Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zagadka Orfeusza

Zagadka Orfeusza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-587-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zagadka Orfeusza

Misteria orfickie, tajemnice zaświatów dostępne tylko bogom i fascynujące odkrycie, które otwiera piekielne wrota… Ekscytująca podróż do starożytności, po której przewodnikiem jest sam Platon, najznakomitszy filozof w dziejach ludzkości. „Ekscytujący thriller z doskonale nakreślonymi postaciami, niespodziewanymi zwrotami akcji i ciekawymi refleksjami o istocie piekła. Naprawdę wciągający”. Booklist „Tom Harper zasługuje na sukces na miarę Dana Browna”. Barry Forshaw, autor Rough Guide to Crime Writing „Tym prowokującym do myślenia thrillerem utalentowany Harper zaznacza swój powrót do formy. Sugestywny portret czasów Platona”. Publishers Weekly „Strawa dla umysłu, zmysłów i serca. Rozrywka najwyższej klasy”. N.J. Cooper, autorka Vengeance in Mind „Thriller w stylu Indiany Jonesa, napisany barwnym językiem, pełen dowcipów i postaci z krwi i kości”. Daily Telegraph Archeolog Lily Barnes dokonuje niezwykłego odkrycia – w południowych Włoszech odnajduje starożytną złotą tabliczkę informującą o tym, gdzie są wrota piekieł. Dwanaście pozostałych, będących instrukcjami dla zmarłych udających się w zaświaty, znajduje się w dwunastu muzeach, rozrzuconych po całym świecie. Lily dokonuje cennego znaleziska i wkrótce potem znika… Johan, jej mąż, rozpoczyna rozpaczliwe poszukiwania, daremnie licząc na pomoc policji i tajemnej organizacji wspierającej prowadzone przez Lily badania. Mężczyzna jest zdeterminowany, by odnaleźć żonę za wszelką cenę. Podobnie jak Platon przed wiekami wyrusza w niebezpieczną podróż pełną tajemnic, by przekonać się, że nie każdy, kto udaje się do miejsca, w którym znajduje się Lily, będzie mógł z niego powrócić…

Polecane książki

  Pierwsza publikacja ujawniająca prawdziwy potencjał kwiatów, która uzmysłowi Ci, jak potężne uzdrowienie mogą Ci one zagwarantować – zarówno na podłożu fizycznym, jak i duchowym. Poznasz również zaklętą w nich moc transformacji całego Twojego życia, a skuteczność proponowanych przez Autorkę metod ...
Książka ukazuje złożony proces odbudowy gdańskiego Głównego Miasta po drugiej wojnie światowej, uwikłany w ówczesne realia polityczne, ideowe i kulturalne. Autor przekonuje, że odbudowane po wojnie zabytkowe centrum Gdańska to miasto równocześnie stare i nowe. Z jednej strony zachowano bowiem sz...
W opracowaniu tym wskazano podstawy prawne wzruszalności prawomocnych decyzji rentowych oraz poddano wnikliwej analizie przesłanki ponownego ustalenia prawa do świadczeń emerytalno-rentowych. Zostały też omówione konsekwencje prawne uchylenia lub zmiany prawomocnych decyzji rentowych, w tym zagadnie...
"Porażka znaczy zwycięstwo" to mądra, pozytywna i budująca książka, która pokazuje, jak nie bać się potknięć, jak wykorzystać ten nieodłączny element naszego życia do osiągnięcia sukcesu. Za każdym sukcesem stoi wiele niepowodzeń, a potknięcia mogą mieć zalety. Pépin przekonuje, że porażki to przede...
Młodość to czas beztroskiej zabawy, jednak nie dla Rebecki Cullen, która opiekuje się chorym dziadkiem, wychowuje dwójkę młodszych braci, prowadzi farmę i pracuje w kancelarii prawniczej. Nic dziwnego, że tak zajęta osoba nie ma czasu na życie prywatne. Gdy jeden z jej braci zostaje aresztowany za p...
Kyle jest niesamowicie utalentowany! To najpopularniejszy spośród przewodników duchowych młodego pokolenia. Gabrielle Bernstein Uduchowiona, wnikliwa, pouczająca. Ta książka daje nadzieję i przypomina nam, że tak naprawdę nigdy nie jesteśmy sami, że każdy z nas ma do zrealizowania jakiś cel i że śmi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Tomasz Harper

Tytuł oryginału:

THE ORPHEUS DESCENT

First published in the English language by HODDER & STOUGHTON LIMITED

Copyright © Tom Harper 2013

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Vavoq (Wociech Wawoczny)

Zdjęcia na okładce: © Shutterstock/beeboys

© Shutterstock/Pres Panayotov

© Shutterstock/elen_studio

Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Magdalena Świtała

ISBN: 978-83-7999-587-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Matthew,

pięknu i prawdzie

Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmie się wyrażenia słowami swoich najgłębszych myśli, a cóż dopiero ich spisania.

Platon, List VII*

* Wszystkie cytaty z literatury klasycznej w przekładzie własnym (przyp. tłum.).

Wyobraźcie sobie jaskinię, w niej zaś ludzi – wszyscy z obrożą na szyi i w łańcuchu tak ciasnym, że nie mogą się poruszyć ani nawet odwrócić głowy. Za ich plecami płonie ognisko, którego nie są w stanie zobaczyć, przed ogniem tańczą kukiełki. Więźniowie widzą jednak tylko cienie rzucane na kamienną ścianę.

Siedzą tak całe życie i myślą, że cienie to rzeczywistość. Skąd bowiem mogliby wiedzieć, że jest inaczej?

A teraz pomyślcie, co by się stało, gdyby jeden z nich uciekł?

Ja nie muszę sobie wyobrażać jaskini, ponieważ już w niej siedzę. Nie ma tam ogniska ani słońca, jedynymi cieniami są zaś obrazy mojego umysłu.

Twarda posadzka rani mi kości, skalny występ wpija się w czaszkę, ale ból w końcu słabnie. Kamień mnie wciąga, ciepło ciała powoduje, że się z nim stapiam.

Zstąpiłem do podziemi…

Poeci śpiewają o ciszy panującej w grobie, gdy się w nim jednak znalazłem, doszedłem do wniosku, że zostałem pięknie oszukany. W grobie nie ma ciszy. Kapanie wody przypomina bicie serca. Syk kamienia przenika uszy – słyszę muzykę ziemi wirującej wokół własnej osi.

W lśniącej kuli widzę wspaniałe miasto jaśniejące na wysokiej skale akropolu. W zatoce za murami zakotwiczył drewniany statek z jaskrawymi czerwonymi oczyma i statek żelazny, którego oczy zasnuła rdza. Statek z żelaza nie ma żagli. To nawa umarłych.

Słyszę ciszę, mój wzrok przenika ciemności. Przebywam na jawie, a jednocześnie śnię. Jestem martwy, choć nigdy wcześniej nie byłem równie ożywiony.

W suchym powietrzu wyczuwam absurdalną woń dojrzałych fig. Bogini musi być w pobliżu.

Zszedłem do Pireusu. Widzę wszystko tak wyraźne, jakby wydarzyło się wczoraj.

Rozdział 1

Pod żadnym pozorem nie wolno pozwolić, aby ludzie poniżej czterdziestego roku życia podróżowali do obcych krajów.

Platon, Prawa

ATENY, 389 ROK PRZED NASZĄ ERĄ

Wczoraj zszedłem do Pireusu z moim bratem Glaukonem. Rzekłem mu, że marnuje czas, ale się uparł.

O poranku zbudziły mnie dźwięki fletów. Dobiegały końca najbardziej wystawne uczty – muzycy grali ostatnią pieśń, a utrudzeni goście przywdziewali szaty i wlekli się ulicami. Krople deszczu lizały powietrze. Ciemny obłok zawisł nieruchomo nad najświetniejszym miastem świata.

Zamarudziłem chwilę we wschodniej bramie, aby spojrzeć na nie ostatni raz. Obywatelskie Ateny odwróciły się do mnie plecami: agora, gmachy sądów, budynek zgromadzenia i więzienie ukryły się za plecami akropolu. Pozostał jedynie Partenon, górujący nad miastem niczym marmurowa zjawa pośród chmur.

Na chwilę słodka melancholia zagłuszyła moje troski. Zmówiłem cichą modlitwę, próbując zapamiętać ten moment, zabrać go ze sobą w daleką podróż.

– Przypatrz się dobrze – powiedział Glaukon. – Zatęsknisz za tym widokiem, kiedy wyjedziesz.

Odwróciłem się w drugą stronę. Z bramy łypał na mnie sześćdziesięciocentymetrowy bożek z wzwiedzionym członkiem długości dziewięćdziesięciu centymetrów. Glaukon splunął w dłoń i dotknął jego hermy, żeby zapewnić sobie szczęście.

– Przynajmniej on jest rad, że wyjeżdżasz.

Spojrzałem nań z gniewem, ponieważ zniszczył piękną chwilę lichym żartem. Twarz Glaukona spochmurniała, jakbym go zranił tym, że poczułem się urażony jego słowami. Między nami pojawił się dystans.

Rozciągająca się za miejską bramą droga do Pireusu przypominała prosty korytarz o ścianach upstrzonych graffiti, wytyczony między ziemią niczyją a nadaniami i grobami. Wyglądała jak więzienny dziedziniec, szczególnie w dni, gdy kaci uwijali się za północnym murem, wrzaski skazanych podążały zaś za przechodami aż do morza. O tak wczesnej porze jednak oprawcy jeszcze spali, droga zaś była niemal pusta. W oddali majaczyły jedynie cienie moich nielicznych towarzyszy podróży.

Była to samotna wędrówka, jeśli bowiem nawet rabusie i złodzieje płaszczy czaili się wśród grobów, zostawili nas w spokoju. Potomkowie Arystydesa byli znani z rosłej budowy. Chociaż obaj dobiegaliśmy czterdziestego roku życia, w Glaukonie można było dostrzec bohatera wojennego, we mnie zaś zapaśnika. Sokrates nazywał nas Polluksem i Kastorem – boskimi braćmi, zapaśnikiem i jeźdźcem. Najlepszymi z jego uczniów.

Poczułem skurcz w klatce piersiowej, jak zawsze wtedy, gdy o nim pomyślałem. Mimo upływu dziesięciu lat absurdalność jego śmierci nadal odbierała mi oddech. Po odejściu Sokratesa Ateny opustoszały – powinienem był wyjechać wiele lat temu, gdyż w tym mieście zabiegano jedynie o dzielność.

Glaukon spojrzał w niebo i zawyrokował:

– Nadciąga burza. Zły to dzień na wypłynięcie w morze.

Przyspieszyłem kroku. Trzy noce z rzędu śniłem ten sam sen: tonąłem, pogrążałem się w otchłani, z której nie mogły się wydostać nawet moje krzyki.

Ociągałem się z wyruszeniem w tę podróż.

Ateńczycy nigdy nie byli łatwymi kompanami dla świata. Jesteśmy wyjątkowymi ludźmi, którzy dobrze się czują jedynie we własnym gronie. Nawet nasze przelotne dążenia zmierzające do stworzenia imperium wydają się zabarwione solipsyzmem, stanowiąc próbę przyłączenia świata do Aten przez ukształtowanie go na własne podobieństwo. W innych czasach trzymaliśmy świat na odległość wyciągniętego ramienia.

Na końcu tego ramienia znajdował się Pireus – ateńska dłoń powstrzymująca świat lub wyciągnięta ostrożnie na jego powitanie. W Pireusie mieszkają przedstawiciele wszystkich narodów: smagli Kartagińczycy nieustannie trajkoczący w swoim języku, chytrzy i zalatujący serem Sycylijczycy, przypominający niedźwiedzie przybysze z kolonii na wybrzeżu Morza Czarnego i Egipcjanie, w których można dostrzec pierwiastek wieczności nawet wtedy, gdy próbują utargować trzy miedziaki na beli płótna. Kury dziobały ziarno, które spadło z wozów wiozących pszenicę do Aten, kiedy kurtyzany oddające się za dwa obole próbowały odciągnąć mężczyzn od ich zajęcia. Kilka z nich chciało zwabić mnie i Glaukona. Mimo swojego wieku zauważyłem, że się rumienię i nie wiem, gdzie zwrócić oczy.

– Może ukoiłoby to twoje nerwy? – zasugerował Glaukon. – Wyglądasz, jakbyś już cierpiał na chorobę morską.

Nie mogłem zaprzeczyć. Wśród obcych woni unoszących się w powietrzu wyczułem słonawą nutę morza. Zapach powodował, że przewracało mi się w żołądku. Ponownie pożałowałem, że nie mogę zrezygnować z podróży.

Moja dłoń przesunęła się w kierunku pasa, dotykając torby, w której spoczywał list Agatona. Musiałem jechać.

Szliśmy dalej, mijając emporium i świątynię trackiej bogini Bendis. Wypalone drzewce pochodni zaściełały drogę procesji, która przeszła tędy minionej nocy. Zamiatacze ulic krzątali się z miotłami, sprzątając podeptane wianki i odłamki potłuczonych naczyń, które pozostały po święcie ku jej czci.

W końcu naszym oczom ukazała się zatoka.

Każdy, kto spogląda na morze, widzi w nim, jak mniemam, zwierciadło otwierających się możliwości. Kupiec dostrzega zysk, admirał – chwałę, bohater zaś – przygodę. Dla mnie morze było czarną paszczą, nieodgadnioną i przepastną. Statki zakotwiczone wokół basenu portowego przypominały zęby, a żółta piana i ścieki oblepiające pale wydawały się śliną. Najgorsza ze wszystkiego była jednak woda. Jej wezbrane fale otworzyły się przede mną i wciągnęły w nocny koszmar. Ziemia zakołysała się pod stopami. Na mojej twarzy pojawiły się kropelki potu.

Glaukon chwycił mnie za ramię.

– Czujesz się słabo?

Zaprzeczyłem skinieniem głowy i siłą woli odwróciłem uwagę od wody. Za stoą dostrzegłem dach świątyni Afrodyty, niczym wdowi szpic.

– Może przed wypłynięciem powinienem zmówić modlitwę do bogini?

Nie uwierzył mi.

– Nie wystarczy podróż do Delf? Zapomniałeś o baranie, którego wczoraj ofiarowaliśmy Posejdonowi?

Nie zapomniałem. Zwierzę się zakołysało, gdy polałem mu łeb wodą, nóż kapłana błysnął w powietrzu, przyprawiając mnie o mdłości. Krew trysnęła do basenu, wnętrzności poczęły się zaś wić niczym sterta węgorzy.

– Kapłan zapewniał, że znaki są pomyślne – przypomniał Glaukon. Usta mu zadrżały, kiedy to mówił. – Jeśli nie podoba ci się wyrocznia augura, może powinieneś zostać.

Zaryzykowałem kolejne spojrzenie na zatokę. Jej obraz się rozpłynął, ujrzałem jedynie statki.

– Chodźmy!

Odnalazłem swoją nawę zakotwiczoną przy wschodnim nabrzeżu Sycylijczyków, w najbardziej ruchliwej części portu. Statek obserwował mnie parą czerwonych oczu wymalowanych na dziobie tuż ponad linią wody, gdy niewolnicy umieszczali dzbany z oliwą we wnętrzu jego brzucha. Niestrzeżona sterta bagaży leżała na brzegu przy trapie.

Glaukon podniósł rzeczy, które wczoraj dostarczono wozem.

– To twoje?

– Tak, głównie księgi.

– Niewiele zobaczysz z tej Italii, jeśli będziesz trzymać nos w zwoju.

Nie podjąłem próby wyjaśnienia mu, o co chodzi. Glaukon kochał wiedzę, ale w żadnym wypadku nie zrezygnowałby dla niej z posiłku.

– Nigdy nie widziano Sokratesa z księgą – przypomniał mi Glaukon.

– Nie jestem Sokratesem.

– On nie wyjechałby z miasta. – Jego słowa miały cel, Glaukon zaś wyraźnie do niego zmierzał. – Nigdy nie wyjechał, chyba że wezwały go obowiązki wojskowe. Ateny były dla niego całym światem.

– Nie jestem Sokratesem – powtórzyłem.

– Jesteś pewien, że słusznie postępujesz?

– To zależy, jak rozumiesz słuszność…

Przerwał mi tupot stóp dobiegający zza naszych pleców. Szarpnięcie za płaszcz omal nie zwaliło mnie z nóg. Odwróciłem się i ujrzałem zdyszanego niewolnika z tuniką mokrą od potu, choć dzień był pochmurny.

– Fileb pragnie, abyś na niego zaczekał – oznajmił, spoglądając na mnie zuchwale.

– Gdzież on jest?

Niewolnik wskazał tłum zgromadzony w stoi. Rzuciłem okiem na trap. Pragnienie uniknięcia spotkania z człowiekiem pokroju Fileba zwyciężyłoby nawet strach przed morzem, ale już ujrzałem krągłą postać kuśtykającą ku nam o lasce. Na jasnych lokach spoczywał przekrzywiony pognieciony wieniec, do policzka przylgnęły zaś męty wina, jakby go kto opryskał. Musiał przybyć prosto z uczty.

Pozdrowił nas, kiedy znalazł się bliżej.

– Synowie Aristona! Wiedziałem, że to wy! – Teatralnie przesunął wzrok z bagażu na statek, aby ponownie skupić go na nas. – Czyżbyście się dokądś wybierali? Wyglądacie tak, jakbyście się szykowali do podróży.

– Ja zostaję. – Glaukon bezlitośnie skinął głową w moją stronę. – On wyjeżdża.

– Dokąd?

– Do Italii.

Fileb cmoknął ustami.

– Oczywiście. Wyborne jedzenie, młodzi chłopcy… Wrócisz dwukrotnie większy, niż jesteś obecnie. – Wymierzył mi kuksańca w brzuch. – Uważaj jednak, co wkładasz do ust, dobrze?

Wzdrygnąłem się, ale Fileb tego nie spostrzegł. Jego niespokojne oczy przesunęły się ponad moim ramieniem, odwróciłem się więc niezgrabnie, żeby zobaczyć, o co chodzi. Na trapie stanął wysoki mężczyzna o bujnej czuprynie, urodziwej twarzy i szacie zarzuconej swobodnie na ramię. Jego śladem podążała gromadka tragarzy, kołysząc się niebezpiecznie pod ciężarem bagaży.

Fileb wytrzeszczył na wpół otwarte oczy.

– Toż to Eufemos! – wykrzyknął. – Ten filozof! – Prychnął. – Zabrał jeszcze większy bagaż od ciebie! Jeśli tak dalej pójdzie, twój statek wywróci się do góry dnem, zanim wypłynie z zatoki.

Zakręciło mi się w brzuchu.

– Eufemos nie jest filozofem – odrzekłem. – To sofista.

– Myśliciel. – Fileb stuknął się w głowę. – Eufemos zajmuje się konkretnymi, przydatnymi rzeczami. Nie rozprawia o pierdzeniu os i tym podobnych kwestiach, jak wasz przyjaciel Sokrates. Eufemos mógłby go nauczyć kilku rzeczy. Kiedy dotrzesz do Italii, będziesz tak pełen jego wiedzy, że ledwie znajdziesz miejsce na jedzenie.

Fileb stał na skraju nabrzeża, z łatwością więc mógłbym go zepchnąć do wody. Wystarczyłoby chwycić za laskę i pociągnąć, a drań zlizywałby pąkle z kadłuba statku. Oparłem dłoń na ramieniu Glaukona, na wypadek gdyby przyszedł mu do głowy podobny pomysł, ponieważ w przeciwieństwie do mnie mógłby go zrealizować.

– Będziesz mieć przynajmniej kompana do rozmowy – powiedział Glaukon.

Zachowałem kamienną twarz, choć jego dowcip nie był mi w smak. Jeśli mogłem się czegoś obawiać bardziej od samotnej wyprawy morskiej, to chyba podróży w towarzystwie człowieka podobnego Eufemosowi.

Jesteś pewien, że słusznie postępujesz? Zignorowanie pytania było rzeczą łatwą, ale udzielenie odpowiedzi, mimo całej mądrości przekazanej przez Sokratesa, uznałem za rzecz niemożliwą. Właśnie dlatego musiałem jechać.

Zawsze podejmę ryzyko, wybierając możliwe dobro wobec pewnego zła – mawiał Sokrates. Miesiąc później wypił cykutę.

Kuksaniec w brzuch sprawił, że ponownie znalazłem się na brzegu.

– Rozmarzyłeś się, co? Idę o zakład, że jedną nogą stoisz już w jaskini rozpusty.

– Jadę do przyjaciela.

Fileb chytrze łypnął okiem.

– Oczywiście. – Niemal zgiął się wpół, taki był rad z własnego dowcipu. – Żałuję, że nie mogę popłynąć z tobą.

Zdzielił niewolnika kijem, udając pasterza kóz, po czym podniósł drzewce do góry, torując sobie drogę wśród tłumu. Glaukon powiódł za nim gniewnym wzrokiem.

– Czy na twoim statku nie ma żadnej wolnej koi?

Miło, że o to zapytał. Spojrzałem mu w oczy z wdzięcznością i dostrzegłem, że nadal czają się w nich wątpliwości. Odwrócił głowę.

– Uważaj na siebie. Italia to niebezpieczne miejsce. Poza wybrzeżem nie ma tam niczego, z wyjątkiem pustkowia i barbarzyńców. Nie będę przy twoim boku, aby cię strzec.

Objęliśmy się na pożegnanie. W chwili gdy go dotknąłem, poczułem ukłucie – nie było to uczucie przyjemnej melancholii wywołane opuszczeniem miasta, ale coś bardziej gorzkiego i nieodwracalnego. Obejmowałem go tak długo jak mogłem.

Kiedy się odsunąłem, wcisnął mi coś do ręki – gładki zielony kamyk wypolerowany przez morze.

– To kamień z rozbitego statku. Jeśli nawa zacznie tonąć, chwyć go, a natychmiast przeniesie cię na ląd. Przynajmniej tak powiadają.

Ująłem kamyk w palce jak płytkę liry. Oczywiście wiedziałem, że to przesąd, ale tego ranka byłem dziwnie wrażliwy. Niemal czułem magię wibrującą we wnętrzu kamienia jak szarpnięta struna.

– Skąd go masz?

– Kupiłem od wędrowca, kapłana Orfeusza. – Glaukon zaśmiał się z zakłopotaniem. – Cóż, nigdy nie wiadomo.

– Mam nadzieję, że nie będę go potrzebować.

– Oczywiście. Udanej podróży. Wróć lepszym człowiekiem.

Kiedy postawiłem stopę na trapie, mdłości powróciły z mściwą siłą. Pokład wydawał się toczyć jak butelka, choć statek był przycumowany i się nie poruszał. Nie zapowiadało to nic dobrego. Uchwyciłem się poręczy i spojrzałem w dół nabrzeża, wypatrując Glaukona i zachęty, ale Glaukon zniknął.

Coś uderzyło mnie w tył nogi, omal nie wywracając na pokład. Rozgniewany tragarz warknął, żebym usunął się z drogi. Mało brakowało, a amfora zmiażdżyłaby mi palec.

Zbolały powlokłem się wzdłuż pokładówki w stronę rufy. Cały dygotałem. Usiadłem na pokładzie, czekając, aż fala paniki opadnie.

Jesteś pewien, że słusznie postępujesz?

Sięgnąłem do torby i wyciągnąłem list. Załoga była zbyt zajęta szykowaniem statku do wyjścia w morze, aby zwracać na mnie uwagę. Sofista Eufemos zniknął w środku.

Rozwinąłem i wygładziłem zwój, choć czytałem go tyle razy, że znałem na pamięć każde słowo.

Dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie mogę ci napisać. Niektóre wprawią cię w zdumienie. Italia to osobliwe miejsce, pełne dziwów i niebezpieczeństw. Nie ma tutaj nikogo, komu mógłbym powierzyć te sekrety.

Tysięczny raz zadałem sobie pytanie: Jakie sekrety?

Kiedy ładunek umieszczono pod pokładem, liny się napięły. Słońce podążało swoim torem wokół Ziemi. Popołudniowy wiatr spłynął z gór, trzaskając fałami jak biczem, ale chmury nie uległy rozproszeniu. Morze i niebo zespoliły się w nadciągającej burzy, choć nie stopiły się ze sobą.

Niewidoczny z pokładu barkas wyprowadził nas z zatoki. Statek, jak się wydawało, poruszał się z własnej woli, bez wioseł i żagli. Z lądu spoglądała na nas biała wieża grobowca Temistoklesa, obok której przepływaliśmy.

Poddałem się morzu.

Rozdział 2

BERLIN – CZASY WSPÓŁCZESNE

Przedstawienie rozpoczęło się powoli – szmerem perkusyjnych talerzy przypominającym dźwięk wody w uchu. Szmer wyłonił się niepostrzeżenie ze zgiełku panującego w klubie, rozchodząc się w tłumie, przerywając rozmowy i wywołując milczenie.

Później odezwał się bęben – wolno, czterdzieści uderzeń na minutę – w rytmie śpiącego serca. Stłoczone ciała zaczęły napierać na scenę, żeby być bliżej muzyki. Sala zamieniła się w płuca oddychające w rytm uderzeń bębna.

Jonah wsunął plektron między zęby, poddając się rytmowi. Palce lewej dłoni zastygły na szyjce gitary, gotowe do uderzenia pierwszego akordu. Muzyka ukierunkowała na niego energię tłumu jak wektor, aby poczuł ją w strunach i odesłał z powrotem.

Po chwili do perkusji dołączył kontrabas, dorównując bębnowi, następnie wolno wychodząc na pierwszy plan, jak przyspieszający pociąg towarowy rozkładający ciężar na wszystkie połączenia. Jonah wyjął plektron z ust i umieścił nad strunami. Zamknął oczy. Nie musiał odliczać czasu – wiedział, co nastąpi.

Rytm uległ przyspieszeniu, jak puls człowieka budzącego się do życia. Syntezator rozbłysnął nutami lśniącymi jak sproszkowane szkło. Reflektory przesunęły się po sali. W blasku przypominającym księżycową poświatę Jonah dostrzegł smukłą dziewczynę o pociągłej twarzy i długich włosach przewiązanych opaską. Odchyliła głowę do tyłu, otworzyła usta i poruszała się w rytm muzyki. W idealnej harmonii z nim.

Pomyślał o Lily. Jeszcze jeden dzień…

Uderzył pierwszy akord i scena eksplodowała światłem.

SIBARI, WŁOCHYDWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY PÓŹNIEJ

Lily otworzyła bramę i uruchomiła alarm, sprawiając, że dziedziniec zalało światło reflektorów. Szybko minęła parking, zagrożona przez panujące wokół ciemności. Chociaż miała prawo tutaj być, w ogóle tego nie czuła. Nasunęła kapelusz na głowę.

Weszła po schodach na górę i otworzyła drzwi laboratorium. Wcześniej się zastanawiała, czy nie powinna wziąć latarki, ale wyglądałoby to podejrzanie. Włączyła lampy jarzeniowe, mając nadzieję, że zasłony w oknach są wystarczająco grube, aby ukryć światło.

Jestem kierownikiem stanowiska archeologicznego – przypomniała sobie. – Jestem tutaj szefem. Otworzyła pomieszczenie, w którym przechowywano odnalezione przedmioty, i wprowadziła kod szyfrowy otwierający sejf. Złota tabliczka leżała na poduszce, jaśniejąc w miejscach, w których konserwatorka usunęła błoto nagromadzone w ciągu dwudziestu czterech wieków. Mrugnęły do niej drobne złote litery.

Usłyszała skrzypnięcie za plecami i omal nie upuściła tabliczki. Wsunęła ją do szuflady i zajrzała do laboratorium. W pokoju nie było nikogo. Drzwi kołysały się na zawiasach obok na wpół oczyszczonej czaszki.

Nabawiła się paranoi.

Starannie zamknęła drzwi i sprawdziła zasuwę, następnie ponownie sięgnęła po tabliczkę. Znaki były zbyt małe, żeby móc je odczytać gołym okiem. Wsunęła blaszkę pod mikroskop, przygotowawszy wcześniej pióro i kartkę papieru. Obraz wybrzuszył się i skurczył, kiedy regulowała ostrość pokrętłem, po chwili jednak ukazały się wyraźne litery.

Słabo znała grekę – pozostawiła to zadanie innym – ale pierwszej linijki nauczyła się na pamięć.

Słowa pamięci wyryte w złocie…

Gdy o nich myślała, zawsze wspominała Jonaha.

BERLIN

Jonah wyciągnął się na wiklinowej kanapie i pociągnął długi łyk z butelki. Nie poczuł jeszcze smaku piwa, ale chłód napoju wydawał się dobry. Choć minęła już druga w nocy, było ciepło, a jego T-shirt wydawał się ciężki od potu, którym nasiąknął w klubie.

Świat wirował leniwie, ale nie miało to żadnego związku z piwem ani z dymem marihuany dolatującym od strony sąsiedniego stolika. Jonah uspokajał się i kurczył do poprzedniego stanu. Muzyka ucichła, publiczność zniknęła. Energia, której mu udzieliła, powoli opadała, on zaś ponownie stawał się sobą. Sobą i nikim więcej.

Po zejściu ze sceny najgorszy był odpływ fali euforii. Niektórzy sięgali po narkotyki, ale Jonah wiedział, że niczego w ten sposób nie rozwiąże, jedynie pogłębi upadek. W złagodzeniu przykrego stanu pomagały kilka piw, grono przyjaciół i siedzenie do późna w nocy.

W wodzie odbijały się gwiazdy, na niebie jaśniały światła. Siedzieli w barze nad brzegiem rzeki, pod mostem drogowym, w rejonie dawnych nabrzeży przemysłowych. Lokal był nieformalnym miejscem spotkań artystów. Barwne światełka przebijały między drzewami, od strony niewielkiego parkietu wielkości spiżarki dobiegała prymitywna muzyka techno. Grupka balowiczów o pustym spojrzeniu stała na zewnątrz jak zgubione, opętane dusze, kołysząc się spazmatycznie w rytm muzyki. Upłynęło dużo czasu od chwili, gdy ostatni raz mieli kontakt z rzeczywistością.

Cień przepchnął się przez tłum, trzymając sześć butelek piwa w jednej ręce i dziewczynę w drugiej. Zawsze powtarzał, że perkusista powinien mieć duże dłonie.

– Jeszcze jedno na drogę?

Grający na kontrabasie Alex wziął dwie butelki.

– Czy nie dobiegła już kresu?

– Nie dla mnie. – Jonah schylił się po następną butelkę. Cień opadł na wiklinowy stołek i postawił pozostałe butelki na stoliku. Towarzysząca mu dziewczyna usiadła na kanapie, wciskając się między Jonaha i Aleksa.

– To Astrid – wyjaśnił Cień. – Była na naszym koncercie.

Jonah ją zapamiętał – była dziewczyną, którą ujrzał w blasku księżycowej poświaty. Miała na sobie obcisły czarny T-shirt z krótkim rękawem i głębokim, sięgającym piersi dekoltem w kształcie litery „V”. Jej włosy opadały długimi puklami niemal do talii, związane opaską z diademem, która upodabniała ją do starożytnej wyroczni.

– Należysz do zespołu, prawda? – Przysunęła usta do jego głowy, aby usłyszał ją przez muzykę. – Masz na imię Jonah?

Kanapa rzeczywiście była ciasna. Kiedy dziewczyna odstawiła drinka, mogła oprzeć rękę jedynie na jego udzie.

– Świetnie grałeś – powiedziała, przesuwając koniuszkiem języka po jego uchu. – Twoje piosenki… – Położyła dłoń na przeponie. – Bardzo głęboko je odczuwam.

– Dzięki. – Jego głos zabrzmiał szorstko. Nigdy nie umiał sobie radzić z pochwałami.

– Będziesz grać w Berlinie? Chciałabym cię jeszcze zobaczyć.

– To był nasz ostatni koncert. Tournée się skończyło.

– W takim razie powinniśmy to uczcić. Chciałbyś się zabawić? Znam kilka klubów w Kreuzbergu, załatwię, żeby nas wpuścili. Mam niedaleko mieszkanie.

Wszystko wydawało się takie proste. Noc sprawiała, że nie było rzeczy niemożliwych, rankiem jednak pozostawał tylko zgiełk plotek. Światła, woda i muzyka szeptały, że mógłby ją mieć, że mógłby zapomnieć o odpływie euforii i o wszystkim, co się z nim wiązało. Tak łatwo było zapomnieć.

Walka z pokusą musiała się uzewnętrznić na jego twarzy. Alex, który wypił więcej od innych, kiwał głową, być może w rytm muzyki. Cień, który rozumiał niebezpieczeństwo, próbował nawiązać z nim kontakt wzrokowy.

O pewnych rzeczach nie warto jednak zapominać. Jonah wstał, zostawiając na stole niedopitą butelkę.

– Muszę się przespać. Jutro czeka mnie długa droga.

Astrid zaczęła się podnosić w ślad za nim.

– To żaden problem. Możemy…

– Jadę do żony.

SIBARI

Kiedy podskakujemy nerwowo na widok cienia, często zdarza się nam przeoczyć to, co rzeczywiste. Skupiona na złotych literach, Lily nie usłyszała dźwięku samochodu zajeżdżającego na parking. Zasłony ukryły nagły rozbłysk świateł alarmowych.

Poprawiła szkiełko pod mikroskopem, żeby przeczytać dwie ostatnie linijki. Takie artefakty nazywali tabliczkami, choć mogłoby to sugerować trwałość i solidność. W rzeczywistości zawsze wtedy, gdy jej dotknęła, miała wrażenie, że zwinie się jak płatek kwiatu. Litery wyryte na cienkiej złotej blaszce były ulotnymi znakami, które przesuwały się z każdą zmianą światła. Konserwatorka wykonała wspaniałą robotę, wydobywając je spod błota, gdzie tak długo spoczywały.

Dopóki Adam jej nie odnalazł.

Na dole trzasnęły drzwi – pewnie nie zamknęła ich jak należy. Skopiowała kilka ostatnich słów i zmrużyła oczy na widok nieznanych kształtów. Osoba, która spisała oryginalny tekst, popełniła wiele błędów, Lily nie chciała więc ich mnożyć. Próbowała sobie wyobrazić dawnego skrybę kreślącego z pośpiechem kochanka znaki na złotej folii. Kochanka lub złodzieja.

Drgnęła niespokojnie, tracąc koncentrację. W krótkiej przerwie usłyszała dźwięk dochodzący ze schodów. Nie, ten dźwięk nie był wytworem jej wyobraźni. Dobiegły ją odgłosy kroków, niemal na górze.

Nie było czasu, żeby wrócić do sejfu. Wyjęła tabliczkę spod mikroskopu, wepchnęła między sreberka po słodyczach i wsunęła do kieszeni szortów, po czym sięgnęła po leżący na stole zeszyt. W tej samej chwili, gdy otworzyły się drzwi.

– Jeszcze pracujesz?

Biały lniany garnitur sprawiał, że Richard wydawał się starszy o milion lat. Spojrzała nad jego ramieniem, ale odniosła wrażenie, że jest sam.

Machnęła zeszytem.

– Chciałam sprawdzić, czy zawiera najnowsze dane. A ty?

– Wracałem do hotelu, kiedy ujrzałem światło. Pomyślałem, że powinienem to sprawdzić. – Zatrzymał wzrok na otwartych drzwiach do magazynu. Poczuła, że jej tętno przyspieszyło.

– Jak się czuje Ari?

– W porządku.

– Wyjaśniłeś mu, że nie może zabierać wszystkiego, co mu się spodoba? – Śmiałe słowa, szczególnie w sytuacji, gdy tabliczka wypalała jej dziurę w szortach.

– Powinnaś była zostać. Nie możesz się kłócić ze sponsorem, a później stroić fochy i znikać.

– Miałam zostać i kontynuować kłótnię? – Podeszła do magazynu i zamknęła drzwi, czując na plecach ciężkie spojrzenie Richarda. Przygryzła wargi i odwróciła się na pięcie, wykrzywiając twarz w czymś, co miało przypominać zmieszany uśmiech.

– Odwieziesz mnie, jeśli obiecam, że będę grzeczna?

BERLIN

Ich van był białym fordem econoline, poobijanym i brudnym, z bocznym napisem kościół odkupiciela w south peckham. Chociaż Jonah nigdy nie był w South Peckham, czuł, że jest im winny kilka dziękczynnych modlitw. W ciągu siedmiu lat zjeździł tym samochodem prawie całą Europę i nigdy go nie skradziono, nigdy również nie zginął im żaden bagaż.

– Dasz sobie radę?

Cień przyszedł go pożegnać. Miał na sobie bokserki i ściskał w ręku butelkę piwa. Pozostali byli na samowolce, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nikt nie lubił pożegnań po zakończeniu trasy koncertowej.

– Jasne. – Rzucił torbę na fotel pasażera obok termosu, który napełnił kawą w barze śniadaniowym. Wiedział, że będzie jej potrzebować. Spał zaledwie cztery godziny, a czekało go osiemnaście godzin jazdy.

– Czy ktoś poszedł z tą dziewczyną?

– Nie chodziło jej o nas. – Cień drwiąco wydął wargi. – Wszystkie chcą tylko naszego chłopaka wyrzutka. Wstyd, że dałeś się skusić.

– Nie dałem.

– Musisz być jedynym facetem na świecie, który po skończeniu tournée wraca do żony. Rock and roll.

Jonah wspiął się do kabiny, odsuwając na bok zużyte opakowania po żywności i puszki zaścielające podłogę. Zamknął drzwi i opuścił szybę. O dziesiątej rano było już dwadzieścia pięć stopni, on zaś jechał na południe vanem, w którym klimatyzacja opierała się wyłącznie na technologii wiatrowej.

– Długo tam zabawisz? – zapytał Cień.

– Dwa, trzy tygodnie. Lily popracuje jeszcze kilka dni na wykopaliskach. Później się zwiniemy. Pobędziemy jakiś czas ze sobą.

– Brzmi nieźle. Przekaż pozdrowienia pani Yoko.

– Przecież wiesz, że Beatlesi tylko by nas podzielili. Nie można ich połączyć z Zeppelinem.

Uśmiechnęli się do siebie, za dowcipami kryła się jednak twarda prawda. Żaden z nich nie wiedział, czy ponownie wyruszą w trasę. Grali razem dziesięć lat, co samo w sobie stanowiło mały cud, ale za każdym razem było trudniej. Każda nowa piosenka stanowiła większe wyzwanie, każda trasa wydawała się trudniejsza od poprzedniej. Wielkie koncerty, po których schodzili ze sceny w stanie boskiego uniesienia, były coraz rzadsze i oddzielone dłuższymi przerwami, a hotele – niezmiennie – okropne.

Ponieważ nie była to odpowiednia pora na rozmowy, stuknęli się pięściami przez otwarte okno. Jonah zmówił modlitwę do Boga South Peckham i uruchomił silnik.

– Bywaj!

Cień pomachał mu na pożegnanie butelką piwa.

– Idź do diabła.

Jonah spędził mnóstwo czasu w drodze, sądził więc, że bez trudu dotrze na miejsce, stało się jednak inaczej. Tym razem na końcu drogi nie znajdował się kolejny obskurny klub i system nagłaśniający, który trzeba było sprawdzić, ale była tam Lily. Niecierpliwił się za każdym razem, gdy o niej pomyślał – nawet licznik przejechanych kilometrów nie mógł dotrzymać mu kroku.

Nizina Niemiecka wznosiła się stopniowo na długości setek kilometrów, aż w końcu jego oczom ukazały się dalekie zaśnieżone szczyty Alp. Wjechał do Austrii i Włoch w głębokim cieniu gór. Zjadł kanapkę i wypił colę w zajeździe przy autostradzie poniżej przełęczy Brenner, zaczerpnął w płuca rześkiego górskiego powietrza i pospiesznie wrócił do furgonetki. Musiał dotrzeć do podeszwy włoskiego buta, nie był jednak nawet w połowie drogi.

Jego telefon zawibrował. Jonah spojrzał na ekran i przeczytał wiadomość.

Jedź ostrożnie, ale nie trać czasu. Potrzebuję Cię tutaj. {o} L

Ciekawe, o co mogło jej chodzić. Kierując jedną ręką, wpisał odpowiedź kciukiem:

Jestem w drodze. Wszystko w porządku?

Chwilę później na ekranie pojawił się tekst:

Tak. Po prostu nie mogę się doczekać, żeby mieć Cię znowu dla siebie. {o} L

W pobliżu Florencji zjadł kolejny posiłek, przespał kilka godzin na parkingu dla ciężarówek pod Rzymem i zatrzymał się na śniadanie na przedmieściach Neapolu, gdy promienie przebijającego się przez chmury słońca dotknęły wierzchołka Wezuwiusza. Później ponownie wjechał w góry, aby przyprawiającym o zawrót głowy zjazdem dotrzeć do Sibari. W końcu jego oczom ukazała się równina okolona górami i błękitne morze lśniące w mglistej oddali. Tuż przed dziewiątą znalazł się w kurorcie Laghi di Sibari i ostatni raz wyłączył silnik.

Starożytne Sybaris uchodziło za synonim hedonizmu, było to jednak dwa tysiące pięćset lat temu. Dziś jedynym świadectwem dawnych czasów były luksusowe wille i hotele skupione wokół portu, wzdłuż długich palców sztucznej laguny. Antyczne miasto znikło z powierzchni ziemi, nowe było ofiarą typowego włoskiego niedbalstwa. Od pobielonych budynków odpadały kawałki tynku, w kilku brakowało okiennic. Śmieci dosłownie wylewały się z pojemników i zaściełały ulice. Jachty nadal prezentowały się okazale, ale tylko przepływały przez Sibari.

Członkowie ekspedycji archeologicznej Lily wynajmowali pokoje w trzygwiazdkowym hotelu na końcu jednego z nabrzeży. Nie było to wymarzone miejsce na spędzenie wakacji, ale wydawało się lepsze od namiotu. Od nieznającej języka angielskiego i wiecznie uśmiechniętej recepcjonistki Jonah wydobył informację, że archeolodzy wyszli do pracy.

Poczuł ukłucie rozczarowania, nadzieja zastania Lily przy śniadaniu dodawała mu bowiem sił w drodze z Neapolu. Sytuacja uległa pogorszeniu, kiedy recepcjonistka pokazała mu pokój. Były tam wszystkie rzeczy Lily: ubrania porozwieszane na krzesłach, książki na komodzie, mała buteleczka perfum i laptop na biurku. Bikini na poręczy balkonu nadal ociekało wodą po porannym pływaniu. Było w nim wszystko oprócz niej.

Nie myśląc długo, usiadł na łóżku i zdjął buty kopnięciem. Bardzo pragnął ją zobaczyć, ale w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin przespał zaledwie sześć, jego powieki były więc ciężkie jak z ołowiu. Położył się, ukrył twarz w poduszce i wciągnął jej zapach. Bardzo jej pragnął.

Zdrzemnie się tylko pół godziny, później zaś wstanie i jej poszuka.

Rozdział 3

Czy wypłynąwszy w morze, staniesz na mostku i zaczniesz się mocować ze sterem? Czy też oddasz go w ręce kapitana, a sam odpoczniesz?

Platon, Alkibiades

Filozof Heraklit wypowiedział słynne zdanie, że nie można wejść dwukrotnie do tej samej rzeki. Świat zanadto się porusza, wszystko płynie. Jedyną stałą rzeczą jest to, że nie ma nic stałego. Strumień, do którego włożysz palec, nie jest tym strumieniem, w którym się zanurzysz. Ponieważ i ty nie jesteś ten sam.

Pokład statku nie nadaje się do czytania Heraklita, w najlepszym razie wywołuje we mnie mdłości. Tutaj rzeka Heraklita wpływa do morza, morze zaś staje się całym światem. Wszystko płynie. Załoga krząta się gorączkowo, próbując zapanować nad nawą. Żagle łopoczą, liny się napinają, pokład wznosi się i opada, słowa płyną, fale nieustannie wyginają horyzont. Morze to nie miejsce na poszukiwanie prawdy.

Byliśmy dzień drogi od Pireusu i rozwijaliśmy dobrą prędkość. W oddali przesuwały się purpurowe góry Peloponezu, a promienie słońca przeświecały przez cienki żagiel, wydobywając cienie lin, które się za nim znajdowały. Liny i reflinki tworzyły regularną siatkę na powierzchni płótna, na którą nakładały się łuki i ukośne linie sztagów, fałów, brasów i want. Matematyczne piękno.

Sprawdziwszy, czy nikt nie patrzy, wyciągnąłem list Agatona i wyprostowałem zwój na dłoni.

Pewien nauczyciel pitagorejczyk ma księgę mądrości, którą jest gotów sprzedać, ale chce za nią sto drachm. Czy możesz mi przysłać pieniądze lub, jeszcze lepiej, przywieźć je osobiście?

Zanoszę modły, abyś przyjechał. Dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie mogę napisać w liście – niektóre wprawią cię w zdumienie. Italia to osobliwe miejsce, pełne dziwów i niebezpieczeństw. Nie ma tutaj nikogo, komu mógłbym powierzyć te sekrety.

Zatrzymałem się u Demosa w Turioj, ale będę na ciebie czekać w Tarencie. Zaprzyjaźniłem się tam z pewnymi ludźmi i chciałbym, żebyś ich poznał.

Agaton. Wśród wszystkich uczniów Sokratesa jego gwiazda świeciła najjaśniej. Po śmierci nauczyciela, kiedy wszystko poszło w rozsypkę, mieszkaliśmy przez pewien czas w Megarze, pobierając nauki. Mimo że byłem pięć lat starszy, nie potrafiłem dorównać mu kroku. Byłem niczym osioł drepczący krętą ścieżką, on zaś był zwinną kozicą wspinającą się na górę wielkimi susami – kozicą, która nigdy nie spadła, ponieważ nie spojrzała w dół. Przez dziesięć lat Agaton prowadził nas z miasta do miasta, z wyspy na wyspę, w poszukiwaniu nauczyciela, o którym słyszał. I to Agaton znudził się pierwszy, kiedy go znaleźliśmy. Agaton, który pragnął więcej. Agaton, który pierwszy usłyszał plotki, że w Italii można znaleźć poszukiwane przez nas odpowiedzi.

Nagle padł na mnie cień i owionęła mnie woń pachnideł narcyza. Podniosłem głowę i zmrużyłem oczy, statek wykonał bowiem zwrot i promienie słońca błysnęły nad krawędzią żagla. Do dziś udało mi się uniknąć towarzystwa sofisty – miał koję w pokładówce, razem z oficerami i kupcami ze spółki handlowej, ja zaś spałem na pokładzie obok innych pasażerów. Kiedy widziałem, że zmierza na dziób, szedłem na rufę do latryny, a gdy udawał się w kierunku rufy, schodziłem do kambuza, aby wyżebrać trochę chleba od kucharza. Nawet w więzieniu długości trzydziestu metrów istniały sposoby na uniknięcie niechcianego spotkania.

Nie miałeś jednak dokąd uciec, kiedy zapędzili cię w kozi róg. Wetknąłem list do zwoju Heraklita, ale nie zrobiłem tego dość szybko, żeby umknęło to jego uwadze.

– Co czytasz?

– Heraklita.

– O czym pisze?

– Powiada, że morze to paradoks – jest jednocześnie dobre i złe.

– Dobre jest ono dla ryb, ale złe dla ludzi. – Eufemos wyjrzał za burtę. – Obyśmy nie skończyli razem z rybami. Mam pewne wątpliwości co do kapitana.

Wolałem nie wiedzieć jakie. Nie chciałem z nim rozmawiać. Eufemos zgiął się ostrożnie i usiadł na pokładzie obok mnie, krzyżując nogi. Zapach narcyza się nasilił.

– Jeśli chcesz coś poczytać, chętnie ci pożyczę. Napisałem księgę. Pewnie o niej słyszałeś, nosi tytuł O cnocie.

– Nie znasz przysłowia „Pisz o tym, na czym się znasz”?

Zarechotał i skrzywił twarz w uśmiechu, choć śmiech i grymas nie pokrywały się ze sobą.

– Bardzo jesteś szybki. Widziałem cię podczas igrzysk istmijskich. Zdobyłeś wieniec w zapasach. Wtedy także byłeś szybki.

Przyjąłem pochwałę skinieniem głowy.

– Powiedzieli mi, że znałeś Sokratesa.

„Oni” mu powiedzieli. „Oni” zawsze tak czynią – ludzie pokroju Fileba, którzy węszą i plotkują, mylnie poczytując to za wiedzę.

– Dawne dzieje.

– Jaki on był?

Przekręciłem się na pokładzie.

– Był najmędrszym z ludzi.

– Wszyscy tak mówią.

– Teraz, gdy już bezpiecznie nie żyje.

– Ale jaki był naprawdę?

Nie odpowiedziałem. Nie potrafię opisać Sokratesa, tak jak nie jestem w stanie opisać powierzchni Słońca, ponieważ nawet gdy zmrużę oczy, zbyt mocno jaśnieje, żeby na nie patrzyć.

– Co cię sprowadza do Italii? – zapytałem.

Zmiana tematu wywołała kolejny uśmiech na jego twarzy. Eufemos miał widać uśmiech na każdą okazję.

– Znudziłem się Atenami. Otrzymałem lepszą propozycję.

Odczekał chwilę, żebym chwycił przynętę. Kiedy nic nie rzekłem, podjął wątek:

– Jadę na Sycylię. Tyran Syrakuz uważa się za mecenasa sztuki. Zapłaci sowicie każdemu, kto przybędzie na jego dwór. Szczególnie człowiekowi moich umiejętności.

– To znaczy?

– Nauczam cnoty, jak twój Sokrates. Jestem pewien, że świetnie o tym wiesz. – Spojrzał na mnie podejrzliwie, jak pies pociągnięty za ogon.

– Jesteś dobry?

– Najlepszy – odparł bez wahania. – Cnota to mój fach. Nauczam jej lepiej i szybciej od wszystkich w tej branży. Gdybyś wysłuchał moich nauk, wróciłbyś do domu lepszym człowiekiem, niż z niego przybyłeś. Drugiego dnia byłbyś lepszy niż pierwszego, codziennie stawałbyś się bardziej doskonały.

Udałem, że jego słowa wywarły na mnie wrażenie, choć nie miałem wątpliwości, że to tylko dobrze wyćwiczone paplanie.

– Czy cnoty można się nauczyć? Zawsze sądziłem, że jest ona wrodzoną cechą ludzkiego charakteru.

– Pewnie, że cnota jest wrodzona, ale nie ma z niej pożytku, gdy spoczywa uwięziona we wnętrzu człowieka. Trzeba takiego nauczyciela jak ja, żeby wydobyć ją na powierzchnię, oszlifować.

– Sądzisz, panie, że kompromitowanie się na dworze tyrana jest najlepszą rzeczą, jaką może uczynić samozwańczy nauczyciel cnoty? – zapytałem.

Zachowałem się nietaktownie, ale widziałem tylu ludzi jego pokroju paradujących po agorze i gimnazjonie, że nie miałem doń cierpliwości. Pragnąłem, żeby odszedł, ale Eufemos posłał mi kolejny uśmiech – pobłażliwy i tylko lekko rozczarowany.

– Uważam, że sofista, który naucza jedynie ludzi dobrych, marnuje swój talent. Znacznie lepiej uczynić dobrymi ludzi złych. Twój wuj na przykład mógłby skorzystać z moich nauk.

Mój wuj. Piętnaście lat temu dokonał przewrotu i doprowadził do obalenia demokracji. Później oddał Ateny naszemu wielkiemu wrogowi, czyli Sparcie. Rządy jego junty trwały zaledwie rok – wystarczająco długo, żeby krew ludzi, których kazał torturować i zabić, pozostawiła niezatartą plamę. Nie była to najjaśniejsza chwila w dziejach rodu, który wywodził się od Solona Prawodawcy.

Złożyłem zwój, wstałem i odszedłem, a właściwie powlokłem się po rozkołysanym pokładzie, próbując nie upaść. Usiadłem na stercie rupieci obok leżącej nieopodal zwiniętej liny.

Dyskutowanie z sofistą zawsze było błędem.

Tego wieczoru powiał rześki wiatr i czerwone niebo zakrwawiło horyzont. Wyciągnąłem z mieszka otrzymany od Glaukona kamień pochodzący z zatopionego statku i obróciłem go w palcach, spoglądając na morze barwy ciemnego wina. W oddali na linii fal ukazał się niewyraźny kształt.

– Czy to żagiel? – W głosie Eufemosa zabrzmiała wysoka nuta niepokoju. – Słyszałem, że w pobliżu grasują piraci. Czy nie powinniśmy płynąć w nieco większym oddaleniu?

Kapitan nawy przystąpił do relingu i stanął obok mnie.

– To nie piraci… – oświadczył.

– Cóż za ulga!

– To tylko gardziel piekieł.

Zarechotał i pociągnął z butelki, którą trzymał w ręku. Kiedy poluzowana lina strzeliła na wietrze, Eufemos podskoczył ze strachu.

Kapitan ponownie wybuchnął śmiechem.

– To przylądek Tajnaron – wyjaśnił. – Miejsce, w którym Orfeusz zstąpił do Hadesu.

Wytężyłem wzrok w świetle zmierzchu. Ujrzałem ląd – zbocze majaczące niewyraźnie w błękitnej mgle. Mimo to poddałem się czarowi. To jest to miejsce – szeptał Głos Pragnienia. To jaskinia, którą Orfeusz zszedł do Hadesu, żeby zagrać na lirze i oczarować bogów, skłonić ich śpiewem do uwolnienia żony.

Mityczny nonsens – odburknął Głos Rozsądku, ale nie zdołał mnie powstrzymać przed wypatrywaniem ciemnej gardzieli wejścia do pieczary. Ujrzałem jednak tylko plamy przed oczami.

Spojrzałem ukradkiem na Eufemosa. Nawet on wyglądał na mniej pewnego niż zwykle.

– Czy to znaczy, że jesteśmy bliżej celu podróży? – zapytał z nadzieją w głosie.

– W końcu wszyscy tam skończymy.

– Nie o to pytałem.

Kapitan skinął butelką w stronę lądu, który niknął w ciemności za naszymi plecami, po czym cisnął ją do wody, żeby została pochłonięta przez fale.

– Tylko bogowie wiedzą, jak blisko jesteśmy.

Statek, którym podróżowaliśmy, zwał się „Kallisto” – od imienia nimfy morskiej. Ten, kto nadał mu takie miano, musiał być nieuleczalnym optymistą lub ślepcem, nawa bowiem – obdarzona wybrzuszonym funkcjonalnym kadłubem – w niczym nie przypominała nimfy. Nasza „Kallisto” nie tańczyła na falach, ale kołysała się na nich jak kaczka. Potrzebowała wichury, żeby posuwać się w tempie szybszym od pełzania, przy najsłabszej nawet fali kołysała się zaś tak mocno, że się lękałem, że rzuci nas wszystkich w odmęty. Co noc nasłuchiwałem skrzypienia statku, wyobrażając sobie, jak pękają jego deski, wpuszczając do środka morską kipiel. Co noc śniło mi się, że tonę.

Morze nadal mnie przerażało, choć odkryłem, że poeci piszący o niebezpieczeństwach i udrękach morskiej podróży nie zauważyli, że to, co przerażające, może być jednocześnie niesłychanie monotonne. Wojna trojańska ciągnęła się dziesięć lat, Homer jednak nie bez przyczyny opisał tylko kilka tygodni jej trwania.

Za dnia czytałem. Studiowałem pisma Herodota i Tukidydesa, Pittakosa i Symonidesa. Siłą woli przedzierałem się przez dzieło Heraklita, zamiast cisnąć jego zwój za burtę. Kiedy już wszystko przeczytałem, sięgnąłem po Eufemosa. Zostawił mi swój zwój na pledzie pierwszego wieczoru, gdy rozmawialiśmy.

Starałem się, żeby mnie na tym nie przyłapał, ale Eufemos – niczym pies – miał nieomylny nos zdolny wyczuć własne odchody. Po upływie pół godziny poczułem na ramieniu charakterystyczną woń oddechu narcyza.

– Widzę, że sięgnąłeś po moją niewielką broszurę.

Czekał niezgrabnie, pragnąc szczerej pochwały, ale pozostawiłem go w niepewności.

– I…? – zapytał w końcu.

– Tytuł brzmi O cnocie.

– Zaiste, cóż zatem?

– Ty zaś piszesz, że cnota nie istnieje – mówiąc to, zajrzałem do zwoju. – „Jedynym prawem natury jest życie i śmierć. Życie bierze się z tego, co pomaga, śmierć zaś z tego, co staje nam na przeszkodzie. Natura nakazuje zatem, abyśmy sobie pobłażali i nie odmawiali przyjemności, jeśli życie nam miłe”. To mi przypomina Heraklita.

– Dziękuję.

– Nie jest to jednak dobre skojarzenie. Jeśli jedynym prawem jest egoizm, jakim sposobem człowiek może stać się dobry?

Na twarzy Eufemosa błysnął triumfalny uśmiech.

– Nie jest do tego zdolny! Właśnie o to chodzi! Możemy jedynie reagować na okoliczności zgodnie z naturą, jedyną zaś prawdą, którą ona podsuwa, jest przeżycie.

Krew się we mnie wzburzyła, głos uległ nasileniu. Sokrates, który nawet we wrotach Hadesu stanąłby z uprzejmym zdumieniem na twarzy, dokuczał mi, że nie posiadam właściwego usposobienia do debaty. Jemu samemu nie poszło jednak lepiej, kiedy go postawili przed sądem.

– Jeśli cnota nie istnieje, czy można nauczyć człowieka, jak stać się dobrym?

– To zależy, jak pojmujesz dobro.

– Nie, nie zależy! – Mimowolnie chwyciłem przynętę, nie mogąc się opanować. – Skoro nie potrafimy się zgodzić w kwestii tego, co dobre – jeśli założymy, że dobro to egoistyczny interes pojedynczego człowieka – czego wówczas powinniśmy nauczać?

– Twierdzisz, że istnieje jakaś stała miara dobroci, na podstawie której moglibyśmy ocenić każdego człowieka. Jakaś skala od jednego do siedmiu. Ja zaś powiadam, że miarą tą jest sam człowiek, dobro zaś jest jedynie jakością. Człowiek nie jest po prostu dobry sam w sobie – jest dobry w czymś.

– Rozumując w ten sposób, można by dojść do wniosku, że także złodziej może być dobry, jeśli się zna na swoim fachu.

– Zaiste, może być dobrym złodziejem – przytaknął Eufemos.

– Ale nie jest dobrym człowiekiem!

– Może nim być. – Sekret sofistów polega na tym, żeby nie stracić cierpliwości i nigdy nie przestać się uśmiechać. – Jak pewnie pamiętasz, zgodziliśmy się, że prawo natury nakazuje, aby człowiek spełniał swoje pragnienia.

– Na nic się nie zgodziłem!

– Aby więc być dobrym człowiekiem, trzeba być dobrym w zdobywaniu rzeczy, których pragniemy – stąd dobry człowiek.

– Czy cnota nie ma z tym nic wspólnego?

– Oczywiście że ma. Jest kluczowa.

Spojrzałem nań podejrzliwie.

– Jak to?

– Żeby zrobić karierę, trzeba postępować zgodnie z prawami ustanowionymi przez społeczeństwo. Człowiek złej reputacji nigdy nie zajdzie tak wysoko jak ktoś znany z moralności. Gdyby ludzie wiedzieli, że dany człowiek kradnie, zamknęliby go i przestałby być dobry w złodziejskim fachu.

Diaboliczna amoralność Eufemosa zakręciła mi w głowie silniej od kołysania statku. Zgodnie z jego logiką zło było dobrem, gorsze zaś – lepszym.

– Czy tylko tego nauczacie swoich klientów? Jak uchodzić za dobrego i nie zaprzątać sobie głowy rzeczywistością?

– Pozory są rzeczywistością. Dodam, że moi klienci nigdy się nie skarżą. – Eufemos zachichotał. – Nauczam ludzi, jak stać się dobrymi w zaspokajaniu własnych pragnień. Jak dobierać słowa, aby zjednać sobie sędziów i prawodawców. Jakich argumentów użyć, aby zwyciężyć. Jak oczarować chłopców i potencjalnych teściów. A gdyby to nie poskutkowało, uczę nawet sztuki walki.

Poczułem świerzbienie rąk, jakby zapragnęły udzielić mu lekcji we wspomnianej dziedzinie, jakimś sposobem bowiem Eufemos pozbawił mnie wszelkiej innej broni.

– Czy jest coś, czego nie potrafisz uczynić?

Nie wyczuł ironii moich słów i dumnie wypiął pierś. Przechylił głowę i pogładził szyję, jakby próbował przeniknąć głębię własnych kompetencji, po czym z nieśmiałym uśmiechem skinął głową w kierunku kołyszącego się morza.

– Nie umiem pływać.

Łatwo mógłbym spławić Eufemosa jako zwyczajnego oszusta, ale nie mogłem go lekceważyć. Myślę, że szczerze wierzył w to, co mówił – w zmieniający się świat pełen walki i chciwości, które powstrzymuje jedynie strach. Był także filozoficznie konsekwentny w swojej całkowitej amoralności – bardziej, jeśli mam być szczery, od wszystkiego, co ja mogłem ofiarować.

Ustąpienie pola Eufemosowi na wysokiej niwie filozofii wzbudziło we mnie pragnienie wyskoczenia za burtę.

Nie chodziło o to, że nie potrafiłem dać mu odporu. Jego system był dla mnie obrazą. Choć brzmiał przekonująco – ba!, niemal rozsądnie – niczego nie tłumaczył. Nie potrafił wyjaśnić rzeczy znanych jako dobre i prawdziwe. Chwalebności udzielenia pomocy nieznajomemu, który znalazł się w niedoli, i piękna słońca zachodzącego nad przylądkiem Sunion. Siły bijącej od żołnierza, który wynosi towarzysza z pola bitwy po nieudanym ataku, i wzruszenia serca na widok przyjaciela stojącego u drzwi.

Nie chcę żyć w świecie zdefiniowanym przez brutalne ograniczenia Eufemosa. W świecie pozbawionym miłości i piękna. W świecie bez nadziei na postęp.

Pragnienie, aby coś było prawdą, nie jest jednak intelektualnie spójną pozycją.

Jesteśmy na morzu od ośmiu dni. Byłbym rad, gdybyśmy u kresu podróży zdołali przezwyciężyć w dyspucie dzielące nas filozoficzne różnice i dojść do zgodnych wniosków. Jestem pewien, że gdybym był Sokratesem, właśnie tak by się to skończyło. Ja jednak codziennie odkrywam nowe kwestie, które budzą moją pogardę. W rzeczy samej, gdy pewnego wieczoru stałem na rufie i obserwowałem nadciągający zmierzch, doszedłem do wniosku, że z radością zniósłbym dwukrotnie dłuższą podróż tym statkiem, byle tylko uniknąć towarzystwa Eufemosa.

Przyznaję, byłem rad z siebie. Najbardziej niebezpieczną część wyprawy – odcinek na pełnym morzu z Korfu do Italii – przepłynęliśmy w jeden dzień i w jedną noc przy spokojnym morzu i sprzyjającym wietrze. O świecie, gdy za dziobem ukazał się brzeg Italii, wylałem kielich wina na ołtarz nawy i podziękowałem bogom za bezpieczną podróż. Czy jednak rzeczywiście najgorsze już minęło?

Czcze urojenia. Nie rzekłem ani słowa, bogowie potrafią jednak przeniknąć głębię ludzkiego serca. Fale uderzające o kadłub szeptały moje myśli lodowatym otchłaniom, w których nasłuchiwali bogowie. Słuchali i zaśmiewali się do łez.

Opłynęliśmy przylądek i zaczęliśmy zmierzać w kierunku Tarentu – pierwszego portu na trasie naszej podróży, w którym czekał na mnie Agaton. Bogowie jednak nie spieszyli się z dostarczeniem mnie na miejsce. Gdy wpłynęliśmy do zatoki, z powietrza uszło wszelkie życie i skwar okrył nas niczym koc, wiatr zaś ledwie poruszał nawą. Cały statek zaczął się pocić, wydzielając woń drewna i smoły, poza tym oliwa gotowała się ładowniach, co powodowało, że każda powierzchnia była śliska w dotyku.

Siedziałem w cieniu żagla i obserwowałem linię brzegu przesuwającą się wolno w oddali. Urodziłem się w czasach, gdy wszystkie imperialne ambicje Aten zatonęły na zawsze, rozbiwszy się o skały pychy, nigdy więc nie musiałem walczyć poza granicami kraju. Choć dobiegałem czterdziestego roku życia, nie zapuściłem się dalej od Olimpu, dokąd się udałem na igrzyska. Przyglądałem się wybrzeżu, opustoszałym plażom i gęstym lasom napierającym na brzeg. I rozmyślałem o liście Agatona.

Italia to osobliwe miejsce, pełne dziwów i niebezpieczeństw.

Nagle powietrze się poruszyło. Powiała lekka bryza, chłodząc pot na moim karku. Odniosłem wrażenie, jakby nagle pociemniało. Żagiel wzdął się powietrzem, naprężył i trzasnął. Cierpki zapach krzemienia przeniknął powietrze, zapowiadając deszcz.

Tego wieczoru szybko zapadł zmierzch. Eufemos wyszedł na pokład i spojrzał w niebo.

– Żadnych gwiazd. – Odwrócił się do kapitana. – Myślisz, panie, że to zły znak?

Kapitan sprawiał wrażenie trzeźwego. Pomyślałem, że był to zaiste zły znak.

– Nie ma się czym martwić.

– Czy nie powinniśmy zakotwiczyć na noc bliżej brzegu? – nie ustawał w pytaniach Eufemos. – Czy nie bylibyśmy wówczas bardziej bezpieczni?

Kapitan uniósł głowę i splunął w morze.

– Wieje zły wiatr. Jeśli się zbytnio zbliżymy, zepchnie nas na skały.

Fale zaczęły wzbierać. Statek, który nigdy nie był nieruchomy, teraz zaczął falować i podskakiwać niczym galopujący koń. Dobyłem z mieszka kamyk z wraku i potarłem go w palcach. Był gładki niczym szkło. Pomyślałem o tym, ile niespokojnych dłoni musiało go polerować podczas morskich wojaży. Rozumując logicznie, skoro miałem go teraz w ręku, musiał się okazać skuteczny.

Nie jestem jednak pewien, czy można stosować prawa logiki do kamyka obdarzonego zbawczą mocą.

Kapitan klepnął Eufemosa po plecach.

– Od Tarentu dzieli nas tylko kilka lig. Jeśli zdołamy dotrzeć do zatoki, nie znajdziemy bezpieczniejszego kotwicowiska.

Spojrzałem w bok, siłą woli przywołując suchy ląd ukryty w ciemności. Wiedziałem, że musi tam być, choć moim oczom nie ukazały się żadne ogniska, księżyc zaś nie przebił się przez zasłonę chmur. Jedynym światełkiem była mała lampka oliwna, której płomień trzaskał na dachu pokładówki, gdzie żeglarze próbowali naprostować wiosło sterowe.

Skoro nie mogą dojrzeć lądu ani gwiazd, skąd wiedzą, dokąd zmierzają?

Lunął ulewny deszcz. Fale rozbijały się nad pokładem i chłostały nogi, rzucając nas na kolana. Ogarnął mnie chaos – kolejny element świata pogrążonego w zmaganiach. Kiedy zaczynałem się podnosić, statek robił wszystko, żeby zwalić mnie z nóg, miotając się jak tytan próbujący zerwać kajdany. Wiatr wył w takielunku. Słyszałem, jak kapitan krzyczy do sternika mocującego się z wiosłem sterowym. Chwilę później huknął grom, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Wiatr i burza, morze i statek zaczęły się poruszać w niemej pantomimie.

Później przedstawienie ustało.

Potężny jęk wstrząsnął nawą. Wszyscy runęliśmy na pokład, jak liście spadające z drzewa. Oliwa się wylała i lampka zgasła. Usłyszałem krzyk nad głową i dźwięk przypominający łoskot bębnów. W całkowitej ciemności coś ogromnego i złowieszczego przemknęło w powietrzu, uderzając z trzaskiem w statek i przyszpilając mnie do pokładu. Wierzgnąłem członkami, ale nie mogłem się poruszyć. Czyżby zmiażdżyło mi nogi?

Pragnąłem leżeć bez ruchu, ale nic nie mogło trwać nieruchomo w tej wściekłej furii. Fala wdarła się na pokład i uderzyła mnie w twarz. Oczy zapiekły, zakrztusiłem się słoną wodą. Próbowałem ją wypluć, nadeszła jednak kolejna i wepchnęła mi ją siłą do gardła.

Senny koszmar stał się rzeczywistością. Tonąłem. Wyciągnąłem rękę, szukając w ciemności przedmiotu, którego mógłbym się chwycić, ale wszystko wokół wirowało. Woda i powietrze przelewały się przez moje palce. Zakipiałem gniewem z powodu niesprawiedliwości, ponieważ fale i porywy wiatru uderzały mnie mocno jak kamień, gdy zaś próbowałem je chwycić, przelewały się między palcami.

Coś wyskoczyło z ciemności i owinęło się wokół mojego nadgarstka. Próbowałem się uwolnić, ale silne palce wbiły się w moją skórę.

– Toniemy! – usłyszałem krzyk żeglarza.

Zsunąłem się po przechylonym pokładzie. Coś ześlizgnęło się ze mnie i wtedy zrozumiałem, że przygniótł mnie nie maszt, ale żagiel, oplatając moje członki nasiąkniętym płótnem. Podniosłem się na kolana i zacząłem pełznąć przed siebie, im wyżej jednak się wspinałem, tym silniej pokład spychał mnie w tył.

Odnalazłem krawędź nawy, uniesioną jak miecz, i zacząłem macać w poszukiwaniu poręczy. Nie znalazłem jej, ale zdołałem się chwycić kadłuba, gdy nadeszła kolejna fala.

Z wody dobiegło mnie rozpaczliwe wołanie o pomoc. Nie mam pojęcia, jak zdołałem je usłyszeć przez burzę – może była to jakaś sztuczka wiatru lub echo odbijające się od fal – natychmiast jednak zrozumiałem, że to mógł być on. Eufemos.

Przypomniałem sobie strzępy naszej rozmowy. Moje ironiczne pytanie: „Czy jest coś, czego nie potrafisz uczynić?” i jego rozbrajającą odpowiedź: „Nie umiem pływać”.

Kiedyś już tutaj byłem. Skoczyłem w dół i pogrążyłem się we śnie.

Rozdział 4

JONAH – SIBARI

Śniło mu się morze, ale zniknęło w chwili, gdy otworzył oczy. Leżał na łóżku, próbując odgadnąć, gdzie się znajduje. Oplątało go hotelowe prześcieradło, z nocnego stolika spadła szklanka, znajdująca się w niej woda rozlała się na podłogę. Czy to on ją zrzucił? Miał wrażenie, że spał nie dłużej niż pięć minut.

Ostre światło przenikało przez zasłony. W pokoju było gorąco. Ktoś otworzył drzwi.

– Lily?

Na progu stał mężczyzna, mroczny i twardy, z kluczem francuskim w ręku. Miał na sobie designerskie dżinsy i białe polo z krokodylem Lacoste’a na piersi.

Jonah usiadł. Jego oczy przypominały kamyki, głowa bolała, jakby ktoś umieścił na niej dziesięciotonowy ciężar.

– O co chodzi?

– Ja do łazienki. – Mężczyzna dwukrotnie podrzucił klucz w powietrzu, wskazując drzwi. – Przyszedłem naprawić prysznic. Ona chciała, żebym to zrobił.

– Rozumiem. – Mózg Jonaha nadal się nie obudził. – Czy mógłby pan przyjść później?

Nieznajomy posłał mu lekceważące spojrzenie. Jonah poczuł się zaniepokojony i bezbronny, choć nie miał pojęcia dlaczego. Odepchnął się od materaca i wstał.

– Wrócę za jakiś czas.

– Zaczekaj! – powiedział Jonah. – Kto cię wezwał? Lily? Kobieta, która tu mieszka? Widziałeś ją w hotelu?

Mężczyzna wzruszył ramionami. Podrzucił klucz i złapał go z łatwością, napinając bicepsy pod koszulką z krótkimi rękawami.

– Wrócę.

Wyszedł, trzaskając drzwiami. Echo niosło się po hotelowych korytarzach, dopóki nie zagłuszył go szmer zraszaczy pracujących na zewnątrz. Która była godzina?

Budzik Lily spadł razem ze szklanką. Jonah postawił go na miejsce i skrzywił się boleśnie. Czternasta dwadzieścia. Czy to możliwe, żeby spał tak długo?

Chociaż nieznajomy przyszedł naprawić prysznic, Jonah postanowił z niego skorzystać. Głowica trysnęła silnym gorącym strumieniem. Jonah nastawił zimną wodę, żeby wywołać przypływ adrenaliny. W rezultacie pojawił się ból głowy, ale zdołał odzyskać pewną jasność myślenia.

Mógł zaczekać na Lily – był przekonany, że niebawem wróci – w hotelu panowała jednak martwa cisza, on się zaś niecierpliwił. Przez siedem tygodni przebywał w zamknięciu – w klubach, hotelach, vanie – i cieszył się latem jedynie nocami. Był spragniony dziennego światła i świeżego powietrza. Poza tym brakowało mu jej. Dlatego postanowił pójść na teren wykopalisk.

W lobby zastał fachowca złotą rączkę siedzącego na plastikowym krześle i oglądającego telewizję, włączoną na stałe nad kontuarem recepcji. Jego oczy podążyły za Jonahem w kierunku drzwi, na twarzy mignął znaczący uśmieszek.

– Prysznic działa! – zawołał Jonah do recepcjonistki, przechodząc obok kontuaru. Dziewczyna posłała mu nierozumiejący uśmiech.

Przez kilka sekund na zewnątrz wydawało się chłodniej niż w środku, ale kiedy ruszył przed siebie, oblała go fala potu. W sierpniu o piętnastej większość Włochów kładzie się do łóżka, kurort przypominał więc wymarłe miasto. Na polach majaczyło kilka postaci robotników. Oprócz nich Jonah słyszał jedynie chrzęst własnych kroków, idąc drogą między bliźniaczymi rzędami topoli.

Zszedł w wysoką trawę rosnącą na poboczu, gdy znienacka dobiegł go dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Nawet z oddali pojazd wydawał się zajmować całą szerokość drogi – zbliżał się pędem w jego stronę, przybierając monstrualne rozmiary. Pudełkowaty czarny mercedes, wielki niczym czołg. Przed oczami Jonaha mignęły przyciemniane szyby i cienie postaci. Pęd powietrza uderzył go tak silnie, że omal nie wpadł do rowu. Samochód minął Jonaha, wznosząc tumany kurzu, który oblepił mu skórę.

Dobrze wiedzieć, że ktoś ma jeszcze pieniądze.

Betonowa płyta leżała w poprzek rowu niczym most. Po drugiej stronie wśród pól wznosiła się samotnie monumentalna żelazna brama. Jonah nie wiedział, czy była ona swoistą zaliczką na poczet domu, który nigdy nie został zbudowany, czy też ostatnią pozostałością po zniszczonej rezydencji. Cień słupów na chwilę przysłonił słońce, gdy Jonah mijał umowny próg. Później przypomniał sobie przelotny zimny dreszcz, niczym tchnienie ducha, i zadał sobie pytanie o to, jaką granicę właściwie przekroczył. W niewielkiej odległości ujrzał samochody zaparkowane w polu, wokół wykopu. Przyspieszył kroku.

Kiedy pierwszy raz ujrzał Lily, stał w dole głębokości trzech metrów. Trafił tam w sposób tak przypadkowy i nieprawdopodobny, że później musiał to uznać za przeznaczenie. Spotykał się wtedy z inną dziewczyną imieniem Amy, studentką archeologii z Preston. Amy zapisała się na kurs archeologii i musiała odbyć letnie praktyki na stanowisku archeologicznym. Wybrała Grecję. Ponieważ nie wymagano żadnego doświadczenia, Jonah pomyślał, że za niewielkie pieniądze zakosztuje słońca i spędzi czas z dziewczyną. Dlatego zgłosił się razem z nią. Na trzy dni przed zaplanowanym wyjazdem Amy nabrała wątpliwości w sprawie praktyk, kursu z archeologii i samego Jonaha. W rezultacie został z trzystoma funtami bezzwrotnej zaliczki, kolejnym zawodem miłosnym i biletem powrotnym do Aten (którego również nie można było zwrócić). Nie miał tyle pieniędzy, żeby pozwolić sobie na ich marnowanie – właściwie w ogóle nie było go stać na wyjazd – dlatego zameldował się na miejscu.

Szybko pożałował swojej decyzji. Jak się okazało, stanowisko archeologiczne znajdowało się w zapadłym zakątku Grecji, kierownikiem ekspedycji był zaś starszy profesor, któremu bardziej zależało na emeryturze niż na przedsięwzięciu naukowym. Oprócz Jonaha przyjechało tylko czterech ochotników, zaprzyjaźnionych licencjatów z Oksfordu. Po południu, kiedy było zbyt gorąco, żeby kopać, opalali się na plaży lub czytali Evelyn Waugh. Jonah, który nigdy nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu, chodził po górach lub pływał na samotnej plaży. Podczas wspólnych kolacji dużo pił i drażnił studentów, co powodowało, że sytuacja stawała się napięta. Kiedy zapadało kłopotliwe milczenie, starał się jeszcze bardziej. Wyjechałby wcześniej, gdyby można było przebukować bilet.

Później zjawiła się Lily. Nie zauważył, kiedy przyjechała. Usłyszał zamieszanie, kiedy pozostali uczestnicy wyprawy odłożyli narzędzia i poszli się przywitać. Nie ruszył się z wykopu, oczyszczając swoją ścianę. Najpierw ujrzał jej sfatygowane górskie buty w dole naprzeciw jego rowu.

– Jesteś tą gwiazdą rocka?

Był gwiazdą rocka, ponieważ musieli go jakoś zaszufladkować, choć oksfordzka zniewaga brzmiała jak komplement. Głos, który usłyszał, nie był jednak głosem dziewczyny z prywatnej szkoły ani członkini klubu jeździeckiego, jak tego oczekiwał – miał ostry ton krzemienia, przypominający szarawe góry, spieczone wrzosy i jego dom na północy.

Podniósł głowę i spojrzał w górę. Ujrzał jasne włosy w odcieniu miodu upięte w kucyk, krótkie szorty i odsunięty do tyłu słomkowy kowbojski kapelusz. Jej oczy były jasnoniebieskie i uśmiechnięte.

– Richard powiedział, że jesteś humorzastym draniem. – Uklęknęła naprzeciw niego i zaczęła dziobać kamienie czubkiem swojego rydla. – Jestem Lily.

Nie powiedziała nic więcej, ale to wystarczyło. Postanowił zostać, żeby zobaczyć, co się wydarzy.

Jedną z rzeczy, których nauczył się podczas pierwszego tygodnia z Lily, było to, że każde miejsce, w którym archeolog wbije szpadel, jest nazywane wykopem. Kiedyś na dźwięk tego słowa wyobrażał sobie okopy z filmów o pierwszej wojnie światowej – wąskie rowy oszalowane deskami. W przeciwieństwie do nich archeologiczny wykop mógł mieć długość od kilkudziesięciu centymetrów do kilkunastu metrów i dowolną szerokość. Inaczej mówiąc – był po prostu dołem w ziemi.

Również teraz ujrzał przed sobą krawędź wykopu i ziemne stopnie prowadzące w dół. Chociaż letnią ciszę zastąpił szum generatorów, Jonah zapomniał o bólu głowy. W każdej chwili mógł zobaczyć Lily.

Spojrzał w dół na zatłoczone stanowisko. Blisko dwadzieścia osób pracowało dwójkami i trójkami, centymetr po centymetrze oczyszczając pędzelkiem i oskrobując osad wieków. Większość poruszała się na czworakach, ale kilka osób pochylało się nad stołem osłoniętym zieloną plandeką, napiętą linkami od namiotu.

Niestety, żadna z tych osób nie miała na głowie słomkowego kapelusza.

Jonah zszedł po ziemnych stopniach. W wykopie panował jeszcze większy upadł. Cień był jedynie przy krawędzi i pod plandeką. Kilkoro ochotników podniosło głowę i spojrzało na niego z nieznacznym, bladym uśmiechem. Byli w większości studentami. Nadal nie zauważył Lily.

– Gwiazda rocka powraca. Grałeś na Wembley?

Spod plandeki wyłonił się mężczyzna w różowej koszuli i białym kapeluszu panama, po czym ruszył energicznie w kierunku Jonaha, wyciągając rękę na powitanie. Chociaż spędził w Sibari sześć tygodni włoskiego lata, jego skóra pozostała śmiertelnie blada, a warstwa potu nadała mu wygląd woskowej figury. Jedynym kolorem na jego twarzy była wieczna intensywna czerwień warg.

– Witamy w zaginionym mieście Sybaris! – oznajmił. – Jak minęła podróż?

– Cześć, Richardzie! – Jonah uścisnął jego rękę i rozejrzał się wokół. – Gdzie jest Lily?

– Musiała pojechać do laboratorium, mieliśmy zły dzień. Wróci lada chwila. Przynieść ci coś do picia?

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że czuje potworne pragnienie. Jakiś student podał mu butelkę wody z chłodziarki. Jonah potarł nią czoło, zanim wypił zawartość. Ciecz wdarła się do jego wnętrza jak sopel lodu.

Chociaż górna warstwa gleby była spieczona na kamień, w dole wykopu odczuwało się wilgoć. Lily wspominała, że starożytne miasto zostało zmyte z powierzchni ziemi. Ciekawe, czy woda była uwięziona pod powierzchnią przez dwa i pół tysiąca lat.

– Padało?

– Tutaj to mało prawdopodobne. Znajdujemy się poniżej poziomu wód gruntowych. – Richard wskazał żółte plastikowe rurki wychodzące z wykopu i podłączone do kilku szumiących elektrycznych pomp. – Urządzenia pracują na okrągło. Gdyby nawaliły, spotkałby nas ten sam los, jaki był udziałem dawnych mieszkańców.

– Co się stało? – Kałuża czarnej cieczy wypełniała narożnik wykopu, przelewając się na fragment odsłoniętej ściany.

– Dziś rano wysiadła jedna z pomp. Zanim zdążyliśmy ją naprawić, woda sięgnęła kolan. – Richard zdjął kapelusz, żeby otrzeć czoło, odsłaniając spoconą, potarganą czuprynę. – Mamy jedną awarię za drugą.

Do Richarda podeszła wysoka dziewczyna w czapce baseballowej Edmonton Oilers.

– Mógłbyś rzucić na coś okiem? – zapytała, nie zwracając uwagi na Jonaha.

– Oczywiście, za minutkę…

Jonah spojrzał w górę wykopu, ale Lily nadal nie było.

– Wybiorę się do laboratorium.

– Masz samochód?

– Czy to daleko?

– W tym przeklętym upale? Sprawdzę, o co chodzi, i cię zawiozę. Za minutkę wrócę.

Mało brakowało, a poszedłby sam. Laboratorium musiało być niedaleko, on zaś bardzo pragnął zobaczyć Lily. Poza tym czuł, że dzieje się coś złego. Mimo ostrego słońca nad wykopem wisiała czarna chmura. Ochotnicy unikali jego wzroku, jakby wszyscy ciężko pracowali, choć nikt ich nie przynaglał. Zbili się w małe grupki, zerkając przez ramię w obawie, że ktoś ich podsłucha. Czyżby rozmawiali o nim?

Czuł się potwornie zmęczony, poza tym był upał – w takich warunkach łatwo o paranoję. Z pewnością nie rozmawiali o nim, choć po sześciu tygodniach pracy na wykopaliskach każdy przybysz wydaje się bardziej interesujący od kolejnej szufli ziemi.

Niecierpliwość zwyciężyła – szybciej dotrze na miejsce samochodem. Usiadł w cieniu rowu na płaskiej podstawie kolumny i wyciągnął telefon.

Przyjechałem! Za minutę Richard podwiezie mnie do laboratorium. Załóż swój kapelusz.

Wysłał wiadomość i czekał. Minęły dwie minuty, później umknęło kolejnych pięć minut. Po drugiej stronie wykopu Richard prowadził ożywioną rozmowę telefoniczną, marszcząc brwi. Jonah spojrzał na swój telefon, czekając na odpowiedzi od Lily.

Mijały kolejne minuty.

Rozdział 5

Bądź czujny, żeglarzu! Na morzu i ziemi, wszędzie można napotkać groby rozbitków.

Platon, List XV

Obserwowało mnie dwoje oczu. Były umieszczone na słupkach i przypominały czarne gwiazdy. Obracały się wolno, z boku na bok, lustrując moją postać. Oceniając.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytałem potwora.

Monstrum wysunęło różowe ramię. Ramię nie miało dłoni, ale było zakończone potężnym ząbkowanym pazurem. Leżałem bez ruchu, gdybym się bowiem poruszył, pewnie rozszarpałoby mnie na części.

Drgnąłem, kiedy szpon dotknął mojego nosa. Ślepia mrugnęły. Krab cofnął szczypce i uciekł po piasku. Okazało się, że nie był aż tak duży, jak mi się zdawało.

Byłem tak spragniony, że mało nie umarłem. Bolało mnie całe ciało. Czułem się jak piasek, który dostatecznie długo leżał na słońcu, że byle powiew wiatru mógł go rozwiać na cztery strony świata.

Rozejrzałem się wokół i ujrzałem barwy: zieleń drzew, błękit nieba, biel piasku. Na krawędzi pola widzenia ukazała się piana niesiona przez fale. Krab zniknął.