Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zabójczy dar

Zabójczy dar

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9653-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zabójczy dar

Opieka nad niedomagającym milionerem, Seanem O’Rileyem, wydawała się Caer, pielęgniarce z powołania, łatwym zadaniem. Jednak szybko okazuje się, że luksus, w jakim żyją mieszkańcy wielkiej rezydencji na Rhode Island,  nie łagodzi trapiących ich konfliktów i nie sprzyja przyjaznej atmosferze. Życie w tym domu przypomina spacer nad przepaścią. Gdy w tajemniczych okolicznościach znika wspólnik Seana, na pomoc zostaje wezwany przyjaciel rodziny, prywatny detektyw Zach Flynn. Caer postanawia pomóc mu w śledztwie, które zaczyna przypominać scenariusz filmu grozy...

Polecane książki

Stary porządek świata upada, chociaż są potęgi, które uczynią wszystko, by go utrzymać. Jeden człowiek staje naprzeciw im wszystkim, by dokonać zemsty. Człowiek, którego imię powtarzane jest ze strachem i lękiem, człowiek, który przekroczy swoje własne granice, by dokonać niezwykłych rzeczy. Książę ...
Dwadzieścia kilka wieków upłynęło od czasu, gdy Indie nadgangesowe, szczególniej okolice Benaresu, przebiegała gromada pół nagich żebraków i wołała do ludzi: "Radujcie się, albowiem znale zione zostało lekarstwo na wszystkie życia niedole... Otwierajcie uszy na głos nauki, która was wyzwoli ze szpon...
Ostrzegano mnie przed Tristanem Colem. „Trzymaj się od niego z daleka”, mówili. „Jest okrutny”. „Jest zimny”. „Życie go nie oszczędzało”. Łatwo skreślić człowieka na podstawie jego przeszłości. Właśnie dlatego łatwo dostrzec w Tristanie potwora. Ale ja nie potrafiłam tego zrobić. Zaakceptowałam spus...
Portret artysty w wieku młodzieńczym Jamesa Joyce’a to historia dojrzewania młodego wrażliwego człowieka, który zmagać się musi z zaściankową rodziną, represyjną religią i anachronicznym nacjonalizmem. To również wydarzenie w języku, nowe spojrzenie na literaturę. Jedna z najważniejszych powieści XX...
Czy odkryłeś już przyczynę swoich dolegliwości? Cierpisz na nawracające dolegliwości, a mimo stosowania drogich leków nie widzisz poprawy? Zastanawiasz się, dlaczego tak się dzieje? Zamiast przyczyny, leczysz tylko objawy, a samo to może nie wystarczyć. Wszystkiemu winne są niedobory minerałów i wi...
Powieść Café Auschwitz nie znalazła wydawcy w kraju autora. Z jakiego powodu? Sam fakt, że sensacyjnie napisana niemiecka książka ukazała się najpierw w polskim tłumaczeniu jest bez precedensu. Wartka trzymająca w napięciu akcja powieści niemieckiego pisarza średniego pokolenia Dirka Braunsa dz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Heather Graham

Heather GrahamZabójczy dar

Przełożyła
Hanna

PROLOG

Zatoka Narragansett, Rhode Island

Ocean jest piękny. A kiedy płyniesz po nim – prawdziwa rozkosz!

Eddie Ray, usadowiony przy sterze, czuł na policzkach ostre podmuchy wiatru. Wiedział, że od tego smagania wkrótce będą czerwone. I co z tego? On kochał ocean, zimą, latem, zawsze. Uwielbiał białe grzywy spienionych fal, wicher, nawet chłód, przenikający człowieka do szpiku kości. Oczywiście nie był idiotą. Tu, koło Newport na Rhode Island, gdzie wody oceanu są wyjątkowo zdradliwe, nigdy by mu do głowy nie przyszło wypływać podczas sztormu. Ale nieraz zdarzyło mu się bezpiecznie przeprowadzić łajbę, kiedy niespodziewanie powiał ten jeden z najsympatyczniejszych, północno-wschodni wiatr.

Dziś jest rewelacyjnie. Powietrze rześkie, prędkość wiatru dokładnie w sam raz, żeby wypełnić żagle. „Sea Maiden” płynęła cudnie, po prostu frunęła. Przepiękna łódź, jego zdecydowana faworytka. Jej nazwę kazał sobie wytatuować na ramieniu.

Wziął ją dziś, choć nie musiał. Osiemnaście metrów długości. Żaden z tych dorobkiewiczów, co szpanują kasą, nie wziąłby tak dużej łodzi dla jednego pasażera.

Dziwnego pasażera.

Wszedł na pokład punktualnie o dwunastej, tak jak chciał, ale Eddie zapowiedział, że najpóźniej o wpół do trzeciej mają być z powrotem, ponieważ chce pożegnać się z przyjacielem, wyjeżdżającym do Irlandii.

Było to wielkie wydarzenie. Sean od lat nie był w kraju, w którym się urodził. Poza tym, wyjąwszy miesiąc miodowy na Karaibach, nigdzie jeszcze nie wyjeżdżał ze swoją nową żoną, Amandą. Żoną-trofeum, jak nazywała ją jego córka, Kat. Niestety, kiedy człowiek żeni się z kobietą młodszą o tyle lat, musi się liczyć z różnymi reakcjami bliźnich. Eddie był jednak pewien, że Seanowi uda się zachować spokój w domu, o ile podejdzie do tego jak do walki z wiatrem. Będzie niezłomny. Sean przecież zawsze przypominał Eddiemu pirata, ale nie takiego prawdziwego, czyli człowieka raczej kontrowersyjnego, lecz kryształową postać na użytek filmu. Taki kapitan Blood, na przykład. Odważny, zdeterminowany. Bohater.

Sean był bohaterem, który nie był stworzony do samotnego życia. Jego pierwsza żona, matka Kat, zmarła wiele lat temu. Kat, zajęta karierą muzyczną, rzadko bywała w domu, Sean skazany był więc na towarzystwo starej niezamężnej ciotki, skądinąd wyjątkowo sympatycznej, oraz pary służących, Clary i Toma.

I stąd wzięła się Amanda.

Eddie gotów był zaakceptować wszystko, byle jego przyjaciel był szczęśliwy. Zaakceptować nawet Amandę, chociaż za Boga nie mógł zrozumieć, dlaczego Sean ożenił się z kobietą, która szarych komórek miała tyle co małże. Która też wcale nie starała się usilnie udawać, że lubi Kat. Kat, jasny promyk słońca w życiu Seana. Ale cóż… Sean był najlepszym przyjacielem Eddiego, także wspólnikiem. Razem żeglowali po oceanach życia, tych wzburzonych i tych spokojnych, dobrych i złych, szczęśliwych i tragicznych. Jeśli więc Sean zdecydował się na rejs z Amandą u boku, Eddie musiał po prostu to zaakceptować.

A teraz cieszyć się, że podczas tegorocznych świąt Bożego Narodzenia on, Eddie, swoim prezentem sprawi Seanowi tyle radości.

W końcu udało się odnaleźć coś, czego obaj, bawiąc się w historyków, szukali od dawien dawna, jednocześnie razem rozwijając czarterowy biznes. Poza tym Sean miał jeszcze na głowie duży, stary dom, zbudowany przez jego dziadka.

Sean i Eddie. Kumple od lat.

Eddie uśmiechnął się. On już był szczęśliwy, kiedy wyobrażał sobie, jak za kilka tygodni, podczas świąt Sean będzie skakał z radości.

Poza tym był zadowolony, że podłapał pasażera. John Alden – tak się przedstawił. Z kamienną twarzą. Alden. Nazwisko, jak na Nową Anglię, całkiem, całkiem. Może jakiś Alden był wśród pierwszych osadników, ojców-pielgrzymów? W każdym razie ten Alden wyglądał bardzo dziwnie, schowany w olbrzymim swetrze i trenchu co najmniej o numer za dużym. Był uderzająco niski, miał zabawne wąsy i wielkie okulary w grubych oprawkach. Mówił z dziwną manierą. Szybko, głośno, trochę zachrypniętym głosem. Przypominał Eddiemu teriera, zuchwałego pieska, który nie potrafi zaakceptować swoich ograniczonych gabarytów i rzuca się na mastiffa.

Ale parę centów od terriera jest tak samo dobre, jak od mastiffa. Alden zażyczył sobie dwugodzinnego rejsu. Chciał pokręcić się wokół małych wysp u wylotu cieśniny, potem po zatoce.

Nie ma problemu. Eddie zna tu każdy centymetr kwadratowy lądu i wody. Ciekawe, czy ten dziwnie mały facet ma jakieś pojęcie o historii tych okolic. Czy słyszał o nieustraszonych bojownikach z Rhode Island, walczących o niepodległość Stanów. Bo na jachtach na pewno się nie znał. Każdy chciał płynąć „Sea Maiden”, bo jest przepiękna. Lśniąca, smukła. Nawet przy takim wietrze jak dziś można było postawić jej żagle i frunąć.

A ten facet poprosił, żeby zwinąć żagle i płynąć na silniku.

No cóż. Ludzie są różni i różniejsi, na tym między innymi polega urok tego świata.

Spojrzał na zegarek. Pora wracać, jeśli ma zdążyć na pożegnalną imprezę. Tylko, gdzie się podział ten konus? Może poszedł na dziób, żeby podziwiać widoki. A ster, przy którym siedział Eddie, był przecież na rufie. Gościa na pewno nie było w kajucie, bo kajutę Eddie po prostu zamknął. Nikt obcy nie miał tam wstępu, za dużo w niej było dokumentów i rzeczy osobistych. A to dlatego, że „Sea Maiden” była ulubioną łodzią właściwie wszystkich.

– Wracamy! – zawołał Eddie. – Panie Alden, słyszy mnie pan? Mówiłem panu, że wieczorem dokądś się wybieram!

Przedtem chciał wziąć prysznic, przecież miało być to regularne przyjęcie. Chciał się wyszykować, chociażby po to, żeby pokazać tej głupiej blondynce, że on potrafi się domyć.

– Halo! Panie Alden!

Cisza.

Spojrzał w niebo. Żegnało się już z błękitem. Wkrótce zapadnie noc, w Nowej Anglii zimą odbywa się to błyskawicznie. Żadnych szarówek, od razu czerń, jakby jakiś gigantyczny ptak zakrywał niebo czarnym skrzydłem.

Zaczął wstawać ze stołka. Nagle zorientował się, że znów na nim siedzi.

– Co jest? – wymamrotał.

Jeszcze raz spróbował wstać.

Nie był ułomkiem, nie był też jakimś siłaczem, całe jednak życie pracował na morzu, a to mówi za siebie. Poza tym nosił ze sobą broń. Małego kalibru, ale zawsze.

Teraz pistolet leżał w kajucie.

A on… on wcale na to nie był przygotowany.

Wyczuł za sobą ruch, ale nie miał nawet ułamka sekundy, żeby obronić się przed nagłym atakiem. Zdążył tylko minimalnie podnieść się ze stołka i gwałtownie zmienił kierunek.

Poleciał w dół.

Spadał w ciemność oceanu. Lodowata woda łagodziła ból. Przed nim w wodzie kłębiło się coś, jak cień…

Czerwone.

Jego krew. Stwierdził to dziwnie beznamiętnie. Krew, tryskająca z piersi jak gejzer.

Był cały skostniały, bez czucia. Tak naprawdę funkcjonował tylko mózg. Dzięki temu mógł zdać sobie sprawę, że umiera. I jest durniem. Trzeba było wcześniej pomyśleć.

Nie pomyślał, teraz jest już za późno. Umiera. Nie czuje ani rąk, ani nóg. W płucach ogień, przed oczyma czerwona płachta krwi. Chyba przebiło mu płuco. Co wcale nie znaczy, że zna się dobrze na anatomii. Ale wystarczająco, by wiedzieć, że od czegoś takiego odchodzi się w niebyt.

Pływać po oceanie – rozkosz. Chyba coś takiego przemknęło mu przez głowę. Ale koniec z rozkoszą, kiedy jesteś w wodzie, sztywny jak kołek i opadasz coraz głębiej, ciągnąc za sobą pióropusz czerwonej krwi.

Tyle miałem jeszcze zrobić, zobaczyć. Przeżyć.

Za późno.

Stary dureń…

Czerń nagle zaczęła ustępować, zaczęły przebijać się przez nią smugi światła. Jasność, potem znów czerń, ale inna, łagodna, ciepła…

Mijają sekundy.

Zegar życia zaraz się zatrzyma. Był mężczyzną, silnym człowiekiem, ale teraz… teraz bał się… bardzo.

W uszach szum. Nie, to nie szum. Stukot. Tętent kopyt, coś niebywałego w podwodnym świecie.

Tak, to konie. Cwałują przez wicher i fale, konie czarne jak noc, czarne plamy, czarniejsze niż ciemność oceanu.

Przerażające, a jednocześnie piękne. I dziwnie kojące.

A potem, poprzez ciemność, wyciągnęła się do niego czyjaś ręka.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dublin, Irlandia

– Proszę się odsunąć!

– Ale co się dzieje? Przecież to mój mąż! Proszę mnie puścić do niego! To mój mąż!

Caer Donahue słyszała krzyki kobiety, słyszała, jak pielęgniarka z izby przyjęć przemawia łagodnym głosem, starając się ją uspokoić, a przede wszystkim nie dopuścić, żeby przeszkadzała lekarzom ratującym jej męża.

Zgodnie z tym, co napisano w karcie, pacjent przekroczył już siedemdziesiątkę. Zawsze cieszył się dobrym zdrowiem. Kilkanaście godzin po przybyciu do Dublina poczuł się bardzo źle. Najpierw skarżył się na okropne bóle brzucha, potem zaczął słabnąć, tak bardzo, że groził paraliż kończyn. Potem pojawiły się problemy z sercem.

Zanim dowieziono go na ostry dyżur, stracił przytomność. Lekarze nie wyczuwali pulsu, natychmiast więc przystąpiono do reanimacji. Na szczęście już po pierwszym elektrowstrząsie z monitora zaczęły dobiegać charakterystyczne regularne dźwięki, oznaczające, że serce znów zaczęło bić.

Caer wezwano na izbę przyjęć dosłownie na kilka minut przed przywiezieniem pacjenta. Praca w Agencji charakteryzowała się tym, że nigdy nie było wiadomo, co się będzie robić, kiedy i gdzie. Na szczęście Caer zdążyła już do tego przywyknąć.

To zadanie jednak nawet dla niej było nietypowe.

Puls jeszcze przez kilka sekund wyprawiał harce, potem się uspokoił. Mężczyzna zamrugał oczami i spojrzał na Caer.

– Anioł – powiedział cicho. Uśmiechnął się z trudem i zamknął oczy.

Zasnął. Podłączony do kroplówki, monitora serca i aparatu do mierzenia ciśnienia krwi.

Lekarz i pielęgniarki zaczęli składać sobie nawzajem gratulacje. Chwilę potem Caer usłyszała pochlipywanie żony pacjenta, kiedy lekarz udzielał jej wyjaśnień. Przyczyny problemów jeszcze nie znaleziono. Lekarz poprosił kobietę, żeby się uspokoiła i odpowiedziała mu na kilka pytań. Caer, czekając, aż zjawią się sanitariusze, żeby zabrać chorego na OIOM, pilnie nadstawiała uszu.

Pacjent nazywa się Sean O’Riley. Żona, znacznie od niego młodsza, ma na imię Amanda. Owa żona powtarzała w kółko, jaki mieli cudowny dzień. Sean urodził się w Dublinie, jako młody mężczyzna wyjechał do Stanów. Zawsze był zdrowy i silny. Był kapitanem na jednostkach czarterowych, musiał dbać o formę. Kiedy zapytano ją, co jadł, powiedziała, że śniadanie w samolocie, lunch w hotelu, a obiad już w Dublinie, w dzielnicy Temple Bar. Jedli to samo. Ona czuje się znakomicie, on zaraz po obiedzie poczuł się fatalnie.

Caer przez szparę w zasłonach obserwowała kobietę. Drobna, niewysoka, figurę miała zgrabną, choć biust był nieproporcjonalnie duży. Tak duży, że Caer mimo woli zaczęła się zastanawiać, czy prawdziwy. Włosy rozjaśnione, oczy jasnobrązowe. Ładne, był w nich jednak jakiś chłód. Wyszła za niego dla pieniędzy? Jeśli tak – czy przyczyniła się do złego stanu męża? W takim razie po mistrzowsku udaje rozpacz i histerię.

Lekarz zalecił podanie środka uspokajającego. Amanda nie protestowała. Skinęła głową, pielęgniarka zrobiła jej zastrzyk.

I wtedy pojawił się policjant.

Interesujące, pomyślała Caer.

– Donahue!

Odwróciła się. Tuż za nią stał przełożony pielęgniarzy.

– Pacjent przez kilka godzin będzie na OIOM-ie. Obejmujesz dyżur przy nim.

Pojawiło się dwóch pielęgniarzy, żeby zabrać pacjenta. Caer sprawdziła dopływ tlenu i podłączenie do kroplówki. Wszystko było w porządku. Pielęgniarze podjechali łóżkiem do wind, którymi z izby przyjęć jechało się na OIOM.

Caer szła za nimi krok w krok. Ten człowiek miał żyć, a wszystko wskazywało, że ktoś z jakichś tam powodów chce mu odebrać to życie. Ten człowiek potrzebował więc nie tylko opieki, ale także ochrony.

Sygnał komórki wyrwał Zacha Flynna z głębokiego snu, takiego, jakim cieszy się zrelaksowany człowiek, który zaplanował sobie na najbliższe dni przyjemną odmianę. Prywatna agencja detektywistyczna trzech braci Flynnów – Aidana, Jeremy’ego i Zacha – miała się świetnie, dlatego Zach z czystym sumieniem postanowił kawałek grudnia poświęcić swemu dodatkowemu zajęciu, czyli muzyce. Miał zamiar pochodzić po bostońskich klubach i posłuchać występujących tam solistów. Przed kilkoma laty, kiedy jeszcze pracował w policji w Miami, zaczął inwestować w studia nagrań i produkować płyty z własną etykietą. Wyszukiwał nieznanych, ale obiecujących artystów, dawał im szansę i czuł wielką satysfakcję, kiedy nierzadko znani muzycy nawiązywali z debiutantami współpracę.

Poza tym Zach znał się świetnie na komputerach. W ich trzyosobowej firmie to on był głównym informatykiem, potrafił przecież włamać się do wszystkich rodzajów systemów. W pracy na ulicy też był dobry. Jednym słowem uważał się za faceta spełnionego, nawet jeśli nie każdą sprawę udawało się rozwiązać gładko. A sprawy były różne, łatwiejsze i trudniejsze, czasami takie, że koń by się uśmiał. Jak zlecenie pani Mayfield z Mayfield Oil Group, która gotowa była zapłacić bajońskie sumy za odszukanie Missy.

Missy była kotką.

Została odnaleziona. Wraz z przychówkiem, w sumie sześć sztuk. Każdemu z braci Flynnów, oczywiście, zaproponowano kociątko.

Muzyka była miłością Zacha. Pulsowała mu we krwi, odbijała się echem w głowie. Nie wspominając już o tym, że uspokajała i oczyszczała jego duszę. Dzięki niej po napatrzeniu się na brzydotę mógł obcować z pięknem. Przebywać w świecie, gdzie nikt nie zaginął, gdzie nikt nie stracił życia.

Wieczorem, zaraz po przyjeździe do Bostonu, razem z gromadką starych przyjaciół wypuścił się do pubu przy State Street. Oczywiście, że się nie upił. Nigdy tego nie robił. Już dawno temu zdążył się nauczyć, że naprawdę nie warto tracić kontroli nad sobą. Ale piwa się napił. Spał potem bardzo dobrze, niestety sen przerwało brzęczenie komórki.

– Flynn, słucham.

– Och, Zach! Chwała Bogu, że odebrałeś! Zach, tragedia! Wiesz, co się stało?! Eddie zaginął. A tata jest w szpitalu! W Irlandii. Chcę tam lecieć, ale Bridey mi odradza. Ale tata…

– Kat, to ty?

– Oczywiście, że ja! Zach, musisz nam pomóc. Tata jest w Irlandii z tą kobietą. Trzeba tam polecieć, sprawdzić, co się dzieje!

– W porządku, Kat. Zrobię wszystko, co trzeba. Powiedz mi tylko jeszcze raz, na spokojnie, co stało się z twoim ojcem.

Zach, oczywiście, był już całkowicie przytomny. Chodziło przecież o Seana O’Rileya, bliskiego przyjaciela jego ojca. Kiedy bracia Flynnowie zostali sierotami, Sean, mimo że mieszkał na Rhode Island, a oni na Florydzie, roztoczył nad nimi opiekę. Jak kochający wuj, zawsze gotów podać pomocną dłoń. Z córką Seana, Kat, Zach był bardzo zaprzyjaźniony. Była dla niego czymś w rodzaju młodszej siostry, poza tym łączyły ich sprawy zawodowe. Kat miała głos jak skowronek. Zach zorganizował dla niej kapelę i Kat zaczynała już powoli wypływać.

Ale teraz Kat była na pograniczu histerii.

– To ona, ta wredna Amanda! – krzyczała. – Na pewno mu coś zrobiła! Musisz jechać do Irlandii, Zach. Bridey też tak uważa. Nie chce, żebym ja tam jechała. Oczywiście boi się, że mnie zamkną. Za zamordowanie Amandy. Zach, proszę, poleć tam i przywieź tatę do domu.

– Nie przesadzasz, Kat? Szpitale w Irlandii są bardzo dobre…

– Ale tata powinien być tutaj, nie tam! Kiedy jest razem z nami, to co innego. Zach, zatrudniam ciebie. Eddie zaginął, boję się, że on nie żyje. A teraz ktoś zagraża tacie. Jestem pewna, że ona macza w tym palce. Nigdy jej nie ufałam, nigdy!

– Kat, dobrze wiesz, że nie musisz mnie zatrudniać. Jeśli Sean ma kłopoty, jestem do waszej dyspozycji. Jak zresztą zawsze. A ty przede wszystkim uspokój się. Bridey ma rację, nie powinnaś tak pochopnie oskarżać Amandy. Musisz mieć dowody.

Wcale się nie dziwił, że Kat nie kocha macochy, niewiele od niej starszej. Tym niemniej nigdy nie zauważył w zachowaniu Amandy niczego podejrzanego. Na pewno fakt, że Sean jest bogaty, cieszył ją. Gdyby stan jego konta był inny, nie spojrzałaby na niego, to jasne, ale to żaden dowód, że teraz kombinuje przeciwko mężowi. Poza tym kobieta o tak niskim poziomie inteligencji nie byłaby w stanie zaplanować morderstwa.

Bridey ma sto procent racji. Kat nie wolno jechać do Irlandii, bo faktycznie może skończyć w więzieniu. Do Irlandii powinien jechać Zach i kiedy stan zdrowia Seana się poprawi, przywieźć go do domu na Rhode Island. I natychmiast zająć się sprawą zaginięcia Eddiego.

– Jak czuje się teraz twój ojciec, Kat? Czy wolno mu podróżować?

– Tak. Pod opieką pielęgniarki. Tak przynajmniej zrozumiałam. Proszę, Zach, proszę, przywieź go do domu! Zach, na pewno pomyślisz, że zwariowałam, ale ja… ja mam przeczucie, że dzieje się coś bardzo złego. Martwię się okropnie o Eddiego, a o tatę boję się panicznie. Choć nie jestem tchórzem, dobrze o tym wiesz. Pojedziesz tam, Zach?

– Oczywiście. Lecę pierwszym samolotem i nie będę odstępował Seana na krok, dopóki nie przekażę go w twoje ręce. Głowa do góry, Kat. Wszystko będzie dobrze.

Powietrze przesycone było słodkim zapachem kwiatów. Niebo błękitne, szmaragdowe wzgórza skąpane w słońcu. Pod bosymi stopami czuła chłodne, wilgotne źdźbła trawy. I czuła radość, wielką radość z powodu prostego faktu, że żyje, łagodna bryza bawi się jej włosami, a promienie słońca całują ją w kark.

Biegła we śnie. Wiedziała, że kiedy pokona następne wzgórze, zobaczy w dolinie chatę krytą strzechą. Chatę, gdzie w kominku płonie ogień, gdzie wieczorem zbierze się gromada ludzi. Będą pić piwo, grać i śpiewać o dziewczynach, które kiedyś kochali, rozmawiać o minionych czasach.

Ludzie bliscy jej sercu, których kiedyś utraciła.

Przyspieszyła kroku. Dlaczego? W pierwszej chwili poczuła niepokój, ale zaraz potem pomyślała – nic to. Przecież tak cudownie jest mieć tyle siły w nogach, biec szybko, mieć wszystkie zmysły wyostrzone, cudownie zgrane z naturą. Pod stopami miękką trawę, nad sobą złociste słońce i słyszeć dobiegającą z oddali muzykę, przyzywającą, kuszącą jak syreni śpiew.

Obejrzała się. Teraz wiedziała, dlaczego przyspieszyła kroku, dlaczego musi biec coraz szybciej.

Przed sobą miała słoneczny dzień i słodkie dźwięki muzyki, a z tyłu – noc. Szła do niej, jak fala przypływu. Czarne niebo pokryte kłębiącymi się chmurami, wśród których przetaczał się grzmot. Groźny pomruk, nagle przytłumiony innymi dźwiękami, bardzo wyraźnymi. Stukot końskich kopyt.

Coraz bliżej, coraz bliżej… Z czarnych chmur wysuwają się czarne łby koni w ozdobnej uprzęży. Ciągną powóz, piękny powóz, wygodny, a jednak wzbudzający lęk.

Przyjechał po nią.

Odwróciła się i znów zaczęła biec, jak najszybciej ku słońcu, ku dźwiękom słodkiej muzyki. Kiedy tam biegła, czuła się piękna, młoda, cały świat stał przed nią otworem…

Nagle zobaczyła go. Twarz znajoma – tylko skąd? Nie mogła sobie przypomnieć. Wiedziała tylko, że to ktoś bliski, ale przyjaciel, nie kochanek. I nie powinien tu być. Nie tu, w Irlandii, takiej, jaką znała z dzieciństwa.

Uśmiechnął się smutno i pomachał do niej ręką. Witał ją czy ostrzegał?

Nieważne. Ona musi teraz biec, uciekać przed ciemnością, przed powozem. Nie wiadomo przecież, czy powóz ma ją uratować przed ciemnością – czy sam jest jej częścią.

Nagle poznała go.

– Eddie!

– Bridey!

– Na litość boską, Eddie, co się stało?

– A żebym to ja wiedział! Ale nie martw się o mnie! Jest mi tu bardzo dobrze, tu, gdzie jestem. A ty biegnij, Bridey, uciekaj przed ciemnością, uciekaj od tego wyjącego wiatru!

Znikł.

Biegła jak na skrzydłach. Stopy kąpały się w rosie, czuła w sobie siłę, która dawała młodzieńczą energię jej mięśniom, sercu, umysłowi. Wszystko działało tak cudownie. Jak słodko jest po prostu żyć…

Bridey O’Riley obudziła się nagle. Wystraszona, z bijącym sercem. Spojrzała na palce wykrzywione przez artretyzm. Przygarbione plecy, nawet gdy leżała, nie chciały się wyprostować.

Och, sny…

W snach można uciec z hałaśliwego miasta, wrócić do Irlandii z czasów młodości. Znów być ślicznym młodziutkim stworzeniem, biegającym po zielonych wzgórzach i marzącym o miłości.

Irlandia. Tak samo odległa jak młodość. Gdyby wstała teraz z łóżka i podeszła do lustra, nie zobaczyłaby dziewczyny o błyszczących oczach i porcelanowej cerze, lecz steraną życiem, pomarszczoną kobietę. Staruszkę, która wie, że śmierć już blisko.

A za oknem… Za oknem, zamiast wzgórz zielonych od lasów i łąk, zobaczyłaby czarne klify.

Ameryka. Wybrzeże Rhode Island. Teraz mieszkała tutaj, w pięknej rezydencji Seana Williama O’Rileya, właściciela firmy czarterowej. Sean woził ludzi pięknymi jachtami o wysokich masztach i białych żaglach. Bridey, swojej ciotce, okazywał wielki szacunek. Był dobrym, kochającym człowiekiem.

Był też dobrym biznesmenem. Niedawno wziął sobie nowego wspólnika, Cala. Jednego już miał, od zawsze. Eddiego Raya.

Uśmiech znikł z twarzy starej kobiety.

Eddie przyszedł do niej we śnie. Eddie Ray, jeden z najlepszych kapitanów na wschodnim wybrzeżu. Wypłynął w morze ukochaną „Sea Maiden” i przepadł bez śladu…

– Ciociu!

Zaskrzypiały drzwi. W progu ukazała się Katherine Mary O’Riley, córka Seana. Piękna i młoda, jak kiedyś Bridey. Teraz bardzo czymś zdenerwowana.

Bridey usiadła, opierając się o poduszki.

– Co się stało, dziecko?

– Och, ciociu! – Kat przemknęła przez pokój i przysiadła na brzegu łóżka. – Znaleźli „Sea Maiden” koło jednej z wysp!

– A Eddie?!

– Ani śladu… – szepnęła Kat. Na moment przymknęła oczy. Zaraz jednak wyprostowała się, otworzyła oczy i wyrzuciła z siebie podniesionym głosem. – To ona! Ta suka! Na pewno zrobiła mu coś złego!

– Daj spokój, Kat! Nie możesz jej tak nienawidzić. Twoja świętej pamięci matka na pewno jest zadowolona, że twój ojciec znalazł szczęście u boku innej!

– Zadowolona? Co ty mówisz, ciociu! Przecież Amanda to zwyczajna zdzira! Jest ode mnie starsza zaledwie o pięć lat. Ma trzydzieści jeden lat, wyszła za mojego tatę tylko dla pieniędzy. Jestem pewna, że tata rozchorował się przez nią i przez nią zaginął Eddie!

– Ale jak, dziecko, jak? Zastanów się. Twój tata jest w Irlandii, a Eddiego po raz ostatni widziano rankiem, w dniu wyjazdu twojego taty. Amanda była wtedy cały dzień w domu!

– Nieważne, ciociu. Ja i tak wiem, że to jej sprawka. Bo ona jest wredna!

– A ty, Kat, proszę, bądź rozsądna.

Bridey starała się ze wszystkich sił nie zdradzić swoich uczuć. Bo i co ten Sean najlepszego zrobił, żeniąc się z tą blondynką! Z tą Bimbo. Tak ją już ochrzczono, podobno ona to wypisz wymaluj słodka idiotka z jakiejś internetowej gry.

Pogłaskała czule wnuczkę po głowie.

– Nie martw się, kochanie. Jestem pewna, że wszystko dobrze się skończy. Dzwoniłaś już do Zacha Flynna?

– Tak, ciociu. Dziś z samego rana. Powiedział, że już zaczyna szykować się do wyjazdu.

– Świetnie. Dobrze zrobiłaś, że się mnie posłuchałaś. Zach przywiezie twego tatę z powrotem do domu.

Bridey była bardzo zadowolona, że Kat wykazała się rozsądkiem. W końcu przy Seanie jest żona, Amanda. Gdyby pojawiła się tam teraz Kat ze swoimi oskarżeniami, mogłoby dojść do bardzo przykrej sytuacji.

– Powinnam być przy ojcu – powiedziała cicho Kat.

– Ale jesteś przy mnie, kochanie. A twoim tatą już niebawem zaopiekuje się Zach. Nic lepszego nie można było wymyślić. Zach przywiezie tatę do domu i na pewno zajmie się sprawą Eddiego.

Bridey uśmiechnęła się do Kat, choć na duszy było jej bardzo ciężko.

Zach nie odnajdzie Eddiego. Żywego na pewno nie. Bridey widziała przecież we śnie czarny powóz, widziała konie w uprzęży, ozdobionej czarnymi piórami…

Eddie nie żyje.

A powóz śmierci nadal pędzi do nich…

ROZDZIAŁ DRUGI

– Powinnaś zobaczyć, jak to u nas jest podczas świąt, Caer. Co prawda ze śniegiem różnie bywa, ale zimę mamy. Rześko, dmucha nieźle. Jest pięknie.

Caer uśmiechnęła się. Starszy pan, choć przykuty do szpitalnego łóżka, nie tracił wigoru. Opieka nad nim była to po prostu przyjemność. Wystarczyło spojrzeć na niego. Bujna czupryna, biała jak mleko. Oczy jasnoniebieskie, jak niebo nad Tarą, legendarnym wzgórzem, gdzie kiedyś królowie irlandzcy mieli swoją siedzibę. I tyle w nim życia. Jeśli powiedział, że podczas świąt jest rześko, prawdopodobnie człowiek marznie na kość.

Opowiedział jej trochę o swoim życiu. Okazało się, że urodził się w Dublinie, w tym właśnie szpitalu, ale całe swoje dorosłe życie spędził daleko stąd, za Atlantykiem. W mieście Newport na Rhode Island w stanie Rhode Island, znanym z surowego klimatu, zwłaszcza sztormów północno-wschodnich. Po wyjeździe do Stanów dopiero teraz, po latach, po raz pierwszy przyleciał do ojczystego kraju. Niestety, następnego dnia wylądował w szpitalu.

Miał bardzo silny organizm, dlatego szybko opuścił OIOM. Doktor Morton, internista, podejrzewał zatrucie. Coś musiało mu zaszkodzić. Problem w tym, że jadł to samo, co żona. Restaurację skontrolowano, nie doszukano się żadnych bakterii. Amanda czuła się dobrze. Nawet bardzo dobrze, bo w chwili obecnej przebywała w hotelowym spa. Twierdziła, że tylko masaż pomoże jej pokonać stres wywołany chorobą męża.

Sean miał siedemdziesiąt sześć lat, Amanda trzydzieści jeden. Jej żołądek był o czterdzieści pięć lat młodszy, prawdopodobnie dlatego nie ucierpiał. Ale lekarze, choć przebadali Seana bardzo dokładnie, i tak nie byli pewni, co było przyczyną tak nagłego załamania się organizmu. Byli zadowoleni, że zdecydowanie, choć powoli, wraca do formy. Straszny ból, który nękał go przedtem, obciążył serce. Omal nie zabił. Nie udało się jednak wyjaśnić, co było przyczyną tego bólu.

– Cieszę się, że jestem w Irlandii. Niezależnie od tego wszystkiego! – powiedział Sean, wskazując szerokim gestem na pokój szpitalny i aparaturę, do której nadal był podłączony. – Dobrze, że przed południem wpadliśmy na pomysł, żeby pójść do teatru. Do Abbey Theatre. Zdążyłem więc obejrzeć sobie „Zakładnika” Brendana Behana. Znakomite przedstawienie!

– Naprawdę nie było pana w Irlandii przez pięćdziesiąt lat?

– Naprawdę. Niestety, czas płynie zdecydowanie zbyt szybko. A ty byłaś w Stanach, Caer?

– Nie. Przyznaję się bez bicia. Jestem po prostu zapracowana.

– Nie dziwię się. Pielęgniarek wszędzie brakuje. W Stanach mamy mnóstwo irlandzkich księży i właśnie pielęgniarek. Twierdzą jednak, że nikt już od was nie musi wyjeżdżać za chlebem. Co mnie też nie dziwi, przecież wiadomo, że sytuacja gospodarcza w Irlandii jest teraz wyjątkowo dobra.

– Zgadza się. Ale ja jakoś nigdy nie myślałam o podróżach.

– Powinnaś zobaczyć Stany. Nie tylko Nowy York czy Kalifornię. Nasz stan, na przykład, ma bardzo ciekawą kulturę i historię. Ja znalazłem się w stanie Rhode Island po śmierci dziadka, który mieszkał tam od dawna. Zbudował piękny dom w Newport, rozkręcił biznes, ktoś musiał to po nim przejąć. A więc pojechałem i wystarczyło, że zobaczyłem dom na klifie, wysoko nad wodą, gdzie tak wspaniale hula wiatr. Wiedziałem od razu, że to moje wymarzone miejsce. Szybko zapuściłem korzenie. Historia tamtych okolic jest pasjonująca. Razem z moim przyjacielem, kiedy nie jesteśmy na łajbie, śledzimy losy bohaterów z czasów rewolucji amerykańskiej. Słyszałaś kiedyś o Nigelu Bridgewaterze?

– Przepraszam, o kim?

Sean roześmiał się.

– Tak, jak się spodziewałem. Ale w sumie nic dziwnego, że go nie znasz. W szkole uczyli cię przecież przede wszystkim historii Irlandii. Poza tym Nigel żył za krótko, żeby znaleźć się w podręcznikach do historii. Tylko dwadzieścia sześć lat. Był świetnym żeglarzem, znakomicie sobie radził na zdradliwych wodach Nowej Anglii. Był też wielkim patriotą, zaangażowanym w walkę o niepodległość Stanów. Pewnej nocy samotnie wypłynął z Newport. Kierował się na południe, wiózł ważną przesyłkę dla Kongresu Kontynentalnego [1]. Niestety, Brytyjczycy schwytali go i powiesili. Razem z Eddiem, moim wspólnikiem, próbujemy praktycznie od samego początku odtworzyć trasę, jaką Nigel wtedy płynął. Prawdopodobnie wiedział, że ma już Brytyjczyków na karku, dlatego ukrył wszystko, co wiózł. Pieniądze, zebrane od patriotów na wyposażenie armii, także papiery. Listy i inne dokumenty, w których wymienione były nazwiska. Gdyby dostały się w ręce Brytyjczyków, ludzie ci skończyliby na szubienicy. Eddie… – Sean nagle zamilkł. Posmutniał. – Muszę jak najszybciej wracać do domu – powiedział cicho.

Caer również zniżyła głos.

– Dlaczego, panie O’Riley? Obawia się pan czegoś? Niepokoi pana, że lekarze nie wiedzą, skąd u pana te dolegliwości?

– Nie chodzi o mnie! Muszę wracać, bo Eddie zaginął!

– Eddie? Ten pana wspólnik?

– Jeden z moich wspólników. Mam dwóch. Drugi to Cal, młody facet, jest z nami od niedawna. A z Eddiem skumplowaliśmy się zaraz po moim przyjeździe do Stanów. Pomagał mi modernizować firmę, rozszerzyć ofertę. Harowaliśmy od świtu do nocy. Kupowanie nowych łodzi, rejsy, wieczorami robota papierkowa. Ludzie patrzyli na nas jak na dwóch szaleńców. Teraz jestem bogaty, mówią więc o mnie, że jestem ekscentryczny. Niech im będzie! A z Eddiem, jak wspomniałem, łączy mnie zamiłowanie do historii. Odkrywanie tajemnic z przeszłości. Bridgewater wiózł mnóstwo pieniędzy, podobno całą ładownię miał pełną angielskich monet. Nie wiadomo, gdzie to ukrył. Brytyjczykom nie pisnął ani słowa. Dzielny człowiek. Zawsze marzyłem, że odnajdę ten skarb. Może nawet napiszę o Nigelu książkę… – Nagle roześmiał się. – Stary nudziarz ze mnie! Gadam i gadam, a piękna młoda kobieta musi tego wysłuchiwać…

– Przecież to fascynujące!

Mówiła to szczerze. Miło było obcować z tak sympatycznym i ciekawym człowiekiem. Naturalnie, w którymś momencie zadała sobie w duchu pytanie, jak to się stało, że Sean ożenił się z kimś takim jak Amanda. Ale w końcu, na litość boską! Kto jak kto, ale ona, Caer, nie ma prawa go osądzać.

– Martwię się o Eddiego – powiedział Sean. Jasnoniebieskie oczy znów posmutniały. – Mam złe przeczucia. Jacht odnaleziono, ale Eddie przepadł. Nie pojawił się na naszym pożegnalnym przyjęciu, tuż przed wyjazdem, a to powinno mi dać już do myślenia… W każdym razie muszę wracać do Stanów. Chociaż tam … – uśmiechnął się, wypadło to jednak bardzo blado – na pewno nie będę miał takiej pielęgniarki jak ty.

O! Co do tego nie ma wątpliwości! Takiej pielęgniarki jak ona na pewno nigdzie nie znajdzie.

Tę informację zachowała oczywiście dla siebie.

– Może opowie mi pan o swojej rodzinie?

– O rodzinie… – powtórzył miękko. – Najcenniejsze, co mamy. To moi bliscy nie pozwolili mi teraz umrzeć.

– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem…

– Szczerze mówiąc, ja też – przyznał Sean, spoglądając na nią trochę niepewnym wzrokiem. – Kiedy wieźli mnie tutaj, do szpitala, podobno byłem nieprzytomny. A ja miałem wtedy sen. Śniła mi się Irlandia. Znów byłem chłopcem. Biegłem wśród zielonych wzgórz. Tak bardzo zielonych… Zapomniałem już, ile w tym prawdy, kiedy Irlandię nazywa się Szmaragdową Wyspą! Wiał silny wiatr. Jęczał i zawodził. A ja biegłem do domu. Do chaty, gdzie czekała matka. Słyszałem już jej głos, śpiewała stary irlandzki song… Niebo płonęło zachodem słońca, ziemię spowijał już zmierzch, ale ja wcale się nie bałem. Mógłbym tak biec bez końca… I wtedy usłyszałem głos mojej córki. Nagle uświadomiłem sobie, że jestem w szpitalu. Muszę walczyć, muszę żyć i wrócić do domu. Do mojego dziecka…

– Caer? Pozwól, proszę…

Michael. Stał w uchylonych drzwiach, ubrany w biały laboratoryjny kitel, na kieszonce miał wyhaftowane: doktor Michael Haven.

– Przepraszam, panie O’Riley. Wzywają mnie.

– To ja przepraszam, Caer. Zabrałem ci tyle czasu…

– Który spędziłam bardzo interesująco – powiedziała z uśmiechem, wstając z krzesła. – Ja tu wrócę, panie O’Riley!

– Liczę na to! – Sean też się uśmiechnął, bardzo ciepło i ruchem głowy wskazał na zdjęcie, ustawione na szafce przy łóżku. – A ja tymczasem pogadam sobie trochę z rodziną.

Caer zaśmiała się, chociaż kiedy spojrzała na uśmiechnięte twarze na zdjęciu, poczuła ukłucie w sercu.

Rodzina… A ona jest sama jak palec…

Wiedziała już dokładnie, kto jest kto. Sean obejmował ramieniem swoją córkę Kat, śliczną, dwudziestoparoletnią Kat, wpatrzoną w ojca jak w obrazek. Obok Kat żona Seana. Macocha Kat, starsza od niej zaledwie o kilka lat. Po drugiej stronie Seana stało trzech bardzo wysokich i bardzo przystojnych młodych mężczyzn. Trzech braci, tak powiedział Sean. A stara kobieta w fotelu ustawionym na naczelnym miejscu to Bridey, ciotka Seana, która mieszka u niego. Miała takie same jasnoniebieskie oczy jak on i jego córka. Była w nich wielka mądrość i łagodność. Wielkie serce. Caer wiedziała, że gdyby miała możliwość poznać Bridey, od razu by ją pokochała.

Ale to nie Bridey przykuwała jej uwagę, kiedy zdarzyło jej się zerknąć na to zdjęcie. Tylko jeden z braci, ten który stał najbliżej Seana. Miał włosy właściwie rude i patrzył prosto w obiektyw. Caer wydawało się, że patrzy prosto na nią. Za każdym razem, kiedy spojrzała mu w oczy, jej serce zaczynało bić zdecydowanie szybciej. Bo takich oczu Caer nigdy jeszcze nie widziała. Oczu jak woda w oceanie na Karaibach, ani zielonych, ani niebieskich. Coś pośredniego, przepięknego, błyszczącego w smagłej twarzy. Spojrzenie bardzo przenikliwe. Na początku myślała, że to zięć Seana, ale Sean zaprzeczył. Powiedział, że to bracia Flynnowie i że są dla niego jak synowie, których nigdy nie miał.

– On tutaj już leci – odezwał się nagle Sean.

Caer, speszona, że została przyłapana na przyglądaniu się zdjęciu, szybko odwróciła głowę.

– Przepraszam, kto?

– Zach Flynn – wyjaśnił Sean i westchnął. – Kat udało się go przekonać, że w drodze powrotnej potrzebna mi będzie eskorta. Niestety, Caer. Na zdjęciu widzisz szczęśliwą rodzinę, a wcale tak nie jest. Ożeniłem się z kobietą o wiele młodszą ode mnie, wszyscy uważają, że wyszła za mnie dla pieniędzy. I kto by pomyślał, że jesień mojego życia będę spędzać jako rozjemca w skłóconej rodzinie!

– Caer…

Znów Michael, czyli stanowczo powinna już iść.

– Przepraszam, panie O’Riley.

Wyszła z pokoju i podążyła za Michaelem, który maszerował już korytarzem. Weszli do jego pokoju. Michael staranie zamknął drzwi, ustawił się za swoim biurkiem i prawie huknął:

– Co ty najlepszego robisz, Caer?!

– Jak to co? Opiekuję się Seanem O’Rileyem. Przed chwilą z nim rozmawiałam…

– O właśnie! Miałaś go tylko obserwować, starać się dojść, co tu właściwie się dzieje.

– Zgadza się. I to robię. A podczas miłej rozmowy można dowiedzieć się bardzo dużo.

– Tak. Ale… – Michael potrząsnął bezradnie głową. Wyszedł zza biurka i zaczął przemierzać pokój, nerwowo przeczesując palcami włosy. – Ale za bardzo angażujesz się w to emocjonalnie, Caer!

– Wcale nie!

– Spokojnie, Caer. Nie zapominaj, że ja tu jestem szefem.

Fakt. Tutaj Michael pociąga za sznurki. Więc już nie protestowała.

– A więc… – podjął Michael – przechodzimy do konkretów. Jedziesz z nim do Ameryki. Jako jego prywatna pielęgniarka.

– Co?! – Krzyknęła, niestety. Ale nie mógł jej bardziej zaskoczyć. Ona nigdy nie wyjeżdżała, zawsze pracowała tu, w Dublinie.

– Nie chcę jechać do Ameryki. Tu, na miejscu, jest mnóstwo pracy dla mnie. Poza tym nie mam paszportu, nie mam dyplomu pielęgniarki!

Michael machnął niecierpliwie ręką.

– Biorę to na siebie! A teraz… – Wyjął z szuflady jakieś opasłe tomisko. – Trzymaj!

– Co to jest? – spytała.

– Podręcznik pielęgniarstwa. Bierz się do nauki.

– Ale…

– Powiedziałem. Bierz się do nauki. Jedziesz do Ameryki. Nie zapominaj, że w Agencji obowiązują pewne zasady. Ja wydaję polecenia, ty je wykonujesz. A dlaczego właściwie tak bardzo nie chcesz jechać do Stanów?

Dlaczego?

Caer zrobiła głęboki wdech. Tak naprawdę to sama nie wiedziała, dlaczego się opiera. Na czym polega jej problem?

Może chodzi o…

Tak. O jednego z braci Flynnów, tego o oczach koloru morza. Tego, który ma towarzyszyć Seanowi w drodze do Stanów.

Zach. Coś w jego spojrzeniu bardzo ją niepokoiło. Chociaż widziała go tylko na zdjęciu. Ale trudno jej było sobie wyobrazić, że z tym mężczyzną może stanąć twarzą w twarz, bo jeśli do tego dojdzie, on na pewno zorientuje się, kim ona jest naprawdę. Czuła to.

Nie bądź śmieszna, Caer.

– Caer, jedziesz do Ameryki – powiedział Michael. Zabrzmiało to tak jakoś władczo.

Zmusiła się do uśmiechu.

– Oczywiście! Nie mogę się doczekać!

– Caer, doskonale wiesz, że ktoś czyha na życie Seana. To poważna sprawa.

– Wiem.

Głos Michaela nieco złagodniał.

– Nie będziesz żałować, Caer. Nadchodzą święta, Amerykanie obchodzą je bardzo uroczyście.

No cóż… On wiedział. Był przecież wszędzie.

– Wspaniale! Już z góry się cieszę!

– Jakieś pytania? – spytał. – Tylko szybko, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

– Nie – odparła, ruszając do drzwi. – Ja też mam pilne sprawy…

– Caer…

Zatrzymała się w progu.

– Tak, słucham?

– Twój podręcznik. Weź go. W środku jest koperta. Na pewno przed wyjazdem będziesz chciała zrobić jakieś zakupy.

– Ja?!

– Zrobisz z tym, co chcesz. W każdym razie ten wyjazd może być dla ciebie naprawdę ciekawym doświadczeniem, postaraj się spojrzeć na to od tej strony. Aha, i wesołych świąt!

Zabrzmiało to całkiem miło. Uśmiechnęła się i wróciła po książkę wraz z kopertą z apanażami. Wyszła na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi.

Ameryka.

W końcu to wszystko jedno. Ameryka nie Ameryka, Seanowi O’Rileyowi grozi niebezpieczeństwo. Zadaniem Caer jest usunąć to zagrożenie. Koniec, kropka.

Kiedy szła korytarzem, uświadomiła sobie, że cicha muzyka, dobiegająca z głośnika, to kolęda.

Święta tuż, tuż… A ona musi wyjechać. Przepłynąć przez Atlantyk i znaleźć potencjalnego mordercę.

Przedtem do Seana przyjedzie ten mężczyzna o niezwykłych oczach. Już niebawem.

I zdemaskuje ją.

Nie. Tak nigdy się nie stanie. Michael do tego nie dopuści.

A więc dobrze. Ma być pielęgniarką na Rhode Island – będzie. Pobyt w Stanach, tak jak zapowiedział Michael, na pewno będzie bardzo interesujący.

Boże Narodzenie w Stanach. Czemu nie? A więc – wesołych świąt!

Spojrzała na zegarek. Najwyższa pora biec na następne spotkanie. Na które nie wolno się spóźnić – coś takiego w ogóle nie wchodzi w grę.

Przy tego rodzaju spotkaniach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy samolot podchodził do lądowania, Zach nie odrywał oczu od okna. Przecież to Dublin. Nie widział go ładnych parę lat. Po prostu było mu nie po drodze. A to miasto kochał, jego zabytki, historię, choć niektóre jej rozdziały były bardzo bolesne. Najbardziej kochał irlandzką muzykę. Nasłuchał się jej w tutejszych pubach. Przy dobrym piwie, to jasne. W tej muzyce było serce, prawdziwe serce. Serce i pasja.

Tym razem jednak do Dublina przywołała go nie muzyka, lecz obawy Kat. Kto wie, może jak najbardziej uzasadnione. Może rzeczywiście ktoś zagraża Seanowi. Dlatego Zach, mimo swej miłości do Dublina, przyjechał tu wyłącznie po to, by zagwarantować Seanowi O’Rileyowi bezpieczny powrót do domu. A w następnej kolejności zamierzał zająć się sprawą Eddiego.

Tuż przed odlotem, kiedy miał już wchodzić do samolotu, zadzwoniła Kat. W ataku histerii i załamującym się głosem przekazała mu, że odnaleziono „Sea Maiden”, ale Eddie znikł. Nie znaleziono żadnych śladów, pomagających dojść, co się z nim stało.

Zach zadzwonił do Seana. Sean twierdził stanowczo, że jego przypadłość spowodowana była zmęczeniem po długiej podróży samolotem. Albo zjadł coś, co akurat tylko jemu zaszkodziło. Wiedział, że jego córka nie ufa jego żonie, on jednak był głęboko przekonany, że ze strony Amandy nic mu nie grozi. Martwił się przede wszystkim o Eddiego. Zach również, bo jego zdaniem Amanda, przy swoim braku inteligencji i opanowania, absolutnie nie nadawała się na sprytnego mordercą.

– Och, nareszcie! – Elegancka starsza pani, siedząca na fotelu obok, uśmiechnęła się do niego miło. – Mój kochany Dublin czeka na mnie.

– To istotnie bardzo piękne miasto – powiedział Zach. Nieznajoma pani uśmiechnęła się ponownie i Zach ponownie zobaczył wielką obfitość zmarszczek, zastanawiając się w duchu, ile ta pani może mieć lat.

– Dziewięćdziesiąt dwa, chłopcze – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Jestem trochę już zmęczona życiem. Cieszę się, że wróciłam do Dublina. Moje miasto…. Ile tu się kiedyś działo! Krew płynęła ulicami! Ale teraz wreszcie mamy spokój, nawet na północy wyspy. I to dobrze. Dzięki temu przyjeżdżają turyści i kraj się bogaci. A pan… jest pan może Amerykaninem irlandzkiego pochodzenia?

Zach roześmiał się.

– W Ameryce chyba wszyscy mają w sobie kroplę krwi irlandzkiej. Zwłaszcza w dniu Świętego Patryka! Nazywam się Flynn, przodkowie mojego ojca przybyli do Stanów przed wiekami. Ale moja matka była Irlandką…

Nagle zamilkł, wpatrzony w przejście między rzędami foteli. Zauważył tam coś, dosłownie przed sekundą. Jakiś cień, duży cień, przesuwający się do przodu przez środek samolotu.

Przywidzenie, oczywiście. Gra świateł, kiedy samolot pochylił się, zanim osiadł na pasie startowym.

– Mieszkam w Stanach. Przyjechałem tu tylko po przyjaciela. Rozchorował się zaraz po przyjeździe do Dublina. Jego córka prosiła, żebym towarzyszył mu w drodze powrotnej do domu.

– No tak… Święta za pasem, woli więc być już w domu… – Starsza pani pokiwała ze zrozumieniem głową i wyciągnęła do Zacha rękę. – Jestem Maeve.

– Miło mi. Zach.

– Mnie również bardzo miło… A ja na święta też zjechałam do domu. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Wszyscy, których kocham, są tutaj, w Dublinie. Moje dzieci, wnuki, prawnuki. A gdzie jest twój dom, chłopcze?

– Mój? Na Florydzie. Tam się urodziłem. Mam dwóch braci, obaj już żonaci, żony mają super. Jeden mieszka w Nowym Orleanie, drugi w Salem, w stanie Massachusetts. Ja niby nadal zakotwiczony jestem na Florydzie, w Miami.

– I tęsknisz za braćmi?

Zach roześmiał się.

– Nie ma takiej możliwości! Pracujemy razem, widujemy się więc bardzo często.

– Firma rodzinna? – spytała Maeve, wyraźnie zachwycona. – Ale jak wam się to udaje, skoro mieszkacie w różnych miejscach?

– Dzięki komputerom. Poza tym nasza praca jest nietypowa. Prowadzimy wspólnie agencję detektywistyczną…

– A poza tym… – Maeve wzięła go za rękę i przyjrzała się jego palcom – poza tym zajmujesz się muzyką.

Roześmiał się, zaskoczony.

– Maeve, jeśli kiedykolwiek będziesz szukała pracy, dzwoń do mnie. Jesteś dobra!

– Zapamiętam sobie! A więc jak, Zach? Śpiewasz?

– Nie. Gram na gitarze, mam nadzieję, że jako tako. Ale przede wszystkim wydaję płyty, mam kilka studiów nagrań. Bardzo to lubię…

Miły, dźwięczny głos stewardesy płynący z głośnika powitał ich bardzo serdecznie w Irlandii. Samolot dotknął ziemi. Wszyscy poczuli lekki wstrząs. Palce Maeve zacisnęły się na dłoni Zacha. Jej twarz nagle zrobiła się szara jak popiół.

– Proszę się nie denerwować – powiedział Zach. – Może wiatr powiał mocniej, nic się nie dzieje.

Maeve uśmiechnęła się blado.

– Nie, to nie to. Coś poczułam. Bardzo dziwne… Jakby w moim sercu nagle zrobiło się mroczno. Jakby tam… tam przedostał się jakiś cień…

Zach uścisnął mocniej jej dłoń.

– To tylko wiatr, Maeve.

Cień? W sercu? Może i tak. Przecież ta pani ma już dziewięćdziesiąt dwa lata.

A on sam przed chwilą też zauważył coś dziwnego. Widział cień, przesuwający się środkiem samolotu…

Spojrzał w okno. Lecieli nocą, ale noc już minęła, słońce na niebie było coraz wyżej.

Kilka sekund później w samolocie zrobiło się głośno. Wszyscy jak na komendę zaczęli rozpinać pasy. Zach wstał, zdjął z półki torebkę Maeve. Pożegnał się, wziął swoją teczkę i wysiadł z samolotu, postanawiając prosto z lotniska jechać do szpitala, w którym leżał Sean.

W Dublinie nie było go przez kilka lat, ale lotnisko w ogóle się nie zmieniło. Kiedy szedł do odprawy celnej, widział, jak Maeve idzie do kolejki dla osób miejscowych. I widział jeszcze coś. Znów przywidzenie? Aż zamrugał oczami. Mógłby przysiąc, że za Maeve podąża jakiś cień.

Cień w tej jasno oświetlonej sali? Bzdura. Po prostu jest zmęczony długą podróżą.

Odwrócił się. I natychmiast odwrócił się z powrotem. Bo odwracając się przedtem, kątem oka zauważył kobietę o uderzającej urodzie. Tylko mu mignęła, ale dostrzegł kruczoczarne włosy i kobaltowe oczy. Klasyczne rysy. Piękne, tak musiała wyglądać Helena Trojańska.

Czarnowłosa piękność szybkim krokiem minęła Maeve. Za nią szła jakaś blondynka, potem otyła kobieta około czterdziestki. Zatrzymała się przy Maeve, coś zaczęła do niej mówić. Zach stał za daleko, nie słyszał, co ta kobieta mówi, ale był prawie pewien, że pyta, czy Maeve nie potrzebuje pomocy. On sam z chęcią zaopiekowałby się Maeve, niestety, jako turysta z obcego kraju musiał stanąć w innej kolejce.

Maeve wsunęła rękę pod ramię usłużnej kobiety. Zach uśmiechnął się. Taki widok zawsze przywraca wiarę w człowieka.

Kiedy podchodził do taśmy, nagle usłyszał krzyk. Krzyczała pani, która zaopiekowała się Maeve.

Maeve upadła.

W tym momencie dla Zacha podział na miejscowych i cudzoziemców przestał istnieć. Przeskoczył przez aksamitny sznur i popędził do Maeve. Kiedy nachylił się nad nią, chwyciła go kurczowo za rękę. Ukląkł przy niej, szybko rozluźnił jej kołnierzyk i sprawdził puls.

Maeve uśmiechnęła się.

– Jak to dobrze, że wróciłam do domu – powiedziała z trudem. – Słyszę muzykę, piękną muzykę, a banshee [2] przed chwilą wyszeptała mi do ucha, że mój czas nadszedł. Dobrze, że jesteś przy mnie, drogi chłopcze. Irlandczycy zawsze mają szczęście…

Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po twarzy.

Nagle zadrżała. Powieki opadły.

– Maeve?

Ostrożnie przyłożył ucho do jej piersi. Nie oddychała. Przyłożył palec do żyły na szyi. Puls niewyczuwalny. Poprosił kobietę, która przedtem zajęła się Maeve, żeby wezwała pogotowie, a sam rozpoczął sztuczne oddychanie. Robił je, póki nie nadjechał ambulans. Choć wiedział, że Maeve już odeszła.

Potem tylko patrzył, jak ratownicy robią to, co do nich należy. Jak ta przemiła starsza pani zostaje uznana za zmarłą. A tak chciała wrócić do domu.

I wróciła.

Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. W tej sytuacji to nic nadzwyczajnego, przecież co najmniej połowa ludzi w terminalu gapiła się na niego. Ale on wyraźnie czuł na sobie wzrok tej jednej osoby. Odwrócił się. W chwili, gdy ktoś podejrzanie szybko znikał w jednym z korytarzy.

Podejrzanie? Przecież mnóstwo ludzi idzie właśnie tam. Do wyjścia z terminala. I nikt tego nie robi powoli.

Urzędnicy z lotniska podziękowali mu za to, co zrobił dla Maeve. A przecież on niczego nie zrobił. Maeve nie żyje. Mógł tylko powtórzyć za nią, że po prostu jej czas minął. Żyła długo i na pewno miała dobre życie.

Ale on i tak jakoś nie mógł się z tego otrząsnąć.

Zabrał swoje bagaże. Kiedy wyszedł z budynku, zobaczył napis. Dokładnie dwa, po gaelicku i po angielsku.

Eire. Cead mile failte.

Irlandia. Witamy serdecznie po tysiąckroć.

Wynajęty samochód na szczęście czekał, zaparkowany tuż obok szyldu jakiegoś pubu, reklamującego się sloganem: Patryczku! Oby przysłowiowe szczęście Irlandczyków dopisało i tobie!

Przywitał się z kierowcą i rozsiadł się w sedanie, jednocześnie snując refleksje. On nie wierzy w żadne szczęście, nawet Irlandczyków. Wierzy w dobro i zło, czyli to, co mieszka w sercach ludzi. I chce jak najprędzej zobaczyć się z Seanem, odwieźć go do domu i zająć się sprawą Eddiego.

Wyjął komórkę i sprawdził SMS-y. Był tylko jeden, od Aidana. Brat skontaktował się z pewnym człowiekiem z Dublina, którego znał od dawna. Z Willem Travisem. Will obiecał, że będzie miał oko na wszystko, co dzieje się w szpitalu. Po prostu na jakiś czas zostanie pielęgniarzem. Dopóki w tym szpitalu będzie przebywać Sean.

Zamknął komórkę. Uwielbiał pracować ze swoimi braćmi. Każdy z nich, dzięki temu, że pracował tam, gdzie pracował, dysponował kontaktami, które można było wykorzystać. Aidan, jako dawny agent FBI, miał kontakty wyjątkowo pożyteczne.

Zach bardzo starał się skupić na problemach podstawowych, myślami jednak wciąż wracał do Maeve. Do tej uroczej starszej pani, którą ledwo poznał, a ona już odeszła. Ale przedtem, jak sama powiedziała, wróciła do domu.

– Ejże, Seanie! Naprawdę niedomagasz? Wyglądasz jak okaz zdrowia!

Zach, rzuciwszy od progu dźwięcznym tenorem tę dowcipną uwagę, od razu podszedł do Seana. Nastąpiło długie, serdeczne powitanie, dzięki czemu Caer mogła przyjrzeć mu się dokładnie.

Bardzo wysoki, fotografia nie kłamała. Szczupły, ale dobrze umięśniony. Włosy – jasny kasztan. Tak samo piękne jak barwa głosu.

– Zach! Jesteś, chłopcze! – witał go rozradowany Sean. – Ale naprawdę nie musiałeś tego robić. Kat przesadza. Zmusiła cię do przyjazdu, kiedy ja jestem zdrów jak ryba!

– Seanie, zastanów się! Czy ktoś mógłby być niezadowolony z wycieczki do Dublina? Chyba nie. Znalazł się powód, więc z czystym sumieniem mogłem wyskoczyć sobie tutaj na kilka dni.

Zach również promieniał. Widać było, że dla niego opieka nad starym przyjacielem to nie ciężar, lecz wielka przyjemność.

W końcu przenikliwe spojrzenie niebieskozielonych oczu spoczęło na Caer.

Błysnęło w nich. Dlaczego? Widział już ją gdzieś? Może był kiedyś w Dublinie i minęli się na ulicy. Zdarza się, że spojrzymy na kogoś przelotnie, a jego obraz wryje nam się w pamięć.

A może po prostu jest zdziwiony, że przy łóżku chorego nie czuwa kochająca żona, tylko ktoś inny.

– Dzień dobry – powiedział. Uprzejmie i doskonale obojętnie. Czyli jej podejrzenia są niesłuszne. Na pewno jej nie zna.

Wstała z krzesła i uśmiechając się równie uprzejmie, podała mu rękę.

– Dzień dobry! Witam w Irlandii. Jestem Caer Donahue.

– Miło mi. Zach Flynn.

Uścisk jego dłoni był zdecydowany i mocny.

– Caer jest najcudowniejszą, najbardziej cierpliwą pielęgniarką na świecie – oznajmił Sean.

– Dziękuję – powiedziała. Udało się jej to zrobić bez zająknięcia. – Pochlebia mi pan, panie O’Riley. Pójdę już, nie będę panom przeszkadzać. Miło mi było pana poznać, panie Flynn…

– Zach – powiedział Zach.

– Dziękuję… Zach – powtórzyła.

– Caer jedzie z nami! – oznajmił Sean zachwyconym głosem, jak u małego dziecka, obdarowanego zabawką, której inne dzieci będą mu zazdrościć.

– Kat wspominała, że w podróży towarzyszyć ci będzie pielęgniarka – powiedział Zach, nie odrywając oczu od Caer. – Przepraszam, czy byłaś kiedyś w Stanach?

– Nigdy. Dla mnie zawsze to było za daleko. Panowie wybaczą…

Wyszła. Słyszała, jak Sean wyrzuca Zachowi:

– Naprawdę nie musiałeś tego robić! Lecieć taki kawał drogi tylko dlatego, że brzuch mnie rozbolał!

Caer doszła do miejsca, gdzie nie mogli już jej widzieć. Zatrzymała się i nadstawiła uszu.

– Kat martwi się o ciebie, Seanie.

– Mogła sama tu przyjechać!

– Uważała, że jej przyjazd… nikomu się nie przysłuży.

– Ach, ta moja Kat! Kochany dzieciak! Niestety, ubzdurała sobie, że Amanda wyszła za mnie dla pieniędzy i tylko czeka na moją śmierć!

Zach wcale nie próbował temu gorąco zaprzeczać. Po prostu milczał.

– Kat jest nadopiekuńcza – ciągnął Sean.

– Bardzo kocha swojego ojca – powiedział Zach.

Caer mogła doskonale sobie wyobrazić, jak Sean macha teraz lekceważąco ręką.

– Powinna jednak mieć do mnie choć odrobinę zaufania! Nie jestem zniedołężniałym starcem ani desperatem, który za wszelką cenę pragnie miłości i czułości. Czy seksu… – Sean zamilkł na chwilę. – W każdym razie, Zach, jeśli chodzi o obecną sytuację, nic mi nie grozi. To nie ja mam problem, lecz Eddie. Powinieneś być teraz w Newport!

– Zajmę się tym zaraz po przyjeździe, Seanie. Dobrze to wiesz.

– No tak… Mam nadzieję, że to wszystko wkrótce się wyjaśni. Może zrobił jakiś głupi kawał? Nie, to do niego niepodobne. Ale powiedz, kto, u diabła, mógłby chcieć zabić takiego starego dziwaka jak Eddie? Taki porządny człowiek, nigdy nikogo nie skrzywdził. Ludzie go szanują, darzą wielką sympatią. Co to mogło się stać? Może wypadł za burtę i ktoś go wyłowił. Może stracił pamięć…

– Seanie, przed przyjazdem tutaj podzwoniłem do szpitali w okolicy. Podałem rysopis Eddiego. Nie mają nikogo.

– A… kostnice też sprawdziłeś? – spytał po chwili ciszy Sean.

– Tak. Eddiego tam nie ma.

– Może… może ktoś go porwał?

– Taka możliwość zawsze istnieje – powiedział Zach, choć bez większego przekonania. – Seanie, gdzie jest Amanda?

– W hotelu. Była wykończona tym wszystkim. Powiedziałem jej, żeby dziś trochę odpoczęła, poszła na masaż i tak dalej.

– Chciałbym jeszcze porozmawiać z twoim lekarzem. Kat zażąda mojej głowy, jeśli wrócę bez dokładnej listy twoich leków i zaleceń, co ci wolno, czego nie.

– Lekarz zaraz tu będzie. Możesz z nim teraz pogadać.

Chyba już nadchodził. Caer słyszała kroki w głębi korytarza. Szybko weszła w boczny korytarz i zaczęła iść w stronę pokoju Michaela. Kiedy mijała jedną z sal chorych, nagle usłyszała słabiutki głos, niewątpliwie należący do osoby mocno już starszej.

– Pomocy! Jest tam ktoś?

Caer zajrzała do sali. Na jednym z łóżek leżała staruszka. Drobniutka i bardzo pomarszczona.

– Dzień dobry! Może pani w czymś pomóc?

– O, tak! Chodzi tylko o pilota, kochanie. Upadł na podłogę. Nie dosięgnę, a nie chcę dzwonić i zawracać głowy pielęgniarkom takim drobiazgiem.

– Proszę! – Caer przykucnęła koło łóżka, podniosła pilota i podała staruszce. – Powinien być na sznurku przywiązanym do łóżka. Zaraz poproszę, żeby ktoś tym się zajął.

– Niech cię Bóg błogosławi, dziecko – powiedziała staruszka. Miała naprawdę wiele lat, ale spojrzenie bardzo bystre, a koścista, pokryta plamami starości dłoń, którą przykryła dłoń Caer, była zaskakująco silna.

Staruszka, zmrużywszy oczy, nagle spojrzała na Caer baczniej. Jakby coś ją zaniepokoiło.

Caer delikatnie uścisnęła jej rękę i odsunęła się krok dalej.

– Pani… – spojrzenie Caer przemknęło po karcie pacjenta – pani McGillicutty, jeśli pani czegoś potrzebuje, proszę bez żadnego skrępowania dzwonić po pielęgniarkę. Jesteśmy tu po to, żeby opiekować się chorymi. Proszę o tym pamiętać. Zaraz powiem, żeby ktoś przyszedł i umocował tego pilota.

Kiedy wychodziła z pokoju, w drzwiach natknęła się na jakąś czterdziestolatkę, zmęczoną i bardzo zmartwioną.

– Czy z mamą wszystko w porządku? – spytała zaniepokojonym głosem.

– Oczywiście! – powiedziała szybko Caer. – Pani mama ma mały problem techniczny. Potrzebny jest sznurek do pilota.

– Och…

Kobieta, wydawszy z siebie głośne westchnienie ulgi, szybko podeszła do staruszki.

– Mamusiu!

Pocałowała matkę w policzek i wzięła ją za rękę.

– Mary, dziecko drogie… – powiedziała pani McGillicutty, uśmiechając się do córki.

Patrzyła na nią z taką czułością… Caer szybko zamrugała powiekami, pod którymi nagle zapiekło. Była zaskoczona, że ulega emocjom. I bardzo z tego niezadowolona.

– Pani pielęgniarka powiedziała, że będę miała pilota na sznurku. Nie będzie mi spadać – poinformowała córkę pani McGillicutty i swoją pomarszczoną jak zasuszone jabłuszko twarz zwróciła do Caer. – To Mary, moja córka – powiedziała, wcale nie kryjąc dumy. – Po śmierci męża przejęła nasz pub. Musi pani koniecznie tam zajrzeć, to niedaleko stąd. Nasz pub nazywa się „Irlandzkie oczy”.

– Mamo, daj spokój – odezwała się cicho córka. – Pani ma na pewno co innego, lepszego do roboty, niż przychodzenie do naszego pubu.

– A właśnie, że nie! – oświadczyła z uśmiechem Caer. – Dziś wieczorem mam czas i na pewno tam wpadnę.

– Ale to… to miejsce raczej dla mężczyzn – bąknęła Mary.

– I dla kobiet pracujących! – dorzuciła pospiesznie pani McGillicutty.

– Mnie chodzi o to, że to po prostu pub, nic nadzwyczajnego.

– I z wielką chęcią wpadnę do takiego właśnie pubu! – powiedziała Caer. Szczerze, miała bowiem przeczucie, że ten pub będzie staroświecki, ze swoistym klimatem, a nie nowoczesny bar bez duszy, których ostatnio sporo namnożyło się na mieście.

A poza tym, skoro ma już jechać do pracy do tej Ameryki, należy jej się przedtem trochę rozrywki. Nic nie szkodzi, jeśli trochę kasy zostawi w pubie Mary. Nie zdążyła jeszcze sprawdzić dokładnie zawartości koperty. Nie łudziła się, że znajdzie tam jakąś oszałamiającą kwotę. Ale zawsze coś tam jest, a więc jak szaleć, to szaleć. Popołudnie spędzi na zakupach, wieczorem wpadnie do pubu. A jednocześnie, nie zapominając o swoich obowiązkach, postara się jeszcze dziś dowiedzieć czegoś więcej o Seanie O’Rileyu.

– A więc do zobaczenia! – powiedziała z uśmiechem i wyszła na korytarz.

Odszukała salową, powiedziała jej o pilocie, potem szybko przebrała się i ruszyła korytarzem, kierując się do wyjścia. Po drodze zerknęła przez otwarte drzwi do pokoju Seana. Zach Flynn nadal tam był, obaj panowie rozmawiali jednak bardzo cicho. Podsłuchiwanie nie miało sensu. Caer więc, zgodnie z planem, opuściła szpital i rozpoczęła wędrówkę po sklepach, żeby kupić sobie wszystko, co ewentualnie może jej się przydać w tej Ameryce. Nie było to zadanie łatwe. Przecież zupełnie nie miała pojęcia, co tej zimy nosi się na Rhode Island. Ale pocieszała się, że w końcu jedzie tam do pracy i większość czasu paradować będzie w mundurku pielęgniarki.

Po zakupach poszła do hotelu, w którym zatrzymali się państwo O’Rileyowie. Zadzwoniła z recepcji, ale Amandy nie było w pokoju. Prawdopodobnie nadal była w spa, wobec czego Caer zadecydowała, że ona również może sobie zafundować trochę luksusu. Za euro Michaela, oczywiście.

Torby z zakupami zostawiła w recepcji i poszła do hotelowego spa, gdzie serwowano ciału mnóstwo egzotycznych przyjemności. Udało jej się zerknąć do rejestru. Amanda O’Riley w chwili obecnej brała kąpiel ziołowo-pomarańczową. Na szczęście poddanie się temu samemu zabiegowi było możliwe.

Najpierw zaprowadzono ją do pokoju wypełnionego cichymi dźwiękami muzyki i zaproponowano szlafrok, klapki oraz herbatkę ziołową. Kiedy poprosiła o czarną herbatę irlandzką, panienka spojrzała na nią dziwnie, ale życzeniu stało się zadość. Potem podano truskawki – przepyszne, dawno nie jadła czegoś tak cudownie słodkiego. A potem nastąpiła kąpiel. Caer zaprowadzono do łazienki, gdzie po wyłuskaniu się ze szlafroka zanurzyła się w gigantycznej wannie z gorącą wodą plus zioła plus skórki pomarańczy. Poza tym muzyka – popis gry na harfie. I szczęśliwy traf – w sąsiedniej wannie przebywała żona Seana.

Włosy blond owinięte ręcznikiem, żeby ich nie zmoczyć – to samo zresztą zrobiono z włosami Caer. Amanda siedziała w wannie w pozycji półleżącej, głowa spoczywała na poduszeczce. Plasterki ogórka usunęła ze swoich powiek i gawędziła sobie z kobietą w wannie po drugiej stronie.

Woda była cudowna, w ciągłym ruchu. Masowała ciało i pozwalała się odprężyć. Skórki pomarańczy i rozmaite zioła, pływające po powierzchni, zmiękczały skórę. Powieki miała przykryte chłodnymi plasterkami ogórka. Wszystko to razem było nadzwyczaj przyjemne, Caer nie zapominała jednak o swoich obowiązkach i podsłuchiwała bezczelnie, nie spodziewając się jednak zbyt wielkich rewelacji. Przecież wiadomo, że nawet jeśli Amanda w jakiś sposób przyczyniła się do choroby męża, nie będzie zwierzać się z tego obcej kobiecie.

– Eddie, wspólnik mojego męża, jest bardzo sympatyczny – paplała Amanda. – Niestety, zaginął. Szkoda, że nie Marni, żona Cala, drugiego wspólnika. Ona uwielbia robić słodkie oczy do mojego męża. Choć ma swojego! Z tym, że ja się tak bardzo jej nie dziwię. Mój Sean jest po prostu fantastyczny. Jest starszy ode mnie o wiele lat, a jest taki silny. I ma końskie zdrowie. Dopiero teraz… Nie mam pojęcia, dlaczego tak nagle się rozchorował i musi przebywać w tym okropnym, brudnym szpitalu.

O, przepraszam! Oburzona Caer w ostatniej chwili powstrzymała się, żeby tej blondynce teraz nie wygarnąć. Okropny szpital? Brudny? Ach ty, babo jedna! Owszem, w szpitalu czasami brakowało personelu, ale to był naprawdę dobry szpital. Ludzie, którzy w nim pracowali, robili to z pełnym poświęceniem. Przecież ich praca to było coś więcej niż po prostu praca przy ludziach, którzy przewijali się przez szpital. Kochali życie. Życie innych!

Do świąt jeszcze kilka tygodni, a w szpitalu na każdym piętrze i na każdym oddziale poustawiano choinki i udekorowano świątecznie ściany. Żeby ci, którzy przykuci są do łóżek i cierpią, mogli patrzeć na coś, co raduje oczy.

Caer, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Amandę, nie była nią specjalnie zachwycona. To, co Amanda powiedziała teraz, utwierdziło ją w przekonaniu, że Sean tego rodzaju kobiety stanowczo nie powinien brać sobie za żonę.

– Czy pani wie… – Amanda zachichotała. – Mój mąż jest ode mnie starszy, ale w łóżku… Doświadczenie to cenna rzecz. Mojemu mężowi nie brakuje temperamentu. Dlatego tak sobie pomyślałam, że może by mu się przydało coś bardziej podniecającego niż kroplówki… Seks w szpitalnym łóżku…

Czyli idiotka. Natomiast jej rozmówczyni wykazała się rozsądkiem, wypowiadając bardzo słuszną opinię.

– Mówi pani, że mąż jest człowiekiem starszym, teraz się rozchorował. Myślę, że wcale nie byłoby to dla niego dobre.

– Naprawdę? A może on tego właśnie potrzebuje!

Do Amandy podeszła kosmetyczka. Pomogła jej wyjść z wanny i otulić się wielkim szlafrokiem, po czym poinformowała, że teraz pora na peeling solą morską.

Caer zanurzyła się w wannie trochę bardziej, zadowolona, że Amanda jej nie zauważyła. W końcu miała jechać razem z nimi do Ameryki. Amanda na pewno nie byłaby zachwycona, że pielęgniarka jej męża ma już jakie takie pojęcie o sprawach łóżkowych państwa O’Rileyów.

Peeling sobie odpuściła. Ubrała się szybko, zeszła na dół i odebrawszy swoje torby z recepcji, stanęła z boku, gdzie nie było ludzi. Wyjęła komórkę i wystukała numer. Kiedy odezwał się Michael, przeraziła się, bo reszta dźwięków w telefonie pozwalała domniemywać, że Michael jest teraz na wyścigach.

– Michael, nie jesteś w szpitalu?!

– Nie, ale ktoś mnie tam zastępuje.

– A jak będzie wieczorem, w nocy? Przecież trzeba pilnować Seana.

– Owszem. I to jest twoje zadanie.

– Tak, ale mam jeszcze coś pilnego do załatwienia przed wyjazdem.

– Spokojnie. Powiedziałem, że nasz człowiek tam jest. A dlaczego tak panikujesz?

– Dlaczego? Bo jestem prawie pewna, że żona Seana dziś jeszcze będzie próbowała go zabić.

– Jak? Nóż? Pistolet? Większa porcja trucizny?

– Nie. Powiedzmy, że… czułości.

– Co?!

Jęknęła w duchu.

– Michael! Słyszałam na własne uszy, jak mówiła o seksie na szpitalnym łóżku. A to może zaszkodzić jego sercu! Może go po prostu zabić!

– Masz rację. Natychmiast zawiadomię, kogo trzeba, że Seana nie wolno zostawiać samego z ukochaną małżonką. Ale w Ameryce ty będziesz tego pilnować. Masz już pomysł, jak to zrobisz? Będziesz spała na polówce w ich małżeńskiej sypialni?

Czyli zebrało mu się na żarty. Oczywiście wcale nie wybuchnęła śmiechem i Michael, po minucie ciszy, przeszedł do konkretów.

– Wyjeżdżacie jutro. Tak ostatecznie ustalili Zach Flynn z panem Seanem O’Riley, zaraz po twoim wyjściu z pokoju. Flynn rozmawiał z lekarzem. Historię choroby przekazano już do Stanów. Wydaje się, że Flynn nie ma żadnych oporów, żeby panu O’Rileyowi towarzyszyła pielęgniarka. Kiedy dowiedział się, kto to będzie, żartował, że żona Seana na pewno nie będzie tym zachwycona. W każdym razie jutro rano punktualnie o ósmej razem z O’Rileyami i panem Flynnem opuszczacie szpital. Limuzyna zawiezie was na lotnisko. Samolot do Nowego Jorku odlatuje za piętnaście dwunasta. W Nowym Jorku przesiadacie się do samolotu do Providence.

– Rozumiem.

– Nie spóźnij się.

– Ja nigdy się nie spóźniam, Michael. Na to w mojej pracy nie mogę sobie pozwolić.

– Tak. Aha… Flynn wyszedł ze szpitala. W każdej chwili może pojawić się w hotelu.

Caer odruchowo spojrzała na drzwi. Zach Flynn właśnie wchodził do holu.

– Jest już tutaj, Michael.

Rozłączyła się, zastanawiając się w duchu, czy nie schować się za jednym z filarów. Niestety, jakikolwiek ruch był niemożliwy, ponieważ Flynn już ją zobaczył.

– Witam, panno Donahue.

– Witam – powiedziała tonem wcale nie zachęcającym do rozmowy.

Czym wcale go nie zraziła.

– A więc jutro leci pani z nami?

– Tak.

– A co sprowadza panią do tego hotelu?

– Spa.

– A… spa!

Czuła, że się rumieni. Ona, której nigdy to się nie zdarzało! Ale ta reakcja w tym momencie była absolutnie wytłumaczalna. Zach spojrzał bowiem na nią – na nią! – jak na typową kobietę, dla której luksusy i dbanie o swój wygląd są sprawami najwyższej wagi.

– Nigdy jeszcze nie latałam samolotem – wyznała. – Szczerze mówiąc, nigdy nie wyjeżdżałam z Wysp Brytyjskich. Nic dziwnego, że denerwuję się przed podróżą, dlatego postanowiłam trochę się zrelaksować.

– Rozumiem.

– Nie będę pana dłużej zatrzymywać. Na pewno chce pan iść już do swojego pokoju…

– Wcale mi się nie spieszy.

Czyli super. Będą dalej tak stać i gapić się na siebie.

A także uśmiechać się, bo usta Flynna zaczęły powoli się rozciągać.

– Jest już pani gotowa do wyjazdu? – spytał, spoglądając na jej torby.

– W pewnym sensie tak.

– A ma pani chwilę czasu?

– Przepraszam, a dlaczego pan pyta?

– Wpadłem tu tylko na moment, żeby sprawdzić, co z Amandą. Potem idę coś zjeść. Byłoby mi bardzo miło, gdyby zgodziła się pani iśc ze mną na obiad.

– Ja? Hm… A może Amanda będzie głodna…

– Mam nadzieję, że Amanda posiedzi teraz przy chorym mężu.

Amanda przy mężu… Przed oczyma Caer natychmiast pojawił się obraz bardzo niepożądany, mianowicie Amanda realizująca swoje erotyczne plany. Pozostawała nadzieja, że Michaelowi uda się to udaremnić…

Zamrugała oczami i spojrzała na mężczyznę, który zapraszał ją na obiad. Oczy koloru morza, kasztanowe włosy, rysy twarzy zdecydowane, bardzo męskie. Twarz młoda, Zach mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Ale w jego oczach było tyle mądrości życiowej, ile większość ludzi nie zdobędzie w ciągu całego swego życia.

Był prywatnym detektywem, przedtem pracował w policji, w dochodzeniówce. O ciemnych stronach natury ludzkiej bez wątpienia wiedział więcej, niż sam by tego chciał.

Ale na pewno nawet on nie wiedział o Michaelu i Agencji.

– Przecież i tak miała pani zamiar zjeść gdzieś obiad, prawda?

– Owszem. W pubie, razem z przyjaciółmi.

Bingo. Pożegnanie z przyjaciółmi przed wyruszeniem w długą podróż. Zabrzmiało to bardzo naturalnie.

– Do pubu? Zna pani jakiś dobry pub i zniesie moje towarzystwo?

Czyli dalej mamy problem. Flynn nie rezygnował, choć dała mu wyraźnie do zrozumienia, że towarzystwo już ma. A jego towarzystwo wcale nie wzbudza w niej entuzjazmu.

Poza tym – jak rozwiązać problem przyjaciół?!

– A nie uważa pan, że jedno z nas powinno być teraz w szpitalu?

Uśmiechnął się.

– Niekoniecznie. Mam w szpitalu swojego człowieka. Jeden z pielęgniarzy wciągnięty jest we wszystko.

– We wszystko? To znaczy?

– No cóż… Pani niebawem i tak siłą rzeczy zapozna się z tą bardzo nieciekawą sytuacją. Dlatego z czystym sumieniem mogę już panią we wszystko wtajemniczyć. Amanda i Kat, córka Seana z pierwszego małżeństwa, nie znoszą się nawzajem. Kat uważa, że to Amanda doprowadziła Seana do takiego stanu.

– A co pan o tym sądzi?

– Ja? – Flynn wzruszył lekko ramionami. – Widziała pani Amandę. Nie wygląda na osobę, która potrafiłaby obmyślić morderstwo doskonałe. Chyba że jest genialną aktorką. Teraz jednak to, co uważam, nie jest najbardziej istotne. Najważniejsze być czujnym. Tym bardziej że oprócz choroby Seana wydarzyło się jeszcze coś. Jeden z jego wspólników zaginął. Czyli w sumie nie wygląda to najlepiej… Poczeka pani na mnie chwilę?

A on znów swoje.

Ona też.

– Panie Flynn, pan na pewno jest bardzo zmęczony. Cała noc w samolocie, cały dzień w szpitalu…

– Dlatego chciałbym się trochę odświeżyć. Dziesięć minut, zgoda?

– Panie Flynn…

– Proszę!

Po sekundzie wahania skinęła głową. Dalsze obstawanie przy swoim byłoby po prostu niegrzeczne. Teraz trzeba się tylko modlić, żeby Mary, córka staruszki ze szpitala, na jej widok skakała z radości, wtedy będzie można od biedy podciągnąć ją pod swoją przyjaciółkę. Przynajmniej ją.

– Może poczeka pani na mnie w hotelowym barze? A torby z zakupami zabiorę do swojego pokoju. Potem wrócimy po nie i odwiozę panią do domu.

Oddawała mu te nieszczęsne torby z poczuciem, że znalazła się w pułapce. Ale zaraz udzieliła sobie reprymendy. Boi się tego człowieka, bo bardzo dobrze wie, dlaczego on z takim uporem dąży do wspólnego spędzenia wieczoru.

Chce ją rozszyfrować.