Strona główna » Kryminał » Zaginieni

Zaginieni

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7889-678-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaginieni

Dół, który wykopali nie był głęboki. Maleńkie ciało spoczywało w białym worku po mące. Trzy pary przerażonych oczu przyglądały się tej scenie z okna. Chłopiec siedzący w środku odezwał się, nie odwracając wzroku:

– Ciekawe, które z nas będzie następne?

Kiedy w katedrze zostaje odnalezione ciało kobiety, a drugie, tym razem młodego mężczyzny, zawisa na drzewie przed jego domem, detektyw inspektor Lottie Parker rozpoczyna śledztwo. Oba ciała mają na nogach charakterystyczny, nieudolnie wykonany tatuaż. Niewątpliwie ofiary coś łączyło. Ale co?

Trop prowadzi Lottie do Domu św. Angeli, dawnego przytułku dla dzieci, z którym wiąże się mroczna przeszłość rodziny inspektor Parker. Teraz to sprawa osobista.

Podczas gdy Lottie zaczyna dostrzegać związek pomiędzy nowymi zbrodniami, a morderstwami sprzed dziesięcioleci, dwóch nastolatków znika bez śladu. Lottie musi wytropić zabójcę, nim ten uderzy ponownie, ale czy tym samym nie narazi swoich dzieci na śmiertelne niebezpieczeństwo?

Wkrótce Lottie stanie twarzą w twarz z szaleńcem, który ma zdecydowanie inne niż ona pojęcie sprawiedliwości.

Ten wciągający thriller zachwyci fanów Rachel Abbot, Karin Slaughter i Roberta Dugoniego, gwarantując porywającą lekturę do późnej nocy.

Polecane książki

Śniadania. Najczęściej wchłaniane w pośpiechu, między myciem zębów a założeniem butów i wybiegnięciem do pracy. A przecież mówi się o nich “najważniejszy posiłek dnia”. Czasami w weekendy zmieniamy zwyczaje i Śniadania staramy się bardziej celebrować, ale często jest też tak, że nawet kiedy się star...
Niewielka książeczka wydana po raz pierwszy w 1977 roku pod tytułem Jak się nauczyłem sześciu języków (od tego czasu nauczył się jeszcze dwóch) nic nie straciła na wartości. Autor: dziennikarz, publicysta, felietonista ... i gawędziarz, przedstawił w niej jak jeszcze przed II wojną światową przy...
Jack Strong vel Ryszard Kukliński nadaje autorstwa Ronalda Yusta to fascynująca książka, do lektury której zapraszam czytelników o mocnych nerwach. Nie ma tu słodkich opisów i hymnu pochwalnego na cześć Ryszarda Kuklińskiego. Opisywane w powieści sceny są niezwykle naturalne, brutalne, pełne krwi i ...
Książka jest kolejnym tomem opracowywanych przez Autora od 20 lat obszernych omówień wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Przez bardzo staranny, fachowy wybór, obejmujący kilkadziesiąt najbardziej reprezentatywnych orzeczeń wydanych w 2010 r, Autor pokazuje dorobek orzecznict...
Poradnik do gry strategicznej Faces of War zawiera opisy ukończenia wszystkich misji dla trzech dostępnych kampanii wojennych. Faces of War: Oblicza Wojny - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Misja 7 (Kampania niemiecka)Misja 8 (Kampania niemiecka)Misja 1. (K...
Autor "Seansu", "Ptakona", "Ultra Montany", scenariuszy do wielu filmów, w tym do serialu "Ekstradycja" w bezpretensjonalny sposób pisze o miłosci, zdradzie i pojednaniu....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Patricia Gibney

zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1611307027337435

e-mail nabywcy:

test@virtualo.pl

znak wodny:

Dół, który wykopali, miał mniej niż metr głębokości. Maleńkie ciało spoczywało w białym worku po mące. Trzy pary przerażonych oczu przyglądały się tej scenie z okna na trzecim piętrze. Chłopiec siedzący w środku odezwał się, nie odwracając wzroku:

– Ciekawe, które z nas będzie następne?

Kiedy w katedrze zostaje odnalezione ciało kobiety, a drugie, tym razem młodego mężczyzny, zawisa na drzewie przed jego domem, detektyw inspektor Lottie Parker rozpoczyna śledztwo. Oba ciała mają na nogach charakterystyczny, nieudolnie wykonany tatuaż. Niewątpliwie ofiary coś łączyło. Ale co?

Trop prowadzi Lottie do Domu św. Angeli, dawnego przytułku dla dzieci, z którym wiąże się mroczna przeszłość rodziny inspektor Parker. Teraz to sprawa osobista.

Podczas gdy Lottie zaczyna dostrzegać związek pomiędzy nowymi zbrodniami a morderstwami sprzed dziesięcioleci, znika bez śladu dwóch nastolatków.

Lottie musi wytropić zabójcę, nim ten uderzy ponownie, ale czy tym samym nie narazi swoich dzieci na śmiertelne niebezpieczeństwo?

Wkrótce Lottie stanie twarzą w twarz z szaleńcem, który ma zdecydowanie inne niż ona pojęcie sprawiedliwości.

Ten wciągający thriller zachwyci fanów Rachel Abbot, Karin Slaughter i Roberta Dugoniego, gwarantując porywającą lekturę do późnej nocy.

Tytuł oryginału

The Missing Ones

Copyright © by Patricia Gibney, 2017

All rights reserved

Wydawnictwo NieZwykłe

Oświęcim 2018

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Tłumaczenie:

Bartosz Czech

Redakcja:

Barbara Marszałek, Anna Wasińska

Korekta:

Dariusz Marszałek

Redakcja techniczna:

Mateusz Bartel

Przygotowanie okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Dystrybucja: ATENEUM www.ateneum.net.pl

Numer ISBN: 978-83-7889-678-4

Skład wersji elektronicznej:

Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Dla Aisling, Orla i Cathal.

Jesteście moim życiem i światem.

PROLOG1 stycznia, 1976

Dół, który wykopali, miał mniej niż metr głębokości. Maleńkie ciało spoczywało w białym worku po mące, ciasno związanym sznurkami brudnego białego fartucha. Toczyli je po ziemi, pomimo że było dość lekkie. Szacunek dla zmarłych był im obcy. Jeden z nich kopnął zwłoki, wpychając je butem głębiej. Bez modlitwy, bez ostatniego namaszczenia zakopali je pod warstwą wilgotnej gliny. Pod jabłonią, która na wiosnę miała wypuścić białe pąki, a latem dojrzałe owoce, znajdowały się teraz dwa kopce ziemi. Jeden z nich – zbity i twardy, drugi – świeży i sypki.

Trzy pary przerażonych oczu przyglądały się tej scenie z okna na trzecim piętrze. Dzieci klęczały na jednym z łóżek.

Kiedy ludzie na dole pozbierali łopaty i odeszli, cała trójka dalej wpatrywała się w skąpaną w świetle księżyca jabłoń. Dzieci były świadkami czegoś, czego ich młode umysły nie mogły pojąć. Trzęsły się, ale nie z zimna.

Chłopiec siedzący w środku odezwał się, nie odwracając wzroku:

– Ciekawe, które z nas będzie następne?

DZIEŃ PIERWSZY30 grudnia 2014ROZDZIAŁ 1

Susan Sullivan miała spotkać się z kimś, kogo bała się najbardziej.

Spacer. Tak, spacer dobrze jej zrobi. Spacer w słońcu, z daleka od dusznego domu, od przytłaczających myśli. Włożyła do uszu słuchawki iPoda, na głowę założyła czarną wełnianą czapkę i, otulając się tweedowym płaszczem, wyszła na mróz. Padał gęsty śnieg.

Jej myśli pędziły jak szalone. Kogo chciała oszukać? Nie mogła o tym nie myśleć ani uciec przed koszmarami przeszłości; prześladowały ją za dnia i wdzierały się w noc niczym olbrzymi nietoperz, doprowadzając ją do mdłości. Próbowała skontaktować się z detektywem z posterunku policji w Ragmullin, ale bez skutku. Ponad wszystko chciała poznać prawdę i kiedy zawiodły wszelkie tradycyjne środki, postanowiła zrobić to sama. Może w ten sposób pozbyłaby się demonów. Ślizgając się i potykając, przyspieszyła kroku.

Brnęła przez miasto tak szybko, jak pozwalały na to oblodzone chodniki. Zwróciła wzrok ku bliźniaczym wieżom katedry i przeżegnała się, przechodząc przez żelazne wrota. Cementowe schody zostały posypane solą, która teraz chrzęściła pod jej butami. Śnieg zelżał, pozwalając zimowemu słońcu wyjrzeć zza ciemnych chmur. Pchnęła duże drzwi frontowe, obtupała buty na gumowej wycieraczce i, kiedy echo zamykanych drzwi ucichło, wkroczyła w ciemność.

Zdjęła słuchawki, które teraz zwisały swobodnie z jej ramion. Rozcierając twarz, przesunęła palcem wokół zapadniętych oczu i zamrugała, aby strząsnąć wodę z powiek. Próbowała odnaleźć się w panującym półmroku. Świece na bocznym ołtarzu rozganiały cienie z pokrytych mozaiką ścian. Blade światło słońca przedzierało się przez witraże. Susan ruszyła przed siebie, wdychając woń kadzidła unoszącą się w powietrzu.

Schyliwszy głowę, wślizgnęła się do pierwszego rzędu i uklęknęła na drewnianym klęczniku. Przeżegnała się po raz kolejny, zastanawiając się, czy została w niej choć odrobina pobożności po tym, co zrobiła i przez co przeszła. Zgadzając się na spotkanie w katedrze, myślała, że o tej porze będzie pełna ludzi, a tym samym bezpieczna. Ale zła pogoda zniechęciła każdego.

Drzwi wejściowe otworzyły się i zamknęły. Susan wiedziała, że to on. Sparaliżował ją strach. Nie potrafiła spojrzeć za siebie. Zamiast tego patrzyła prosto na lampkę świecącą nad tabernakulum.

Nawa rozbrzmiała echem wolnych kroków. Drewno zaskrzypiało, kiedy uklęknął w ławce tuż za nią. Podniosła się z klęcznika i usiadła. Słyszała wyłącznie jego oddech. Nawet jej nie dotknął, ale mimo to go poczuła. Od razu wiedziała, że popełniła błąd. On nie odpowie na jej pytania. Nie da jej rozgrzeszenia, którego pragnęła.

– Nie trzeba było się wtrącać – szepnął szorstko.

Odpowiedź uwięzła jej w gardle. Jej oddech przyspieszył, a serce tłukło się w piersi, aż dzwoniło jej w uszach. Chciała uciec, daleko, daleko stąd, ale nie miała już sił. Wiedziała, że to koniec.

Łzy wezbrały w kącikach oczu Susan, kiedy dłoń w rękawiczce oplotła jej gardło. Uniosła dłoń, by wyrwać się z uścisku, ale on szybko zwinął kabel iPoda, zaciskając go wokół jej szyi. Odór wody kolońskiej wypełnił jej nozdrza i zdała sobie sprawę, że umrze, nie poznawszy prawdy.

Osunęła się na drewnianą ławkę, próbując mu się wyrwać. Zacisnęła dłonie na jego palcach, co poskutkowało jedynie tym, że kabel ciaśniej oplótł jej szyję. Próbowała nabrać powietrza, ale nie mogła. Zmoczyła się, a on dusił ją coraz mocniej. Osłabiona opuściła ręce. Był zbyt silny.

Kiedy ją dusił, zrozumiała, że po wieloletniej psychicznej męczarni ból fizyczny był miłą odmianą. Zapadająca ciemność pochłonęła światło świecy. Jej ciało zwiotczało, a strach całkowicie ją opuścił.

W ostatnich chwilach udręki pozwoliła, aby cienie zaprowadziły ją do jasnego miejsca, gdzie odnalazła spokój, którego nigdy nie zaznała za życia.

***

Katedralny dzwon wybił dwunastą. Mężczyzna zwolnił uścisk i pchnął ciało na podłogę. Kolejny podmuch lodowatego powietrza pomknął wzdłuż środkowej nawy, kiedy w pośpiechu opuścił katedrę.

ROZDZIAŁ 2

– Trzynaście – powiedziała inspektor Lottie Parker.

– Dwanaście – poprawił ją sierżant Mark Boyd.

– Nie, jest trzynaście. Nie widzisz butelki wódki za jackiem daniel’sem.

Lubiła liczyć. Boyd nazywał to zboczeniem, ale tak naprawdę to było rezultatem jej doświadczeń z dzieciństwa, kiedy nie mogła poradzić sobie z traumą. Licząc, odwracała uwagę od rzeczy i sytuacji, których nie rozumiała. Teraz jednak był to zwykły nawyk.

– Potrzebujesz okularów. – Sierżant uśmiechnął się. – A na dolnej półce są trzydzieści cztery.

– Poddaję się – westchnął cicho.

– Frajer – parsknęła.

Siedzieli w barze U Danny’ego, gdzie byli nielicznymi z gości, którzy przyszli na lunch. Było jej zimno, ponieważ większość ciepła ze znajdującego się za nimi kominka ulatywała na zewnątrz lokalu. Kucharz był zajęty zdejmowaniem kożucha z sosu na tackę obok „dania dnia” – pomarszczonej pieczonej wołowiny. Lottie zamówiła kurczaka w bułce ciabatta, Boyd tak samo. Szczupła Włoszka stała do nich plecami, pilnując chleba, rumieniącego się w piecu.

– Chyba dopiero skubią kurczaki na nasze kanapki, tak długo to trwa – narzekał.

– Nie psuj mi apetytu – odparła.

– Przecież jeszcze nic nie jesz.

Nad barem mieniły się stare świąteczne dekoracje. Przyklejony do ściany plakat obwieszczał występ zespołu Aftermath w ten weekend. Lottie słyszała o nich od swojej szesnastoletniej córki, Chloe. Wielką tablicę pokrywała wypisana kredą oferta z poprzedniego wieczoru – trzy drinki za dziesięć euro.

– W tej chwili dałabym dychę za chociaż jednego – westchnęła.

Nim sierżant zdążył odpowiedzieć, telefon Lottie zawibrował. Dzwonił nadinspektor Corrigan.

– Kłopoty – rzuciła, wiedząc, że dziś nie zje lunchu i, gdy tylko niska Włoszka odwróciła się z ciabattami z kurczakiem, detektywów już nie było w barze.

***

– Musicie jak najszybciej się dowiedzieć, kto zabił tę kobietę. –Nadinspektor Myles Corrigan srogo popatrzył na detektywów stojących z nim przed katedrą.

Lottie była zmęczona. Potrzebowała wakacji, na które nie mogła sobie pozwolić, bo była spłukana. Bóg jej świadkiem, że nienawidziła świąt, a tym bardziej poświątecznego przygnębienia.

Detektywi znajdowali się przed katedrą w Ragmullin, zbudowaną w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Corrigan wdrożył ich w sprawę – na posterunek przyszło zgłoszenie o znalezionych w katedrze zwłokach. Nadinspektor natychmiast wszedł w rolę człowieka czynu, otaczając miejsce zbrodni kordonem. Lottie była pewna, że gdyby rzeczywiście doszło tu do morderstwa, szef nie dałby się łatwo wykluczyć ze śledztwa. To ona, detektyw inspektor Ragmullin, powinna prowadzić dochodzenie, nie Corrigan. Na razie musiała jednak odłożyć firmową politykę na bok i zobaczyć, z czym mają do czynienia.

Nadinspektor zaczął wykrzykiwać instrukcje. Lottie bez entuzjazmu wsunęła włosy do kaptura kurtki i ją zapięła. Miała nadzieję, że to nie było morderstwo, tylko jakaś bezdomna po prostu zamarzła.

Corrigan przestał mówić, co oznaczało, że muszą brać się do roboty.

Przeciskając się pomiędzy stojącymi przed drzwiami katedry policjantami, Lottie ruszyła w kierunku drugiego kordonu ustawionego w środkowej nawie. Schyliła się pod taśmą i podeszła do zwłok. Z ciała ubranej w tweedowy płaszcz kobiety, wciśniętej pomiędzy klęcznik i ławkę, poczuła nieprzyjemny zapach. Kabel od słuchawek był zaciśnięty wokół szyi ofiary. Lottie przez chwilę patrzyła na martwą kobietę, zastanawiając się, kim była, jak się tu znalazła i kto będzie za nią tęsknił. Następnie zaczęła wydawać pracującym na miejscu technikom odpowiednie polecenia. Zabezpieczyła też teren dla kryminologów.

– Patolog jest w drodze – oznajmił nadispektor. – Będzie za jakieś trzydzieści minut, o ile drogi będą przejezdne. Zobaczymy, co powie.

Lottie zerknęła na niego. Był zadowolony na samą myśl brania udziału w sprawie morderstwa. Oczami wyobraźni widziała go, jak wymyśla przemowę na konferencję prasową. Ale to było jej śledztwo, jego w ogóle nie powinno być na miejscu zbrodni.

Za poręczą oddzielającą ołtarz od reszty katedry stała funkcjonariuszka Gillian O’Donoghue. Obok niej ksiądz otaczał ramieniem wyraźnie wstrząśniętą kobietę. Lottie podeszła do nich.

– Dzień dobry. Jestem detektyw inspektor Lottie Parker. Muszę zadać pani kilka pytań.

Kobieta jęknęła.

– Czy to nie może zaczekać? – zapytał ksiądz. 

Lottie uznała, że był niewiele od niej młodszy. W przyszłym roku kończyła czterdzieści cztery lata, a jemu dałaby ponad trzydzieści. W czarnych spodniach i wełnianym swetrze założonym na koszulę z koloratką wyglądał, jak na księdza przystało.

– To nie potrwa długo – nalegała. – Najlepiej zadawać pytania, kiedy pamięć jest jeszcze świeża.

– Rozumiem – odrzekł ksiądz. – Ale oboje jesteśmy wstrząśnięci, więc nie wiem, czy wiele pani pomożemy.

Wstał, wyciągając dłoń.

– Ksiądz Joe Burke. A to pani Gavin, sprząta w katedrze.

Lottie zdziwiła siła, z jaką uścisnął jej dłoń. W jego ciemnoniebieskich oczach odbijał się blask świec.

– Pani Gavin znalazła ciało – oznajmił.

Inspektor wyciągnęła notes. Zazwyczaj używała telefonu, ale uznała, że niestosownie byłoby używać go w kościele. Sprzątaczka podniosła wzrok i zaczęła szlochać.

– No, już, już – ksiądz Burke pocieszał ją, jakby była małym dzieckiem. Usiadł, delikatnie gładząc panią Gavin po ramieniu. – Ta miła pani detektyw chce tylko wiedzieć, co się tu wydarzyło.

Miła?, pomyślała Lottie. Nigdy by tak o sobie nie powiedziała. Usiadła na ławce przed księdzem i sprzątaczką i odwróciła się. Dżinsy wpijały jej się w brzuch. Jezu, pomyślała, muszę dać sobie na wstrzymanie z fast foodami.

Kiedy sprzątaczka podniosła wzrok, inspektor oceniła, że ma około sześćdziesięciu lat. Na jej wstrząśniętej bladej twarzy było teraz widać każdą zmarszczkę.

– Pani Gavin, proszę powiedzieć, co wydarzyło się od momentu, kiedy weszła pani dziś do katedry.

Inspektor myślała, że to dość proste pytanie. Ale niestety przerosło panią Gavin, która w odpowiedzi zalała się łzami.

Ksiądz Burke patrzył na nią ze współczuciem. Jego spojrzenie zdawało się mówić: „Żal mi cię, jeśli chcesz cokolwiek od niej wyciągnąć”. Ale, jakby na przekór im obojgu, pani Gavin zaczęła mówić cichym i drżącym głosem.

– Przyszłam do pracy o dwunastej, żeby posprzątać po mszy o dziesiątej. Zwykle zaczynam z tamtej strony – powiedziała, wskazując na prawo. – Ale wydawało mi się, że ktoś zostawił płaszcz na podłodze z przodu środkowej nawy. Powiedziałam sobie: lepiej pójdę tam najpierw. Wtedy zobaczyłam, że to nie był zwykły płaszcz. O Matko Najświętsza…

Pani Gavin przeżegnała się trzy razy i spróbowała osuszyć łzy wymiętą chusteczką. Matka Najświętsza nikomu już teraz nie pomoże, pomyślała Lottie.

– Dotykała pani ciała?

– Broń Boże. Nie! – pokręciła głową. – Miała otwarte oczy i… i to coś wokół szyi. Widziałam już zwłoki, ale takich jeszcze nigdy. Na Boga, ksiądz wybaczy, wiedziałam, że to nieboszczka.

– Co pani zrobiła potem?

– Zaczęłam krzyczeć. Rzuciłam mopa i pobiegam do zakrystii. Wpadłam prosto na księdza Burke’a.

– Usłyszałem krzyk i wybiegłem, żeby sprawdzić, co się stało.

– Czy którekolwiek z was kogoś widziało?

– Nie – odpowiedział ksiądz. 

Po policzkach pani Gavin popłynęła świeża porcja łez.

– Widzę, że nie czuje się pani najlepiej – stwierdziła inspektor. – Funkcjonariuszka O’Donoghue spisze pani dane i zorganizuje powrót do domu. Skontaktujemy się później. Proszę wrócić do domu i odpocząć.

– Zaopiekuję się nią. – Ksiądz Burke miał miły ton głosu.

– Najpierw muszę z księdzem porozmawiać.

– Mieszkam na plebanii za katedrą. Znajdzie mnie tam pani o każdej porze.

Sprzątaczka oparła głowę na ramieniu księdza.

– Powinienem zostać z panią Gavin – oznajmił.

– Dobrze – inspektor dała za wygraną, widząc, że zrozpaczona kobieta wygląda coraz gorzej. – Będziemy w kontakcie.

Ksiądz skinął głową i poprowadził sprzątaczkę do drzwi za ołtarzem. O’Donoghue podążyła za nimi.

Podmuch zimnego powietrza wdarł się do katedry, kiedy na miejsce zbrodni przybyli kryminolodzy. Corrigan ruszył, aby ich powitać. Jim McGlynn, szef zespołu, powitał go wymuszonym uściskiem dłoni, po czym zaczął dyrygować swoimi ludźmi.

Lottie obserwowała ich pracę przez kilka minut, a następnie podeszła do ciała tak blisko, jak tylko pozwolił na to McGlynn.

– Ofiara wydaje się być w średnim wieku. Ubrała się stosownie do pogody – zwróciła się do Boyda, który uczepił się jej ramienia jak natrętny rzep. Ruszyła z powrotem w kierunku ołtarza, aby mieć lepszy widok i oddalić się od sierżanta.

– Hipotermia nie wchodzi raczej w rachubę… – konstatował Boyd, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Drżąc z zimna, inspektor nadal obserwowała techników. Gwar ich pracy zakłócał spokój katedry.

– Ta katedra to największy koszmar – powiedział Jim McGlynn. – Bóg jeden wie, ilu ludzi przewija się tutaj codziennie i zostawia po sobie ślady.

– Zabójca dobrze wybrał miejsce – stwierdził Corrigan, ale nikt mu nie odpowiedział.

Odgłos wysokich obcasów przemierzających środkową nawę przykuł uwagę Lottie. Niska kobieta, która szła ku nim dziarskim krokiem, tonęła w czarnej kurtce Puffa. W jej dłoni pobrzękiwały kluczyki od samochodu, które po chwili, jakby dopiero co zdała sobie sprawę, gdzie jest, wrzuciła do przewieszonej przez ramię czarnej skórzanej torebki. Uścisnęła dłoń nadinspektora i przedstawiła się:

– Jane Dore, patolog. – Miała ostry i profesjonalny ton głosu.

– Zna pani inspektor Lottie Parker, prawda? – zapytał.

– Tak. Uwinę się najszybciej, jak się da – odparła, po czym zwróciła się do niej. – Jak tylko ustalę przyczynę zgonu, będziecie mogli zabrać się do pracy.

Lottie imponował sposób, w jaki poradziła sobie z Corriganem, usadzając go, jeszcze zanim rozpoczął kazanie. Jane Dore miała najwyżej metr sześćdziesiąt i przy inspektor, która bez szpilek mierzyła ponad metr siedemdziesiąt, wydawała się dosyć niska. Lottie miała na sobie parę wygodnych butów Ugg, w które niedbale wcisnęła nogawki dżinsów.

Po założeniu rękawiczek, białego teflonowego kombinezonu i po zabezpieczeniu butów patolog przystąpiła do wstępnej oceny ciała. Wsunęła palce pod szyję kobiety, dotykając kabla zaciśniętego na jej szyi, po czym uniosła głowę ofiary, koncentrując się na jej oczach i ustach. Kiedy kryminolodzy obrócili ciało na bok, w powietrzu uniósł się odór odchodów.

– Czas zgonu? – zapytała Lottie.

– Ze wstępnych obserwacji wynika, że zginęła w ciągu ostatnich dwóch godzin. Po sekcji zwłok będę miała pewność. – Jane Dore zdjęła rękawiczki z drobnych dłoni. – Jim, jak skończysz, ciało można zabrać do kostnicy Tullamore.

Nie po raz pierwszy Lottie żałowała, że Zarząd Służby Zdrowia przeniósł kostnicę do szpitala w Tullamore, pół godziny drogi od Ragmullin.

– Jak tylko ustali pani przyczynę zgonu, proszę mnie niezwłocznie poinformować – nakazał Corrigan.

Inspektor przewróciła oczami. Wszyscy dobrze wiedzieli, że ofiarę uduszono. Patolog musiała tylko oficjalnie opisać zgon jako morderstwo. Nie było możliwości, by ta kobieta udusiła się sama.

Jane Dore wrzuciła kombinezon do papierowej torby i opuściła katedrę tak szybko, jak się w niej pojawiła.

– Wracam do biura. Inspektor Parker, proszę natychmiast zebrać zespół dochodzeniowy. – Corrigan ruszył marmurową posadzką za odchodząca patolog.

Kryminolodzy spędzili jeszcze kolejną godzinę na miejscu zbrodni. Ciało włożono do worka, który zapięto i umieszczono na noszach. Kiedy opuszczali katedrę, zaskrzypiały drewniane drzwi. Zupełnie niepotrzebnie zawyły syreny karetki. Jadąca nią pacjentka nie żyła i nigdzie jej się nie spieszyło.

ROZDZIAŁ 3

Lottie naciągnęła kaptur na uszy, stojąc na pokrytych śniegiem schodach katedry.

Podniosła wzrok ku niebu, z którego zaczął padać śnieg. Za żelazną bramą, teraz owiniętą biało-niebieską taśmą policyjną, znajdowało się Ragmullin, miasto położone w środkowej części kraju. Mieszkańcy przemierzali ulice od świtu, by o zmierzchu pogasić światła w oknach i wypocząć przed rozpoczęciem następnego nudnego dnia. Lottie lubiła anonimowość, na którą pozwalało to miasto, ale wiedziała też, że ma ono swoje głęboko skrywane ciemne sekrety.

Ragmullin umarło wraz z ekonomią, a przynajmniej tak uważano. Młodzi uciekali do Australii lub Kanady, by dołączyć do garstki szczęśliwców, którzy już tam mieszkali. Ich rodzice natomiast narzekali na brak pieniędzy nawet na rzeczy codziennego użytku.

Spojrzała na drzewa, których gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu, a potem popatrzyła na ziemię pod nogami. Była pokryta lodem, co oznaczało, że policjanci nie znajdą żadnych śladów. Życzyła więc szczęścia funkcjonariuszom, wyposażonym w długie szczypce, którymi przeszukiwali teren.

– Czternaście – powiedział zaczepnie Boyd.

Obłok dymu z jego świeżo zapalonego papierosa otoczył Lottie. Odsunęła się, na co znów się do niej przybliżył. Był wysokim i bardzo szczupłym czterdziestopięciolatkiem. „Wygląda na głodnego”, powiedziała kiedyś jej matka. Jego orzechowe oczy rozjaśniały interesującą twarz. Miał krótkie, włosy, które pokrywały się siwizną. Pod wielką kurtkę z kapturem założył białą koszulę i szarą marynarkę.

– Czternaście? – zapytała.

– Stacji drogi krzyżowej – odpowiedział. – Myślałem, że będziesz chciała je policzyć w katedrze, więc zrobiłem to za ciebie.

– Znajdź sobie jakieś hobby – mruknęła.

Mieli wspólną przeszłość, której wspomnienie – wyblakłe, ale nadal obecne w świadomości – wywoływało w Lottie dreszcze. Łączyło ich jeszcze kilka innych rzeczy. To ona dostała stopień inspektora, którego Boyd bardzo pragnął. Raczej mu to nie przeszkadzało, ale wiedziała, że chciałby poprowadzić własne śledztwo. Awans niezmiernie ją ucieszył, bo oznaczał, że nie będzie musiała codziennie jeździć sześćdziesiąt kilometrów do Athlone. Spędzone tam lata były udręką, chociaż wahała się, czy powrót do pracy z Boydem w Ragmullin nie był gorszy. Ale z drugiej strony, będąc tutaj, nie musiała już prosić swojej wścibskiej matki, by zajęła się dziećmi.

Lottie odwróciła się od sierżanta, który puszczał kółka z dymu, uśmiechając się pod nosem.

– Sama zaczęłaś – powiedział.

Zaciągnął się ostatni raz, wyrzucił niedopałek i zszedł schodami, kierując się w stronę posterunku. Wbrew sobie uśmiechnęła się i podążyła za nim, uważając, żeby nie upaść na tyłek przed połową policji Ragmullin.

***

W kolejce do recepcji stało kilka osób. Podczas gdy dyżurny próbował utrzymać porządek, Lottie przemknęła niepostrzeżenie i pobiegła schodami do biura.

Telefony rozdzwoniły się na dobre. Wieści szybko się roznoszą, a w szczególności te złe. Oddychając zatęchłym biurowym powietrzem, rozejrzała się dookoła. Jej biurko było nieuporządkowane, w przeciwieństwie do stanowiska pracy Boyda, które zaimponowałoby niejednej telewizyjnej gospodyni. Ani śladu rozsypanej mąki, wszystkie akta i długopisy na swoim miejscu. Ktoś tu wyraźnie cierpiał na nerwicę natręctw.

– Czyścioch – mruknęła.

Z powodu renowacji musiała dzielić biuro z trzema innymi detektywami – Markiem Boydem, Marią Lynch i Larrym Kirbym. Telefony stacjonarne i komórkowe, kserokopiarka, rozlatujące się kaloryfery na olej grzewczy oraz przemarsz każdego, kto chciał skorzystać z toalety, nadawały pomieszczeniu aurę chaosu. Tęskniła za swoim biurem, gdzie cisza pozwalała jej myśleć.

Przynajmniej coś się tu dzieje, pomyślała, siadając za biurkiem.

– Dowiedziałeś się, kim była?

– Denatka?

– Nie, papież. Tak, ofiara.

Nienawidziła, kiedy posługiwał się żargonem z amerykańskich seriali o policjantach. Boyd uśmiechnął się do siebie.

– Domyślam się, że już wiesz, kto to jest. – Przesunęła akta z jednej strony biurka na drugą, szukając klawiatury.

– Susan Sullivan. Pięćdziesiąt pięć lat. Panna. Mieszkała sama w Parkgreen, dziesięć minut drogi samochodem stąd albo pół godziny piechotą. Ostatnie dwa lata pracowała w radzie miejskiej. Była dyrektorem Wydziału Zagospodarowania Przestrzennego, cokolwiek to znaczy. Przeniesiona z Dublina.

– Jak udało ci się sprawdzić ją tak szybko?

– McGlynn znalazł jej imię na iPodzie.

– No i?

– Znalazłem ją w Internecie na stronie rady miejskiej. A adres mam ze spisu zarejestrowanych wyborców.

– Miała przy sobie telefon? – Lottie nadal przeszukiwała swoje biurko. Bez kompasu i mapy trudno było jej cokolwiek znaleźć.

– Nie – odparł.

– Wyślij Kirby’ego i Lynch do jej domu. Ten telefon to jeden z naszych priorytetów, tak samo jak ktoś, kto powie nam, gdzie dziś była. – Znalazła bezprzewodową klawiaturę w koszu na śmieci u jej stóp.

– Jasne – przytaknął.

– Jacyś krewni?

– Znalezienie żyjących krewnych, o ile tacy istnieją, może trochę potrwać.

Lottie zalogowała się do komputera. Czuła podniecenie, ale irytował ją fakt, że śledztwo zajmie sporo czasu. I tak mieli już sporo do roboty – ciągnące się sprawy sądowe, spory pomiędzy karawaniarzami – a jutrzejsza noc sylwestrowa jak zwykle przyniesie kolejne kłopoty. Pomyślała o rodzinie. Po raz kolejny zostawiła troje nastolatków samych w domu. Może powinna zadzwonić, upewnić się, że nic im nie jest? I musiała jeszcze zrobić zakupy, co zanotowała w odpowiedniej aplikacji na telefonie. Konała z głodu. Grzebiąc w przepełnionej szufladzie, znalazła paczkę przeterminowanych herbatników. Zaproponowała je Boydowi, ale odmówił. Przeżuwając ciastko, wpisała do komputera zeznanie pani Gavin i księdza Burke’a.

– Musisz tak mlaskać? – zapytał.

– Boyd – mruknęła.

– Co?

– Zamknij się!

Wepchnęła do ust kolejny herbatnik i zaczęła go głośno przeżuwać.

– Na miłość boską – jęknął.

– Inspektor Parker! Do gabinetu.

Na dźwięk grzmiącego głosu Corrigana podskoczyła na krześle. Boyd podniósł wzrok, kiedy drzwi biura głośno trzasnęły.

– Co, do diabła…?

Poprawiła bluzkę, naciągając rękaw, i strzepała okruchy z dżinsów. Odgarnęła niesforny kosmyk za ucho i poszła za szefem, mijając porozstawiane wszędzie drabiny i puszki z farbą. Inspektorat BHP miałby tu sporo roboty, ale zawsze mogło być gorzej. Wszystko było lepsze od starych pomieszczeń biurowych.

Lottie zamknęła za sobą drzwi. Gabinet nadinspektora odnowiono jako pierwszy; pachniał nowymi meblami i świeżą farbą.

– Siadaj – rozkazał.

Wykonała polecenie, obserwując pięćdziesięcioletniego Corrigana, który usadowił się za swoim biurkiem.

Jego opasły brzuch wcisnął się w blat. Pamiętała jeszcze, kiedy był szczupły, sprawny i zasypywał wszystkich radami dotyczącymi zdrowego trybu życia. To było, zanim życie dało mu w kość.

Kiedy pochylił się, by podpisać formularz, zobaczyła swoje odbicie w jego lśniącej łysinie.

– Co się tutaj dzieje? – warknął, podnosząc wzrok.

Ty mi powiedz, w końcu jesteś tu szefem, pomyślała. Zastanawiała się, czy ten człowiek potrafił normalnie rozmawiać. Być może wrzeszczenie należało do jego obowiązków służbowych.

– Nie rozumiem, sir.

Żałowała, że nie ma na sobie kurtki, w której mogłaby schować podbródek.

– Nie rozumiem, sir – przedrzeźnił ją. – Mówię o tobie i tym cholernym Boydzie. Moglibyście spróbować traktować się po ludzku przez pięć minut? Niedługo to będzie oficjalne śledztwo w sprawie morderstwa, a wy dogryzacie sobie jak para gówniarzy.

Lottie zastanawiała się, czy Corriganem wstrząsnęłoby poznanie całej prawdy.

– Uważam, że traktujemy się bardzo po ludzku.

– Zakopcie topór wojenny i bierzcie się do roboty. Co udało się wam ustalić?

– Znamy imię i adres ofiary, a także miejsce jej pracy. Staramy się dowiedzieć, czy miała krewnych – odpowiedziała.

– I?

– Pracuje w radzie miasta. Detektywi Kirby i Lynch zabezpieczają jej dom do czasu przybycia kryminologów.

Corrigan patrzył na nią bez słowa.

– To wszystko, sir. Kiedy zorganizuję centrum koordynacyjne, pojadę do biura rady, by nakreślić portret ofiary.

– Nie chcę żadnych cholernych obrazków! – ryknął. – Macie rozwiązać tę sprawę szybko. Za godzinę udzielam wywiadu cholernemu Cathalowi Moroneyowi z telewizji RTE, a ty mi chcesz malować jakieś portrety!

Lottie patrzyła w jego oczy, przybierając spokojny wyraz twarzy, którego nauczyła się w trakcie dwudziestoczteroletniej służby.

– Zorganizuj centrum koordynacyjne, zbierz zespół, przydziel kogoś jako sekretarza i wyślij mi szczegóły e-mailem. Zwołaj konferencję na jutro rano, będę na niej.

– O szóstej rano?

Skinął głową.

– A jeśli się czegoś dowiecie, chcę wiedzieć pierwszy. Do roboty!

Tak zrobiła.

Godzinę później z satysfakcją stwierdziła, że każdy z jej ludzi wie, co ma robić. Funkcjonariusze zaczęli chodzić od domu do domu, przepytując mieszkańców. Śledztwo ruszyło. Nadszedł czas dowiedzieć się czegoś więcej o Susan Sullivan.

Lottie wyszła na dwór. Padał śnieg.

ROZDZIAŁ 4

Biura rady miejskiej mieściły się w nowoczesnym budynku w centrum Ragmullin. Aby tam dotrzeć od posterunku, potrzeba było pięć minut spacerowym krokiem. Jednak marsz Lottie trwał nieco dłużej, ponieważ chodniki były oblodzone.

Popatrzyła na wielką szklaną budowę, wyglądającą jak ogromne akwarium pełne ryb. Spoglądając w górę, dostrzegła ludzi pracujących przy biurkach lub przemieszczających się korytarzami między trzema piętrami szklanej kuli. Weszła wahadłowymi drzwiami do ciepłego holu. Recepcjonistka była pochłonięta rozmową przez telefon. Lottie nie miała pojęcia, z kim powinna rozmawiać ani czy do pracowników dotarła już wiadomość o śmierci Susan Sullivan.

Młoda ciemnowłosa dziewczyna skończyła rozmowę i uśmiechnęła się.

– W czym mogę pani pomóc?

– Chciałabym porozmawiać z przełożonym pani Susan Sullivan. – Lottie beznamiętnie odwzajemniła uśmiech.

– To pan James Brown. Kogo mam zaanonsować?

– Detektyw inspektor Lottie Parker. – Wyciągnęła legitymację służbową. Wyglądało na to, że nikt jeszcze nie wiedział o losie Sullivan.

Dziewczyna wykonała telefon, po czym skierowała Lottie do windy.

– Trzecie piętro. Pan Brown będzie na panią czekał przed drzwiami.

***

James Brown ani trochę nie przypominał swojego imiennika, amerykańskiego króla muzyki soul. Ten James Brown miał bladą cerę, a jego rude włosy były zaczesane do tyłu. Był niski, na oko miał metr sześćdziesiąt wzrostu. Nosił nienaganny prążkowany garnitur.

Lottie przedstawiła się i wyciągnęła dłoń, którą Brown mocno uścisnął. Zaprosił ją do biura i wysunął krzesło zza okrągłego stołu.

– Czym mogę pani służyć, pani inspektor?

Czy to w języku radnych oznaczało: Dlaczego, do cholery, przerywasz mi pracę? Do jego zestresowanej twarzy był przyklejony uśmiech.

– Chciałabym zadać kilka pytań o Susan Sullivan.

Brown uniósł brew. Rumieniec rozlał się na jego policzkach.

– Czy miała przyjść dzisiaj do pracy? – spytała.

Zerknął na iPada.

– O co chodzi, pani inspektor? – zapytał, stukając palcem w ikonę.

Lottie milczała.

– Jest na urlopie od dwudziestego trzeciego grudnia – odparł. – Ma wrócić do pracy trzeciego stycznia. Mogę wiedzieć, dlaczego to panią interesuje? – Był spanikowany.

Lottie ponownie zignorowała pytanie.

– Jakie pełniła obowiązki?

Długa i nużąca odpowiedź szefa Sullivan ujawniła, że zmarła zajmowała się zagospodarowaniem przestrzennym.

– Kwestie sporne były kierowane do dyrektora generalnego hrabstwa – powiedział.

Zerknęła do notatek.

– Czyli do Gerry’ego Dunne’a?

– Tak.

– Wie pan, czy ma rodzinę lub znajomych?

– Nie przypominam sobie, żeby miała krewnych, a tym bardziej przyjaciół. Susan jest zamknięta w sobie, nie rozmawia ze współpracownikami, sama jada posiłki, nie udziela się towarzysko. Nie przyszła nawet na firmowe przyjęcie świąteczne. Jest dziwna, jeśli mogę tak powiedzieć. Sama by się do tego przyznała. Jednakże z obowiązków wywiązuje się znakomicie.

Lottie zauważyła, że Brown mówił o Susan w czasie teraźniejszym. Czas przekazać złą wiadomość.

– Susan Sullivan została znaleziona martwa dziś rano – oznajmiła, zastanawiając się, jak, jeśli w ogóle, Brown na to zareaguje – w podejrzanych okolicznościach.

Bez potwierdzenia patologa nie mogła ogłosić, że to morderstwo. Urzędnik zbladł.

– Susan? Martwa? Mój Boże, to okropne. Okropne.

Na jego czole błyszczały kropelki potu. Głos mu się podniósł i drżał na całym ciele. Lottie obawiała się, że zemdleje.

– Co się stało? Jak zmarła?

– Nie mogę nic powiedzieć na ten temat. Czy pana zdaniem ktoś mógł chcieć skrzywdzić panią Sullivan?

– Co? Oczywiście, że nie! –Wykręcał sobie nerwowo dłonie.

– Czy mogę porozmawiać z kimś, kto wie coś o życiu Susan?

A przynajmniej więcej, niż chcesz mi powiedzieć, pomyślała. Miała przeczucie, że nie był z nią do końca szczery.

– To szokująca wiadomość, trudno mi się skupić. Susan jest… była bardzo skrytą osobą. Może pani porozmawiać z jej asystentką, Beą Walsh.

Brown przestał się trząść, a jego głos odzyskał normalny ton. Wyciągnął chusteczkę i zaczął ocierać sobie czoło.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym porozmawiać z nią teraz – rzekła inspektor. – Chyba pan rozumie, że czas jest w tej sprawie bardzo ważny.

Brown wstał.

– Zawołam ją.

– Dziękuję. Jeszcze wrócimy do naszej rozmowy. Jeśli coś pan sobie przypomni, proszę się ze mną skontaktować. Oto moja wizytówka.

– Oczywiście, pani inspektor.

– Jeśli byłby pan łaskaw – powiedziała, czekając, aż wskaże jej drogę.

Poprowadził ją korytarzem do innego, choć identycznego biura.

– Pójdę po Beę. Tak przy okazji, to gabinet Susan.

Kiedy wyszedł, usiadła przy biurku i rozejrzała się. Gabinet był nieskazitelny. Wszystko stało na swoim miejscu; na blacie znajdował się jedynie telefon i komputer. Kalendarz wskazywał datę 23 grudnia. Pod datą widniało motto: Co czynimy w tym życiu, będzie nam przeznaczone w następnym. Lottie zastanawiała się, czy Susan zebrała żniwo tego, co zrobiła lub czego nie zrobiła.

Do gabinetu weszła zapłakana około sześćdziesięcioletnia drobna kobieta, wygładzając drżącymi rękami niebieską, zapinaną na guziki sukienkę. Lottie wskazała, by usiadła.

– Nazywam się Bea Walsh, jestem asystentką pani Sullivan. Pan Brown powiedział mi,

co się stało. Pani Sullivan była taka zajęta, dopiero co sprzątnęłam jej biurko i przygotowałam bieżące dokumenty na jej powrót. To straszne.

Zaczęła płakać.

– Czy wie pani, kto mógłby chcieć wyrządzić krzywdę pani Sullivan?

– Nie mam pojęcia.

– Potrzebuję pani pomocy oraz wszystkich, których może pani wskazać. Chcę stworzyć profil pani Sullivan i jej życia, zwłaszcza ostatnich kilku lat. Z kim się spotykała, gdzie chodziła? Chcę poznać jej zainteresowania, upodobania, wrogów albo ludzi, którym zaszkodziła.

Przerwała, na co Bea spojrzała na nią wyczekująco.

– Pomoże mi pani?

– Zrobię, co w mojej mocy, pani inspektor, ale obawiam się, że niewiele wiem. Większość z tego, co do mnie dotarło, to plotki.

Lottie sporządziła krótką notatkę, uświadamiając sobie, że niełatwo będzie się dowiedzieć, kim była Susan Sullivan oraz kto i dlaczego ją zabił.

***

James Brown otarł czoło z potu. Nie mógł uwierzyć, że Susan nie żyje. Sądząc po informacji, którą usłyszał od inspektor Parker, została zamordowana.

– Boże jedyny – jęknął.

Myślał, że Susan nigdy nie umrze, gotowa wspierać go za każdym razem, kiedy ich wspólna przeszłość go przygniatała.

– Susan… – Jego przerażająco smutny głos odbił się od pustych ścian.

Zamknął oczy, zastanawiając się, czy śmierć Susan była skutkiem tego, że zaczęli odkopywać stare tajemnice.

Próbował uporządkować myśli. Musiał zadbać o siebie; wdrożyć plan obmyślony na właśnie taką okoliczność. Był przygotowany, choć nie sądził, aby Susan była równie zaradna. Miał dość rozsądku, by wiedzieć, że mają do czynienia z przebiegłymi i niebezpiecznymi ludźmi. Udokumentował wszystko od samego początku. Otworzył szufladę, z której wyciągnął teczkę. Włożył ją do koperty, na której napisał wiadomość, po czym umieścił ją w jeszcze większej kopercie. Zaadresowaną i zamkniętą wrzucił do kosza na korespondencję. Odbiorca zdecyduje, czy ma ją otworzyć, czy odesłać zgodnie z instrukcją.

Uspokoił się i wyciągnął telefon komórkowy. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko zadzwonić.

Drżącymi palcami wystukał numer.

– Musimy się spotkać – powiedział. Jego głos był silny i stanowczy, mimo że serce tłukło mu się w piersi. Przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć.

***

1971

Ministranci przebierali się w swoje ubrania, kiedy wysoki mężczyzna z gęstymi czarnymi włosami wszedł do pomieszczenia. Był wściekły.

Najmłodszy chłopiec miał najjaśniejszą cerę i włosy. Wyglądał jak chart stojący na dwóch nogach. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy spojrzał w górę, jakby chciał poprosić, aby mężczyzna go zignorował. Miał na sobie sweter założony na wyblakłą, pogniecioną koszulę, którą zapiął pod szyję.

Koścista, żylasta dłoń wskazała na niego.

– Ty.

Chłopiec poczuł, jak jego ośmioletnie ciało zapada się w sobie. Zaczęły mu drżeć wargi.

– Chodź ze mną do zakrystii. Mam dla ciebie zadanie.

– Ale… ja muszę wracać – zająknął się. – Siostra będzie mnie szukała.

Jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, a w ich kącikach zaczęły gromadzić się słone łzy. Serce zamarło mu ze strachu, a stojący przed nim człowiek zdawał się rosnąć w oczach. Dziecko stało w bezruchu, w jednym bucie. Mężczyzna podszedł do niego.

Chłopiec poczuł ucisk na ramieniu, gdy ów człowiek pociągnął go przez drewniane drzwi. Odwrócił się, patrząc błagalnie na pozostałych, ale oni szybko zabrali swoje ubrania i uciekli.

Rogi sufitu zakrystii zdobiły złocone figurki aniołów. Pomiędzy nimi połyskiwały alabastrowe gargulce o zmęczonych twarzach. Chłopiec próbował ukryć się za mahoniowym stołem.

– Co my tu mamy, tchórzu? Jesteś dziewczynką, marudna niedorajdo? – krzyczał mężczyzna.

Przerażony chłopiec wiedział, że nikt go nie usłyszy ani nie przyjdzie mu pomóc.

Czarne sutanny zakołysały się na stojaku, kiedy mężczyzna przeszedł obok nich i usiadł na krześle w rogu.

– Podejdź no tu.

Chłopiec nawet nie drgnął.

– Powiedziałem: do mnie!

Nie miał wyjścia. Podszedł jak po linie, noga za noga, kuśtykając w jednym bucie. Krzyknął, kiedy silne ręce pociągnęły go między obnażone kolana.

– Cicho bądź! Będziesz grzeczną niedorajdą i zrobisz, co ci każę.

– Ppproszę nie robić mi krzywdy – pisnął, zalewając się łzami.

Nagle jego głowa została wepchnięta do otchłani, aż zaczął się dławić. Strach zmieszał się ze śniadaniem w jego żołądku, po czym uniósł się niczym fala i eksplodował żółtą flegmą.

Mężczyzna zerwał się, nadal trzymając go za włosy, po czym rzucił nim o ścianę. Przerażony chłopiec osunął się na podłogę jak szmaciana lalka. Kolejne ciosy lądowały na jego głowie. Głośno krzyknął, a potem się zmoczył.

Anioły wtopiły się głębiej w alabastrowe sklepienie, jakby i one były przerażone.

ROZDZIAŁ 5

Pub Cafferty’s na ulicy Gaol Street znajdował się dwieście metrów od biurowca rady miasta. Lottie rozgrzewała się, popijając rosół. Boyd zjadł już połowę kanapki, która wykarmiłaby dwóch normalnych ludzi. Ale on nie był normalny. Mógł jeść wszystko, nie martwiąc się o nadwagę.

Było późne popołudnie. Kilku śmiałków, którzy stawili czoła pogodzie, siedziało teraz przy barze z kuflami piwa, obstawiając konie. W ściszonym telewizorze transmitowano właśnie wyścig z Anglii. Tam nie padało.

– Bea Walsh mówi, że Susan mogła być lesbijką – oznajmiła Lottie.

– A ty byłaś kiedyś z kobietą? – zapytał Boyd, najwyraźniej nieświadomy, że surówka została mu na twarzy, tworząc nad jego wargą wąsy.

– Niestety nie. Ale gdybym była, to może zapomniałabym o tym, że spaliśmy ze sobą pół roku temu.

– Bardzo śmieszne – odparł, ale się nie śmiał.

Lottie próbowała zapomnieć o ich pijackim wybryku. Nie chciała się do tego przyznać, ale dobrze wspominała tamtą noc. Od tego czasu o tym nie rozmawiali.

– A tak poważnie, Adam nie chciałby, żebyś była sama – rzekł.

– Nie masz pojęcia, czego by chciał, a czego nie, więc się zamknij – podniosła głos, nienawidząc się za to, że dała się sprowokować.

Sierżant zamilkł i zajął się kanapką, co jakiś czas pomrukując pod nosem słowo „suka”.

– Słyszałam – powiedziała.

– Bo miałaś usłyszeć.

– Tak czy owak, Bea twierdzi, że to plotka. Susan była samotniczką, a ludzie uwielbiają zmyślać na temat takich jak ona.

– Czy to jest tak jak z niepraktykującymi katolikami? Byłem, widziałem, już mnie to nie interesuje?

– Wiesz, że nie jestem lesbijką, nawet niepraktykującą.

– Odkąd odszedł Adam, w ogóle nic nie praktykujesz.

Lottie wiedziała, że pożałował swoich słów, jak tylko je wypowiedział, dlatego milczała.

– Dobra zupa – rzuciła.

– Tak, zmieńmy temat.

– Bea Walsh powiedziała mi, że Sullivan pochodzi z Ragmullin, ale pracowała w Dublinie. Dwa lata temu przenieśli ją tutaj. Według Walsh nikt nie potrafił zbliżyć się do Susan. Była karierowiczką. Na okrągło pracowała. Musiała, jeśli zaszła tak daleko w świecie mężczyzn. To słowa Bei, nie moje.

– Ale przecież musiała mieć jakieś życie poza pracą – rzucił.

– A ty?

– Co ja?

– Masz życie poza pracą? – zapytała, kończąc zupę.

– Nie, nie mam. Ty zresztą też nie.

– Czyli moje na wierzchu.

– Wiesz, o co mi chodzi.

– Kończ kanapkę, Sherlocku. Idziemy do Parkgreen, może Kirby i Lynch znaleźli coś ciekawego w domu Sullivan.

– Przesłuchasz tę szychę z rady?

– Kogo?

– Dyrektora generalnego.

– Gerry Dunne jest nieosiągalny do jutra rano.

– Niezbyt ci to pasuje, co?

– Myśl sobie, co chcesz.

– Zależy o kim.

– Czy ty nigdy nie dorośniesz? – zirytowała się.

Boyd miał rację. Nie pasowało jej to. Chciała porozmawiać z dyrektorem jak najszybciej. Spojrzała na sierżanta z wyrzutem, po czym zapłacili za posiłek i wyszli.

***

Szli ulicą, niemalże przytulając się do siebie, by nie zmarznąć. Ich oddechy unosiły się i tworzyły jeden obłok.

Światło latarni odbijało się w śniegu i rzucało cienie na sklepowe witryny. Było przeraźliwie zimno. Kiepska pogoda – tak brzmiało hasło przewodnie dnia. Lottie i Boyd mijali przechodniów, których smagane wiatrem twarze były ukryte pod kapturami.

Przed posterunkiem wsiedli do samochodu Boyda. Lottie rozcierała ręce, próbując przywrócić w nich krążenie.

– Włącz ogrzewanie – nakazała.

– Nie zaczynaj – warknął i ruszył, ślizgając się niebezpiecznie blisko ściany.

Wolno mu, ma odznakę, pomyślała, spoglądając przez szybę na przysypane śniegiem miasto, które powoli ogarniał zmrok.

***

Susan Sullivan mieszkała w domu z trzema sypialniami na osiedlu w „tej lepszej części miasta”, jeśli w ogóle można było tak powiedzieć.

Okolica zdawała się być spokojna. Kilkoro dzieci na rowerach stawiało czoła pogodzie, jeżdżąc w kółko po oblodzonej ulicy i zerkając na dwa wozy patrolowe zaparkowane pod domem Sullivan.

Dwóch mundurowych stało na straży przed wejściem. Stojący na podjeździe samochód przykrywała tygodniowa warstwa śniegu. Taśma policyjna wisiała luźno na drzwiach, odstraszając ciekawskich. Inspektor miała ochotę wsiąść do samochodu i wrócić do domu.

Detektyw Maria Lynch powitała ich przed drzwiami.

– Masz coś dla nas? – zapytała Lottie.

Czasem nie wiedziała, co sądzić o piegowatej Marii Lynch, o jej wścibskich oczach, długich włosach związanych w kucyk i nienagannym ubiorze. Służyła w policji od piętnastu lat i mimo że wyglądała jak nastolatka, miała trzydzieści pięć lat. Lottie wiedziała, że Lynch zżera ambicja, ale nie zamierzała wdawać się w kobiecą rywalizację. Musiała jednak docenić stabilizację, jaką udało osiągnąć się jej podwładnej. Lynch była mężatką, najwyraźniej szczęśliwą. Podobno jej mąż gotował, sprzątał, a przed pójściem do pracy odprowadzał dwójkę ich małych dzieci do szkoły.

– To istny śmietnik. Nie wiem, jak ta kobieta mogła tu mieszkać – oznajmiła Lynch, strzepując pył z niebieskich spodni.

Lottie uniosła brew.

– To nie pasuje do profilu, który nakreśliłam po wizycie w jej gabinecie i rozmowie ze współpracownikami.

Weszła z Boydem do zatłoczonego mieszkania. Dwóch kryminologów było zajętych pracą, a okrągły tyłek detektywa Kirby’ego kołysał się, podczas gdy ten przeszukiwał kosz na śmieci.

– Sam szajs – mruknął Kirby, przeżuwając niezapalone cygaro. Krzaczasta czupryna sterczała na czubku jego głowy jak antena.

Wyszczerzył zęby do inspektor, która odwzajemniła jego uśmiech, marszcząc brwi. Larry Kirby był rozwodnikiem i obecnie próbował poderwać dwudziestoletnią aktorkę mieszkającą w mieście. Niech mu szczęście sprzyja, pomyślała Lottie, mając nadzieję, że w końcu przestanie posyłać jej zalotne spojrzenia. Mimo wszystko wśród współpracowników uchodził za uroczego drania.

– Schowaj cygaro – rozkazała.

Kirby poczerwieniał. Schował cygaro do kieszeni na piersi i niemiłosiernie stękając, otworzył lodówkę, by ją przeszukać.

– Popytajcie sąsiadów – dodała. – Musimy wiedzieć, kiedy widziano Sullivan po raz ostatni.

– Tak jest – przytaknął Kirby, zamykając lodówkę, i wyszedł wydać rozkaz komuś innemu.

Lottie szybko zrozumiała, co Lynch miała na myśli. Brudne naczynia wystawały ze zlewozmywaka; na stole stał garnek częściowo obranych ziemniaków; paczka chleba była otwarta; w słoiku z pleśniejącym dżemem tkwił nóż. W tym bałaganie znalazło się też miejsce na miskę zaschniętej owsianki. Brudną podłogę pokrywała warstwa kurzu.

– Zajrzyj do salonu – powiedziała Lynch. – Tam jest gorzej.

Lottie podążyła w kierunku wskazanym przez koleżankę i stanęła w drzwiach pokoju.

– Jasna cholera – zdziwiła się.

– Dobry Boże – dodał Boyd.

– Niezły syf, co? – skwitowała Lynch.

Każdą możliwą przestrzeń wypełniały sterty gazet. Leżały na podłodze, na krześle, kanapie i telewizorze. Niektóre były pożółkłe, a inne wyglądały na zjedzone przez myszy. Pokój był zakurzony. Lottie podniosła jedną z najbliższej sterty. Dwudziesty dziewiąty września. Sullivan układała gazety według dat od najstarszej. Inspektor w myślach zaczęła je liczyć.

– Góry śmieci. Pewnie są tu gazety sprzed co najmniej dwóch lat.

– Ta kobieta miała nierówno pod sufitem – stwierdziła Lynch, ale Lottie potrząsnęła głową.

– To nijak nie pasuje do czystości w jej gabinecie. Jakby to były dwie różne osoby. – To na pewno ten dom? – zapytał Boyd.

Odpowiedziały mu dwa gniewne spojrzenia.

– Tylko pytam – mruknął i powlókł się schodami na piętro.

– Szukajcie dalej – nakazała Lottie. – Musimy mieć jej telefon. Nie zauważyłam laptopa albo komputera.

– Pójdę poszukać. Kryminolodzy już prawie skończyli. – Detektyw Lynch wróciła do kuchni.

Inspektor poszła na górę. W łazience zastała Boyda.

– Miała tutaj wszystko. Od pigułek na sraczkę po środki przeciwbólowe – poinformował.

Brzmiał jak jej matka. Lottie odepchnęła go i zajrzała do szafki z lekami. Sullivan powinna być pod obserwacją, pomyślała, podczas gdy jej wzrok powędrował na opakowania Prozacu, Xanaxu i Temazepamu.

– Chyba nie brała swoich leków – skonstatowała, tłumiąc chęć podwędzenia kilku listków Xanaxu. Na tym mogłaby działać przez trzy miesiące.

– Dlatego że tyle ich tu jest? – spytał Boyd.

– Tak. Ma też Oxycontin.

– Co to?

– Morfina – odrzekła, przypominając sobie swoją szafkę na leki przed śmiercią Adama. Sprawdziła dane na receptach i zapisała nazwę apteki. Rozejrzała się po łazience: była brudna. Przecisnęła się obok Boyda i weszła do sypialni.

– Mam coś.

Sierżant dołączył do niej.

– Niesamowite.

– Co się działo w głowie tej kobiety? – spytała zdziwiona.

Sypialnia była wysprzątana i sterylna. Łóżko starannie zasłane, z czystą pościelą, wypolerowany parkiet lśnił.

– W podłodze można się przejrzeć. – Lottie otworzyła jedną z szuflad kredensu. Wszystkie ubrania były równo ułożone. Zamknęła szufladę. – Ta kobieta to zagadka.

– Mieszkała sama – oznajmił Boyd, zaglądając do drugiej sypialni.

Inspektor zerknęła mu przez ramię. Pokój był pusty. Potrząsnęła głową. Susan Sullivan była niezmiernie tajemnicza.

Lottie zeszła na dół i rozejrzała się ponownie po domu. Miała przeczucie, że coś jej umknęło. Nie mogąc się skupić, wyszła na dwór.

***

Wkrótce dołączył do niej sierżant, z papierosem pomiędzy palcami.

– Dokąd teraz? – zaciągnął się.

Ziewnęła, delektując się dymem.

– Muszę wracać do domu nakarmić dzieciaki.

– To nastolatki. Wiedzą, jak o siebie zadbać – skwitował.

– Sam musisz o siebie zadbać.

To stwierdzenie nie wymagało komentarza. Miała rację.

– Muszę pomyśleć nad sprawą. Chcę poukładać fakty, które udało nam się zebrać. Może nabiorą sensu. Poza tym potrzebuję przestrzeni.

– Znajdziesz to wszystko w domu?

– Nie wymądrzaj się.

Boyd denerwował ją, ale z drugiej strony chciała, aby ją przytulił. Wiedziała jednak, że gdyby to zrobił, odtrąciłaby go. Tak wyglądał świat Lottie Parker, której nastrój dorównywał zmiennej pogodzie.

– Więcej już dzisiaj nie zdziałamy. Idę do domu. Do jutra. Pamiętaj, zespół zbiera się o szóstej. Corrigan wpadnie z wizytą, więc nie spóźnij się. – Nie muszę mu tego mówić, pomyślała. Boyd nigdy się nie spóźnia.

Ruszyła oblodzonym chodnikiem w samotną drogę do domu.

ROZDZIAŁ 6

Dom gubernatora, dziewiętnastowieczny gmach stojący przy nowej siedzibie rady miasta, dawniej był częścią miejskiego więzienia. W podziemiach zachowały się lochy, które obecnie służyły jako sale konferencyjne. Niewielu odważyło się tam schodzić. Skazańcy czekający na śmierć spędzali w lochach ostatnie godziny życia; podobno dało się tam poczuć obecność potępionych dusz.

Historia budynku nie była obca mężczyznom zebranym w jednym z lochów. Stali w kręgu jak więźniowie oczekujący na egzekucję.

– Dzisiaj dyrektor Wydziału Zagospodarowania Przestrzennego, Susan Sullivan, zginęła w tajemniczych okolicznościach – oznajmił urzędnik. – To wielka tragedia. To będzie trudny czas dla nas. Policja zapewne przeszuka jej dokumenty, więc musicie mieć świadomość, że wasze nazwiska mogą wypłynąć w toku śledztwa. Najprawdopodobniej zostaniecie przesłuchani.

Przerwał, spoglądając na trzech mężczyzn stojących przed nim.

– Jeśli to, co robimy, wyjdzie na jaw, możemy zostać oskarżeni o morderstwo – dodał.

– Przynajmniej to, co wiedziała, zabrała do grobu – oznajmił deweloper. – Ale śledztwo postawi nas w niekorzystnej sytuacji.

Bankier drżał. W lochu było bardzo zimno.

– Jest jeszcze kwestia tego Jamesa Browna.

– Bez Sullivan ma słowo przeciw słowu – rzekł urzędnik. – Ale masz rację. Myślę, że powinniśmy zabezpieczyć się na okoliczność przesłuchań. Musimy utrzymywać, że działaliśmy osobno. Może nie wpadną na trop naszych działań. – Potarł ręce, próbując je rozgrzać.

– Miejcie się na baczności – ostrzegł deweloper. – Będą bardzo skrupulatni, ale my musimy być lepsi. Jeśli inspektor Lottie Parker prowadzi śledztwo, to trzeba zachować ostrożność.

– Znasz ją? – zapytał bankier.

– Słyszałem o niej. Kilka lat temu rozwiązała sprawę morderstwa karawaniarza. Parła naprzód pomimo gróźb i zastraszania i dorwała mordercę. Mówię wam, ona nie odpuści.

Duchowny milczał. Urzędnik wiedział, że w myślach analizuje całą sytuację.

Otulili się płaszczami, zerkając na siebie.

– Panowie, stawką są miliony euro. Musimy zachować ostrożność. Więcej się tu już nie spotkamy. Powodzenia.

Urzędnik zakończył spotkanie i otworzył drzwi lochu. Wyjrzał na zewnątrz. Tylko jedna lampa oświetlała opuszczony prywatny parking.

Odeszli jeden po drugim, podejrzliwie spoglądając na siebie.

Któryś z nich mógł być przecież mordercą.

ROZDZIAŁ 7

James Brown zaparkował czarną Toyotę Avensis na podwórzu przed domem. Wyłączył światła, wyjął kluczyki i znieruchomiał, wsłuchując się w dźwięk stygnącego silnika. Zazwyczaj uwielbiał wracać do domu po pracy. Cisza i spokój wsi oraz widok polan rozciągających się za jego ogrodem poprawiały mu samopoczucie. Czuł tutaj wolność, której rzadko zaznawał. Ale nie teraz. Tego wieczoru czuł gniew i przygnębienie. Było mu bardzo przykro z powodu Susan, a złość budził w nim człowiek, z którym rozmawiał przez telefon. Brown zadzwonił do niego, by sprawdzić, czy wie coś o śmierci Susan. Ale jak tylko zaczął mówić, ten drugi rzucił słuchawką. Może powinien zadzwonić do kogoś innego. Zacisnął dłonie na kierownicy i zaczął walić w nie głową. Susan nie żyła. Uratowała go przed demonami z jego przeszłości, a teraz ją zawiódł.

Nie chciał wysiadać z samochodu. Czuł się w nim bezpiecznie. Myślał o tych wszystkich chwilach spędzonych w ramionach Susan, kiedy szeptała mu słowa otuchy, a on łkał jak zagubiony kociak. Wspominał, jak uczyła go słać łóżko, składać ubrania i myć podłogę. Pomyślał o tym, co oboje widzieli i o czym nie rozmawiali, i zapłakał nad jej losem. Wiedział, że teraz musi być silny, dla niej.

W końcu zmusił się, aby wysiąść z samochodu, w którym zaczęło być już zimno. Zabrał neseser z tylnego siedzenia i wyszedł na pokryte śniegiem podwórko. Księżyc rzucał blade światło na ziemię.

Nagle Brown zauważył dziwny cień. Spojrzał w górę, spodziewając się zobaczyć przesłaniającą księżyc chmurę. Ale to nie była chmura. Przed nim stała wysoka postać w masce narciarskiej.

Brown skoczył do tyłu, opierając się o samochód. Upuścił neseser, po czym przypomniał sobie, że telefon został w wozie. Było już za późno.

– Czego… czego ode mnie chcesz? – Głos uwiązł mu w gardle. Strach spływał mu po twarzy wraz z kroplami potu. Dokąd mógł uciec? Trudno było mu się skupić.

– Po co się wtrącaliście? – powiedział mężczyzna niskim, pełnym groźby głosem.

James rozejrzał się, nie mogąc zrozumieć, dlaczego wcześniej nie zobaczył samochodu tego człowieka. Dostrzegł go teraz, zaparkowanego pod dębem.

– Co takiego? – szepnął James, szorując butami po zamarzniętym śniegu, podczas gdy ogromna postać zawisła tuż nad nim. Oślepiło go światło latarki.

– Ty i twoja przyjaciółka narobiliście sporo zamieszania. Zresztą nie po raz pierwszy.

– O kim mówisz? – spytał, ale wiedział, że chodzi mu o Susan.

Mężczyzna zaśmiał się, złapał go za łokieć i pociągnął za sobą. James czuł jak flegma podchodzi mu do gardła, a oddech przyspiesza. Niebo zasnuły chmury, z których zaczął padać śnieg.

– Czego chcesz? – Strach Jamesa szybko przerodził się w przerażenie, utrudniając koncentrację. Musiał działać, odzyskać kontrolę nad sytuacją. Zawołałby o pomoc, gdyby nie to, że głos uwiązł mu w gardle. Wiedział też, że nikt go nie usłyszy. Następny dom był ponad trzy kilometry stąd. Może mógłby się jakoś wyrwać i uciec? Napastnik był wyższy, masywniejszy i wyglądał na o wiele silniejszego. James czuł się jak owad uwięziony w pajęczej sieci.

Ogarnęła go panika. Zatrzymał się po kilku krokach, nie mogąc iść dalej. Odnosił wrażenie, że ma tylko jeden but. Mężczyzna też się zatrzymał, wyciągając z kieszeni linę. Tego było już za wiele. James rzucił się do ucieczki. Mężczyzna puścił go, zaskoczony, i upadł na kopiec śniegu. Ślizgając się ku frontowym drzwiom, James przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu klucza. Za nim zachrzęścił lód. Klucz był już w zamku, kiedy napastnik zarzucił ramię na jego szyję i przyciągnął go do siebie. James walczył, oswobadzając się z uścisku, ale nieznajomy wymierzył mu cios w potylicę. Głowa Browna eksplodowała bólem.

– Nie powinieneś był tego robić!

James pomyślał, że rozpoznał głos mężczyzny, ale nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należał. Odwrócił się, gotów do ucieczki, ale lina oplotła mu szyję. To ostatnia szansa. Ugodził łokciem nieznajomego, ale cios odbił się od jego masywnego brzucha. Ból rozdarł ramię Jamesa. Napastnik poluzował linę, a Brown osunął się na ziemię. Obrócił się i podniósł na kolana. Musiał uciekać, ale nie mógł wstać. Zaczął więc krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafił.

– Ratunku! Pomocy! – Jego głos odbijał się echem wśród drzew.

Lina zacisnęła się ponownie. James próbował stawić jej opór. Chciał krzyczeć, ale napięty sznur ściskał jego szyję. Co mógł zrobić? Mówić, pomyślał. Muszę go zmusić do gadania. Przestał się opierać, a mężczyzna napiął linę.

– Za mną – nakazał.

Poprowadził Jamesa do dębu, którego gałęzie rzucały na ściany domu przerażające cienie. Pod drzewem stały dwa przysypane śniegiem krzesła.

– Co ty robisz? – zapytał James, kiedy uścisk liny lekko zelżał. Mężczyzna rzucił jeden z jej końców w powietrze, oplatając ją wokół gałęzi. James modlił się o chmury, które skąpałyby ogród w totalnej ciemności. Jego umysł podsuwał mu irracjonalne myśli i obrazy, w tym jego matki, której nie pamiętał. Zginę tutaj, pomyślał. On mnie zabije i nic na to nie poradzę. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Potrzebował Susan, ona zawsze wiedziała, co zrobić. Napastnik odwrócił się i James spojrzał w jego dzikie oczy, które teraz rozpoznał. Nigdy nie zapomniałby tych oczu.

– To ty… Susan… ty… – wyjąkał. – Znam cię. Pamiętam…

Próbował się wyrwać, ale każdy ruch powodował napinanie liny. Teraz sobie przypominał, być może za późno. Zaczął więc mówić, aby grać na zwłokę.

– Noc świec… pasek…

– Myślisz, że jesteś taki sprytny, co? Nie zawsze tak było. Wtedy ta dziewczyna cię broniła. Teraz już tego nie zrobi.

Głos napastnika był tak ostry, że można by nim kroić lód. Jego oczy znieruchomiały.

James w panice szarpał linę, ciągnąc ją i wykręcając, próbował wsunąć pod nią palce. Wierzgał nogami, wzbijając w powietrze tumany śniegu. Musiał przeżyć. Miał przed sobą całe życie. W akcie desperacji opadł bezwładnie na ziemię, myśląc, że napastnik nie da rady go podnieść.

– Właź! – rozkazał mężczyzna, jednym ruchem zrzucając warstwę śniegu z krzesła.

James wstał jak zahipnotyzowany. Ciepło ciała napastnika zagłuszało jego zmysły. Silne ramiona otoczyły Browna i postawiły go na krześle. Zanim zdążył zeskoczyć, napastnik pociągnął linę, oplatając ją ciaśniej wokół gałęzi.

Śnieg sypał coraz mocniej. James kołysał się na krześle, podczas gdy mężczyzna wszedł na drugie i związał linę.

– Najlepiej by było, gdybyś zawisł na jabłoni. Ale jej gałęzie są za słabe. Dąb jest lepszy.

Padający śnieg przesłonił księżyc, ale jego słabe światło nadal rzucało blask na podwórko. Obciążone gałęzie trzeszczały, kiedy James poruszał bezgłośnie ustami, błagając o życie.

Zanim zdołał cokolwiek zrobić, mężczyzna kopnął krzesło, które przewróciło się na śnieg.

James przekrwionymi oczami patrzył na księżyc i gwiazdy rozświetlające nocne niebo, podczas gdy do jego płuc przestało dopływać powietrze, a spuchnięty język wychylił się z sinych ust. Kiedy kołysał się na gałęzi, pomyślał, że czuje zapach świeżych jabłek, a jego zwieracze puściły. Zanim białe światło na niebie spowiła czerwień, usłyszał oddalające się kroki, a potem zapadła ciemność.

Potężna zamieć rozpętała się na dobre, a pozbawione życia ciało falowało w jej rytmie.

ROZDZIAŁ 8

Kiedy Lottie weszła do domu, przywitała ją głośna muzyka rap. Dlaczego pozwalała dzieciom słuchać tego szajsu? Bo wiedziała, że gdyby im zabroniła, słuchałyby tego gdzieś indziej. Poza tym nie mogła kontrolować tysiąca piosenek na ich iPodach, telefonach czy tych, których słuchały w Internecie. Wyznawała zasadę „żyj i daj żyć innym”.

– Już jestem! – zawołała, przekrzykując hałas.

Nie otrzymała żadnej odpowiedzi.

W kuchni widać było ślady młodzieżowego gotowania. Puste opakowania po zupkach chińskich, lepiące się od brudu widelce i niedopita butelka coca-coli stały tam pewnie od śniadania, które jej dzieci jadały koło południa. Pod drzwiami leżało wszelkiego rodzaju obuwie. Na stole piętrzyły się nieprzeczytane kartki świąteczne, a te, które przeczytała, leżały na parapecie. Choinka stała w salonie, poza zasięgiem jej wzroku. Nie chciała jej w domu, ale Sean nalegał. Teraz będzie musiał sam posprzątać tę krzywą zbieraninę bombek i anielskich włosów.

Lottie cieszyła się, że sztuczne dekoracje wkrótce trafią na strych. Nie znosiła – nie, nienawidziła – świąt Bożego Narodzenia, odkąd ponad trzy lata temu zmarł Adam. Święta to czas dla rodziny, ale jej rodzina już nie istniała.

Często mile wspominała te święta, kiedy razem z Adamem próbowali złożyć zabawkową kuchnię, opróżniwszy przed tym butelkę likieru Baileys. Albo jak czekała na niego w świąteczny poranek, aż wróci ze służby w koszarach. Adam wślizgiwał się do domu zanim dzieci wstały, a ona upewniała się według listy, czy żaden prezent nie został na strychu jej matki. Pewnego razu zostawili tam Action Mana i Adam musiał gnać do teściowej o drugiej w nocy. Nazwał wtedy Lottie tchórzem. On nigdy nie bał się jej matki. Lottie zresztą też nie, ale nie lubiła dawać jej kolejnych powodów do kłótni. Czasem myślała, że mąż kochał Rose bardziej niż ona. Jego rodzice zmarli w tym samym roku, kiedy miał osiemnaście lat. Może dlatego bardziej doceniał to, co Rose robiła dla nich i dzieci. Ale Lottie wiedziała, że matkę dręczyło poczucie winy i choć bardzo chciała, nie mogła się go pozbyć.

Każda rozmowa, którą odbyły po śmierci Adama, kończyła się kłótnią. Padały ostre słowa, obie wypominały sobie dawne urazy, a na koniec trzaskały drzwi.