Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » zAfganistanu.pl

zAfganistanu.pl

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-20-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “zAfganistanu.pl

Książka długo oczekiwana. Pozwoli zobaczyć inny obraz – inny niż to, co pokazują media w kraju – trudu, wysiłku i poświęcenia polskich żołnierzy.

Waldemar Skrzypczak, generał broni rezerwy

Z Marcinem Ogdowskim w jego postrzeganiu wojskowej rzeczywistości Afganistanu nie zawsze się zgadzam, bo inaczej patrzy na nią żołnierz, a inaczej reporter. Książka ta jest jednak lekturą obowiązkową dla wszystkich, których interesuje codzienność najbardziej bojowej polskiej misji zagranicznej. Za każdą z liter tego niezwykłego Alfabetu kryje się poświęcenie, odwaga, bohaterstwo, obawa, radość czy smutek. Bo te właśnie uczucia są udziałem polskich żołnierzy podczas służby w Afganistanie.

Kpt. Marcin Gil, oficer prasowy 6 Brygady Powietrznodesantowej

Książka jest niesamowita. Zawsze chciałem wydać taki tekst. Nie pamiętam równie szczerego, a przy tym bezstronnego i sprawiedliwego reportażu. Relacja Marcina Ogdowskiego jest szczególnie ważna, bo dotyczy naszego udziału w misji w Afganistanie (tak, naszego, bo my wszyscy, cały naród, wysłaliśmy tam polskich żołnierzy). Ogdowski opisuje niełatwą rzeczywistość afgańskiej wojny. Intryguje nieszablonowym spojrzeniem na konflikt, dostrzega człowieka pod mundurem, burką, turbanem i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Znajduje zrozumienie dla każdego, choć obnaża wiele ludzkich słabości. Jest przyjacielem naszych żołnierzy, wśród których przebywał i o których pisze jak o braciach. Delikatność i zrozumienie, np. w opisie sytuacji żon "misjonarzy", kontrastuje z brutalną prawdą o konsekwencjach wojny. Uczestniczył w patrolach, w których otarł się o śmierć, ale nie chełpi się doświadczeniami komandosa. Opowiada o strachu, nadziei, przyjaźni, a my poznajemy prawdziwego faceta, który sposobem bycia i swoją relacją zyskuje szacunek i podziw czytelnika. Prawdziwe Mocne Dziennikarstwo.

Sławek Brudny, wydawca

Myślę, że byłbym kiepskim żołnierzem. Nienawidzę ścisłej hierarchii i bezwzględnego podporządkowania. Pewnie dlatego zamiast armii wybrałem studia socjologiczne, a później zawód dziennikarza. Ale zainteresowanie wojskiem nie pozostało bez wpływu na to, co robię. To dlatego jako korespondent znalazłem się w Afganistanie, a wcześniej w Iraku. Tym, co w wojnie interesuje mnie najbardziej, nie są techniczne aspekty militarnych operacji. W wojnie – tu trzeba nazwać rzecz po imieniu – pociąga mnie jej codzienność. Żołnierze nie tylko biorą udział w akcjach – częściej na nie czekają, korzystając z wątpliwych uroków bazy. A cywile nie zakopują się pod ziemię z intencją, by wygrzebać się po wszystkim. Próbują jakoś żyć. I o tym starałem się pisać.

Marcin Ogdowski

Polecane książki

Włoska arystokratka Francesca Pellegrini po tragicznej śmierci brata chce kontynuować jego działalność charytatywną. W pierwszej kolejności postanawia wybudować szpital w Caballeros na Karaibach, gdzie trzęsienie ziemi pozbawiło ludzi domów i opieki medycznej. Rodzina, obawiając się o jej bez...
Francja, Anglia, początek XIX wieku Siostry Harriman nie z własnej woli wiodły upokarzającą i nędzną egzystencję. Zostały na nią skazane przez swoją matkę, lady Caroline, która porzuciwszy ich ojca, często zmieniała kochanków i oddawała się hazardowi. Z czasem straciła niemal wszystkie pieniądze i, ...
Książka zawiera zbiór prac plastycznych wykonanych z prostych i łatwo dostępnych materiałów. Dzięki temu z powodzeniem można je wykonywać na zajęciach w szkole czy przedszkolu. Aby ułatwić pracę nauczycielom, zabawy zostały podzielone według miesięcy oraz okazji z nimi związanych....
5 lat kariery, 4 albumy studyjne, 17 singli – to wystarczyło, by zmienić oblicze muzyki alternatywnej. Zespół The Smiths to prawdziwy popkulturowy fenomen. Genialny gitarzysta Johnny Marr w syntezatorowych latach 80. przywrócił gitary do łask, tworząc ekscytujący indie pop, który do dziś inspiruje a...
„Zapiski z Afryki” to wciągająca, pełna przygód, ciekawostek i praktycznych informacji relacja z podróży na Czarny Ląd, a dokładniej do Kenii, Tanzanii i Zanzibaru. Autorka urzeczona Afryką postanowiła podążyć śladami podróżników i amatorów safari z Europy i Ameryki, którzy ciągnęli tutaj przez osta...
Historia człowieka, który stoi za powstaniem Państwa Islamskiego, znanego jako ISIS. Jedna z najlepszych książek o organizacji, której boi się niemal cały świat.Państwo Islamskie, ISIS, od blisko dekady sieje terror i zniszczenie na ogarniętym wojną domową terytorium Iraku i Syrii. Za jego powstanie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ogdowski Marcin

MarcinOgdowskizAfganistanu.plAlfabet polskiej misji

Polakom, poległym w Afganistanie

„Szymon był dla mnie jak brat, wychowaliśmy się

w jednej piaskownicy, nieraz jedliśmy z jednej miski.

Zamiast pić flachę za jego powrót, dziś mogę tylko zapalić znicz…”

Komentarz na blogu „zAfganistanu.pl” autorstwa Adriana,

przyjaciela kaprala Szymona Graczyka,

poległego 9 października 2009 roku

Prolog, czyli z workiem na głowie

Prowadzący terenówkę kierowca nie miał
szczęścia. Chwilę wcześniej rozgadany i uśmiechnięty, kilka sekund
później – po tym, jak seria odłamków przebiła blaszane drzwi
i szybę – martwy i okaleczony, skurczył się dziwnie w fotelu. Siedzący
obok dziennikarz patrzył na swoje ręce i brzuch, zachlapane krwią
i wnętrznościami zabitego. Z powodu tego widoku nie dostrzegł biegnących
w kierunku pojazdu mężczyzn z kałachami.

– Jezuuu… – z tyłu SUV-a słychać było
pojękiwania rannego fotoreportera.

A potem jego przeraźliwy krzyk:

– Kurwa, szuszfole!

Ostrzeżenie podziałało jak kubeł zimnej wody
– dziennikarz gwałtownie oprzytomniał. Jakimś cudem nie trafił go
żaden z większych odłamków; zważywszy na okoliczności, miał się
całkiem nieźle…

– Załóżmy, że dżipa mimo wszystko da się
prowadzić. Co robicie w takiej sytuacji? – spytał wysoki, chudy
porucznik siedzących w szkolnych ławach dziennikarzy. Był lipiec
2007 roku; koszmarny incydent to tylko hipotetyczna sytuacja, choć
sugestywnie opisana przez blond chudzielca.

– Siadam za kółkiem i uciekam – odpowiedziała
zdecydowanie jedna z dziennikarek uczestniczących w pierwszym w Polsce
kursie dla korespondentów wojennych, zorganizowanym przez Centrum
Szkolenia na Potrzeby Sił Pokojowych w Kielcach.

– Dobrze… – przytaknął oficer, choć sprawiał
wrażenie, że taka odpowiedź nie w pełni go satysfakcjonuje. – Ale
co z zabitym? – dopytywał się dalej.

– No, spycham ciało tak, by nie przeszkadzało mi
w jeździe, ale jednocześnie pozostało w aucie? – bardziej spytałem,
niż stwierdziłem.

– Właśnie! – na twarzy porucznika widać
było satysfakcję. – W wojsku mamy taką zasadę: wracamy wszyscy,
żywi i martwi. Ciało żołnierza, ale i ciało dziennikarza, nie powinno
dostać się w ręce terrorystów. Bo to oznacza, że za kilka godzin
jego zbezczeszczone szczątki obejrzy w telewizji cały świat…

Tydzień wcześniej cieszyłem się ostatnimi dniami
urlopu i towarzystwem żony w uroczej czeskiej Pradze.

– Marcin, przyszedł list z ministerstwa
obrony, masz wziąć udział w jakimś szkoleniu – głos redaktora
naczelnego brzmiał tak, jakbym miał się wybrać na owiane legendą
spędy rezerwistów. Z miejsca minęła mi złość, że ktoś z pracy
zawraca mi głowę telefonem. – Aha, musisz je zaliczyć, jeśli nadal
chcesz jeździć – dodał mój rozmówca, wprawiając mnie w lekkie
zdumienie.

Owo „jeździć” dotyczyło Iraku i Afganistanu
– wyjazdów z akredytacjami MON-u do stacjonujących tam polskich
kontyngentów wojskowych. Do tej pory zaliczyłem już kilka reporterskich
wypraw do Iraku, skąd więc nagle pomysł, że powinienem się
szkolić?

„Pal licho, trzeba, to trzeba” – powiedziałem
sobie, licząc przy okazji na fajną przygodę. I cztery dni później
siedziałem w specjalnym autobusie do Kielc. Kilkunastoosobowe towarzystwo
bawiło się świetnie, nonszalancko podpisując podsunięte kwity,
w których oświadczaliśmy, że nie będziemy rościć pretensji do
MON-u w razie jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Wszystko przecież
wskazywało na to, że jedyne, co nam grozi, to kac…

– O kurwa, znowu… – praktyczna część
ćwiczeń najwyraźniej zmęczyła już jednego z moich kolegów. Nasz
konwój CIMIC[1], jeżdżący od rana po podkieleckich wioskach udających
afgańskie wsie, po raz kolejny wpadł w zasadzkę. Słychać było
strzały, pokrzykiwania, ktoś rzucił świecę dymną. To tylko
ćwiczenia, ale z zachowaniem – jak mówią w wojsku – realizmu
pola walki.

– Niezła rozpierducha – skomentowałem. –
I chyba przegrywamy – dodałem na widok strzelca z pojazdu za nami,
który teatralnie rozłożył ręce i położył się na burcie wieżyczki
strzelniczej, zwanej ganerką.

Śmialiśmy się, gdy nagle otworzyły się drzwi
Honkera. Dwóch zamaskowanych gości z kałachami w rękach darło się
na nas, imitując wrzaski, które w ich odczuciu wydawaliby z siebie
talibowie.

– Wypieprzać! – jeden z nich przeszedł na
angielski.

Jeszcze nie straciliśmy rezonu, jeszcze trwała
zabawa. „To tylko ćwiczenia” – tłumaczyłem sobie, gdy jeden
z „bojowników” rzucił mnie brutalnie na drogę. I zerwał ze mnie
hełm i kamizelkę.

– Boli! – zaprotestowałem.

– Zamknij się! – wrzasnął oprawca i uciszył
mnie solidnym kopniakiem w bok. Straciłem oddech, a „porywacz”
spętał mi ręce za plecami plastikowym paskiem. „Kajdanki” wrzynały
się w nadgarstki, bolało jak cholera, ale nie to było najgorsze. Bo
oto za chwilę na mojej głowie wylądował elastyczny worek. Odtąd
nie widziałem już nic. I chyba się dusiłem…

– Worek nie zabije, chyba, że ktoś użyje folii
– mówił po wszystkim „Chudy”. – Założenie go na głowę to
chwyt psychologiczny: bo nagle nic nie widzisz, jesteś bezwolny, jeszcze
bardziej bezbronny. Tak łamie się największych twardzieli…

Żaden ze mnie twardziel. I nie pomagała mi
już świadomość, że to tylko ćwiczenia. Bo brak powietrza
i klaustrofobiczny lęk były jak najbardziej realne…

Tymczasem „porywacze” zaczęli pakować nas
do samochodów.

– Wstawać! – krzyczeli.

Tylko jak tu się podnieść, mając spętane dłonie
i worek na głowie? Pomogły kopniaki i gorąca lufa przyłożona do
skroni. Nie, żebym się bał, że ktoś rozwali mi mózgownicę.
W końcu to tylko ćwiczenia. Ale seria tuż przy głowie, a po niej bolesne
dzwonienie w uszach przez następne minuty – to wystarczająco dotkliwa
kara za niesubordynację…

Miałem szczęście – trafiłem na pakę jednego
ze zdobycznych Honkerów. Część kolegów zaliczyła podróż
w bagażnikach cywilnych aut „terrorystów”. Z workiem na głowie
i spętanymi rękoma, przy trzydziestopięciostopniowym upale…

– Żadnych niepotrzebnych ruchów, żadnych
rozmów! Mówicie tylko wtedy, kiedy wam każemy – tłumaczyli zasady
„porywacze”. Odwróciłem się w stronę, z której usłyszałem
te słowa. Jakaś ręka brutalnie złapała mnie za kark i docisnęła
głowę do dołu. Od tej pory już wiedziałem, że to najlepsza pozycja,
by uniknąć kolejnych razów…

Kilkanaście minut później klęczałem na
betonowej posadzce. Dźwięki rozchodziły się tak, jakbyśmy
byli w hali fabrycznej. Trudno było je znieść, zwłaszcza
w takim natężeniu. Puszczona na cały regulator orientalna muzyka
przeplatała się z wystrzałami z kałachów, krzykami „jeńców”
i „porywaczy”. Pomagało szerokie otwarcie ust – do czasu,
kiedy któryś z opiekunów nie polał mojej głowy wodą. Worek
przykleił mi się do twarzy, niedawno uspokojony oddech znów
zaczął wariować. Łapałem powietrze jak ryba, czułem, że mam już
dość.

Straciłem orientację. Nie wiem, po jakim czasie
podszedł do mnie jeden z „terrorystów”. Wyprowadził mnie z budynku
i zostawił pod ścianą.

– Rusz się, a dostaniesz – ostrzegł i…
zluzował pęta.

Nadgarstki bolały koszmarnie, zdrętwiała mi
cała lewa ręka. Zaciskałem i otwierałem dłonie, by pobudzić
krążenie, i nagle dotarło do mnie, że są wolne! Oparłem je na
udach – i nic. A przecież się ruszyłem… Zerwałem więc worek
z głowy, myśląc: „A niech się dzieje!”. Zamiast kopniaka
i serii przy uchu – cisza. Rozejrzałem się i stwierdziłem,
że klęczę przed kotłownią. W oknie nade mną dostrzegłem plecy
jednego z „terrorystów”. Odwrócił się i stracił mnie z pola
widzenia…

Podniosłem się i zacząłem biec. Przez
hałdę węgla, dwa wysokie płoty – byle dalej od tego paskudnego
miejsca…

Moja „ucieczka do wolności” skończyła
się kilkaset metrów dalej, gdy wpadłem na oddział szykujący się
do odbicia „zakładników”. Obserwując ich akcję, dziękowałem
sobie za desperacki odruch – ominęła mnie wątpliwa przyjemność
kulenia się w pomieszczeniu wypełnionym dymem z granatów i odgłosami
serii strzałów, z workiem na głowie i spętanymi rękoma. Nie
zastosowano wobec mnie procedury sprawdzenia, czy przypadkiem nie jestem
podszywającym się pod „porwanego” „bojownikiem”. Po prostu,
scenariusz ćwiczeń nie zakładał ucieczki dziennikarza, miałem więc
święty spokój.

Ale nie ma tego dobrego – wkrótce dopadł mnie
uporczywy ból. Okazało się, że gwałtowne wykręcenie lewej ręki
poskutkowało naderwaniem jednego z mięśni piersiowych. I w towarzystwie
tego bólu pięć dni później wylądowałem w Afganistanie…

Tak zaczęła się moja pierwsza poważna przygoda
z tym krajem, nie licząc krótkiego pobytu w Bagram latem 2004 roku oraz
lektury paru książek. Tak też na dobre wszedłem w temat, który jest
przedmiotem niniejszej książki. O polskiej misji wojennej w Afganistanie
można pisać na różne sposoby. Ja od sierpnia 2009 roku robię to już
nie tylko jako reporter, który spędził z polskimi żołnierzami wiele
tygodni, ale również jako autor blogu „zAfganistanu.pl”. Podstawą
książki są zamieszczone tam wpisy, poszerzone i usystematyzowane
w postaci alfabetu ułożonego z haseł, które w mojej ocenie tworzą
w miarę pełny i rzetelny obraz misji.

Zapraszam do lektury.

Fot. Marcin Wójcik

Wizja Afganistanu przedstawiona
w książce jest mało podróżnicza. To narracja poświęcona temu,
jak widzą ów kraj i jak sobie w nim radzą polscy żołnierze. Na
zdjęciu widok z tak zwanej „góry szpiega”, położonej przy
bazie Warrior.

[1] Civil-Military Co-operation
– dosł. cywilno-wojskowa współpraca; skrót określa jednostki
zajmujące się pomocą humanitarną.

A jak ajdik

Paskudny dzień dobiegał końca, a ja marzyłem tylko
o tym, by wyciągnąć się na łóżku, uspokoić skołataną głowę
i spróbować zasnąć. Nie było łatwo – ledwo przymknąłem oczy,
za chwilę zrywałem się od nadmiaru obrazków, które bombardowały
moją wyobraźnię. Myśli wciąż wracały ku patrolowi, z upodobaniem
skupiając się na przytłumionym odgłosie wybuchu, który nastąpił
na przedzie kolumny, oraz na minach, jakie sekundy później pojawiły
się na twarzach siedzących ze mną w Rosomaku żołnierzy.

Podniosłem się z łóżka i zacząłem chodzić
po kampie[2], by w ten sposób odgonić wspomnienia z feralnego wyjazdu,
w którym zginął Marcin Poręba. Nagle ktoś zapukał do drzwi.

– Ci kolesie będą spali z tobą – chłopak
w cywilkach wskazał głową trzech stojących za nim Amerykanów. Od
kilku godzin było już ciemno, tak po afgańsku ciemno, nie od
razu więc dostrzegłem twarze przybyszów. „Szlag! Jeszcze ich tu
brakowało…” – pomyślałem sobie, choć wiedziałem, że nie było
innego wyjścia. Dowódca bazy Giro oddał mi do dyspozycji podwójny
kamp, tak naprawdę więc miałem jedno pomieszczenie wolne. Idealne
dla niespodziewanych gości.

– To ci saperzy – chłopak położył nacisk na
słowo „ci”. – Dziś nikt już po nich nie wróci, mają śmigła
dopiero rano. Stary kazał położyć ich u ciebie.

Wtedy mnie olśniło. To tych facetów wezwano do
zniszczonego Rosomaka, by ustalili rodzaj ładunku i sprawdzili, czy
w miejscu zasadzki nie ma kolejnych min. Zatem to w dużej mierze dzięki
nim reszta wozów, w tym mój, dotarła bezpiecznie do bazy. Mimo bólu
głowy uśmiechnąłem się szczerze i wyciągnąłem rękę w kierunku
Jankesów. Wiedziałem, że będziemy mieli o czym gadać. Mniejsza
o szczegóły – nocą z 4 na 5 września 2009 roku z ust moich
amerykańskich współspaczy padło wiele ciekawych zdań, ale jedno
z nich szczególnie zapadło mi w pamięci. Idealnie bowiem oddawało
istotę afgańskiego konfliktu.

– Mówię ci, stary, miny-pułapki to największe
gówno w tej gównianej wojnie – powiedział ich dowódca.

Fot. Adam Roik

Eksplozja IED
na trasie polskiego
konwoju – tym razem
w porę znalezionego
i zniszczonego przez
saperów. Prowincja
Ghazni, czerwiec
2010 roku.

Amerykanin wiedział, co mówi – w 2009 roku
ponad sześćdziesiąt procent zabitych żołnierzy ISAF[3] padło ofiarą IED[4], jak oficjalnie nazywa się miny-pułapki. W kolejnym
roku w takich okolicznościach poległo aż 268 jego rodaków, co
stanowiło pięćdziesiąt cztery procent całości amerykańskich strat
w Afganistanie. Tak naprawdę wszyscy ci chłopcy zginęli, zanim zdołali
sięgnąć po broń…

IED wykonuje się z gotowych elementów – bomb,
pocisków czy granatów – bądź tworzy od podstaw z materiałów
wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników: wiader, garnków,
rur itp. Zamaskowany, najczęściej wkopany w ziemię, detonuje pod
wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie – z użyciem kabla
i wiązki elektrycznej bądź fal radiowych.

Fot. z archiwum blogu

Pułapki najczęściej zastawiane są
pod nawierzchnią dróg, jednak rebelianci wykorzystują również
samochody. To tak zwane VBIED (ang. Vehicle Born Improvised Explosive
Device – improwizowane urządzenia wybuchowe zainstalowane
w pojeździe).

Fot. Marcin Ogdowski

Papierowe worki z napisem
„Lucky cement”. W tym przypadku rzeczywiście zawierały cement,
a nie saletrę.

Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”,
która jest spolszczeniem akronimu IED. Przy czym jest to określenie
umowne, stosowane przez żołnierzy nie tylko w odniesieniu do
samoróbek. Bo pojazdy koalicji wylatują w powietrze również na
tradycyjnych minach, i to nie zawsze będących pozostałością po
interwencji radzieckiej w latach osiemdziesiątych XX wieku. Kiedy
w listopadzie 2010 roku Polacy weszli do jednego z przejętych talibskich
magazynów, ich oczom ukazały się bardzo nowoczesne włoskie miny
przeciwpancerne. Ponoć wyjątkowo skuteczne…

Wróćmy jednak do samoróbek. Był ciepły
listopadowy dzień 2010 roku. Nasz patrol zajechał do siedziby
gubernatora prowincji Ghazni, gdzie od wielu miesięcy realizowano
finansowany przez koalicję projekt budowy sali konferencyjnej. Ochraniani
przez mundurowych cywilni specjaliści mieli sprawdzić postęp
prac. Podczas gdy dwaj inżynierowie, kręcąc się po obiekcie, marudzili
na jakość afgańskiej wykończeniówki, moją uwagę przykuły papierowe
worki z napisem „Lucky cement”[5]. Kiedyś kupiłem w Afganistanie proszek do prania, na
którym jak byk stało „Dirt is good”[6], lecz mimo wszystko poczułem się zaintrygowany.

– Nieźle, co? – jeden z żołnierzy dostrzegł,
że przymierzam się do zrobienia zdjęcia pakunkom. – W takich workach
często przywożą z Pakistanu saletrę do konstruowania ajdików.

– Aha – wydusiłem z siebie, świadom
złośliwości losu. „Szczęśliwy cement”… Nie dalej jak
dzień wcześniej na ajdiku wyleciał w powietrze jeden z Rośków,
jak pieszczotliwe nazywane są Rosomaki. Czy był to IED skonstruowany
z przemycanej saletry? Tego nie wiedziałem, lecz wspomnienie ataku
połączone z widokiem worków – mimo że w tym przypadku z pewnością
znajdował się w nich cement – spowodowało, iż przeszedł mnie
zimny dreszcz.

Choć w sumie ów incydent nie był niczym
nadzwyczajnym – tak naprawdę nie ma tygodnia, w którym IED nie
uszkodziłyby używanych przez Polaków pojazdów. Złą sławą owiana
jest zwłaszcza jedna z dróg, którą z Ghazni można dojechać do
Kogani. Nie bez powodu nazywa się ją „ajdisztrase”. Jak mówią
żołnierze, „jazda nią to czekanie na pierdolnięcie”.

Szczęśliwie, większość ataków kończy się na
lekkich obrażeniach załóg i uszkodzeniach wozów. Znacznie więcej min
udaje się odnaleźć i zneutralizować – głównie dzięki saperom,
specjalistycznym pojazdom wygrzebującym miny, ale i przeczesującym teren
samolotom bezzałogowym, które wielokrotnie nakrywają „kopaczy”
w trakcie pracy.

Lecz mimo to „minowe żniwa” także dla
Polaków okazują się wyjątkowo krwawe. Szymon Słowik, Hubert
Kowalewski, Grzegorz Politowski, Robert Marczewski, Waldemar Sujdak,
Paweł Brodzikowski, Paweł Szwed, Marcin Poręba, Artur Pyc, Szymon
Graczyk, Radosław Szyszkiewicz, Miłosz Górka, Paweł Stypuła,
Dariusz Tylenda, Kazimierz Kasprzak, Marcin Pastusiak, Marcin Knap,
Paweł Staniaszek, Paweł Poświat, Szymon Sitarczuk, Rafał Nowakowski,
Mariusz Deptuła, Krystian Banach, Piotr Ciesielski, Łukasz Krawiec,
Marcin Szczurowski, Marek Tomala. Co łączy te nazwiska? To żołnierze
i cywilny ratownik[7] Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie, którzy do
tej pory zginęli na skutek wybuchu IED.

Poręba był pierwszym żołnierzem, którego śmierć
dopadła w Rosomaku. Stypuła – saper – jak wiele razy wcześniej,
usiłował rozbroić ajdika. Nie wyszło… Słowik i Kowalewski zginęli
w tym samym Hummerze, później ten sam los spotkał Szweda, Sujdaka
i Brodzikowskiego. Ci, którzy mieli nadzieję, że już nigdy więcej nie
dojdzie do tragedii o podobnych rozmiarach, byli w błędzie. 21 grudnia
2011 roku wybuch IED zabił całą załogę jednego z pojazdów. Banach,
Ciesielski, Krawiec, Szczurowski, Tomala – te nazwiska usłyszała
wówczas cała Polska, wstrząśnięta zabójczą skutecznością
talibów.

Dwudziestu siedmiu z trzydziestu siedmiu poległych
Polaków to ponad siedemdziesiąt procent wszystkich strat…

Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem
zniszczonego pojazdu Artur Pyc z ciężką raną głowy w maju 2009 roku
został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł już w Polsce, nieco ponad trzy
miesiące później.

Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek,
któremu wojskowego szczęścia zabrakło już po kilku dniach pobytu
w Afganistanie, zanim jeszcze oficjalnie zaczęła się „jego” VI
zmiana. 9 października 2009 roku, wspólnie z żołnierzami kończącej
się V zmiany, ubezpieczał konwój logistyczny. W pewnym momencie kolumna
wozów zatrzymała się na częściowo zniszczonym odcinku autostrady,
w miejscu, w którym wcześniej wybuchło kilka pułapek.

– Saperzy wyszli sprawdzić to miejsce –
relacjonował mi oficer V zmiany. – Czynny był jeden pas, bo
z drugiego zostało tylko gruzowisko. Chłopaki przeszukały zwężenie,
ale niczego nie znalazły.

Jeden z saperów został na zewnątrz, obserwując,
czy ich pojazd nie zsuwa się z nieuszkodzonej części jezdni. I wtedy
nastąpił wybuch… W eksplozji zginęli saperzy Radosław Szyszkiewicz
i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jak później
ustalono, minę odpalono z kabla położonego wzdłuż linii asfaltu,
dopiero po kilkudziesięciu metrach skręcającego w stronę pobliskiej
wsi. Bardzo cienkiego i znakomicie zamaskowanego. Jadący na wieżyczce
jako ganer[8] Staniaszek stracił wówczas nogi. Przez wiele miesięcy
leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie
Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 roku znów trafił do WIM, gdzie
zmarł kilkanaście dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci
osłabionego Staniaszka było zapalenie płuc. Gdy umierał, miał
dwadzieścia dziewięć lat…

Większość polskich ofiar IED zginęła
w pojazdach, których nie projektowano z myślą o przetrwaniu wybuchu
miny-pułapki. Wozami, które z założenia mają lepsze możliwości
w tym zakresie, są różnego rodzaju MRAP-y[9]. Istotą ich unikalnej konstrukcji jest podwozie w kształcie
litery „V”, które powoduje, że znaczna część energii wybuchu
rozchodzi się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty –
w tym polski – dysponują kilkoma typami takich pojazdów. I choć
zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu NATO-wskich żołnierzy, bywa,
że i one zawodzą.

Fot. Marcin Ogdowski

MRAP-y, choć bardziej odporne, nie
są niezniszczalne. Na zdjęciu pojazd w warsztacie remontowym
w Ghazni, wrzesień 2009 roku.

Mnie utkwił w pamięci incydent, który
wydarzył się 13 stycznia 2011, roku sześć kilometrów od polskiej
bazy Warrior. Przydrożny IED wybuchł wówczas pod MRAP-em typu
RG-31. Amerykańska załoga nie miała żadnych szans – trzech
żołnierzy zginęło na miejscu, dwóch zostało rannych. Zniszczony
pojazd wchodził w skład zespołu rozminowywania dróg, który jechał
na przedzie polsko-amerykańskiego patrolu.

Sama eksplozja była ledwie pierwszym aktem dramatu
– wkrótce bowiem okazało się, że Amerykanie nie mogą odnaleźć
jednego z członków załogi. Stąd pierwsze informacje mówiące o dwóch
zabitych. Ciało trzeciego żołnierza zlokalizowano dopiero następnego
dnia, gdy specjalistyczny dźwig podniósł zmasakrowany wrak…

O tym zdarzeniu piszę także z innego
powodu. Samoloty bezzałogowe, które wcześniej przelatywały nad
miejscem ataku, nie wykryły żadnych „kopaczy”. Na jeszcze
wcześniejszych, wykonanych przez bezpilotowce zdjęciach, również
nie dopatrzono się śladów naruszeń ziemi.

Fot. Adam Roik

Miejsce eksplozji jednego
z ajdików. Prowincja Ghazni, lipiec 2010 roku.

– Najpewniej ładunek pojawił się tam kilka
tygodni, a może nawet miesięcy temu – tłumaczył mi parę dni
później jeden z oficerów. Amerykanie mieli zatem pecha i nacięli się
na tak zwanego „śpiocha” – ajdika zakładanego nie w oczekiwaniu
na szybki efekt, lecz z przekonaniem, że przyjdzie czas i pojawi się
sposobność, aby go użyć. Szczególnie dużo „śpiochów” ląduje
w piachu tuż przed zimą, której przyjście – na skutek zamarznięcia
ziemi i opadów śniegu – z reguły oznacza poważne wyciszenie wojny
minowej. Odpowiednio zabezpieczone, czekają na wiosenne roztopy…

Pisząc o przebiegłości rebeliantów, nie sposób
pominąć innego zjawiska związanego z IED, z którym zetknąłem się
osobiście. Ale po kolei…

Sylwetka afgańskiego starca mignęła nam na
monitorze wewnątrz Rosomaka. Zamontowana na burcie pojazdu kamera
uchwyciła siedzącego mężczyznę, gdy transporter go mijał. Chwilę
potem usłyszeliśmy głuchy odgłos, a w radio poszła wiadomość,
że jeden z Rośków wjechał na ajdika…

– Szczerbinka, szczerbinka! Widziałeś tego
starego!? – pytał mnie jeden z żołnierzy. Nie bardzo wiedziałem,
o co mu chodzi, ale kiwnąłem głową, bo starca rzeczywiście
widziałem. Co stało się z nim później, nie miałem pojęcia, bo po
ataku jakby zapadł się pod ziemię.

Ale dlaczego „szczerbinka”? Później zetknąłem
się też z określeniem „marker”, lecz to „szczerbinka” lepiej
oddaje sytuację, w której żywy człowiek staje się częścią
prymitywnego systemu celowniczego. Bojownik, który zamierza zdetonować
IED, najczęściej nie jest samobójcą. Chcąc przeżyć atak, musi go
przeprowadzić z bezpiecznego miejsca. I nie tyle chodzi o ochronę przed
odłamkami, co o możliwość ucieczki przed żołnierzami koalicji. Im
jednak dalej, tym gorzej widać miejsce, gdzie ukryta jest bomba. A tę
trzeba zdetonować dokładnie wtedy, gdy pojazd przejeżdża nad nią
bądź obok niej.

Jeśli zamachowiec działa w terenie miejskim czy
przy uczęszczanej drodze, łatwo mu znaleźć jakiś punkt odniesienia
– słup, drzewo, fragment bariery itp. Jednak na off-roadzie
musi kombinować. I stąd pomysły na rozmaite „szczerbinki”
– od kupek kamieni po żywego człowieka. Sadza się go w linii
prostej od podłożonego ładunku, samemu chowając się dalej na jej
przedłużeniu. I gdy pojazd koalicji mija żywą „szczerbinkę”,
wystarczy odpalić ajdika. Oczywiście, „szczerbinka” zwykle nie
siedzi na linii dobrowolnie, tylko pod lufą.

Bezwzględne, prawda? Cóż, w Afganistanie
ludzkie życie ma dużo niższą cenę niż w Europie czy w północnej
Ameryce…

[2] Blaszanym kontenerze
mieszkalnym.

[3] International Security Assistance Force
– Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa, oficjalna
nazwa wojsk NATO w Afganistanie.

[4] Improvised Explosive Device – improwizowane
urządzenie wybuchowe.

[5]
Szczęśliwy cement.

[6]
Brud jest dobry.

[7] Marcin Knap.

[8] Gunner
– strzelec.

[9] Mine Resistant Ambush Protected – pojazdy ze
zwiększoną odpornością na miny.

B jak Bagram

Fot. Aleksander Rawski

Świeżo obrana ze skóry owca
dyndała na podwieszonym pod okapem haku, a uzbrojony w kilka
noży rzeźnik wyciągał z niej wnętrzności.

– Nie podjeżdżaj za blisko bramy – powiedziałem
do kierowcy, gdy po obu stronach drogi zaczęły się wyłaniać
zabudowania Bagram. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by widziany
z daleka amerykański żołnierz bez ostrzeżenia wpakował serię z M4
w cywilną Toyotę, ale z drugiej strony – po co ryzykować?

Auto zjechało na pobocze, zatrzymując się
przy jednym z rzeźnickich straganów, których pełno było w tej
okolicy. Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym pod
okapem haku, a uzbrojony w kilka noży – jeden w ręku, reszta przy
pasku – rzeźnik wyciągał z niej wnętrzności. Pełna misa flaków,
krew na ubitej ziemi i klapkach mężczyzny – taki widok ukazał
mi się, gdy otworzyłem drzwi samochodu. Kątem oka dostrzegłem
uśmiech na twarzy rzeźnika, gdy Alek, fotoreporter pracujący dla
kilku wojskowych gazet, podniósł aparat do twarzy. „Taaa. Grunt to
mieć fajne zdjęcie przy pracy” – pomyślałem sobie i ruszyłem
w kierunku bramy największej bazy ISAF.

Fot. Aleksander
Rawski

Oparty o skrzydło rozchylonej bramy
mężczyzna w zielonych bojówkach i białych adidasach spojrzał na
nas, nie kryjąc znudzenia…

To właśnie z bazą większość osób
zainteresowanych Afganistanem kojarzy nazwę Bagram. Tymczasem
za murem popularnego „Bafu”[10], wzdłuż szosy prowadzącej do A-1, głównej drogi w tym
kraju, rozciąga się całkiem spora miejscowość. Podłej jakości
niewysoka zabudowa przywodzi skojarzenia ze slumsami, nie zmienia to
jednak faktu, że Bagram ma historię sięgającą starożytności. Tuż
przed wybuchem II wojny światowej archeolodzy z Europy znaleźli
w centrum miasta tajemniczą piwnicę, a w niej rozmaite skarby sprzed
dwóch tysięcy lat, pochodzące z Rzymu, Indii i Persji. W lipcu 2007
roku – gdy po kilku dniach pobytu w Kabulu zjechaliśmy do Bagram
– nikt już wiekowych artefaktów nie szukał, a na miano swoistego
skarbu zasługiwała co najwyżej ISAF-owska warownia, dająca pracę
wielu okolicznym mieszkańcom.

Było nas czterech – ja, Alek oraz Marek i Damian,
dziennikarz i fotoreporter „Gazety Wyborczej”. Opuściwszy Toyotę,
ruszyliśmy w kierunku uzbrojonych ludzi, w ciągu kilku sekund zyskując
zainteresowanie całej chmary dzieciaków. Cóż, parę dni bez golenia
i przebywania w afgańskim słońcu nie pozbawiło nas europejskiego
wyglądu…

Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna
w zielonych bojówkach i białych adidasach spojrzał na nas, nie kryjąc
znudzenia, na wszelki wypadek jednak nie zdejmując palca ze spustu
kałasznikowa.

– Dziennikarze – powiedział jeden z nas,
a wszyscy wyciągnęliśmy akredytacje, machając nimi przed facetem
z niewiadomej formacji. Nie mieliśmy pojęcia, czy Afgańczyk pochodził
z ANA[11], bo zamiast mundurowej bluzy miał zwyczajny T-shirt.

– Okej, okej – powiedział tamten, skinął
głową w kierunku stojącego głębiej Amerykanina i wrócił do
opierania się o bramę.

Sierżant Rose nie miał zbyt przyjaznej miny,
lecz gdy usłyszał angielski, wyraźnie się rozpogodził. Właściwie
to było mi go żal – samotny strażnik, w pełnym oporządzeniu,
sterczący jak kołek w już zachodzącym, ale wciąż prażącym
słońcu. A teraz jeszcze my i nasze problemy…

Rose nie mógł tak po prostu wpuścić nas do
bazy – nadgorliwy urzędnik z kwatery głównej ISAF wpisał nam
w akredytacjach, że „wymagamy eskorty”. Sierżant na eskortę się
nie nadawał, bo musiał zostać na posterunku. Poprosiłem go więc,
by skontaktował się z polskim PIO[13] – które wówczas mieściło się jeszcze w Bagram –
by kogoś po nas przysłano. Niestety, krótka rozmowa przez radio
uświadomiła nam, że Amerykanie nie byli w stanie zlokalizować
naszych prasowców. Ba, wręcz nie mieli pojęcia o stacjonujących
w bazie Polakach.

Fot. Aleksander
Rawski

Rose dzwoniący w poszukiwaniu polskiego
PIO.

– Macie do nich komórkę? – spytał
Rose. Mieliśmy. Ale mieliśmy też aparaty z polskimi kartami, które
w Kabulu działały bez zarzutu, lecz pod bramą w Bagram, jak na złość,
wskazywały zerowy zasięg. Sierżant miał „roszana”[14], ale za mało impulsów. Gdy my kombinowaliśmy, skąd
wytrzasnąć doładowanie, Rose przywołał jednego z chłopców,
wcisnął mu w rękę banknot i powiedział coś do ucha. Po dwóch,
może trzech minutach mały Afgańczyk przybiegł z butelką fanty i…
doładowaniem. Który z rzeźnickich straganów miał „poszerzoną
ofertę” – nie miałem pojęcia. W każdym razie chwilę później
udało nam się dodzwonić do polskiego PIO.

Rose nie chciał kasy za doładowanie, a gdy
tylko zobaczył pick-up, który po nas podjechał, powiedział bez
ogródek:

– Spadajcie, panowie, bo mi się tu niezłe
zbiegowisko zrobiło – wskazał głową na wyraźnie podekscytowaną
obecnością tylu obcych dzieciarnię. No to się zmyliśmy.

Fot. Marcin Ogdowski

Dawne bloki radzieckiej kadry. Bagram,
listopad 2010 roku.

– Witam w Bagram – kierowca w charakterystycznej
panterce z miniaturą biało-czerwonej flagi na rękawie nie miał
pojęcia, że byliśmy tu wcześniej. – Miejscu, w którym dla
większości żołnierzy zaczyna się i kończy Afganistan – dodał,
jak na mój gust nazbyt teatralnie. Co nie zmienia faktu, że miał
rację.

Funkcję, o której wspominał wąsaty sierżant,
lotnisko w Bagram pełniło już w latach osiemdziesiątych XX wieku. Tyle
że wówczas w hangarach i na pasach nie stały śmigłowce i samoloty
z oznaczeniami państw NATO – ówczesne maszyny miały na skrzydłach
czerwoną gwiazdę. Przejmując poradziecką bazę, Amerykanie znacznie
ją rozbudowali. Lecz i tak najciekawsza architektoniczna pamiątka po
Rosjanach znalazła się za murami – mowa o osiedlu bloków, w których
mieszkała kadra oficerska Armii Radzieckiej.

Bagram otaczają piękne i wysokie góry (sama
baza znajduje się półtora kilometra nad poziomem morza) – to
pierwszy widok, który zapiera dech w piersiach nowo przybyłym do
Afganistanu. Tylko nieliczni z nich mają świadomość, że to właśnie
przez pasma Hindukuszu kilkanaście minut wcześniej podchodzili do
lądowania w dość specyficzny sposób. Najpierw wysokie przejście
nad wierzchołkami, a potem – gdy samolot znalazł się już niemal
nad bazą – ostre zejście w dół.

Nie każdy żołądek potrafi to
zaakceptować…

Sama baza nie zachwyca – wygląda jak ogromne
składowisko kontenerów i parterowych baraków z dykty i blachy. Gdyby
nie jej uzbrojeni i umundurowani mieszkańcy, można by odnieść
wrażenie, że jest się na prowizorycznym osiedlu robotniczym,
obsługującym potężną budowę. Osiedlu wielonarodowym, gdyż Bagram
to prawdziwa wieża Babel, pełna między innymi Australijczyków,
Kanadyjczyków, Francuzów, Norwegów, Duńczyków, Rumunów, Czechów,
Słowaków, Izraelczyków, Koreańczyków, Polaków, Afgańczyków,
no i przede wszystkim Amerykanów.

To, że nie zachwyca, nie znaczy, że nie zadziwia –
gdy byłem tam pierwszy raz latem 2004 roku, nie mogłem wprost uwierzyć,
że w bazie wojskowej, usytuowanej bądź co bądź w kraju ogarniętym
wojną, jest miejsce na szkółki salsy, kawiarnie i fast foody. Filie
uniwersytetów, kafejki internetowe, kluby gier wideo – i to wydawało
się nieprawdopodobne, ale dyskoteki?! Przecierałem oczy ze zdumienia –
w takich okolicznościach po raz pierwszy spotkałem się z legendarną
dbałością rządu Stanów Zjednoczonych o własnych żołnierzy.

Dbałością jednak przesadną, do czego
kilka lat później przyznało się amerykańskie dowództwo. Tuż
przed utratą stanowiska w czerwcu 2010 roku ówczesny szef ISAF,
generał Stanley McChrystal, wydał polecenie, by w bazach na terenie
Afganistanu polikwidować miejsca, które zbytnio rozprężają
żołnierzy. „Jesteście na wojnie” – przypominał generał,
były komandos o ascetycznej budowie i usposobieniu, i w sumie trudno
było mu nie przyznać racji. Co oczywiste, najbardziej na tej decyzji
ucierpieli wojskowi i cywile służący w wielkich bazach, z ich klubami
tanecznymi i wszelkiej maści fast foodami.

W Bagram z miejsc rozpusty pozostał jedynie
obszerny bar kawowy. Najwyraźniej w ocenie dowództwa kawa, słodkie
koktajle i ciasteczka nie miały destrukcyjnego wpływu na kondycję
i morale armii. Gwoli rzetelności trzeba jednak dodać, że po drugiej
stronie ulicy, przy której przez kilka lat stały budy z kaloryczną
paszą, nadal znajduje się stołówka, mająca w menu, a jakże –
hamburgery. Przed wejściem do niej widnieje dumne obwieszczenie:
„Karmimy naszych żołnierzy”…

Swój obecny kształt BAF w jakiejś mierze
zawdzięcza Polakom – i nie chodzi o „Białego Orła”, jak nazywa
się polska część obozowiska. Przez pięć lat – do kwietnia 2007
roku – stacjonowała tam setka naszych saperów, których zadaniem było
oczyszczanie terenu pod rozbudowę bazy. To właśnie tych żołnierzy
odwiedziłem latem 2004 roku.

Fot. Marcin Ogdowski

Jeden z saperów polskiego kontyngentu
w trakcie rozminowywania terenu pod rozbudowę Bagram. Czerwiec
2004 roku.

– To paskudna i cholernie niebezpieczna robota –
przekonywał mnie wówczas kapitan nazwiskiem Reszka. – Statystyka jest
okrutna: rozbrojenie tysiąca min kosztuje śmierć lub rany jednego
sapera. A w Afganistanie min jest co najmniej dziesięć milionów…
– dodał, zastrzegając, że chodzi jedynie o miny pozostawione przez
Rosjan. Spytałem go więc, dlaczego mimo dwuipółrocznego pobytu
rannych zostało „tylko” dwóch polskich saperów? Zdaniem Reszki,
był to efekt „polskiej metody rozminowywania”.

– Nasi saperzy najpierw wysyłają w pole
zdalnie sterowane trały i robota. Dopiero potem wchodzą sami,
z wykrywaczami. Bośniacy z prywatnej firmy, którzy też rozminowują
okolice bazy, od razu grzebią w ziemi. Dostają za to ciężkie
pieniądze – do ośmiu tysięcy dolarów za miesiąc. Ale zabitych
mają wielu.

Fot. Marcin Ogdowski

Złom z czasów radzieckiej inwazji. Bagram,
czerwiec 2004 roku.

Gwoli rzetelności wspomnę o tym, o czym nie
mówił mi ów sympatyczny kapitan – że polska metoda rodziła
się w bólach, gdyż dwa lata wcześniej jego koledzy, dopóki
nie pożyczyli od Norwegów trału, sami wychodzili w teren
z saperską szpilką i wykrywaczem. Tak naprawdę ryzykowali wówczas
niewiele mniej niż okoliczni mieszkańcy, którzy z upodobaniem
eksplorowali rozrzucone w pobliżu bazy stosy poradzieckiego
uzbrojenia – samoloty, czołgi, transportery opancerzone
i samochody. Wewnątrz tego złomu kryło się mnóstwo niezdetonowanej
amunicji i min-pułapek, już wtedy nie było wiadomo, przez kogo
pozostawionych. Rosjan? Mudżahedinów? Talibów? Bojowników Sojuszu
Północnego? Wszyscy oni mieli w rękach Bagram…

– Wokół bieda aż piszczy – tłumaczył mi
zachowanie Afgańczyków sierżant Krzysztof Kożuchowski, rusznikarz
polskiego kontyngentu. – A w złomie miejscowi znajdują różne
rzeczy, wykorzystywane później jako naczynia, sprzęty domowe czy
narzędzia. Owszem, sporo ryzykują, ale przecież od lat mają tu
nieustanną wojnę. Zdążyli się przyzwyczaić…

Sześć lat później Bagram było znacznie
większe i – z perspektywy dziennikarza, który miał towarzyszyć
polskim żołnierzom – znacznie nudniejsze. Nowy, dużo liczniejszy
kontyngent (wysłany w 2007 roku już nie w ramach operacji „Enduring
Freedom”, lecz jako część NATO-wskiej misji ISAF) rozłożył się
w prowincji Ghazni; w „Bafie” zostało zaledwie kilkudziesięciu
logistyków. Ci zaś nie prowadzili żadnej działalności operacyjnej
na zewnątrz bazy. Ich zadaniem było przyjmowanie i organizowanie
transportów ludzi i sprzętu – z Bagram do Polski i z Polski, przez
Bagram, do baz docelowych.

Tak naprawdę życie w tym miejscu upływało tak,
jakby za murem nie było żadnej wojny. Choć ta czasami dawała
o sobie znać.

„Incoming!”[15] – rozległo się ostrzeżenie z megafonu. W jednej chwili
grupa, z którą stałem w palarni, ruszyła pędem do najbliższego
schronu.

– Ooo, kolega nawet hełm zdążył zabrać… –
śmiał się jeden z żołnierzy na widok innego, który rzeczywiście
dzierżył „garnek” w ręku. Siedzieliśmy na drewnianych ławeczkach,
czekając na odgłosy wybuchów. Niektórzy palili papierosy, inni bawili
się gierkami w komórkach. Było gwarno, co chwila padał jakiś dowcip
– humory ewidentnie dopisywały. Przecież byliśmy w Bagram, a tam
– w matce wszystkich baz – nic nie miało prawa nam się stać.

„All clear, all
clear!”[16] – po kilku minutach znów zawył megafon. Nie słyszeliśmy
żadnych eksplozji – albo ich w ogóle nie było, albo pociski spadły
na jakiś inny, odległy fragment bazy.

– No to, panowie, idziemy dalej się nudzić
– skwitował całą sytuację czekający na samolot do Polski
chorąży. Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc, jak kilku
„miejscowych” spojrzało na niego z dezaprobatą. Wiedziałem, że
im – nienawykłym do wojennych zagrożeń – taki alarm dostarczył
dość adrenaliny na najbliższe tygodnie. Z pewnością woleli tę
swoją nudną służbę.

Mnie jednak za każdym razem, gdy czekanie na
transport w jedną czy drugą stronę przedłużało się do kilku dni,
nuda Bagram doprowadzała do pasji. Bo w „Bafie” można pójść do
„pieksu”[17] – sklepu z elektroniką i wyposażeniem wojskowym,
sprzedawanym po bardzo korzystnych, amerykańskich cenach. Można
pochodzić po „hadżi”, jak Polacy określają targowisko, gdzie
wystawiają się koncesjonowani przez ISAF kupcy. Można odwiedzić
„difak”[18] – północny, południowy, pod dachem, pod namiotem –
by skosztować kolejnych odmian kurczaków, zwanych od angielskiej nazwy
„czikenami”. Można też wrócić do „Białego Orła” i postać na
fajce lub w klubie żołnierskim kijem od miotły – bo oryginalne już
dawno się zużyły – pograć w bilard. Albo skorzystać z internetu,
który w tym miejscu doprawdy uczy cierpliwości.

A zaliczywszy wszystkie te atrakcje, można iść
do… „pieksu”, na „hadżi”, na DFAC. Po raz drugi, trzeci
i czwarty – byle tylko nie umrzeć z nudów.

Jesienią 2010 roku, po przylocie do Afganistanu,
utknąłem w Bagram na pięć dni. Nudząc się jak mops, postanowiłem
udokumentować ślady dawnej świetności „Białego Orła”. Na
pierwszy ogień poszedł basen, wykonany kiedyś przez saperów. Być
może nazywanie tej nieco większej, wkopanej w ziemię beczki basenem
to nadużycie, ale co zrobić, skoro tak była określana?

Basen – schowany na tyłach bazy za
kontenerami i płotem – pełnił funkcję azylu i dawał oddech
po służbie. Popływać w nim co prawda się nie dało, ale kilku
mężczyzn na raz spokojnie mogło się schłodzić. A potem wrócić do
opalania czy usiąść przy grillu. Latem 2007 roku, w drodze do domu,
korzystałem z uroków basenu przez dwa popołudnia. I choć mocne
postanowienie wyrównania opalenizny skończyło się oparzeniami,
do dziś wspominam to bajorko z sentymentem.

– Zrób mi zdjęcie, wyślemy chłopakom z tekstem:
„W Bagram jest piekło” – śmiał się zlatujący do Polski
żołnierz GROM-u, siedząc po szyję w przyjemnej wodzie. „Gromik”
strzelił fotkę i sam dołączył do kolegi.

Fot. Marcin Ogdowski

Marne resztki bagramskiego basenu…
Listopad 2010 roku.