
samemu Wałęsie, sięgając do jego wywiadów i wystąpień.

Nie jest to również synteza historyczna lat 1980-2013,
choć opisując Wałęsę w tym okresie, siłą rzeczy opisuje się dzieje Polski.
Ale odtworzenie politycznych wyborów lidera „Solidarności” więcej mówi o
szansach i zaniechaniach Polski niż drobiazgowe monografie dziejów III RP.

Dziś pełnoletność osiągają młodzi Polacy, którzy
urodzili się w 1995 roku, gdy Lech Wałęsa opuścił urząd prezydenta. Ta
książka jest przede wszystkim dla nich.

ROZDZIAŁ 1. Polska odkrywa Wałęsę

Rozdział 1

Polska odkrywa Wałęsę

Pierwszy raz zobaczyłem na własne oczy Wałęsę 16
grudnia 1980 roku. Po mszy w Stoczni im. Lenina grupa jej
pracowników niosła na swoich barkach parumetrowy drewniany krzyż, który
wbito w miejscu, gdzie stoczniowcy zginęli od strzałów milicji w grudniu
1970 roku. To wówczas pierwszy raz usłyszałem słowa: „Nazywam się Lech
Wałęsa. Niektórzy z was pamiętają mnie z komitetu strajkowego w strajku
grudniowym. Dziś wbijamy w tym miejscu krzyż, aby na tym miejscu uczcić
zabitych kolegów”. Nie trzeba było się domyślać, że to właśnie był lider
protestu. Wałęsa mówił jak przywódca, zachowywał się jak przywódca i
wszyscy natychmiast uznali, że nim jest.

Co czyni lidera kimś wyjątkowym? W wypadku Wałęsy była
to suma wielu czynników. Na pewno pomógł mu fakt, że był pamiętany przez
część stoczniowców jako jeden z przywódców Grudnia ’70. A masakra sprzed
niemal dekady tkwiła jak cierń w pamięci nie tylko stoczniowców, ale i
wszystkich gdańszczan. To był wyrzut sumienia z powodu próby zapomnienia o
tych, którzy wówczas zostali rozstrzelani. Przypominają się frazy
Zbigniewa Herberta z jego „Prologu” o powstańczej Warszawie: „Nie ma tego
miasta, zeszło pod ziemię”. Herbert czuł swoim poetyckim instynktem, że
ofiara dziesiątek tysięcy powstańców 1944 roku nie pozwala na
bezrefleksyjne zginanie karku pod komunistycznym jarzmem. Tak samo
mieszkańcy Trójmiasta mieli gdzieś w pamięci i sercu obraz Gdańska czy
Gdyni pacyfikowanej przez komunistyczną milicję i wojsko. Mimo pozoru
gierkowskiej epoki konsumpcji i beztroski coś tkwiło jak zadra w pamięci
mieszkańców Trójmiasta. Była to pamięć, że władza nie dotrzymała złożonej
po grudniu 1970 roku obietnicy postawienia pomnika zastrzelonym. To
dlatego wieści o działaczach Wolnych Związków Zawodowych, którzy składali
wieńce pod bramą stoczniową — przechodziły z ust do ust. To dlatego
taksówkarz Władek uznał, że musi się podzielić wieścią o czczeniu
stoczniowych ofiar. I to dlatego wbicie krzyża w miejscu, gdzie
rozstrzelano robotników, było aktem nadania protestowi rangi wydarzenia, z
którym utożsamiać się mogły setki gdańszczan, a nie tylko sporem o
kiełbasę.

Wałęsa zdobył też zaufanie stoczniowców, wykazując
umiarkowanie i pewną dojrzałość. Gdy rozpoczął się strajk, iluś starszych
stoczniowców bało się, że jakiś zapaleniec znów wyprowadzi robotników na
ulicę, choćby pod nieodległy Komitet Wojewódzki PZPR. Gdy tylko Wałęsa
wyraźnie zaznaczył, że strajk odbywa się na terenie zakładu i nie ma mowy
o żadnych pochodach na miasto, nawet bardziej ostrożni nabrali do niego
przekonania. Ale przede wszystkim stoczniowcy czuli, że jest jednym z
nich. Mówił jak robotnik, żartował jak robotnik, nosił nawet wtedy nieco
prowincjonalne marynarki z bistoru i tandetne koszulki polo z PRL-owskich
sklepów. Nawet gdyby ktoś powtórzył wtedy jakieś podejrzenia dotyczące
szemranych kontaktów z władzami, zapewne by go zakrzyczano. Choć jak potem
się okazało, starsi stoczniowcy mieli swoje wątpliwości co do byłego
kolegi. Ale wtedy nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy pozbywali się
lęku. Ta nowa wspólnota, jaka wytwarzała się dosłownie z dnia na dzień na
terenie stoczni, była wspólnotą ludzi, którzy mieli świadomość, że w
przeszłości każdy miał mniejsze lub większe grzeszki. Ale w imię wspólnego
celu — wpierw podwyżek i przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz, a potem walki o wolne związki
zawodowe — łączono się we wspólnej walce. To było doświadczenie opozycji
końca lat 70. Z racji szacunku dla rzucenia wyzwania władzy komunistycznej
wybaczano Jackowi Kuroniowi zwalczanie niepodległościowego harcerstwa,
Adamowi Michnikowi — brata stalinowca, a pisarzom sygnującym apele do
władz dobrotliwie zapominano ich stalinowskie dziełka z przeszłości.
Dotyczyło to nawet liderów strajku. Joannie Dudzie-Gwieździe nie
wypominano przynależności w PZPR do 1968 roku. Bogdan Lis, jeden z liderów
strajku, był w PZPR nawet w chwili trwania protestu.

* * *

W pierwszym albumie o Sierpniu, wydanym jeszcze w 1981
roku, zamieszczona jest seria dość zagadkowych zdjęć przedstawiających
jakiegoś człowieka o wyglądzie inżyniera w garniturze i krawacie. Ten
dziwny człowiek wpierw emocjonalnie coś wyjaśnia, stojąc na podium Sali
BHP, a potem podstawia sobie krzesło i przysięga na krzyż wiszący tam na
ścianie. Dopiero po latach zapytany o te sceny Krzysztof Wyszkowski
tłumaczy, że był to Zdzisław Marchilewicz — delegat przysłany przez trzy
strajkujące zakłady z Pruszcza Gdańskiego, który w ich imieniu zgłosił
akces do protestu.

„Ktoś rozpoznał go i wypomniał mu fakt, że jest
sekretarzem zakładowej organizacji PZPR. Marchilewicz, chcąc udowodnić
czystość swoich intencji i chęć zaczęcia wszystkiego od nowa, przysięgał
na krucyfiks i co więcej — wszyscy uznali to za zamknięcie dyskusji”.
(Krzysztof Wyszkowski, relacja 15.06.2013).

Ta scena pokazuje, jak szybko uczestnicy strajku
uznali, że protest jest jakby duchowym katharsis — szansą
dla wszystkich, którzy wcześniej zginali kark przed władzą.

Bronisław Wildstein, wówczas działacz krakowskiej
opozycji antykomunistycznej, przybył na strajk do stoczni już pierwszego
dnia. Tak wspomina on scenę pierwszego spotkania dyrekcji z delegacją
strajkujących:

„Na salę pełną robotników w drelichach weszła pewna
siebie grupa dyrektorów w eleganckich garniturach z Mody Polskiej i z
papierosami w ustach. Dyrektor stoczni od razu przybrał lekceważący ton.

»Co to za postulat numer 1? Przywrócenie Anny
Walentynowicz do pracy? Mowy nie ma! Przecież tę sprawę już rozstrzygnął
sąd pracy. Przejdźmy do kolejnych punktów« — ogłosił władczym tonem i
poczułem, że zbici z pantałyku stoczniowcy zapadają się w sobie. I wtedy
po raz pierwszy usłyszałem Wałęsę: »Zaraz, zaraz! Albo dyskutujemy o
pierwszym postulacie, albo w ogóle nie ma o czym gadać!«.

»Tłumaczyłem to już panu. Sąd to rozstrzygnął« —
pogardliwie prychnął dyrektor.

»Co znaczy sąd pracy rozstrzygnął?« — przerwał mu
gwałtownie Wałęsa. »Teraz to my jesteśmy sąd pracy. Nie ma powrotu
Walentynowicz, nie ma rozmów«.

W jednej chwili Wałęsa odwrócił potencjał sił. Po
chwili to dyrektorzy zaczęli się gubić, a stoczniowcy wybuchali śmiechem.
Bez zdecydowania Wałęsy butni aparatczycy zakrzyczeliby niepewnych siebie
robotników” (Bronisław Wildstein, relacja 21.08.2013).

Podobny przykład błyskawicznej umiejętności tego, co
Ludwik Dorn nazwie potem „dystrybucją szacunku”, opisuje Aleksander Hall,
wówczas działacz opozycyjnego Ruchu Młodej Polski, który w sierpniu 1980
roku przybył do stoczni z grupą kolegów. Dwóch działaczy RMP Dariusz
Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski zdobyło wtedy w Gdańsku sławę z racji ich
trzymiesięcznej kary więzienia, na którą ich skazano po demonstracji 3
maja, w której uczestniczył też Wałęsa.

Młodopolacy w stoczni nie afiszują się ze swoją
obecnością, wiedzą, że dyrekcja może propagandowo grać tezą, że agitatorzy
spoza świata pracy manipulują strajkiem. Ale te obawy szybko okazują się
na wyrost. Hall wspomina: „Wchodzimy do sali, gdzie komitet strajkowy
negocjuje z dyrekcją. Wałęsa woła: proszę wstać, wchodzą ludzie, którzy
odcierpieli trzy miesiące więzienia dla ważnej sprawy. Potem intonuje hymn. Stoją przedstawiciele dyrekcji.
Też śpiewają” (Piotr Zaremba, „Młodopolacy”).

Wałęsa łatwo wszedł w rolę lidera strajku — obok
Andrzeja Gwiazdy, Anny Walentynowicz czy Bogdana Borusewicza — dzięki
temu, że miał więcej atutów niż inni. Najwyraźniejszym rywalem do
kierowania strajkiem była dla niego Anna Walentynowicz, ale liczni
pracownicy stoczni pamiętający tamten protest po cichu zaznaczają, że
stoczniowcy nie zaakceptowaliby kobiety na czele protestu. Z kolei Andrzej
Gwiazda, mimo zasług w WZZ, miał styl bycia przemysłowego inteligenta,
owszem, bliskiego robotnikom, ale jednak kogoś z półki ciut wyżej od
zwykłych stoczniowców. Wreszcie Bogdan Borusewicz był typowym zawodowym
rewolucjonistą, lecz nie był robotnikiem. Ten absolwent KUL okazał się
doskonały jako organizator drukarni czy straży strajkowych, ale w roli
lidera przemawiającego do robotników by się nie sprawdził. Co więcej, tacy
opozycjoniści jak Borusewicz czy wspomagający strajk działacze Ruchu
Młodej Polski nie pchali się przed obiektywy fotoreporterów. Nie chcieli
prowokować oskarżeń komunistycznej propagandy, że to „zawodowi
kontrrewolucjoniści” manipulują naiwnymi stoczniowcami. To trzymanie się
na drugim planie po latach ułatwiło bardzo krzywdzące sugestie, że na
przykład Lech Kaczyński był tylko parę razy na strajku. Tymczasem
Kaczyński, jako specjalista od prawa pracy, był na początku strajku
upraszany przez kolegów z WZZ, aby nie angażował się póki co w protest, bo
w wypadku jego zduszenia będzie bardzo potrzebny jako doradca przy
sprawach w sądach pracy. Wtedy wszyscy rozumieli, że Lech Kaczyński, jako
człowiek z samego jądra Wolnych Związków Zawodowych, nie powinien rzucać
się w oczy. Ale po latach owo nierzucanie się w oczy w prostacki sposób
wykorzystał ówczesny szef straży strajkowej Henryk Borowczak do
aroganckiego ogłaszania, że nie przypomina sobie Kaczyńskiego na strajku.
Trzeba było znaleźć zdjęcie pokazujące, jak Lech Kaczyński przygotowuje
delegatów „Solidarności” do kolejnej tury rozmów z delegacją rządową, aby
obalić tezę, że „prawie nie było go na strajku”.

Jak wykazały późniejsze wydarzenia, działacze Wolnych
Związków Zawodowych szybko się zorientowali, że Wałęsa wyrósł z roli
podopiecznego grupy opozycjonistów na samodzielną postać. Co więcej,
Wałęsie pomogło w usamodzielnieniu się przybycie grupy tak zwanych
doradców z Warszawy z Tadeuszem Mazowieckim, Bronisławem Geremkiem i
Bohdanem Cywińskim na czele. Jeszcze inną postacią był mąż zaufania
prymasa Stefana Wyszyńskiego Romuald Kukołowicz. Trzeba było sytuacyjnego
sprytu Wałęsy, aby uzmysłowić sobie, że wśród tylu różnych ośrodków jego
pozycja na zasadzie czysto przetargowej będzie rosła.

Nic dziwnego, że WZZ-owcy z Borusewiczem na czele
przyjęli przybycie ekipy doradców z Warszawy jako zagrożenie wygaszania
strajku. Wspominał o tym sam Wałęsa po latach w rozmowie z „Przekrojem”:

„— Borusewicz, a on był wtedy moim szefem, mówił [o
doradcach — przyp. P.S.] »wygonić ich, wziąć pismo z poparciem, wygonić
ich«. Inni też tak krzyczeli. A ja wtedy (…) bo miałem siłę, bo byłem
stoczniowcem, a oni [działacze WZZ — przyp. P.S.] wszyscy przyjezdni,
postawiłem sprzeciw. Oni chcieli zmonopolizować strajk, mówili »nikogo nie
wpuszczamy«. A ja rozumiałem tak: musimy mieć jak najwięcej ludzi
wartościowych, przyłączyć ich, żeby się nie wycofali, to zwyciężymy. (…)
Chciałem dostać znacznych ludzi, bo wtedy im [władzy — przyp. P.S.] będzie
trudniej. Niech strzelają do profesorów. I jak było ciężko, jak oni
[WZZ-owcy] mi się sprzeciwiali, to mówiłem: »To mnie zmieńcie, proszę
bardzo«.

— A gdyby zmienili?

— Nie, ja byłem znany w całej stoczni, miałem
dużo doświadczeń” („Przekrój”, 24.08.2003).

Ten dość pyszałkowaty ton poczucia pewności siebie w
stosunkach między Wałęsą a Borusewiczem i innymi WZZ-owcami kontrastuje z
relacjami dotyczącymi okresu sprzed strajku, kiedy to Wałęsa do
rozpoczęcia strajku i stanięcia na jego czele bynajmniej się nie palił.

Strajk w sierpniu był wynikiem starannie przygotowanej
akcji „twardego jądra” Wolnych Związków Zawodowych. Osobą, która
zaproponowała Wałęsie stanięcie na jego czele, był Bogdan Borusewicz. Co
ciekawe, Wałęsa wyraźnie nie chciał podjąć się tej roli.

„Nie był nastawiony entuzjastycznie — wspominał
Borusewicz w przeprowadzonej przez Edmunda Szczesiaka rozmowie rzece
»Borusewicz. Jak runął mur«.

— Powiedział, że w zasadzie tak, ale ma małe dziecko,
niedługo chrzciny. Wolałby, żebym przesunął termin. (…) Prądzyński
[działacz WZZ — przyp. P.S.] mi potem relacjonował, że Lech do końca nie
wykazywał entuzjazmu. To było normalne. Wszyscy się bali”.

Hasłem protestu miało być wyrzucenie z pracy
powszechnie szanowanej Anny Walentynowicz. Borusewicz dobrze rozumiał, że
Wałęsa jest jedyną osobą, która ma szanse pociągnąć za sobą stoczniowców.
Tylko on łączył w sobie zakorzenienie w tradycji Grudnia ’70, z
odpowiednim dla takiej akcji dynamizmem.

Co, planując strajk w stoczni, liderzy WZZ wiedzieli o
Wałęsie? Na pewno najsilniejszą zasługą Wałęsy, jaką doceniano, był udział
w komitecie strajkowym Grudnia ’70. Ale Wałęsa budził w WZZ-owcach
mieszane uczucia. Lech Kaczyński, który wówczas działał w WZZ, wspominał,
że tacy działacze jak Borusewicz, Andrzej Gwiazda, Joanna Duda-Gwiazda czy
nawet Krzysztof Wyszkowski, ze swej strony gwarantowali wysoki poziom
„opozycyjnej świadomości”, ale z drugiej strony potrzebowali do akcji na
terenie zakładów pracy autentycznych robotników. Ten sam dylemat mieli na
początku XX wieku zawodowi rewolucjoniści, którzy w imię zasad marksizmu,
byli zdani na budowanie grup bojowych w oparciu o autentycznych
robotników.

* * *

Wałęsa był typowym przedstawicielem generacji ludzi
urodzonych na wsi, których wyssała do miast wdrażana odgórnie
komunistyczna industrializacja PRL lat 50. i 60. zeszłego wieku. W
państwie, gdzie PZPR wciąż wbijała do głów poddanych dogmat o władzy klasy
robotniczej, przywódcą antysystemowego zrywu miał największe szanse zostać
właśnie robotnik z plebejskim rodowodem. Stoczniowcy pamiętali dobrze
slogany, w których to oni byli „awangardą dziejów”. Mit komunistów o
socjalistycznym państwie jako „władzy robotników i chłopów” tym razem
wykorzystano przeciwko nim samym. Wałęsie — synowi chłopskiemu i
stoczniowcowi — nie można było łatwo zarzucić, że nie ma nic wspólnego z
ludźmi pracy.

Przychodzi na myśl zbadany długo potem dokładnie przez
Pawła Zyzaka początkowy okres życia Wałęsy spędzony na kujawskiej wsi.
Wielokrotnie wówczas wyśmiewano fakt, że Zyzak zanotował relację jednego z
mieszkańców wsi, iż nastoletni Wałęsa w ramach popisywania się nasikał do
kościelnej kropielnicy. Ale dla Ludwika Dorna, polityka, który nigdy nie
stracił zacięcia socjologa, właśnie ten fakt pokazuje, że Wałęsa w tak
prymitywny sposób udowadniał swoje przyszłe cechy.

„To siusianie do kropielnicy musiało być wynikiem
jakiegoś zakładu. W taki sposób wiejscy chłopcy demonstrowali swoją
gotowość do bycia lokalnym watażką. Chwała Zyzakowi, że uwiecznił taki
drobny fakt, bo pokazuje on, jak silną rolę przez całe jego życie będzie
odgrywała potrzeba zabłyśnięcia i wybicia się między innych. Ta chęć
przewodzenia niosła za sobą jednocześnie absolutną obojętność wobec tych,
na czele których chce się stanąć. Będzie to potem zauważalne w czasie jego
kariery politycznej” (Ludwik Dorn, relacja 25.06.2013).

Równie ważny dla zrozumienia cech, które naznaczyły
potem Wałęsę, był fakt, że musiał on opuścić rodzinną wieś i wyjechać do
Trójmiasta po skandalu z pojawieniem się nieślubnego dziecka. Motyw
ucieczki przed przeszłością naznaczy potem całe życie Wałęsy.

Wspomnieliśmy już, że młody stoczniowiec, który wszedł
do środowiska WZZ, demonstrował wtedy radykalizm. Krzysztof Wyszkowski
precyzuje, że wyśmiewał on wtedy głodówki jako metodę protestu opozycji i
lansował zasadę walki oko za oko, ząb za ząb. Wałęsa miał proponować, by
za każdego aresztowanego opozycjonistę wysadzać jedną komendę milicji w
powietrze. Swój radykalny pomysł łagodził uwagą, że akcji należy dokonywać
w nocy, bez ofiar, gdy w środku komend milicyjnych będzie pusto. Ta
zadziorność połączona ze sporą dozą sprytu i przebiegłości, by użyć słów
biografa Wałęsy Jana Skórzyńskiego, była dla działaczy WZZ i kusząca, i
budząca pewną rezerwę. Znamienne jest przytoczone przez Bogdana
Borusewicza wspomnienie demonstracji w ósmą rocznicę Grudnia ’70.

„Edmund Szczesiak: — Po uroczystości miało — według
raportów SB — między Panem a Wałęsą dojść do kontrowersji. Uważał, że po
manifestacji przy bramie stoczni należało ruszyć w pochodzie w stronę
miasta…

Bogdan Borusewicz: — Była taka dyskusja. Jednak wtedy
o wszystkim decydowałem ja” (Edmund Szczesiak, „Borusewicz. Jak runął
mur”).

Warto odnotować to wspomnienie, bo potem wielokrotnie
Wałęsa głosił, że w sierpniu 1980 roku występował przeciwko wymarszowi
stoczniowców na miasto, pomny na tragiczne skutki pochodów z grudnia 1970.
Ten nastrój sprzecznych uczuć w stosunku do wojowniczego stoczniowca
dobrze oddaje wspomnienie Jacka Kuronia, któremu po przyjeździe do Gdańska
został przedstawiony Wałęsa. „W tym swoim ubogim, wyświechtanym
garniturze, nieprawdopodobny gawędziarz, chwalipięta, Zagłoba czy
Falstaff, ojciec wielodzietnej rodziny, wyrzucany bez przerwy z pracy,
mieszkający w jednoizbowej ruderze i przy tym ani słowa o jakimś
posłannictwie, służbie ojczyźnie czy coś w tym stylu” (Jacek Kuroń,
„Gwiezdny czas”).

Niechęć Wałęsy do jakiegoś górnolotnego patriotyzmu
potwierdził po latach Wiesław Walendziak, który wspominał, że owszem,
przywódca związkowy przychodził na spotkania kółek samokształceniowych
Ruchu Młodej Polski, ale robił to wyłącznie po to by podkreślić swoją
opozycyjność. „Tak naprawdę Wałęsa śmiertelnie się na tych wykładach
historycznych nudził” — wspomina Walendziak. A jednak, gdy się czyta zapis
przemówienia Wałęsy z grudnia 1979 roku — tego samego, o którym dowiedział
się wspomniany na początku tej książki taksówkarz Włodek — wówczas się
okaże, iż używa on niezwykle wzniosłego języka. Jest to bardzo
charakterystyczne przemówienie, pobrzmiewa w nim osobiste poczucie Wałęsy,
że został oszukany w czasie słynnego spotkania z Gierkiem, w wyniku
którego powstała legenda o stoczniowym okrzyku: „pomożemy”: „Dlatego też
rozliczając ten okres, oświadczam, że najważniejsze postulaty [z tamtego
spotkania] nie zostały spełnione. Zaliczam do nich budowę pomnika tej
straszliwej tragedii, to jest obowiązek nas żyjących, a zarazem przestroga
dla rządzących”.

Ciekawe, że Wałęsa, co dziś warto przypomnieć, w
przemówieniu domagał się także powrotu religii do szkół. Ale prawdziwym
jego majstersztykiem był fragment: „W przyszłym roku będziemy obchodzić
10. rocznicę tej tragedii — musimy postawić pomnik. Jeżeli do tego czasu
nie powstanie, proszę wszystkich, by każdy na przyszłą rocznicę przyniósł
ze sobą kamień. Jeśli wszyscy przyniosą po jednym, to na pewno zbudujemy
pomnik. Będzie to pomnik niezwykły, ale i sytuacja była niezwykła. Władza
ludowa strzelała do ludu swego. Z tego miejsca pragnę powiadomić władzę,
że tak bezkarne aresztowania, jak były w tym roku, były to ostatnie
aresztowania. W przeciwnym razie pójdziemy i więzienia otworzymy. Jeśli w
przyszłym roku mnie tu nie będzie — nazywam się Lech Wałęsa — przyjdźcie
po mnie, a jeśli ja będę, a kogoś z was nie będzie, ja pójdę po was”.

To przemówienie, które znalazło się w zapisach agenta
SB, zbudowane jest niezwykle sprawnie i w sposób budzący emocje. Widać w
nim zarówno resztki tego radykalizmu, który wspominał Krzysztof Wyszkowski
(„pójdziemy i więzienia otworzymy”), jak i element sugestii dla władzy, że
jest jeszcze czas, aby się dogadać („najważniejsze postulaty nie zostały
spełnione”). Czytając to przemówienie, można zrozumieć wspomnienia byłych
WZZ-owców, którzy z pewnym zakłopotaniem mówią, że wielu młodych
robotników przychodzących do WZZ nie miało świadomości, jak wielkie
wyzwanie dla władzy komunistycznej tworzą niezależne związki zawodowe. Ale
może gdyby nie ta nieświadomość, do Sierpnia nigdy by nie doszło.

Te niepokojące cechy charakteru oddaje słynna już
historia o  spotkaniu w mieszkaniu jednego z działaczy WZZ.
Odbyło się ono, żeby nagrać relację z grudnia 1970 roku, które miał potem
opracować i przygotować Bogdan Borusewicz. Jak wspominali Gwiazdowie, w
trakcie jednego z opowiadań Wałęsa dosyć prostodusznie wyznał, że po
zatrzymaniu w grudniu zgodził się na rozpoznawanie twarzy stoczniowców na
zdjęciach przedstawianych mu przez SB. Joanna Duda-Gwiazda wspomina, że
nie potrafiła wówczas powstrzymać się od wywołanego szokiem pytania:
„Lechu, jak mogłeś to robić? Jak mogłeś pomagać milicji rozpoznawać
ludzi?”.

Według relacji, nieco zaskoczony tak gwałtowną reakcją
Wałęsa miał odpowiedzieć, że przecież milicja to też ludzie. Na dobrą
sprawę taka riposta powinna być powodem do jakiejś awantury. Ale na
korzyść Wałęsy świadczyło to, że sam przyznał się do rozpoznawania ludzi
na zdjęciach, a poza tym już wówczas zakładano, że nawet jeżeli Wałęsa
robi coś złego, to właśnie teraz dokonuje ekspiacji i przewyższa innych
swoją odwagą. Nie jest jednak przypadkiem, że uznał on za stosowne
podkreślić, że milicja to też ludzie. Wałęsa potrafił łączyć w sobie
zaskakujący radykalizm wobec władzy z jakimś — jak gdyby ciągle tkwiącym w
nim — przekonaniem, że z władzą można się dogadać. Ten rys w przyszłych
etapach działalności Lecha Wałęsy będzie bardzo wyraźny.

Warto też wskazać na ciekawy epizod we wspomnieniach
Bogdana Borusewicza. Opowiada on, jak jeszcze latem 1979 roku Wałęsę
odwiedził w jego mieszkaniu na Stogach II sekretarz Ambasady Brytyjskiej w
Warszawie, który przybył do Trójmiasta i elita dysydencka wskazała mu
Wałęsę jako przedstawiciela opozycji robotniczej. To może tłumaczyć,
dlaczego Wałęsa nie czuł się onieśmielony, gdy do stoczni zaczęły zjeżdżać
dziesiątki zachodnich ekip telewizyjnych, prosząc go o wywiady. Józef
Oleksy, wówczas pracownik KC PZPR, po latach wspomina: „Prawdopodobnie
gdzieś na przełomie 1979 i 1980 roku po raz pierwszy przeczytałem o
istnieniu robotniczego działacza Wałęsy w tak zwanej »dziesiątce«,
specjalnym biuletynie MSW dla wyższej kadry partyjnej” (Józef Oleksy,
relacja 28.06.2013).

Aby zrozumieć późniejsze relacje zarówno działaczy
WZZ, jak i KOR dotyczące Wałęsy, trzeba uzmysłowić sobie, jak złożonym
tworem były Wolne Związki Zawodowe. Lech Kaczyński wspominał, że ideę
stworzenia WZZ rzucili równolegle do siebie Bogdan Borusewicz i Krzysztof
Wyszkowski. O ile Bogdan Borusewicz był „wiernym żołnierzem” lewicowej
części KOR, pierwszy zaczął przywozić transporty pisma „Robotnik” i długo
lansował ideę komisji robotniczych, o tyle Wyszkowski reprezentował
środowisko bardziej wyrastające z gdańskich realiów i był zwolennikiem
wolnych związków zawodowych.

* * *

Światek gdańskiej opozycji różnił się od opozycyjnej
„warszawki” większym przechyłem na prawo. W Gdańsku było mało
rewizjonistycznej lewicy z marksistowskim rodowodem, za to znacznie
silniejsi byli katolicy z Ruchu Młodej Polski. Na dodatek młodopolacy
znacznie ustępowali wiekiem warszawskiej opozycyjnej prawicy z Ruchu
Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) i byli od niej dynamiczniejsi.

Jak wspominał Lech Kaczyński, wówczas trzymający się
na dystans wobec gdańskiej opozycji: „Znalazłem się w środowisku wysoce
egzotycznym z mojego punktu widzenia. Z jednej strony było tam mnóstwo
ludzi z ówczesnej opozycji: Aleksander Hall, Andrzej Słomiński, a także
największy agent w historii WZZ, czyli Edwin Myszk. Panowie w garniturach,
krawatach, na stole wódka klubowa. Z drugiej strony była tam grupa
robotników raczej z tak zwanych dołów. Rozmawialiśmy o prawie pracy i o
tym, że ja jako prawnik będę prowadził wykłady z prawa pracy. Szybko się
jednak zorientowałem, że jakiekolwiek usystematyzowane wykłady z prawa
pracy robotników nie interesują, potrzebują raczej, aby ktoś im napisał
pozew czy sprzeciw wobec kary regulaminowej. Toteż na spotkaniach
opowiadałem im głównie o strajkach w dziejach PRL”.

Bardzo ciekawa jest obserwacja Lecha Kaczyńskiego na
temat Lecha Wałęsy, który pojawił się wtedy na spotkaniach WZZ, i szerzej,
gdańskiej opozycji. „Postrzegałem go jako robotnika, który widział
przeciwnika (w postaci władzy) bardzo nisko, już na poziomie majstra
(…), jawił się wówczas jako energiczny robotnik, który zgromadził
sprawną grupę młodszych kolegów. Jeździli po różnych miastach, roznosili
ulotki. Na ogół ci robotnicy byli sympatyczni, ale akurat Wałęsy od
początku jakoś nie polubiłem. Jego styl bycia bywał niełatwy do
zaakceptowania”. I dalej: „Wałęsa dzięki swojej aktywności i sile
przebicia już wtedy dla wszystkich był mitem. Anna Walentynowicz
opowiadała o nim historie, że sam buduje maszynki drukarskie. To, co
widziałem dookoła, to był kult Wałęsy, którego nie podzielałem przez
przekorność mojej duszy oraz przez to, że już wtedy niepokoiły mnie
niektóre cechy jego charakteru”.

Wałęsa, który zgłosił się do grupy tworzonej przez
Borusewicza, Wyszkowskiego, Kaczyńskiego i Gwiazdów — nie bardzo wyznawał
się w sporach, czy stawiać na tworzenie komisji robotniczych w zakładach
pracy, czy skupić się na budowaniu komórek Wolnych Związków Zawodowych.
Krzysztof Wyszkowski wspomina: „Sam byłem skonsternowany, gdy w styczniu
1980 roku, a więc w półtora roku po powstaniu WZZ, Wałęsa ogłosił, że
zakłada w ZREMB-ie komisję robotniczą. Problem rozwiązał się sam, bo
Wałęsę niedługo stamtąd zwolnili, ale dobrze pokazuje to, jak lawirował on
między różnymi tendencjami w gdańskiej opozycji” (relacja
26.06.2013).

* * *

Skąd się brało ówczesne zainteresowanie opozycjonistów
Wałęsą? Wynikało ono z ciągłej troski intelektualistów i zawodowych
dysydentów, by natrafić wreszcie na robotników, którzy równie odważni jak
oni rzuciliby wyzwanie władzy. Dlatego gdy już ktoś taki się trafił, miał
odpowiednią charyzmę i antysystemową fantazję, przykuwał uwagę członków
KOR. Zofia Romaszewska po raz pierwszy zobaczyła Lecha Wałęsę w trakcie
procesu opozycjonisty Marka Kozłowskiego w Słupsku w kwietniu 1980 roku.
„Nas — opozycjonistów — na sali nie było zbyt dużo, tym większe wrażenie
zrobiło wejście Wałęsy z ekipą robotników. Szedł bardzo śmiało naprzód,
zachowywał się głośno i wyraźnie było widać, że przewodził tym robotnikom.
Na tle sądu, który wydawał się być twierdzą aparatu przemocy PRL, był
bardzo optymistycznym akcentem. Oto grupa ludzi pracy, którzy rzucają
wyzwanie systemowi w miejscu, które zwykle kojarzyło się z potęgą
PZPR-owskiej władzy” (relacja 21.06.2013).

Bogdan Borusewicz pytany w 2005 roku w wywiadzie rzece
„Borusewicz. Jak runął mur” o to, czy Wałęsa w momencie zgłoszenia się do
WZZ miał jakieś ukryte kontakty z SB, zdecydowanie zaprzeczał:

„— Czy »Bolek« to Lech Wałęsa?

— Odpowiem tak: Wałęsa, kiedy się do mnie
zgłosił, był człowiekiem uczciwym.

— Skąd to przekonanie?

— Bezpieka kierowała do mnie wielu agentów, żeby
nas rozpracować. Jednych wykrywałem wcześniej, drugich później. Ale jeśli
działałem z kimś dłużej, to na podstawie różnych prób wykrywałem, kto jest
kto. [Edwina] Myszka sam rozszyfrowałem. Hodysz tylko potwierdził to, do
czego doszedłem. Testowałem także Wałęsę. Pytał mnie później: Dlaczego
miałeś do mnie zaufanie? Odpowiadałem zgodnie z prawdą: Bo ciebie
przetestowałem. Analizowałem każdą wpadkę, każde zatrzymanie, rewizję. Kto
co wiedział i jaki krąg osób. Dwa i pół roku działaliśmy razem z Wałęsą.
(…) A takich testów przeprowadzałem wiele”.

Swoiste świadectwo czystości, jakie wygłosił w 2005
roku (a więc w czasie, kiedy jeszcze nie był silnie związany z PO), jest o
tyle wiarygodne, że Borusewicz w tym samym wywiadzie nie podejmuje się
orzekania, jaki był zakres i długotrwałość współpracy Wałęsy z SB na
początku lat 70. Możemy więc przyjąć na potrzeby naszej opowieści, że tyle
mniej więcej o Wałęsie wówczas wiedzieli jego koledzy z WZZ.

Borusewicz (znany ze swojej nieufności) sprawdzał
Wałęsę i doszedł do wniosku, że jest czysty. A inni WZZ-owcy — z
małżeństwem Gwiazdów na czele — choć mieli w pamięci jego przyznanie się
do rozpoznawania innych robotników na zdjęciach, uznali to za zamknięty
rozdział, za który właśnie Wałęsa się swoją aktywnością ostatecznie
rehabilituje. Zbigniew Romaszewski, który przed Sierpniem ’80 także
słyszał o tym, że Wałęsa nie wyszedł z Grudnia ’70 bez skazy, wspomina:
„Wszyscy o tym wiedzieli, ale uważano, że się z wszystkiego wywinął. Wtedy
zresztą powszechną praktyką było przyjmowanie, że nawet jeśli ktoś się
załamał, ale potem się do tego przyznał, nikt z tego nie robił wielkiej
sprawy”.

W znanych historykom dokumentach SB nie ma nic, co by
pozwalało stawiać tezę, że między połową 1978 roku, gdy Wałęsa zgłosił się
do WZZ, a początkiem strajku w sierpniu 1980 roku miał on jakieś kontakty
z SB. Ale aby zrozumieć strajk sierpniowy, należy traktować bardzo
poważnie wszelkie znaki zapytania wobec roli Wałęsy w czasie tego
protestu, szczególnie w jego pierwszej fazie. Takie rozważania w naturalny
sposób zagrożone są procesami Wałęsy o zniesławienie. Jednak w imię troski
o ustalenie prawdy historycznej nie wolno się uchylać od odnotowywania
zastanawiających relacji o widywaniu Wałęsy poza stocznią, wypowiedzi
byłych dygnitarzy komunistycznych, którzy opisują opinie np. szefa MSW
Stanisława Kowalczyka o kontrolowaniu strajku przez ludzi resortu, ani
wreszcie wspomnień o znamionach prowokowania protestów latem 1980 roku
przez — jak można domniemywać — którąś z frakcji aparatu
esbecko-partyjnego.

Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, którzy wydali
w 2008 roku książkę „SB a Lech Wałęsa”, dotarli do notatki służbowej
dotyczącej spotkania oficerów SB, mjr. Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda
Lubińskiego, z Wałęsą na terenie bazy transportowej przedsiębiorstwa
ZREMB. Esbecy przybyli na rozmowę z nim, aby przypomnieć mu o starej
współpracy i zmusić na nowo do donoszenia, ale Wałęsa zdecydowanie
odmówił. Jak czytamy w raporcie oficerów SB: „Prosił, aby na kolejną
rozmowę raczej przyjść do niego do zakładu, gdyż poza zakładem może on być
obserwowany przez swoich kolegów z opozycji. Zastrzegł się jednak, że w
przyszłości nie będzie on utrzymywać z nami kontaktu na zasadzie
współpracy, może nas jedynie informować o swoich zamierzeniach, które
będzie chciał realizować”.

Ta pewność siebie Wałęsy była wtedy zauważona i, jak
sądzę, skłoniła esbeków do prowadzenia z nim bardzo wyrafinowanych gier w
przyszłości. Zwróćmy zresztą uwagę, że nawet na spotkanie w ZREMB-ie SB
wysłała stosunkowo wysokiej rangi oficerów — aż dwóch majorów. I tu
dochodzimy do problemu, który będzie nam towarzyszył w kolejnych etapach
życia Wałęsy — problemu wyobrażenia sobie, jak mogła wyglądać dziwaczna
kohabitacja działacza związkowego z władzą.

Po rozmowie w ZREMB-ie z 1978 roku bezpieka przyjęła
do wiadomości, że Wałęsa nigdy nie wróci do statusu zwykłego agenta jak w
latach 1970-1974. Ale w SB zapewne zapamiętano sobie deklaracje, że „może
nas jedynie informować o swoich zamierzeniach, które będzie chciał
realizować”. Wałęsa był na tyle wojowniczo nastawiony, że nie można było
go do niczego zmusić. Ale wciągnąć w jakąś grę? Zbudować przekonanie
Wałęsy, że to on ustala reguły tej gry? Najpierw działacze WZZ, potem inni
działacze „Solidarności”, a wreszcie w latach 90. politycy prawicy nie
byli w stanie wyobrazić sobie tak dziwacznych i trudnych do zdefiniowania
relacji. Paradoksalnie najbliżej opisu tego zjawiska był Jan Rokita, który
po latach stwierdzi: „Wrażenie, że mam do czynienia z kimś dziwnym i
myślowo jakoś pokręconym, głęboko we mnie tkwiło, a nawet pozostało do
dzisiaj. (…) Bo Wałęsa nie był zwykłym ludem. Miałem wrażenie, że lud
nie jest jednak tak dziwaczny i myślowo pokręcony jak on” (Jan Rokita,
„Anatomia przypadku”).

Jak rozumieć tę niezwykle poplątaną deklarację? Można
powiedzieć, że to typowy modus operandi
Wałęsy. Zawsze prowadzi grę, zawsze zostawia sobie furtki. Słowa
zacytowane przez esbeków o tym, że „nie będzie utrzymywać z nami kontaktów
na zasadzie współpracy, ale tylko może informować o swoich zamierzeniach”,
mogły być próbką niewiarygodnej wręcz megalomanii Wałęsy, który uważał, że
jego działania są tak historyczne, że nawet informując o nich władze, nie
pełni roli kapusia, ale wielkiego wodza, który wysyła manifest o swoich
kampaniach po to, by skłonić przeciwnika do ustępstw.

To interpretacja stosunkowo korzystna dla Wałęsy.
Interpretacja mniej korzystna każe rozważyć, czy jakaś forma bardziej
ścisłych kontaktów nie posłużyła SB do użycia Wałęsy w celu wywołania
strajku, jaki w walce partyjnych koterii miał służyć obaleniu Edwarda
Gierka. Na rzecz tej drugiej wersji świadczyłyby niejasności związane ze
zwlekaniem Wałęsy z przyłączeniem się do strajku w dniu 14 sierpnia 1980
roku, relacje o jego znikaniu ze stoczni i świadectwa o tym, że w czasie
strajku widziano go w gdańskim Komitecie Wojewódzkim PZPR — wszystkie te
znaki zapytania zostały zebrane w książce Pawła Zyzaka. Nie rozstrzygnę
tych kwestii w tej książce.

Powróćmy do zacytowanej wcześniej opowieści Bronisława
Wildsteina o tym, jak pewność siebie Wałęsy zadecydowała, że strajk nie
zgasł na samym początku.

„Gdy po latach opowiedziałem tę scenę Pawłowi
Zyzakowi, ten zaskoczył mnie pytaniem: A może Wałęsa był tak pewny siebie,
bo wiedział, że ma silne oparcie po stronie jakiejś frakcji
partyjno-esbeckiej, która chciała strajku, aby wywrócić Gierka?
Zastanowiłem się nad tym pytaniem — mówi dziś Wildstein — i coś może w nim
jest. Ale nie zmienia to faktu, że nawet jeśli była jakaś gra, to Wałęsa
rozpalił wtedy protest, którego znaczenia nikt nie mógł przewidzieć
(Bronisław Wildstein, relacja 21.08.2013).

Liczbę znaków zapytania wobec roli Wałęsy na początku
strajku wzmacnia też fakt sporej różnicy między pierwszą fazą strajku z
okresu 14-16 sierpnia a tym, co działo się potem. W finale pierwszej fazy
Wałęsa był gotowy podpisać z dyrekcją ugodę gwarantującą jedynie podwyżki
i przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz. W fazie drugiej — wskutek
dramatycznej interwencji Anny Walentynowicz, Aliny Pieńkowskiej i Henryki
Krzywonos — strajk podjęto na nowo.

Pochwały dla stylu, w jakim Wałęsa prowadził drugą,
decydującą fazę strajku w sierpniu 1980 roku, padają nie tylko z ust jego
chwalców, ale i najbardziej konsekwentnego krytyka Krzysztofa
Wyszkowskiego. W wywiadzie dla „Do Rzeczy” w 2013 roku Wyszkowski mówił:
„Oczywiście trzeba też oddać honor Wałęsie. Pełnił w tym strajku różne
funkcje. Sam się przyznaje do kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa, choć
twierdzi, że chciał wyprowadzić ją w pole. Obserwowałem go przez dwa
tygodnie i muszę stwierdzić, że jego rola była wybitna i nie do
zastąpienia. Kilka razy strajk stawał pod groźbą załamania”. Ale
jednocześnie ten sam Wyszkowski zastanawiał się: „Może być tak, że sukces
strajku został spowodowany przez spisek Wojciecha Jaruzelskiego i
Stanisława Kani, którzy otrzymali z Moskwy polecenie wysadzenia z siodła
Edwarda Gierka. Jednak to nie umniejsza zasług miliona Polaków i samego
Lecha Wałęsy. Nawet jeśli w tym czasie utrzymywał niepokojące, potajemne
kontakty z władzami. Cytując Gwiazdę — gdyby nie byli agenci na czele
strajku w Gdańsku i Szczecinie, czyli Wałęsa i Marian Jurczyk, władze
zapewne by do nas strzelały, zamiast podpisywać porozumienie” („Skaza na życiorysie Lecha W.”, „Do Rzeczy”, 27.05.2013).

* * *

Mimo ponad 30 lat od zakończenia strajku sierpniowego
ten najważniejszy antykomunistyczny protest końca XX wieku — istotny z
racji konsekwencji, jakie przyniósł, w postaci niezależnego związku
zawodowego — nie doczekał się dotąd poważnej monografii. Nie doszło do
wyjaśnienia wszystkich znaków zapytania, jakie wlekły się i do dziś wleką
za Wałęsą.

A jednak, jeśli nawet do dziś nie jest jasne, jak i
gdzie Wałęsa przeskoczył przez płot i czy pacyfikował strajk po dwóch
dniach z własnej inicjatywy czy nie, to po 16 sierpnia najsłynniejszy
elektryk stał się liderem, który był realnym, a nie udawanym graczem w
strajkowej rozgrywce z władzą. Dobrze sprawdził się w rozmowach z
delegacją rządową, notabene bardzo dobrze uzupełniając się z pryncypialnym
Andrzejem Gwiazdą. Na tle rzeczowego, ale ofensywnego Gwiazdy Wałęsa
potrafił bywać rzeczowy, ale i nieustępliwy. „Wczoraj byłem najedzony,
dziś jestem głodny”. To próbka stylu Wałęsy, który tymi słowami odrzucał
zarzut negocjatorów rządowych, że dzień wcześniej akceptował ich
postulaty. Wreszcie Wałęsa doskonale czuł się wśród fleszy fotoreporterów
i zachodnich ekip, które zaczęły zjeżdżać do stoczni.

Raz jeszcze podkreślmy: strajk stoczniowy był katharsis dla całego Gdańska. Niezwykle szybko zaczął towarzyszyć
temu protestowi fluid „wszyscy pomagamy strajkowi”. To ta specyficzna
zdolność Polaków do samoorganizacji, która występuje tylko w chwilach
patriotycznego wzmożenia. Tłum ludzi stojący od rana do późnego wieczoru
pod bramą stoczni był żywą ochroną przed potencjalnym atakiem milicji.
Stoczniowcy mający przynajmniej w pierwszych dniach strajku stracha, że
stocznia zostanie spacyfikowana przez wojsko i milicję jak w Grudniu ’70,
rośli w dumę i nabierali odwagi, gdy widzieli, jak ludzie przynoszą w
siatkach zdobytą gdzieś kiełbasę lub konserwy, czy jak z kolejek
przejeżdżających wzdłuż muru stoczni machają do nich piękne dziewczyny.

Symbolem tej — tak uwielbianej przez Polaków —
niepisanej, ale oczywistej dla wszystkich mobilizacji na rzecz stoczni
była scena z filmu „Człowiek z żelaza”, gdy barmanka z hotelu Heweliusz
poucza dziennikarza, że alkoholu się nie sprzedaje, „bo komitet strajkowy
zakazał”. Zresztą zakaz picia alkoholu, jaki obowiązywał na terenie
stoczni, powodował demonstracyjne wylewanie wódki przed bramą.

Dla wszystkich tych, którzy pamiętali dziwaczną
symbiozę między komunistycznym państwem a robotnikami pijącymi ukradkiem
alkohol na terenie zakładu, te strugi wylewanej na bruk gorzałki kojarzyły
się mocniej z jakąś duchową przemianą niż dziesiątki biuletynów
strajkowych. A i sami stoczniowcy, karmieni latami sloganami o władzy
robotniczej, poczuli się nagle gospodarzami zakładu. Gdy odkryto, że drzwi
do stoczniowej powielarni są zamknięte na kłódkę, któryś ze stoczniowców
orzekł, że skoro w Polsce jest władza robotnicza, to robotnicy mają prawo
wyważyć drzwi i przejąć powielarnię. Trzeba przyznać, że Wałęsa szybko
poparł hasło Wolnych Związków Zawodowych, które dla doradców z Mazowieckim
i Geremkiem na czele kojarzyło się z postulatem, na który władza nie może
przystać.

Tajemnicą rosnącej z każdym dniem roli Wałęsy od
stoczniowca, który miał pod nadzorem działaczy WZZ rozpocząć protest, do
ogólnonarodowego trybuna był fakt, że strajk to było coś, co Jacek Kuroń
nazywał „gwiezdnym czasem”. Zdarzają się w dziejach krótkie okresy, gdy
historia gwałtownie przyspiesza, gdy każdy dzień rewolucji przynosi tak
gigantyczne zmiany, że przyzwyczajenia jeszcze sprzed paru dni stają się
odległe o lata świetlne.

Sierpień ’80 był sumą okoliczności, nad którymi władze
straciły kontrolę. Każdy dzień strajku wywracał do góry nogami to, co
wydawało się niezmienne, i wprowadzał do porządku dziennego aspiracje
społeczne i robotnicze, które przed protestem wydawały się fantazją. Nawet
jeśli władze kontrolowały niektórych graczy tych wydarzeń po stronie
strajkowej, to fala historii była szybsza. Przed niedzielą 16 sierpnia
1980 roku delegacja stoczniowców udała się do ks. Henryka Jankowskiego z
pobliskiej parafii św. Brygidy z prośbą o odprawienie mszy na terenie
zakładu. Msza tak bardzo kojarzyła się potem z wyzwaniem wobec władz, że
mało kto pamięta znamienny szczegół. Ksiądz Jankowski zwrócił się o zgodę
do biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka, a ten wystąpił o pozwolenie na
polową mszę w stoczni do władz. Urząd wyznań nie tylko nie zakazał mu
odprawienia nabożeństwa, ale uznał, że może ono pomóc uspokoić nastroje. A
przecież to właśnie msza na terenie stoczni była psychicznym przesileniem
pozwalającym wyrwać się z kleszczy strachu przed siłową pacyfikacją
protestu.

Pamiętam dobrze atmosferę pierwszych trzech dni
strajku — między piątkiem, 14 sierpnia, a niedzielą. Stoczniowcy, którzy
odważyli się wziąć w nim udział, po pierwszej fali odwagi zaczęli się bać
tego, w co się wpakowali. Było to wyraźne szczególnie po tym, jak Alina
Pieńkowska, Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos zaprotestowały
przeciwko zakończeniu strajku przez Wałęsę ugodą czysto finansową i
zażądały walki do końca o Wolne Związki Zawodowe. Gdy tylko samoloty
zaczęły rozrzucać nad stocznią wezwania do zakończenia „przerw w pracy”,
które też zachęcały, aby stoczniowcy „zapytali, kim są ludzie stojący za
organizacją strajku”, za każdym razem część stoczniowców uznawała, że to
ostateczne ultimatum władzy przed krwawą pacyfikacją. Bardziej bojaźliwi
sarkali po cichu, że odrzucono realistyczną propozycję władz i wdano się w
polityczną awanturę.

Wałęsa jako sprawny lider wyczuł te nastroje i zrobił
wszystko, aby msza wypadła jak najbardziej imponująco. I istotnie wspólna
modlitwa i odwołanie się do religijności choćby poprzez zawieszenie na
bramie stoczni portretu Jana Pawła II i krucyfiksu pomogło zredukować
czający się w sercach lęk. Paradoksalnie więc msza odprawiana przez ks.
Henryka Jankowskiego nie tylko nie spacyfikowała nastrojów, ale
scementowała determinację stoczniowców. A Wałęsa codziennie wieczorem
przewodniczył razem z działaczkami Ruchu Młodej Polski zbiorowym modlitwom
przed stoczniową bramą. I znów ta scena była w jakiś sposób naturalna.
Bardzo wielu stoczniowców wywodziło się ze wsi, gdzie modlitwa była
naturalną reakcją na każde poczucie zagrożenia.

* * *

W jakim stopniu Wałęsa miał świadomość, że tworzy
polityczny fenomen na skalę całego bloku sowieckiego, a nawet świata?
Podobnie jak w wielu sytuacjach w przeszłości nie dociekniemy, ile było w
tym wiedzy, ważne, że miał polityczny instynkt, który mówił mu, że na tej
fali wyniesiony zostanie wysoko w górę. Wałęsa był fenomenalnym przykładem
człowieka o absolutnej inteligencji sytuacyjnej. Symbolem tej inteligencji
stały się w Sierpniu ’80 i będą potem przez długie lata jego skróty
słowne, tak zwane wałęsizmy, które nie tylko doskonale opisywały
skomplikowane sytuacje za pomocą sugestywnych haseł. To była jego „mądrość
etapu” i wiele innych sloganów. To wszystko powodowało, że w ciągu 10 dni
stał się symbolem rozpoznawalnym przez całą Polskę. W końcowych dniach
protestu drogę wśród szpaleru stoczniowców musieli mu torować strajkowi
ochroniarze. Im bardziej stoczniowcy bali się swojej odwagi, tym bardziej
teraz byli wdzięczni „Lechowi” za krzepiące poczucie, że lider strajku
wie, co robi.

Sam Wałęsa po latach wspominał:

„— Byłem w jakimś takim transie, byłem wodzem, krótko
mówiąc.

— Potem zdarzały się panu okresy takiego transu?

— Nie, takiego już więcej nie przeżyłem”
(„Przekrój”, 24.08.2003).

Faktem jest też, że stoczniowcy mieli prawo mieć
absolutne poczucie przejrzystości rozmów. Okna od Sali BHP były otwarte na
oścież i za pomocą głośników transmitowano rozmowy z delegacją
partyjno-rządową na zewnątrz. Ten symbol jawności będzie przywołany 9 lat
potem jako antyteza niejawnych rozmów liderów „Solidarności” z władzą w
Magdalence. Wszystko wskazuje na to, że nawet jeśli Wałęsa rozpoczął
strajk z jakąś formą uwikłania wobec władz, to około 18 sierpnia
zrozumiał, że fala historii wynosi go na poziom, na którym może uważać się
za równoprawnego partnera władzy. A ile z wydarzeń w Gdańsku rozumiała
centrala partyjno-rządowa w Warszawie?

Nigdy nie zapomnę wywiadu, który jako dziennikarz
solidarnościowego „Tygodnika Gdańskiego” przeprowadziłem w 1990 roku z
szefem delegacji rządowej, wicepremierem Mieczysławem Jagielskim. Starszy
pan, który przyjął mnie w swoim mieszkaniu ekskluzywnej warszawskiej alei
Róż, wyznał mi, że tylko tam, na miejscu, w stoczni, można było zrozumieć
skalę wolnościowego pożaru, jaki tam wybuchł. Jagielski twierdził, że
stosunkowo szybko pojął, jak bardzo jest to nowa jakość, i miał do wyboru:
albo podzielić się swoją obserwacją z Warszawą i ostrzec, że kontynuowanie
rozmów wywoła falę, jaka zmieni całą Polskę, albo machnąć ręką, uznać, że
władza Gierka nie ma już szans się utrzymać, i zaakceptować hasło
Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych. Nie wiem, czy Jagielski
mówił prawdę, czy też
ex post ubarwiał swoją rolę w dojściu do
porozumienia.

Przypominam tę historię, aby pokazać, że jeśli nawet
istniały jakieś scenariusze gry władzy wobec strajku, to dynamizm wydarzeń
pozbawiał je aktualności niemal każdego dnia. Z jednej strony w wywiadzie
rzece Janusza Rolickiego „Przerwana dekada” mamy wskazówkę Gierka, że
ówczesny szef MSW Stanisław Kowalczyk uspokajał go, że na czele strajku w
Stoczni Gdańskiej miał być „nasz człowiek”, z drugiej — jeśli nawet władza
uważała, że „ma trzymanie na Wałęsę”, to przywódca „Solidarności” sam
szybko się zorientował, że rewolucja, która wybuchła, wyniesie go na taki
poziom, iż zyska on status przynajmniej równorzędnego partnera dla władzy.
Otwarte pozostaje wreszcie pytanie, na ile władze tolerowały strajk i
kierowniczą w nim rolę Wałęsy w ramach jakiejś gry o wysadzenie Edwarda
Gierka z fotela I sekretarza PZPR, być może za zgodą Kremla. Jakiekolwiek
byłyby jednak te kalkulacje, sam fakt powstania Niezależnego Samorządnego
Związku Zawodowego stworzył nową jakość.

Jerzy Skoczylas, współautor książki o Wałęsie,
twierdzi, że do nadania nowym związkom tej długiej nazwy doszło wskutek
surrealistycznego nieporozumienia.

„Rozmawiałem kiedyś z Bronisławem Geremkiem o
okolicznościach powstania nazwy »Niezależny Samorządny Związek Zawodowy
Solidarność«. (…) Geremek opowiedział, że przed rozmową Wałęsy z
komunistycznymi władzami na ten temat przygotował mu trzy warianty
negocjacyjne. Wiedział, że nazwa »Wolny Związek Zawodowy« nie przejdzie,
więc w wariancie pierwszym zaproponował słowo »niezależny«. W drugim
znacznie już łagodniejsze »samorządny«, a gdyby nawet na to władze się nie
zgodziły — no to po prostu »Związek Zawodowy Solidarność«. Tymczasem
Wałęsa powiedział: »Żądamy, aby nasz związek się nazywał« i ciurkiem
przeczytał z kartki wszystkie trzy warianty negocjacyjne. A władze bez
żadnego sprzeciwu to zaakceptowały” (rozmowa Jerzego Skoczylasa z Timothym
Gartonem Ashem, „Okiem brytyjskiego polityka. W Polsce lubię Polaków”,
Wyborcza.pl, 29.06.2013).

Dlaczego władze akceptowały tak dużo i tak szybko? Czy
były przekonane, że mają „haki” na Wałęsę i opanują sytuację po
zakończeniu strajku? Na pewno były i takie rachuby, bo pierwszą rzeczą, po
którą sięgnęli ludzie z czołówki władzy i SB, były zapewne teczki Wałęsy.
Ale jest błędem sprowadzanie wszystkiego do esbeckiej inżynierii
społecznej. W stoczni powstawała wtedy nowa jakość, otwierał się nowy
rozdział w dziejach Polski. Tak samo jak rok wcześniej na warszawskim
placu Zwycięstwa, gdy Jan Paweł II wzywał Ducha Świętego do „zstąpienia” i
„odmiany oblicza ziemi, tej ziemi”

Tę nową jakość czułem — bardziej intuicyjnie niż
rozumowo — stojąc 31 sierpnia 1980 roku w tłumie oklaskującym Wałęsę, który
wymachiwał podpisanymi Porozumieniami Gdańskimi. To wtedy pierwszy raz
przyszło mi na myśl, że Wałęsa w nieprawdopodobnie sprawny sposób potrafi
zmieniać atmosferę tłumu. Wpierw z radosną satysfakcją ogłosił, że „mamy
niezależne samorządne związki zawodowe”, jako pierwszy krok zmian, a
chwilę później wiedział, jak zmienić nastrój. „Jutro jest 1 września,
wszyscy wiemy, co znaczy ta data, dlatego jutro idziemy do pracy”. Dziś z
perspektywy czasu ta scena, w której robotnicy milkną przejęci nawiązaniem
do daty rozpoczęcia II wojny światowej, brzmi jak obrazek z zaginionego
świata. Ale tak właśnie wtedy było.

Od zakończenia wojennej tragedii minęło wtedy raptem
35 lat. Wielu stoczniowców pamiętało dzień 1 września z własnych
wspomnień. Ale było w tym patriotycznym uniesieniu coś więcej.

Liczni inteligenci, którzy postawili już krzyżyk na
klasie robotniczej jako skorumpowanej i zapijaczonej podstawie reżimu,
nagle odkrywali, że to robotnicy biorą na siebie odpowiedzialność za losy
Polski. Sami stoczniowcy byli jakby zaskoczeni rangą wydarzeń, które
zapoczątkowali. A personifikacją tej nowej epoki był właśnie Wałęsa i jego
wielki długopis z Janem Pawłem II, którym podpisywał Porozumienia
Sierpniowe. Wałęsa był wtedy mocny, miał poparcie milionów Polaków. Ten
kapitał będzie zawsze skwapliwie wykorzystywał, ale bardzo rzadko będzie
szanował ludzi, którzy mu tego kredytu zaufania udzielali. Wtedy pod bramą
stoczniową nikomu do głowy nie przychodziło, że narodzony na oczach ludzi
stojących pod stocznią trybun będzie łączył w sobie postać płomiennego
rewolucjonisty z bezpardonową walką o swoją pozycję lidera.

ROZDZIAŁ 2. Naczelnik

Rozdział 2

Naczelnik

1 września 1980 roku rozpocząłem pierwszy dzień nauki
w gdańskim III liceum zwanym popularnie „Topolówką”. Mimo że wszyscy w
pierwszej klasie dopiero się poznawali, tematem numer jeden był zakończony
dzień wcześniej strajk w Stoczni im. Lenina. Dziś już nie pamiętam skąd,
ale wszyscy w liceum już wiedzieli, że pierwsza siedziba niezależnych
związków zawodowych jest w Gdańsku-Wrzeszczu przy ulicy Marchlewskiego
(dziś Romana Dmowskiego).

Natychmiast po inauguracji nowego roku szkolnego
pobiegłem pod starą XIX-wieczną gdańską kamienicę, gdzie roił się już tłum
takich samych jak ja ciekawskich, którzy chcieli być świadkami tworzenia
się historii. Pamięć zapisuje czasami najdziwniejsze drobiazgi.
Surrealistyczne wrażenie pod pierwszą siedzibą „Solidarności”, wówczas
jeszcze nominalnie tylko Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych,
robił zaparkowany pod budynkiem fioletowy rolls-royce, metalik. Jak się
okazało, to jakiś bogaty Polonus z Anglii przyjechał nim złożyć swój hołd
Wałęsie — trafnie ogłaszając, że to skromne mieszkanie-biuro to „pierwszy
skrawek wolnej Polski”.

Już wtedy nazwisko „Wałęsa” było na ustach wszystkich.
Ogromną rolę odegrało w tym Radio Wolna Europa, zwane złośliwie „Warszawą
Zachodnią”, które skutecznie nagłośniło nazwisko Wałęsy w czasie 18 dni
strajku w stoczni. Niemiecki dysydent Ludwig Mellhorn opowiadał potem, jak
jego — turystę z NRD — zaskoczył 31 sierpnia w czasie pobytu w Tatrach
widok tłumu zgromadzonego na dworcu w Zakopanem. Dworcowy radiowęzeł,
zamiast zapowiadać odjazdy autobusów, transmitował radiową relację z
podpisania przez najsłynniejszego elektryka Porozumień Sierpniowych.
Wszyscy więc znali już nazwisko Wałęsy, choć jeszcze nie zawsze wiedzieli,
jak on wygląda. Nikt się nie zastanawiał, skąd wziął się nowy, skuteczny
lider. Ważne, że ten lider był! Wałęsa jawił się jak nowe wcielenie
Kościuszki, Piłsudskiego czy Mikołajczyka i Polacy wpadli masowo w
patriotyczne uniesienie.

To skojarzenie z Kościuszką nie jest wydumane — gdy w
październiku 1980 roku Wałęsa odwiedzi Kraków, to na żądanie tłumu wzorem
Kościuszki złoży przysięgę, że będzie walczył o wolność Polski, dokładnie
tak jak 186 lat wcześniej Naczelnik noszący chłopską sukmanę. Teraz
wywodzący się z biednej kujawskiej wsi Wałęsa wydawał się spełnieniem na
nowo tamtych marzeń. Wszyscy zaśmiewali się, że bonzowie z PZPR stanęli
wobec wypełnienia się w rzeczywistości ich hasła „o klasie robotniczej
jako przewodniej sile narodu”. Ale jednym światem był tłum, który już
okupował klatkę schodową prowadzącą do pierwszego biura wolnych związków,
a innym światem były kręgi opozycji.

Jak już wspominałem, WZZ-owcy przez cały strajk mieli
do Wałęsy dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony wpierw zmagali się z
brakiem zapału „Lecha” do samego pomysłu protestu, później podpadł im
próbą zakończenia strajku 16 sierpnia. Ale ten na nowo go podjął, a potem
sprawnie negocjował z komisją rządową. Gdy protest rozwinął skrzydła
ponownie, starzy WZZ-owcy znów zachwycili się swoim wychowankiem i
zachłysnęli się determinacją stoczniowców. Choć jednocześnie z
nieprzyjemnym zdziwieniem odkryli, że Wałęsa wybił się na pozycję lidera
niezależnego, odsuwającego dyskretnie od siebie dawnych mentorów i
równoważącego ich wpływy specjalną pozycją doradców, takich jak Tadeusz
Mazowiecki i Bronisław Geremek.

Na dodatek w czasie strajku do starych WZZ-owców,
takich jak Gwiazda, Borusewicz czy Walentynowicz, zaczęli się zgłaszać
stoczniowcy, którzy nie protestowali wprost przeciw przywództwu Wałęsy,
ale po cichu opowiadali, że koloryzuje on i przesadza, ogłaszając, że
kierował strajkiem w grudniu 1970 roku. Do opozycjonistów dochodziły też
podejrzenia na temat współpracy z SB, jakie wlekły się za Wałęsą. Jeszcze
inni stoczniowcy przypominali, że na zdjęciu z wizyty Gierka w stoczni na
początku 1971 roku Wałęsa stał tuż przy ówczesnym nowym I sekretarzu, co
stało w sprzeczności z jego opowieściami przedstawiającymi go jako ofiarę
Grudnia i osobę ostro prześladowaną po zakończeniu strajku. Wśród
WZZ-owców na nowo odżyły też wspomnienia o Wałęsie, który od niechcenia
przyznawał się, że rozpoznawał stoczniowców na milicyjnych zdjęciach.

Pierwsze spotkanie dawnego aktywu WZZ odbyło się w
sopockim mieszkaniu Mariusza Muskata 2 września 1980 roku. Według relacji
Borusewicz miał na nim rzucić ideę, aby Wolne Związki istniały dalej jako
swoiste centrum decyzyjne działające równolegle do tworzących się
Niezależnych Związków. Co charakterystyczne, na spotkaniu był już
natychmiast przybyły z Warszawy Jacek Kuroń. On i Borusewicz mocno
podkreślali, że KOR musi być swoistym nauczycielem dla nieopierzonej nowej
rewolucji. Wałęsa miał na to spotkanie wpaść na krótko i zadeklarować, że
jak najbardziej honorować będzie kierowniczą rolę dawnej opozycji.

Jednak potem WZZ-owcy dowiedzieli się, że tego samego
wieczoru Wałęsa zajrzał na spotkanie tych działaczy RMP, którzy wspierali
go w czasie strajku, i złożył im dokładnie taką samą obietnicę.
Rozdrażnieni tą jego demonstracją, że zamierza grać równocześnie na paru
różnych fortepianach, WZZ-owcy i KOR-owcy spotkali się raz jeszcze w nocy
z 3 na 4 września, i to pod nieobecność Wałęsy, którego specjalnie nie
zawiadomiono o spotkaniu. Zdaniem Pawła Zyzaka, w spotkaniu wzięli udział:
Bogdan Borusewicz, Joanna Duda-Gwiazda, Andrzej Gwiazda, Lech Kaczyński, Jerzy
Kmiecik, Andrzej Kołodziej, Bogdan Lis, Helena Łuczywo, Jerzy Sikorski i
Anna Walentynowicz. Według Krzysztofa Wyszkowskiego, ustalano tam plan
swoistego puczu, który miał usunąć przywódcę „Solidarności” ze stanowiska
szefa Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego (MKZ) pod zarzutem
nieujawnienia strajkującym przeszłości agenta SB.

W 1990 roku Grzegorz Nawrocki opublikował książkę
„Polak z Polakiem”, w której zamieścił relację Wyszkowskiego na temat
planu politycznego Jacka Kuronia, jaki miał być przedstawiony na tym
spotkaniu. Jako najważniejsze punkty tego planu wymienia: usunięcie Wałęsy
z funkcji szefa MKZ, przeforsowanie na to stanowisko Bogdana Borusewicza,
powrót większości dotychczasowych członków MKZ do pracy zawodowej i
mianowanie Heleny Łuczywo, działaczki KOR z kręgu Michnika, szefową
biuletynu „Solidarności”. Jeśli wierzyć tej wersji wydarzeń, byłby to
ciekawy dowód na nieprawdopodobną konsekwencję w działaniu
solidarnościowej lewicy w długiej perspektywie. Zauważmy, że ta sama
Łuczywo w stanie wojennym będzie szefem podziemnego „Tygodnika Mazowsze”,
a w 1989 roku zostanie najważniejszą zastępczynią Michnika w „Gazecie
Wyborczej”.

Kuroń miał zakładać, że na czoło związku wysuną się
Borusewicz i Gwiazda, a on będzie nieformalnym doradcą politycznym nowego
ruchu. Co zresztą charakterystyczne dla niego, widział on nowy ruch jako
federację rad zakładowych, co było jakąś próbą reaktywacji pomysłów z
października 1956 roku. Jest paradoksem, że osobami, które bardzo ostro
przeciwstawiły się takiemu dość awanturniczemu scenariuszowi, byli
przyszli surowi krytycy Wałęsy: Krzysztof Wyszkowski i Lech Kaczyński. W
bardzo emocjonalny sposób zaprotestowali, wskazując, że ogłoszenie Wałęsy
agentem podetnie autorytet nowego ruchu tuż po jego powstaniu, a
stoczniowcy, którzy pokochali swojego lidera w czasie strajku, po prostu w
taki zarzut nie uwierzą. Według Krzysztofa Wyszkowskiego, Lech Kaczyński
miał rzucić Jackowi Kuroniowi w twarz: „»Mówisz o dobru robotników, a
chodzi ci tylko o władzę«” (Krzysztof Wyszkowski, „W odpowiedzi na artykuł
Roberta Spałka »Gracze« — Komitet Obrony Robotników w propagandzie PRL,
stereotypach oraz dokumentach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”, „Pamięć i
Sprawiedliwość”, 2004, nr 2).

Potwierdzenie istnienia tego sporu w tym czasie, choć
bez szczegółów podawanych przez Wyszkowskiego, znalazło się w książce
Wałęsy „Droga nadziei”, który napisał w niej o tym, że Anna Walentynowicz
miała przyjść do niego z koleżeńską propozycją ustąpienia. Wałęsa
relacjonuje argumentację Walentynowicz tak: