Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zaginione wojowniczki

Zaginione wojowniczki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-380-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaginione wojowniczki

"Pracująca w Oxfordzie młoda uczona, Diana Morgan, specjalizuje się w językach starożytnych. Od dzieciństwa fascynuje się mitologią grecką, a w szczególności, za sprawą babki, tematem starożytnych wojowniczek  – Amazonek. Ekscentryczna babka Diany, nim pewnego dnia zniknęła bez śladu, opowiadała wnuczce, że sama jest jedną z nich. Współpracownicy Diany z politowaniem kręcą głową nad jej obsesją. Pewnego dnia jednak tajemnicza fundacja składa jej propozycję nie do odrzucenia. Diana udaje się do Afryki Północnej i dołącza do poszukiwacza skarbów Nicka Barrana. Na ścianie świątyni ukrytej dotąd pod piaskami pustyni odkrywa imię pierwszej królowej Amazonek, Myriny. Kierując się wskazówkami z inskrypcji, Diana i Nick ruszają na poszukiwania legendarnego skarbu, który Amazonki wywiozły z oblężonej Troi. Diana nie domyśla się, jakiej natury jest ów skarb, wie natomiast, że Nick realizuje swój własny plan. Nie mogąc zaufać nikomu i nieustannie czując czyjś oddech na plecach, Diana zbliża się do odkrycia prawdy, która zmieni jej świat. Zaginione wojowniczki przenoszą nas z Anglii do Afryki Północnej, do Grecji i Turcji, ze starożytności do współczesności – to zapierająca dech w piersiach, oszałamiająca podróż dwóch kobiet na równoległych wyprawach, Diany Morgan i Myriny. Nieustraszone bohaterki walczą o życie, lecz także o to, by dziedzictwo Amazonek nie przepadło na wieki."

Polecane książki

Praca dotyczy państwa nieopisywanego do tej pory w polskiej literaturze konstytucyjnej, zawiera: analizę rodzaju modelu systemu rządów, który obowiązywał w Chorwacji od chwili odbudowy niepodległego państwa po dzień dzisiejszy; przedstawia jego ewolucję oraz opis relacji między normami konstytucyjny...
Sonia nigdy nie przypuszczała, jak bardzo niezwykły może być wakacyjny obóz. Nawet taki organizowany w Egipcie. Podczas wyjazdu od samego początku dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Dziewczyna zaczyna widzieć to, o czym wcześniej nawet jej się nie śniło. Spotyka ludzi, którzy potrafią więcej niż inni....
Trzymający w napięciu literacki thriller, a zarazem pełna emocji opowieść o zdradzonych ideałach, wiecznej miłości, odwlekanej zemście i o tym, jak nieubłagany potrafi być los Gonzalo Gil, niespełniony zawodowo prawnik, wiedzie życie, w którym czuje się obco. Codziennie zmaga się z manipulacjami ws...
Mężczyźni ze słynącego ze skandali rodu Wilde’ów łamią konwenanse i damskie serca. Lecz szukają prawdziwej miłości – jak legendarni kochankowie… Sophie Fortin nie spodziewała się, że na balu maskowym pocałuje ją przystojny pirat. Jej zachwyt gaśnie, gdy dowiaduje się, że zamaskowany dżentelmen to lo...
Repetytoria Becka adresowane są do studentów prawa oraz aplikantów. Opracowania ukazujące się w tej serii pomogą w szybkim przygotowaniu się do egzaminów i kolokwiów. Materiał poszczególnych pozycji, jego układ i ujęcie porządkują i sprawdzają wiedzę z danej dziedziny prawa. Repetytorium „Postępow...
Pierwszy tom Historii zimnej wojny skupia się na genezie oraz pierwszych latach konfliktu. W pierwszej wszechstronnej, historycznej analizie tego okresu dziejów zespół czołowych naukowców pokazuje, jak zimna wojna wyewoluowała z geopolitycznego, ideologicznego, gospodarczego i społeczno-politycz...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anne Fortier

Tytuł oryginału:

THE LOST SISTERHOOD

Copyright © 2014 by Anne Fortier

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Joanna Rodkiewicz, Jolanta Olejniczak-Kulan

ISBN: 978-83-7999-380-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Amazonki

Mityczne plemię wojowniczek. Nazwa ta jest powszechnie rozumiana jako „bezpierśne” (a– bez;maza – pierś) – wieść niesie, że Amazonki wyrywały sobie albo wypalały prawą pierś, by nie przeszkadzała im w rzucie włócznią […]. Społeczność Amazonek służy za dowód, że w czasach prehistorycznych istniał matriarchat. Taka koncepcja stanowi kuszącą kontrę dla męskich uprzedzeń, ale wypacza istotę mitu.

OKSFORD CLASSICAL DICTIONARY

Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość.

GEORGE ORWELL

PROLOG

Młodzi mężczyźni w rekordowym tempie ukończyli trening. Było to jeden z nielicznych pogodnych poranków w Oksfordzie, gdy mgły podnosiły się znad rzeki tuż przed dziobem, jakby natura czekała na tę chwilę i na tę załogę, by wreszcie się zaprezentować.

Haz czuł się niezwyciężony, gdy wraz z kolegami wracał do kolegium, przecinając Christ Church Meadow w blasku wschodzącego słońca. Jego euforię szybko jednak zgasił pedel, który przywołał go szorstkim gestem, gdy tylko mężczyźni weszli na czworokątny dziedziniec.

– To przyszło do pana. – Uwalany atramentem kciuk wskazał przedmiot leżący na blacie. – Jakieś dziesięć minut temu. Właśnie miałem wzywać dziekana…

– Co to jest? – spytał Haz, wyciągając szyję. – I skąd…? – Urwał, gdy tylko poznał zawartość płóciennego kosza. Na poduszce, przykryte kocykiem, spało dziecko.

Haz nie umiał znaleźć właściwych angielskich słów, by wyrazić chaos, który powstał w jego głowie. Widywał już w życiu niemowlęta, oczywiście, ale nie spodziewał się zobaczyć jedno z nich w wilgotnej portierni, w otoczeniu worków z pocztą i zapomnianych parasolek.

– Właśnie, proszę pana. – Pedel ściągnął kosmate brwi w wyrazie krępującego współczucia. – Ale może w tym liście – podał młodzieńcowi kopertę przymocowaną sznurkiem do kosza – znajdzie pan jakieś wyjaśnienie.

CZĘŚĆ IZMIERZCHROZDZIAŁ 1

Dni dziewięć wciąż pędzony wichrami zajadłemi,

Aż w dziesiątym nareszcie dobiłem do ziemi

Lotofagów…1

HOMER, Odyseja

OKSFORD W ANGLII

CZASY OBECNE

Na swój niejasny sposób babcia dołożyła wszelkich starań, by przygotować mnie na okrucieństwa i rzezie. Tętent kopyt, pędzące rydwany, bezwzględni łupieżcy… dzięki niej już jako dziesięciolatka mniej więcej orientowałam się w tych tematach.

Niestety, również dzięki babci sądziłam, że świat to wspaniałe pole walki, podczas gdy okazał się on zupełnie inny. Powody do walki były mizerne, ludzie nijacy i tchórzliwi; moje umiejętności Amazonki wydawały się w tych okolicznościach bezsensowne i niepotrzebne. A już na pewno żadna z nauk, które babcia przekazała mi w czasie naszych długich popołudni przy herbatce miętowej w towarzystwie przywidzianych potworów, nie przygotowała mnie na walkę ze szkwałami i prądami środowiska akademickiego. W tej kipieli nie miałam szans utrzymać się na powierzchni.

W to konkretne październikowe popołudnie – w dniu, gdy wszystko się zaczęło – powalił mnie nagły podmuch gniewu w połowie prelekcji, którą wygłaszałam na konferencji. Za namową wszechmocnego profesora Vandenboscha siedzącego w pierwszym rzędzie moderatorka dyskusji zerwała się na równe nogi i niepewnie przeciągnęła palcem po gardle, powiadamiając mnie, że na dokończenie wystąpienia mam dokładnie zero minut. Zerknęłam na zegarek i upewniłam się, że idealnie mieszczę się w czasie. Od łaskawości znamienitych uczonych zależała moja kariera naukowa.

– Kończąc już… – zerknęłam na profesora Vandenboscha, który siedział ze skrzyżowanymi rękoma i nogami, przyglądając mi się wojowniczo – podkreślę, że wbrew wszelkim plastycznym opisom owych zwyczajów godowych greccy autorzy awanturnicze Amazonki postrzegali tylko jako fikcyjne, quasi-erotyczne playmate.

Przez audytorium przetoczył się szmer uznania. Wszyscy byli przemoczeni i dość posępni, ponieważ przyszli tu z zalanego deszczem dziedzińca, ale moja prelekcja najwyraźniej odrobinę podniosła temperaturę w pomieszczeniu.

– Niemniej – skinieniem głowy zapewniłam moderatorkę, że zbliżam się do końca – świadomość, że krwiożercze wojowniczki są czystą fikcją, nie powstrzymała naszych pisarzy przed wykorzystaniem ich postaci w powiastkach umoralniających traktujących o zagrożeniach związanych z nieograniczoną swobodą niewieścią. Dlaczego? – Rozejrzałam się po słuchaczach, usiłując oszacować liczbę sojuszników. – Dlaczego Grecy uważali, że żonę trzeba zamknąć w domu? Nie wiadomo. Ale na pewno to straszenie Amazonkami służyło do uzasadniania ich mizoginii.

Gdy tylko ucichły oklaski, profesor Vandenbosch, lekceważąc moderatorkę, wstał i powiódł dokoła surowym wzrokiem. Samym spojrzeniem skosił wiele ochoczo podniesionych rąk. Następnie odwrócił się do mnie z uśmieszkiem na szacownej twarzy.

– Dziękuję, doktor Morgan. Z satysfakcją stwierdzam, że nie jestem już najbardziej staroświeckim badaczem w Oksfordzie. Ze względu na panią mam nadzieję, że na uczelni pewnego dnia znowu pojawi się zapotrzebowanie na feminizm; reszta z nas, podkreślę z ulgą, dawno już minęła ten etap i zakopała topór wojenny.

Chociaż ukrył swój atak pod pozorami żartu, był on tak szokujący, że nikt się nie roześmiał. Nawet ja, uwięziona za mównicą, byłam zbyt wstrząśnięta, by próbować riposty. Większość słuchaczy stała po mojej stronie, to na pewno – a jednak nikt się nie ośmielił wystąpić w mojej obronie. Na sali zapadła cisza tak całkowita, że dało się słyszeć słaby brzdęk kropel deszczu o miedziany dach.

Dziesięć żenujących minut później mogłam nareszcie uciec z auli w wilgotną październikową mgłę. Owijając się ciaśniej szalem, próbowałam wyobrazić sobie dzbanek z herbatą czekający na mnie w domu… ale i tak ciągle czułam, jak szaleje we mnie wściekłość.

Profesor Vandenbosch nigdy mnie nie lubił. Jak mi złośliwie doniesiono – swego czasu zabawiał kolegów fantazją, że zostałam uprowadzona z Oksfordu, by zagrać w dziewczyńskim serialu telewizyjnym. Osobiście wyznawałam teorię, że wykorzystuje mnie w rozgrywkach ze swoją rywalką, a moją mentorką Katherine Kent, sądząc, że zdoła osłabić jej pozycję przez atakowanie jej faworytów.

Katherine oczywiście ostrzegała mnie przed wygłaszaniem kolejnej prelekcji o Amazonkach. „Jeśli dalej będziesz podążać tą drogą badań, staniesz się akademicką padliną” – powiedziała, jak zawsze bezceremonialna.

Nie chciałam jej wierzyć. Uważałam, że pewnego dnia temat rozgorzeje i profesor Vandenbosch nie zdoła zdusić płomieni. Gdybym tylko znalazła czas, by dokończyć swoją książkę, albo – tak by było najlepiej – dopadłabym Historii Amazonum. Jeszcze jeden list do Stambułu, tym razem pisany odręcznie, i może magiczna komnata Grigora Reznika wreszcie stanie przede mną otworem. Musiałam spróbować, byłam to winna babci.

Biegnąc deszczową ulicą, z kołnierzem bluzki podniesionym w obronie przed żywiołami, nawet nie zauważyłam, że ktoś za mną podąża, aż ten ktoś dogonił mnie na przejściu na High Street i pozwolił sobie osłonić mnie swoim parasolem. Wyglądał na żwawego sześćdziesięciolatka i na pewno nie był naukowcem; pod nieskalanym trenczem dostrzegłam drogi garnitur i podejrzewałam, że skarpetki ma dopasowane do krawata.

– Doktor Morgan – zaczął, zdradzając akcentem południowoafrykańskie pochodzenie. – Podobało mi się pani wystąpienie. Poświęci mi pani chwilę? – Ruchem głowy wskazał Grand Café po drugiej stronie ulicy. – Mogę pani postawić drinka? Sądząc z wyglądu, na pewno by się przydał.

– Bardzo to miłe z pańskiej strony – zerknęłam na zegarek – ale niestety jestem już spóźniona na inne spotkanie. – I naprawdę byłam spóźniona. Przez cały tydzień trwał nabór do uniwersyteckiego klubu szermierczego i obiecałam, że wpadnę po godzinach pomóc w demonstracji sprzętu. Jak się okazało, to zadanie idealnie się zgrało w czasie z moim obecnym nastrojem, bo chętnie bym teraz pchnęła kilku wyimaginowanych przeciwników.

– Ach. – Nieznajomy nadal podążał za mną ulicą, końcami drutów parasola dźgając mnie we włosy. – A później? Ma pani wolny wieczór?

Zawahałam się. W oczach tego mężczyzny było coś niepokojącego; miały nadzwyczajną przenikliwość i nutę cynizmu. Trochę skojarzyły mi się z oczyma sów przycupniętych na szczycie biblioteczki w gabinecie mojego ojca.

Zamiast skręcić w ciemną i na ogół pustawą Magpie Lane, stanęłam na rogu z przyjaznym, w założeniu, uśmiechem.

– Chyba nie dosłyszałam pańskiego nazwiska?

– John Ludwig. Proszę… – Chwilę przetrząsał kieszenie, ale ostatecznie się skrzywił. – Nie mam wizytówek. Nieważne. Mam dla pani zaproszenie. – Przyjrzał mi się uważnie, jakby chciał się upewnić co do mojej wartości. – Fundacja, z którą współpracuję, dokonała sensacyjnego odkrycia. – Przerwał i ściągnął brwi, najwyraźniej niezadowolony z obecności w miejscu publicznym. – Na pewno nie mogę pani postawić drinka?

Wbrew wcześniejszym obawom nie mogłam powstrzymać ciekawości.

– Może umówimy się na jutro? – zaproponowałam. – Na szybką kawę?

Pan Ludwig spojrzał na paru skulonych przechodniów i pochylił się ku mnie.

– Jutro – powiedział, zniżając głos do szeptu – będziemy już w drodze do Amsterdamu. Pani i ja. – Widząc wstrząs na mojej twarzy, miał czelność się uśmiechnąć. – Pierwszą klasą.

– Jasne! – Wysunęłam się spod parasola i ruszyłam w Magpie Lane. – Miłego dnia, panie Ludwig…

– Proszę zaczekać! – Popędził za mną i bez trudu mnie dogonił na nierównym chodniku. – Mówię o odkryciu, które zmienia historię, pisze ją od nowa. To najnowsze wykopalisko, wszystko w najgłębszej tajemnicy, i proszę sobie wyobrazić, że chcielibyśmy, by to pani mu się przyjrzała.

Zwolniłam kroku.

– Dlaczego ja? Nie jestem archeologiem. Jestem filologiem. Jak niewątpliwie pan wie, filologia nie zajmuje się kopaniem, lecz odczytywaniem i rozszyfrowywaniem…

– Właśnie! Nic dodać, nic ująć. – Pan Ludwig znowu sięgnął do kieszeni, w których wcześniej na próżno szukał wizytówki. Teraz wyjął pogięte zdjęcie. – Szukamy kogoś, kto zdoła to odczytać.

Nawet w panującym na Magpie Lane mroku dojrzałam, że fotografia przedstawia napis na czymś, co wygląda na starożytny mur.

– Gdzie to zrobiono? – spytałam.

– Tego nie mogę pani powiedzieć. Dopóki nie zgodzi się pani pojechać. – Pan Ludwig przysunął się bliżej, mówił głosem tak tajemniczym, że aż cichym. – Widzi pani, znaleźliśmy dowód, że Amazonki rzeczywiście istniały.

Ze zdumienia omal nie wybuchnęłam śmiechem.

– Niech pan sobie nie żartuje…

Pan Ludwig wyprostował się gwałtownie.

– Proszę wybaczyć, ale ja absolutnie nie żartuję. – Rozłożył ręce, razem z parasolem, żeby zademonstrować ogrom zagadnienia. – To pani dziedzina. Pani pasja. Nie mam racji?

– Ma pan, ale… – Zerknęłam na zdjęcie, nie mogąc się oprzeć pokusie. Mniej więcej co pół roku natykałam się na artykuł o archeologu, który twierdził, że znalazł ślady pochówku Amazonki albo wręcz legendarne miasto kobiet, Temiskyrę. Artykuły zwykle były opatrzone nagłówkiem NOWE ZNALEZISKO DOWODZI, ŻE AMAZONKI ISTNIAŁY NAPRAWDĘ, a ja zawsze ochoczo zabierałam się do lektury i zawsze na koniec odczuwałam tylko rozczarowanie. Owszem, kolejny ogorzały charakterniak w kurtce z kapturem spędził całe życie na przeczesywaniu regionu Morza Czarnego w poszukiwaniu kobiet pochowanych z bronią i końmi. I owszem, od czasu do czasu taki zatwardzialec znajdował dowód na istnienie prehistorycznego plemienia, które nie zabraniało kobietom jazdy konnej czy noszenia broni. Aby twierdzić jednak, że te kobiety żyły w wyłącznie kobiecej amazońskiej społeczności, która od czasu do czasu ścierała się ze starożytnymi Grekami w widowiskowych bitwach… cóż, to trochę tak, jakby znaleźć szkielet dinozaura i wydedukować, że kiedyś naprawdę żyły na Ziemi zionące ogniem baśniowe smoki.

Pan Ludwig patrzył na mnie sowimi oczami.

– Naprawdę mam uwierzyć, że spędziwszy jakieś dziewięć lat na poszukiwaniu Amazonek, ani trochę nie chce pani udowodnić, że one rzeczywiście istniały? – Ruchem głowy wskazał fotografię, którą trzymałam. – Patrzy pani na dotychczas nieodczytane pismo Amazonek i proszę przyjąć do wiadomości: to pani właśnie ma szansę być pierwszym badaczem, który spróbuje je odczytać. Poza tym zamierzamy sowicie wynagrodzić pani poświęcony czas. Pięć tysięcy dolarów za tydzień pracy…

– Chwileczkę – powiedziałam, szczękając zębami z zimna i szoku. – Skąd pewność, że ta inskrypcja ma cokolwiek wspólnego z Amazonkami? – Machnęłam mu przed nosem fotografią. – Dopiero co mi pan powiedział, że jeszcze tego nie odczytano…

– Aha! – Pan Ludwig wymierzył palec w mój nos, niemal go dotykając. – Takiego właśnie bystrego umysłu nam trzeba. Proszę – sięgnął do wewnętrznej kieszeni, po czym podał mi kopertę. – To pani bilet na samolot. Jutro po południu odlatujemy z Gatwick. Do zobaczenia przy odprawie.

I tyle. W ogóle nie czekając na moją reakcję, pan Ludwig po prostu się odwrócił i odszedł, po czym zniknął wśród przechodniów na High Street, ani razu nie oglądając się za siebie.

ROZDZIAŁ 2

Gwiazdy migocące wokół księżyca

natychmiast tracą swoje światło, bledną,

kiedy on, wspaniały, srebrnym blaskiem

świeci nad ziemią2.

SAFONA

Zanim dotarłam do Senior Common Room, większość wydziału zdążyła się zebrać przy drinkach. Z powodu pospiesznej wizyty w klubie szermierczym nie miałam już czasu się odświeżyć i gdy weszłam na salę, usłyszałam kilka szeptanych uwag na temat Miss America, która znów się spóźnia na kolację. Ale uśmiechnęłam się tylko i udałam, że ich nie słyszę. Mogłam przecież siedzieć w bibliotece pogrążona w letargu nad starożytnym rękopisem w jakimś zakurzonym kącie – co stanowiło bezwzględnie doskonałą wymówkę, by się pojawić w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu, wyglądając jak przybysz co najmniej z renesansu. Oni wszyscy mieli w zwyczaju tak właśnie robić.

Niestety, wiedziałam doskonale, że tytuł Miss America nie jest w zamierzeniu komplementem. Choć trudno zaprzeczyć, że jestem o pół głowy wyższa od większości ludzi, a natura mnie wyposażyła – jak zauważał ojciec, ilekroć rozpuszczałam blond włosy – w zwodniczo anielską powierzchowność, to przezwisko niewątpliwie miało się odnosić do moich manier, czy raczej do ewidentnego ich braku. Wyglądało na to, że zawsze będzie mnie prześladować fakt, że moja matka jest Amerykanką i że to jej słownictwo rządziło w naszym domu. Choć mój ojciec jest Brytyjczykiem w każdym calu, a ja dorastałam w otoczeniu Brytyjczyków, amerykańskie wyrażenia na ogół przychodziły mi naturalnie. Najwyraźniej ktoś ze starszyzny wydziału podsłuchał, jak zamieniam kosz na śmieci w śmietnik – a niewykluczone nawet, że widziano, jak biegam wyłącznie w prostackim celu zachowania formy – i niezwłocznie orzeczono, że głębsza analiza mojej osobowości jest absolutnie zbędna.

– Diana! – Moja mentorka Katherine Kent niecierpliwym gestem wezwała mnie do swego boku. – Jak poszło na konferencji?

Jej sposób bycia niezmiennie przywodził na myśl skojarzenie z karabinem maszynowym i zawsze mnie tym zbijała z tropu. Poczułam, że moja odwaga pierzcha.

– Całkiem nieźle. Frekwencja wręcz dopisała, można by…

– Przypomnisz mi temat swego wystąpienia?

– Cóż… – Próbowałam się uśmiechnąć. Nie dało się w bezpieczny sposób przekazać informacji, że zignorowałam jej radę. – Trochę się spieszyłam…

Oczy Katherine Kent zamieniły się w szparki. Osadzone w twarzy naznaczonej dyscypliną mentalną, okolonej włosami ostrzyżonymi tak krótko, że można je było niesłusznie uznać za ekstrawagancję, były zawsze uderzająco żywe, a do tego miały rzadki, olśniewająco turkusowy kolor. Wyglądały jak kryształy osadzone w cynowym naczyniu. Zazwyczaj połyskiwały irytacją, ale nauczyłam się już, że to jej naturalny sposób obcowania z ludźmi, którzy tak naprawdę zasłużyli sobie na jej szacunek.

Właśnie przez salę przepłynęła fala entuzjazmu. Z ulgą stwierdziwszy, że Katherine na chwilę się zdekoncentrowała, zrobiłam w tył zwrot, by zobaczyć, kto zdołał przybyć jeszcze później niż ja, a i tak został powitany jak bożyszcze.

Ależ oczywiście. James Moselane.

– Tutaj! – Ramię Katherine raz jeszcze powędrowało w górę, z niecierpliwym pstryknięciem palców, którego nikt nigdy nie ośmielił się zlekceważyć.

– Kate. – James powitał szacowną damę uściskiem dłoni, zgodnie z jej oczekiwaniem. – Dziękuję za recenzję w „Quarterly”. Nie wątpię, że na nią nie zasłużyłem. – Dopiero teraz mnie zauważył. – Och, witaj, Morg. Nie widziałem cię.

Co idealnie mi odpowiadało. Bo ilekroć James Moselane wchodził do pomieszczenia, w którym się znajdowałam, potrzebowałam kilku minut na okiełznanie płatów czołowych. To straszne, że w dojrzałym i odpowiedzialnym wieku dwudziestu ośmiu lat musiałam z takim trudem szukać choćby odrobiny wyrafinowania, a do tego – co jeszcze bardziej denerwujące – byłam pewna, że wszyscy dokoła widzą, że się czerwienię, i wyciągają absolutnie trafne wnioski.

W porównaniu z innymi uczonymi James był niezwykle atrakcyjnym okazem. Jakoś przeczył starej maksymie, że ci, co stali pierwsi w kolejce po wybitny umysł, w kolejce po urodę wylądowali na końcu. Choć wypchana ilością szarej materii wyższą niż średnia, jego głowa była zwieńczona gęstą grzywą kasztanowych włosów, a twarz, mimo że należała do trzydziestotrzylatka, pozostała nieskalaną skarbnicą chłopięcego uroku. Jakby tego było mało, ojciec Jamesa, lord Moselane, posiadał jedną z najświetniejszych kolekcji starożytnej rzeźby w kraju. Innymi słowy, ze wszystkich mężczyzn, jakich spotkałam, James jako jedyny był bardziej księciem niż żabą.

– Diana wygłosiła dzisiaj prelekcję – poinformowała go profesor Kent. – Właśnie próbuję wyciągnąć od niej jej temat.

James zerknął na mnie porozumiewawczo.

– Słyszałem, że dobrze jej poszło.

Wdzięczna za wybawienie, roześmiałam się i starłam z czoła kroplę wilgoci. Był to pot od maski szermierczej, który uwiązł mi we włosach, ale miałam nadzieję, że James uzna go za pozostałość po niedawnym prysznicu.

– Jesteś dla mnie zbyt łaskawy. A u ciebie co nowego? Studentki dosłały ci jakieś listy samobójcze?

Nagle zadzwoniono na kolację i wszyscy zaczęli wychodzić gęsiego z pomieszczenia dla wykładowców. Rozmowa została chwilowo zawieszona, gdy nasza mała procesja pokonała schody, w mżawce przecięła dziedziniec i uformowana w dostojne pary weszła do wielkiej sali kolegium.

Wszyscy studenci wstali ze swoich ławek, podczas gdy my podążaliśmy przejściem do Wysokiego Stołu, ustawionego na podwyższeniu w głębi pomieszczenia, a kiedy siadłam na wyznaczonym mi krześle, aż nadto poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. A raczej wszyscy obecni wpatrywali się w Jamesa, który usiadł obok mnie, a wyglądał niezmiernie przystojnie i niezwykle swobodnie w swojej czarnej todze. Całkiem jak książę Tudor na dworze.

– Głowa do góry, młoda damo – rzucił pod nosem, gdy steward nalewał wina. – Wiem z wiarygodnego źródła, że twojej dzisiejszej prelekcji niczego nie brakowało.

Spojrzałam na niego z nadzieją. W powszechnej opinii James był akademicką supergwiazdą, a już sama lista jego publikacji sprawiała, że większość jego rówieśników wyglądała jak blade księżyce uwiązane do swych nudnych orbit.

– Więc dlaczego nikt nie mówi absolutnie nic?

– A co mieliby mówić? – James z lubością zabrał się za swoją przystawkę. – Przypuściłaś na nich atak spoconych wojowniczek w futrzanych butach i drucianych bikini. To są naukowcy, na miłość boską. Ciesz się, że nikt nie padł na zawał.

Roześmiałam się w serwetkę.

– Powinnam była zrobić pokaz slajdów. Może wreszcie pozbyłabym się profesora Vandenboscha…

– Morg… – James spojrzał na mnie TYM wzrokiem. Wzrokiem, który mówił, że widzę tylko wierzchołek jego myśli. – Wiesz, że profesor Vandenbosch ma czterysta lat. Był tu na długo przed nami i będzie tu jeszcze długo po tym, jak my pójdziemy na zieloną trawkę. Nie drażnij się z nim.

– Och, daj spokój!

– Nie żartuję. – Po raz kolejny orzechowe spojrzenie Jamesa ucięło nasze wesołe prześmiechy. – Jesteś niebywale utalentowana, Morg. Mówię poważnie. Ale żeby tutaj odnieść sukces, talent ci nie wystarczy. – Uśmiechnął się, może by osłodzić krytykę. – Posłuchaj doświadczonego szefa kuchni: nie możesz wiecznie gotować zupy na kościach starych Amazonek. – Z tymi słowy podniósł kieliszek w porozumiewawczym toaście, ale równie dobrze mógł chlusnąć mi w twarz jego zawartością.

– Oczywiście. – Spuściłam wzrok, by ukryć swoje cierpienie. Te słowa nie były dla mnie nowością, ale gdy padły z jego ust, przeszyły bólem moje serce. – Rozumiem.

– Świetnie. – James zakołysał kilkakrotnie winem i dopiero wtedy je wypił. – Za młode – brzmiał jego ostateczny werdykt, gdy opuścił kieliszek. – Za mało złożone. Cóż za paskudztwo, u diabła.

James i ja urodziliśmy się dosłownie o rzut kamieniem, ale w dwóch zupełnie różnych światach. Z rodziny Moselane’ów my, śmiertelnicy, widywaliśmy jedynie drogie samochody z przyciemnionymi szybami jadące o wiele za szybko przez naszą spokojną wioskę i przystające na kilka sekund, gdy otwierała się brama elektryczna, odsłaniając bezkres podjazdu. I jeszcze od czasu do czasu przez zarośla jeżynowe otaczające ich prywatny raj mogliśmy rzucić okiem na ludzi grających w oddali w krykieta albo w tenisa na trawie w parku należącym do posiadłości. Podmuch wiatru niósł ich śmiech jak papierek po cukierku.

Chociaż wszyscy w miasteczku znali imiona i wiek dzieci jaśnie państwa Moselane’ów, one same były nam równie dalekie jak postacie z książek. Młody pan James i jego siostry chodzili do szkół z internatem – najlepszych w kraju, oczywiście – więc nigdy nie pojawiali się w okolicy w ciągu roku szkolnego, a niemal wszystkie swoje wakacje spędzali bodajże z kolegami w dalekich zamkach Szkocji.

Choć syn i dziedzic lorda Moselane’a był zaledwie szopą kasztanowych włosów w pierwszej ławce podczas dorocznej mszy bożonarodzeniowej, i tak wiódł doskonale pełnoprawne życie w moich marzeniach. Ilekroć wychodziłam z rodzicami na niedzielny spacer – i przez jakiś czas również z babcią – w podskokach wypuszczałam się przed nich przez las w nadziei, że napotkam go jadącego konno, a jego domniemana peleryna będzie trzepotała stylowo na wietrze… nawet jeśli wiedziałam, że on przebywa akurat w Eton, a później w Oksfordzie, i że w pobliżu nie ma nikogo poza mną i moimi niepoważnymi wymysłami.

W tym swoim wyobrażonym świecie nie żyłam jednak całkiem sama. Bo odkąd pamiętam, moja matka usychała z tęsknoty, by zaznajomić się z Moselane’ami, bądź co bądź naszymi sąsiadami. Według jej obliczeń fakt, że mój ojciec pełnił funkcję dyrektora miejscowej szkoły, powinien umieścić nas w szeregu osób szanowanych i cenionych i w ten sposób uczynić nas widocznymi nawet z posiadłości na wzgórzu. Gdy jednak większość swojego zamężnego życia spędziła na próżnym wypatrywaniu zaproszenia na kolację opatrzonego tłoczonym krzyżem, ostatecznie musiała uznać, że nasi jaśniepaństwo używają innego towarzyskiego liczydła niż ona.

Zawsze stanowiło dla mnie zagadkę, dlaczego moją matkę – taką z krwi i kości Amerykankę– pomimo tych wszystkich gorzkich rozczarowań niezmiennie ciągnęło ku wielkopańskiej posiadłości. Tyle lat wolontariatu w przedsięwzięciach charytatywnych milady w nadziei, że zostanie rozpoznana. Tyle lat skrupulatnego przycinania jakichś sześciu metrów ligustrowego żywopłotu, który zrządzeniem losu oddzielał najdalszy zakątek parku jaśniepaństwa od naszej grządki kapuścianej za domem… wszystko na nic.

Zanim przeniosłam się do Oksfordu robić doktorat, nabrałam przekonania, że obie już dawno się wyleczyłyśmy z tych bezowocnych bzdur, a przekonanie to było tak silne, że ponad rok zajęło mi rozszyfrowanie tajnego planu, w ramach którego matka odwiedzała mnie co trzy tygodnie, a przy każdej wizycie nalegała, byśmy razem odkrywały uroki szacownego grodu.

Zaczęłyśmy od zwiedzania każdego gmachu kolegium w mieście i trzeba przyznać, że świetnie się bawiłyśmy. Mojej matce nigdy dość gotyckich dziedzińców i krużganków, tak innych od wszystkiego, co poznała w dzieciństwie. Ilekroć sądziła, że nie patrzę, ukradkiem starała się zwędzić coś do torebki w charakterze małej pamiątki – jakiś kamyczek, ołówek zostawiony na stopniu schodów, gałązkę tymianku z zielnika – a ja czułam trochę wstyd na myśl, że po tylu latach wciąż niewiele wiem o tym, co się dzieje w jej wewnętrznym świecie.

Po obejściu kolegiów zaczęłyśmy chodzić na koncerty i inne imprezy, w tym dziwne zawody sportowe. Moja matka nagle poczuła nienaturalne zainteresowanie krykietem, następnie rugby, a wreszcie tenisem. Oczywiście z perspektywy czasu wiem, że powinnam była zgadnąć, że te z pozoru impulsywne zajęcia stanowiły część kampanii, której cel był zawsze ten sam.

James.

Nie wiedzieć czemu, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak doskonale systematyczne są nasze eskapady po mieście i jak pieczołowicie moja matka planuje trasy, a później trzyma się ich bez względu na pogodę… aż do dnia, gdy wreszcie chwyciła mnie za łokieć i wykrzyknęła głosem krzyżowca, którego oczom w końcu ukazał się Święty Graal: „No, jest!”.

I rzeczywiście, był, wychodził z Blackwell’s na Broad Street, balansując stosem książek i kubkiem z kawą. Gdyby nie moja matka, w życiu bym go nie rozpoznała, ale też nie spędziłam ostatnich dziesięciu lat na aktualizowaniu danych o procesie dorastania naszego celu za pomocą lornetki i tabloidów. Dla mnie James Moselane wciąż był pokwitającym księciem w zaczarowanym lesie, podczas gdy z księgarni wychodził dorosły mężczyzna o doskonałych proporcjach – wysoki i wysportowany, aczkolwiek całkowicie nieprzygotowany na czekającą nań zasadzkę.

– Cóż za zbieg okoliczności! – Moja matka przeszła przez Broad Street i odcięła mu drogę, zanim zauważył jej nadejście. – Nawet nie wiedziałam, że jest pan w Oksfordzie. Zapewne nie poznał pan Diany…

Dopiero wtedy mama zdała sobie sprawę, że mnie nie ma obok niej, i obróciła się, by uraczyć mnie miną aż nadto wymowną. Nigdy nie należałam do bojaźliwych, ale porażona ogromem potworności nagłego odkrycia, że o to, właśnie o to nam cały czas chodziło, niemal rzuciłam się do ucieczki.

Chociaż James nie mógł zobaczyć jej wściekłej miny, ponad wszelką wątpliwość zauważył jej gorączkowe gesty i zdruzgotanie na mojej twarzy. Tylko ktoś nadzwyczajnie powolny nie pojąłby sedna sytuacji w mgnieniu oka. James jednak, trzeba mu to przyznać, powitał nas z doskonałą serdecznością.

– I jak ci się podoba w Oksfordzie? – spytał mnie, wciąż balansując kawą na szczycie sterty książek. – Przepraszam, mogłabyś powtórzyć, jak się nazywasz?

– Diana Morgan – odparła moja matka. – Tak jak lady Diana. O, zapiszę panu. – Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek kartki, niepomna moich trącań i szeptanych błagań. – A jej kolegium, oczywiście…

– Mamo! – Musiałam zmobilizować całą siłę woli, by powstrzymać ją od zapisania również mojego numeru telefonu, ona zaś była na mnie niezwykle wściekła, że ją mityguję, zanim zdążyła wyczerpać cały swój bezwstydny repertuar.

Nie dziwota, że od tego czasu nie widziałyśmy Jamesa na oczy. Najpewniej nigdy bym go już nie zobaczyła, gdyby nie Katherine Kent. Tuż przed Bożym Narodzeniem następnego roku zaprosiła mnie na przyjęcie w Ashmolean Museum – przyjęcie, jak się okazało, z okazji niedawnego podarowania starożytnych artefaktów przez Moselane Manor Collection.

– Chodź! – Odciągnęła mnie od świetnego posągu egipskiej bogini Izydy i pewnym kursem prowadziła przez wytworny tłum. – Chcę cię komuś przedstawić. Moselane’owie są bardzo przydatni. – Jako kobieta o znikomej cierpliwości Katherine doprowadziła do perfekcji sztukę wcinania się w cudze rozmowy w samym środku i porywania upatrzonej ofiary. – James! To Diana. Wyjątkowo uzdolniona. Chce wiedzieć, kto wybielił waszą Izydę.

Niemal zakrztusiwszy się szampanem, James odwrócił się do nas. W swoim garniturze i krawacie wyglądał tak kusząco przystojnie, że moje niegdysiejsze fantazje w okamgnieniu wróciły galopem na miejsce.

– Ja ją tylko podziwiałam – zapewniłam pospiesznie. – Ktokolwiek ją znalazł i przywiózł do Anglii, musiał się narazić na klątwę faraona.

– Mój przodek. Pierwszy lord Moselane. – Zadziwiające, ale James sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie pamiętał naszego poprzedniego spotkania. A jego uśmiech wręcz sugerował, że na spotkanie właśnie takiej kobiety jak ja miał nadzieję dzisiejszego wieczoru. – Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat we śnie, w spokoju. W każdym razie my lubimy tak myśleć. – Uścisnął mi dłoń i nie spieszył się, by ten uścisk zakończyć. – Bardzo mi miło panią poznać.

– Szczerze mówiąc – niechętnie cofnęłam dłoń – poznaliśmy się w zeszłym roku. Przed Blackwell’s. – Jeszcze zanim te słowa wypłynęły z moich ust, wzdrygnęłam się na swoją zdradziecką szczerość. Już po kilku sekundach trybiki w Jamesowej głowie zaskoczyły, i patrzenie na to nie było miłe.

– Rzeczywiście – powiedział powoli. – Zgadza się. Tak… już mieliśmy przyjemność…

Ale wyraz jego orzechowych oczu zupełnie nie kojarzył się z przyjemnością.

W istocie, w najbliższych miesiącach, ilekroć posłusznie umawialiśmy się na kawę – zawsze nakłaniani przez Katherine Kent – pierwsze pytanie Jamesa, a mianowicie: „Co u twojej matki?”, ustawiało ton naszej rozmowy i przypominało mi, dlaczego nasza kawa nigdy nie ewoluuje w lunch. Był uprzejmy, oczywiście, i od czasu do czasu posyłał mi spojrzenie, od którego nadzieja trzepotała w moim ciele. Ale na ogół nieustannie traktował mnie z niezłomną rycerskością, jakbym była nietykalną dziewicą, którą chronić poprzysiągł.

Może to wszystko wina mojej matki. A może częściowo tego, że James – jak to kiedyś niezmiernie trafnie ujął mój ojciec – urodził się ze srebrną łyżeczką w dupie. Czystość błękitnej krwi, te rzeczy. W takim wypadku mogłabym się stroić i wygładzać piórka ile wlezie. Synowi lorda Moselane’a nigdy nie przyjdzie do głowy, że należymy do tego samego gatunku.

Z tych rozmyślań snutych przy Wysokim Stole wyrwała mnie ręka, która zabierała talerz z moją nietkniętą przystawką. James siedział obok z głową nachyloną jak do modlitwy, sprawdzając telefon pod krochmaloną serwetką. Sięgnęłam dyskretnie do swojej torebki, wyjęłam zdjęcie, które dostałam od pana Ludwiga, i podsunęłam mu.

– Co z tego rozumiesz?

James przechylił się, by obejrzeć je dokładnie.

– Szacowana data?

– Powiedziałabym, że dziesięć dni – zażartowałam – sądząc z zagiętego narożnika i zniszczonych krawędzi. Jeśli chodzi o inskrypcję… wiem tyle co ty.

Zmrużył oczy, wyraźnie zaintrygowany.

– Kto ci to dał?

– Tajemniczy mężczyzna – odparłam z rozmyślnym dramatyzmem – który powiedział, że to zdjęcie stanowi dowód na istnienie Amazonek…

– Co to takiego? – Katherine Kent wyciągnęła rękę, by wyrwać zdjęcie z mojej dłoni i przyjrzeć mu się w blasku świecy. – Gdzie to zrobiono?

– Nie mam pojęcia. – Mile zaskoczona ich zainteresowaniem, szybko nakreśliłam sedno dziwnego popołudniowego spotkania. Kiedy jednak dotarłam do oferty pana Ludwiga dotyczącej odczytania pisma Amazonek, James z jękiem opadł na oparcie.

– Irytujące! – Katherine oddała mi zdjęcie ze zdumioną miną. – To zdjęcie mogło być zrobione gdziekolwiek. Gdybyśmy tylko znali nazwę jego fundacji…

Skurczyłam się pod jej groźnym spojrzeniem. Najwyraźniej uważała, że popełniłam błąd, nie wyciągając więcej informacji od pana Ludwiga, i miała rację.

– Myślę, że mają siedzibę w Amsterdamie – powiedziałam. – Bo chce, żebym tam właśnie się udała.

– A to naprawdę ma jakieś znaczenie? – wtrącił się James. – Oczywiście, nie zamierzasz…

– Tak naprawdę – odparowałam, nie mogąc się oprzeć pokusie podrażnienia go choć trochę – byłam dość blisko przyjęcia propozycji. Niecodziennie jakiś nieznajomy na ulicy proponuje mi pięć tysięcy dolarów…

– Właśnie. – James uraczył mnie spojrzeniem pełnym potępienia. – Jakiś nieznajomy na ulicy. I co ty na to?

Uśmiechnęłam się, bo schlebiało mi, że potraktował to wszystko tak poważnie.

– Jestem zaciekawiona.

James pokręcił głową i pewnie rzuciłby kolejną szyderczą uwagę, gdyby Katherine – korzystając z przewagi geniuszu – nie uniosła ręki, by uciszyć nas oboje.

– I powiedział, że spotkacie się na lotnisku?

Zmieszana powagą w jej głosie, odchrząknęłam.

– Tak mi się wydaje.

James nie mógł dłużej milczeć.

– Oczywiście – wtrącił, mnąc serwetkę w kulę – nie zachęcasz Morg, by naprawdę odleciała z tym… Ludwigiem? Bóg jeden wie, do czego on jest zdolny…

Katherine wyprostowała się gwałtownie.

– Oczywiście, że nie! Nie mów głupstw. Próbuję jedynie rozgryźć, o co chodzi… kim są ci ludzie.

Dokładając usilnych starań, by nasza rozmowa odzyskała przyjazny ton, roześmiałam się.

– Ani trochę się nie zdziwię – powiedziałam – jeśli okaże się, że to któryś z moich leniwych studentów…

James spojrzał na mnie surowo.

– Mnie się to nie wydaje zabawne. Ktoś się zwrócił konkretnie do ciebie i nie sądzę, by chodziło o studenckie figle. Pamiętaj, żeby dokładnie zamknąć na noc drzwi.

ROZDZIAŁ 3

Kto bowiem spogląda na przyjaciela, spogląda jakby na własne odbicie.

CYCERO, O przyjaźni

Ciągle padało, gdy James odprowadził mnie do mojego mieszkania po drugiej stronie brukowanego dziedzińca, ostrożnie krocząc przez atramentowo czarne kałuże. Nigdy wcześniej nie odprowadzał mnie do domu. W najgorszym wypadku chociaż za ten miły postęp mogłam być wdzięczna panu Ludwigowi.

– Słuchaj, Morg – James wyciągnął ramię, by osłonić mnie przed deszczem, gdy stanęłam, by wyjąć klucze – sądzę, że nie powinnaś wyjeżdżać z kolegium na kilka dni. W każdym razie sama. Nigdy nie wiadomo…

Wpatrywałam się w niego, jakoś nie wierząc w jego szczerość.

– Nie bądź śmieszny.

– Jeśli będziesz chciała wyjechać – podjął, a deszcz kapał mu z włosów i kroplami sunął po jego szlachetnym obliczu – zadzwoń do mnie, a pojadę z tobą.

Nie same słowa, ale głęboki ton jego głosu zakradł się prosto do mojego ucha i odbił echem w jaskiniach moich uśpionych nadziei. Spragniona dalszego ciągu spojrzałam mu w oczy… ale deszcz i ciemność zepsuły efekt. Po niezręcznej pauzie wreszcie wydusiłam sztywne: „To bardzo miło z twojej strony”, na co James odrzekł po prostu głosem błahym jak zawsze: „Drobiazg. Musimy o ciebie dbać, prawda?”.

I odszedł, z rękoma w kieszeniach, pogwizdując żwawą melodię, podczas gdy ja wreszcie uciekłam do swojego mieszkania. Albo raczej do wielkiego, gustownie umeblowanego mieszkania służbowego, które technicznie rzecz biorąc nie było moje; należało do szanowanego profesora Larkina, który dogodnie został zaproszony na rok do Yale. Nie tylko ja ubiegałam się o roczne stanowisko wykładowcy zastępczego, ale byłam kobietą, a w kadrze kolegium od dawna brakowało tej konkretnej odmiany gatunkowej. W każdym razie takiego argumentu użyła Katherine Kent, by mnie zatrudniono.

Nie dostawałam pełnego uposażenia, ale dzięki przejęciu stanowiska profesora Larkina mogłam porzucić zawilgocone lokum na mieście i zamieszkać w kolegium. Jedynym problemem związanym z wykładaniem było obciążenie pracą. Miałam dni tak wypełnione zajęciami, że prawie nie zostawało mi czasu na własną pracę badawczą. A jeśli do końca roku nie dorobię się zestawu świeżych, oszałamiających publikacji pod swoim nazwiskiem, najpewniej nie mam szans na żaden etat. Wrócę do swojej sutereny na upiornej Cowley Road i będę pisać bezbarwne podania o pracę, odganiając myszy od czerstwych drożdżówek.

Nastawiłam czajnik, by zaparzyć sobie herbatkę na sen, i myślami powędrowałam ku wydarzeniom dnia. Skończyłam – nie dziwota – na panu Ludwigu. W ciągu paru chwil ten obcy człowiek zaprezentował mi się z olśniewającą gamą pokus: akademicka chwała, przygoda i tyle pieniędzy, by wystarczyło na pół roku wolności, poświęcenia się własnym badaniom. Może nawet wcisnęłabym w ten plan podróż do Stambułu, gdzie osobiście odwiedziłabym Grigora Reznika i namówiłabym go, by pokazał mi Historię Amazonum – jedyny oryginalny dokument o Amazonkach, którego jeszcze nie czytałam. W mojej głowie aż kipiało od pomysłów.

W zamian jednak pan Ludwig poprosił o tydzień mojego cennego czasu, i nawet gdybym była na tyle nieroztropna, by rozważać jego propozycję, nie miałam jak usprawiedliwić takiej nieobecności ledwie miesiąc po rozpoczęciu nowej pracy. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby mi pokazał jakiś oficjalny dokument, podpieczętowany i podpisany, nakreślający dokładnie, o co prosi mnie jego fundacja i jak to cudownie będzie wyglądało w moim CV… ale w obecnym stanie cała sprawa była zbyt niekonkretna, zbyt ryzykowna. Rzeczywiście, jak to Katherine Kent i James jasno wyłożyli przy kolacji – trzeba by kompletnie oszaleć, żeby tak po prostu odlecieć w nieznane.

Gdyby tylko pan Ludwig nie wypowiedział jednego magicznego słowa.

Amazonki.

Najwyraźniej wiedział o mojej naukowej obsesji na ten temat, bo w przeciwnym wypadku nie zwróciłby się do mnie. Ale co miałam wywnioskować z jego założenia, że zawzięcie szukam dowodu na istnienie Amazonek? Oczywiście nie mógł wiedzieć, jak bliski jest prawdy.

No bo skąd?

Zdaniem większości naukowców Amazonki żyły wyłącznie w mitologii greckiej, a ci, którzy twierdzą inaczej, to w najlepszym wypadku szaleni romantycy. Oczywiście całkiem możliwe, że świat prehistoryczny zamieszkiwały również wojowniczki, ale mity o Amazonkach oblegających Ateny albo biorących udział w wojnie trojańskiej należało uznać za wytwory bajarzy, którzy pragnęli oczarować swoich słuchaczy jak najbardziej fantastycznymi opowieściami.

Amazonki literatury klasycznej, zawsze wyjaśniałam swoim studentom, należało postrzegać jako poprzedniczki wampirów i zombie zamieszkujących dzisiejsze biblioteczki. Były to wytwory wyobraźni, straszliwe i nienaturalne ze swoimi zwyczajami szkolenia córek w rzemiośle wojennym i raz do roku łączące się w pary z przypadkowymi osobnikami płci męskiej. A jednocześnie te dzikie niewiasty miały – przynajmniej w oczach antycznych rzeźbiarzy i malarzy zdobiących wazy – ludzkie cechy na tyle pociągające, by wzbudzić nasze sekretne namiętności.

Zawsze bardzo uważałam, by nie wyjawiać własnych odczuć w tej kwestii; zainteresowanie wiedzą o Amazonkach już i tak źle o mnie świadczyło, ale ujawnienie wiary w ich istnienie byłoby jednoznacznym aktem akademickiego samounicestwienia.

Przygotowałam sobie herbatę i zasiadłam do studiowania fotografii od pana Ludwiga z użyciem szkła powiększającego. Spodziewałam się, że w inskrypcji na ścianie natychmiast rozpoznam jeden ze zwyczajnych alfabetów starożytnych. Gdy tak się nie stało, poczułam lekki dreszcz emocji. A po kolejnych kilku minutach wnikliwej analizy i rosnącej dezorientacji prawdopodobne ewentualności zaczęły przeskakiwać pomiędzy moimi neuronami z szybkością meldunków z pola bitwy.

Najbardziej zaintrygowała mnie uniwersalność symboli, która niemal uniemożliwiała powiązanie ich z konkretnym czasem i miejscem. Mogły zostać nakreślone na spękanej ścianie chwilę przed zrobieniem zdjęcia w ramach jakiegoś wymyślnego oszustwa, ale mogły też liczyć kilka tysięcy lat. A jednak… im dłużej na nie patrzyłam, tym silniej odczuwałam upiorne wrażenie, że je znam. Zupełnie jakby gdzieś, w dalekim zakątku mojej podświadomości, wierciła się drzemiąca bestia. Czy już się kiedyś zetknęłam z tymi symbolami? Jeśli tak, to ku mojej frustracji kontekst całkowicie mi umykał.

Tak się składało, że moja przyjaciółka z dzieciństwa, Rebecca, od trzech lat pracowała na stanowisku archeologicznym na Krecie i byłam pewna, że doskonale wie, jakie organizacje prowadzą tam wykopaliska i czego szukają. Niewątpliwie gdyby ktoś się natknął na takie inskrypcje gdziekolwiek w rejonie Morza Śródziemnego i jakoś by je powiązał z Amazonkami, doktor Rebecca M. Wharton pierwsza by o tym wiedziała.

– Wybacz, że przerywam ci nocną orgię – zaczęłam, kiedy wreszcie odebrała komórkę. Nie rozmawiałyśmy od ponad miesiąca i słysząc po drugiej stronie jej zachwycone prychnięcia, uświadomiłam sobie, jak bardzo za nią tęskniłam. Ten śmiech rozpoznałabym wszędzie. Kojarzył się z kacem po whisky, ale w wypadku Rebekki był tak naprawdę dość prozaiczną konsekwencją faktu, że na całe dnie chowała swą dociekliwą głowę w jakiejś pylistej dziurze.

– Właśnie o tobie myślałam! – wykrzyknęła. – Chór ślicznych greckich chłopców karmi mnie tu winogronami i naciera oliwą.

Skwitowałam śmiechem tę wizję. Szanse na to, że Rebecca utrzymuje zażyłe relacje nie tylko z odłamkami starożytnych garnków, wynosiły, niestety, zero do dziesięciu. Buntowniczka w swojej czapce z daszkiem i w obciętych dżinsach, pełzająca na czworakach w mrowiu fascynujących archeologów płci męskiej… ale wzrok miała utkwiony wyłącznie w przeszłość. Chociaż dużo gadała, wiedziałam, że moja piegowata przyjaciółka w głębi duszy wciąż jest córką pastora.

– Czy dlatego właśnie nie miałaś czasu zadzwonić do mnie z epokowymi wieściami?

Przez chwilę słyszałam szuranie, z którego wywnioskowałam, że Rebecca usiłuje trzymać telefon ramieniem.

– Jakimi epokowymi wieściami?

– No właśnie słucham, jakimi. Kto wykopał Amazonki na waszym podwórku?

Wydała charakterystyczny, przeszywający krzyk egzotycznego ptaka.

– Co?!

– Rzuć okiem. – Wychyliłam się, by sprawdzić zdjęcie na monitorze komputera. – Właśnie wysłałam ci zdjęcie mailem.

Gdy czekałam, aż Rebecca dopadnie laptopa, szybko nakreśliłam jej sytuację, uzupełnioną o obawy Jamesa Moselane’a, że padnę ofiarą kawału i że grozi mi jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo.

– Oczywiście nie pojadę – zastrzegłam – ale strasznie chciałabym wiedzieć, gdzie zrobiono to zdjęcie. Jak widzisz, wygląda na to, że inskrypcja zajmuje część większej ściany, z tekstem ułożonym w pionowych kolumnach. Jeśli chodzi o samo pismo – nachyliłam się jeszcze bliżej, próbując lepiej ustawić lampkę – mam takie dziwne poczucie… ale zupełnie…

Chrupanie zasugerowało, że Rebecca przeżuwa jakieś orzechy – niechybny znak, że sprawa ją zaintrygowała.

– Czego oczekujesz ode mnie? – spytała. – Mogę cię zapewnić, że tego zdjęcia nie zrobiono na mojej wyspie. Gdyby na Krecie ktoś trafił na taką ścianę, wierz mi, wiedziałabym o tym.

– Już ci mówię, czego od ciebie oczekuję. Przyjrzyj się dokładnie tej inskrypcji i powiedz mi, gdzie wcześniej widziałam te symbole.

Wiedziałam, że to strzał w ciemno, ale musiałam spróbować. Rebecca zawsze miała talent do dostrzegania czegoś więcej niż oczywistości. To ona właśnie, gdy byłyśmy dziećmi, odkryła tajemny zapas batoników czekoladowych mojego ojca w starej skrzyni narzędziowej w garażu. A i tak, choć uwielbiała słodycze, nie zaproponowała, żebyśmy się poczęstowały. Czysty triumf z dokonania odkrycia – i z tego, że mogła mnie o moim ojcu nauczyć czegoś nowego – był wystarczająco ekscytujący.

– Dam ci jeszcze chwilę… – powiedziałam.

– A może – odparowała Rebecca – dasz mi kilka dni, żebym rozpytała? Prześlę to zdjęcie do pana Telemakhosa…

– Czekaj! Nikomu tego zdjęcia nie pokazuj!

– Dlaczego?

Zawahałam się, świadoma nieracjonalności swojego zachowania.

– Bo coś w tych znakach wydaje mi się mocno znajome… w jakiś przedziwny sposób. Zupełnie jakbym to widziała zapisane atramentem…

Odpowiedź nasunęła się nam obu jednocześnie.

– Zeszyt twojej babci! – zachłysnęła się Rebecca, szeleszcząc szaleńczo po drugiej stronie. – Ten, który jej dałaś na Boże Narodzenie…

Przeszedł mnie dreszcz niepokoju.

– Nie, to niemożliwe. To chore.

– Dlaczego? – Rebecca była zbyt zakręcona, by cackać się z kwestią, o której wiedziała, że jest moją emocjonalną piętą achillesową. – Zawsze mówiła, że zostawi ci instrukcje, prawda? I że je dostaniesz w chwili, gdy najmniej się ich będziesz spodziewać. Więc może to właśnie to. Wielkie wezwanie od babci. Kto wie… – Głos Rebekki przeszedł na przekorną nutę, gdy prawdopodobnie zdała sobie sprawę ze skandaliczności swojej propozycji. – Może to ona czeka na ciebie w Amsterdamie.

ROZDZIAŁ 4

AFRYKA PÓŁNOCNA

SCHYŁEK EPOKI BRĄZU

Na migoczącym horyzoncie pojawiły się dwie postaci.

O tej jasnej, prażącej porze dnia niebo i ziemia schodziły się w srebrzystej mgiełce i nie sposób było odróżnić jedno od drugiego. Ale powoli, w miarę pokonywania słonej płaszczyzny, dwie drżące postaci nabrały wyglądu kobiet – jednej zdecydowanie dorosłej i drugiej nie do końca.

Myrina i Lilli wędrowały od wielu dni, tylko we dwie. Cel ich wyprawy był oczywisty, z ich ramion na skórzanych pasach zwisały wszelkiego rodzaju łupy i broń. Gdy zbliżały się do widocznej już przed nimi osady, przyspieszyły kroku.

– Ależ mama będzie dumna! – wykrzyknęła Lilli. – Mam nadzieję, że powiesz jej, jak schwytałam w sidła tego zająca.

– Nie ominę żadnego szczegółu – obiecała Myrina, wichrząc splątane włosy młodszej siostry – może poza tym momentem, kiedy omal nie skręciłaś sobie karku.

– Tak. – Lilli schowała głowę w ramiona i chwilę szła zabawnie jak żółw, jak zawsze w chwili zakłopotania. – Lepiej o tym nie wspominać, bo już nigdy nie pozwoli mi się z tobą wyprawić. A szkoda by było, prawda? – Podniosła na Myrinę wzrok, uśmiechając się z nadzieją.

Ta przytaknęła stanowczym skinieniem głowy.

– Wielka szkoda. Masz zadatki na wielkiego myśliwego. A poza tym – nie mogła się powstrzymać, musiała zachichotać – jesteś niewyczerpanym źródłem uciechy.

Lilli się skrzywiła, ale Myrina wiedziała, że siostra w głębi duszy się raduje. Mała jak na dwunastolatkę, za wszelką cenę chciała sprawdzić się w tej eskapadzie, a Myrinę mile zaskoczyła jej wytrzymałość. Głodna czy zmęczona, Lilli nigdy nie odmówiła wykonania zadania, nigdy nie uroniła łzy. W każdym razie nie na oczach siostry.

Całe sześć lat od niej starsza i na pewno równie sprawna jak każdy mężczyzna w jej wieku Myrina uważała za swój obowiązek uczyć siostrę sztuki polowania. Ten pomysł jednak napotkał emocjonalny opór ich matki, która ciągle widziała w Lilli małe dziecko i nadal śpiewała jej do snu.

Gdy teraz zbliżały się do domu, gdy widziała wcześniej nieobecną dumę w postawie dziewczynki, Myrina nie mogła się doczekać, by złożyć to wszystko u stóp ich matki: wspaniały łup, liczne opowieści i najmłodszą córkę wracającą z dziczy bezpieczną i z uśmiechem, z krwawym znakiem myśliwego nakreślonym na czole.

– Myślisz, że upieką to wszystko naraz? – spytała Lilli, przerywając rozmyślania Myriny. – Ale byłaby uczta. Chociaż – spojrzała na pęk niewielkich ryb zwisających z jej paska na paśmie wełny – niektóre łupy są małe i w ogóle niewarte wzmianki.

– Z doświadczenia wiem – odparła Myrina – że małe są najsmaczniejsze…

Urwała. Minęły zakręt przy pastwisku, osada Tamasz leżała dokładnie przed nimi. Tu właśnie zawsze wybiegały na powitanie psy, wiedząc, że jej nadejście zapowiada kęsy mięsa i szpik.

Ale dzisiaj żadne psy nie przybiegły. A gdy Myrina przystanęła, nasłuchując, nie dotarły do niej z osady żadne typowe odgłosy, tylko ochrypłe krzyki ptaków i dziwne, uporczywe brzęczenie tysięcy pszczół na kwietnej łące. Oznaki życia ograniczały się do grubych słupów dymu wznoszących się gdzieś spomiędzy chat i rozpływających się w bezkresnym błękicie.

– Co się dzieje? – spytała Lilli, otwierając szeroko oczy. – Co słyszysz?

– Nie jestem pewna – odparła Myrina, czując, jak każdy najmniejszy włosek na jej skórze staje z lęku. – Może zostaniesz tutaj? – Chwyciła Lilli za ramiona i zatrzymała.

– Dlaczego? Co się dzieje? – Głos dziewczynki zabrzmiał ostro, a kiedy Myrina ruszyła, tamta podążyła za nią. – Powiedz mi, proszę!

Teraz w końcu Myrina zobaczyła jednego z psów. Był to łaciaty szczeniak, który zawsze przychodził spać u jej stóp w czasie burzy – szczeniak, którego już kiedyś odkarmiła, boby zdechł, i który czasami wpatrywał się w nią oczami niemal ludzkimi.

Jedno spojrzenie na zwierzaka – ukradkowe, służalcze zachowanie, nerwowe ziewanie – powiedziało Myrinie wszystko.

– Nie dotykaj go! – krzyknęła, gdy Lilli wyciągnęła do psa ręce.

Ale było za późno. Jej siostra już chwyciła szczeniaka za kark i zaczęła go głaskać z czułością.

– Lilli! – Myrina gwałtownym ruchem poderwała dziewczynkę z ziemi. – Nie słyszałaś mnie? Niczego nie dotykaj!

Dopiero wtedy dojrzała na jej twarzy pierwsze oznaki zrozumienia.

– Proszę – powiedziała Myrina, łagodząc głos tak bardzo, że zaczął drżeć – bądź teraz grzeczna i zostań tutaj, a ja… – znowu rzuciła niespokojne spojrzenie w stronę cichych domów przed nimi – …upewnię się, że wszystko w porządku.

Wchodząc do osady, z rękoma zaciśniętymi na włóczni, Myrina zewsząd wypatrywała oznak dramatu. Pewnie osadę zaatakowało wrogie plemię albo dzikie zwierzęta, gotowała się na przerażające widoki, ale to, co znalazła, całkowicie ją zaskoczyło.

– Ej, ty! – Z wnętrza mijanej chaty dotarł do niej ochrypły, nienawistny głos, a po chwili wyłoniła się skulona kobieta, o ciele zlanym potem. – To twoja matka nam to zrobiła. – Kobieta splunęła na ziemię, a ślinę miała szkarłatną od krwi. – Twoja matka wiedźma!

– Nena, przyjaciółko. – Myrina cofnęła się o kilka kroków. – Co tu się stało?

Kobieta znowu splunęła.

– Nie słyszałaś mnie? Twoja matka przeklęła nas wszystkich. Ściągnęła plagę i powiedziała, że zabije każdego, kto nie godzi się na jej rozpustę.

Myrina szła dalej, a gdziekolwiek spojrzała, widziała chorobę i boleść. Mężczyźni, kobiety i dzieci tłoczyli się w cieniu, dygocząc ze strachu i gorączki; inni klęczeli na tlących się paleniskach, w milczeniu nacierając się popiołem. A w miejscu, gdzie stała chata jej matki, teraz nie było nic, tylko stos czarnych węgli, do którego bezceremonialnie wrzucono znajome przedmioty.

Myrina nie była w stanie w pełni pojąć, co widzi. Uklękła, by podnieść niewielki poczerniały krążek wystający z popiołów. Była to bransoleta z brązu, którą matka nosiła na nadgarstku. Zarzekała się, że pozostanie tam do końca jej dni.

– Tak mi przykro, kochana – powiedział słaby głos. Myrina odwróciła się i zobaczyła starą sąsiadkę matki, opartą na lasce. Wokół ust miała otwarte rany. – Lepiej odejdź. Oni szukają kozła ofiarnego. Próbowałam przemówić im do rozumu, ale nikt nie chce słuchać głosu rozsądku.

Przyciskając dłoń do ust, Myrina ruszyła z powrotem, ignorując rzucane za nią obelgi. „Dziwka!” – krzyczeli mężczyźni, nie dlatego, że z nimi kiedykolwiek zległa, lecz dlatego, że tego nie uczyniła. „Wiedźma!” – krzyczały kobiety, zapominając, że to matka Myriny przychodziła nocą trzymać je za rękę i sprowadzać na świat ich dzieci… i zapominając, że to Myrina robiła dla tych dzieci zabawki ze zwierzęcych kości.

Gdy wreszcie wróciła do Lilli, dziewczynka siedziała na głazie przy drodze, sztywna od strachu i gniewu.

– Dlaczego nie mogłam pójść z tobą? – spytała, kołysząc się w przód i w tył z rękoma skrzyżowanymi na piersi. – Długo cię nie było.

Myrina wbiła włócznię w ziemię i usiadła obok niej.

– Pamiętasz, co matka powiedziała, gdy wyruszałyśmy? Że cokolwiek się wydarzy, musisz mi ufać.

Lilli podniosła wzrok, jej twarz ściągnęła się od złego przeczucia.

– Oni wszyscy nie żyją, prawda? – wyszeptała. – Tak jak ludzie w moim śnie. – A gdy Myrina nie odpowiedziała, dziewczynka zaczęła łkać. – Chcę zobaczyć mamę. Proszę!

Siostra objęła ją mocno.

– To niemożliwe.

ROZDZIAŁ 5

Groza z przeszłości ukrycia

Rzecz dawną budzić do życia…3

SOFOKLES, Edyp w Kolonie

COTSWOLDS, ANGLIA

Ojciec odebrał mnie z dworca w Moreton-in-Marsh. Pomimo wczesnej pory sprawiał wrażenie zdumiewająco żwawego i szykownego. Spodziewałam się szczeciniastego opryskliwca i wzuszyłam się, widząc, że włożył dość porządne sztruksowe spodnie, a nie dół od piżamy, który zaczął nosić po domu w weekendy. Obawiałam się, że tylko czekać, a ten dół wyprawi się na podwórko po gazetę, a najpewniej znajdzie też drogę do samochodu, by udać się na jakąś okazjonalną, nieoficjalną eskapadę.

– Nie chciałbym być nachalny… – Ojciec nie uznał za konieczne kończyć zdania. W taki sposób mówił: „Dlaczego na miłość boską chciałaś wyjechać z Oksfordu o siódmej rano?”.

– Och… – Wyjrzałam obojętnie przez okno, walcząc z dziecinną pokusą zdradzenia prawdziwego powodu mojej wizyty. – Myślałam, że to na tyle późno, że nie sprawię kłopotu. Przywilej jedynaczki.

Moi rodzice mieszkali w pełnej zakamarków chacie zbudowanej ze złotych kamieni przez jakiegoś dawnego przodka, który musiał mieć najwyżej metr pięćdziesiąt, sądząc po klamkach na wysokości kolan. Jemu budynek kojarzył się pewnie ze strzelistą rezydencją; mnie – zawsze wysokiej jak na swój wiek – wydawał się ciasny, a jako dziecko często wyobrażałam sobie, że jestem olbrzymką uwięzioną w leśnym kopcu przez dwa trolle.

Po wyprowadzce z domu oczywiście nawet utrapienia dzieciństwa nabrały czarownego blasku. Bo teraz przy każdej wizycie odkrywałam, że stałam się jeszcze bardziej ślepa na jego niedostatki… do tego stopnia, że jego pokrzepiająca przytulność wydawała mi się rozkoszna.

Weszliśmy do środka jak zawsze przez garaż i przystanęliśmy w niewielkim przedsionku, by zdjąć buty. Zapchane płaszczami, schnącymi kwiatami i setkami orzechów laskowych zwisających z haczyków pod sufitem w nylonowych pończochach, było to niewątpliwie najbardziej zabałaganione pomieszczenie w domu. A jednak lubiłam tu się zatrzymywać, bo roznosił się tu kojący, znajomy zapach – zapach impregnowanych kurtek i rumianku, i wciąż, po latach, kosza jabłek, którego zapomnieliśmy kiedyś na piecu.

Gdy tylko ojciec wsunął stopy w kapcie, ruszył do kuchni i stamtąd do jadalni. Trochę zdumiona tą trasą, przyłączyłam się i zobaczyłam, jak ukradkiem zbliża się do okna wychodzącego na ulicę.

W ogrodzie za oknem stał nowy karmnik, najwyraźniej przeznaczony dla pierzastych przyjaciół ojca. Na podeście jednak siedziała czarna wiewiórka objadająca się ziarenkami wyłożonymi dla ptaszków.

– To znowu ona! – Nawet nie zadał sobie trudu, by coś wyjaśnić, tylko wypadł przez tylne drzwi, w tych kapciach, by położyć kres złośliwym intrygom natury. Kiedy się go widziało w tym wydaniu, jak krząta się po podwórku w swojej dzianej kamizelce włożonej tyłem do przodu, trudno było uwierzyć, że ten sam człowiek, Vincent Morgan, jeszcze niedawno był dyrektorem tutejszej szkoły i że napełniał przerażeniem serca chłopców i dziewcząt. W całej okolicy mój ojciec był znany jako Morgan Gorgona, a ilekroć jako dziecko sama wychodziłam z domu, narażałam się na to, że będzie się za mną wlokła banda chłopców skandujących „Mała Gorgona”, aż wyjdzie rzeźnik w swoim zakrwawionym fartuchu i ich przepędzi.

Dopiero na emeryturze mój ojciec obrócił swoje działa przeciwko ogrodowi. Nigdy nie zaliczał się do zwolenników zmian i uporczywie snuł pełne lamentu i nostalgii opowieści o tym małym rodowym kawałku ziemi. Jabłka nigdy nie były tak cierpkie, jak pamiętał z dzieciństwa, ani maliny nigdy nie obradzały tak obficie jak w czasach, gdy był maleńkim chłopcem i zbierał ich pełne koszyki, by zanieść je do kuchni pani Winterbottom.

Te romantyczne epizody były zawsze starannie opracowane, by się pozbyć kłopotliwych szczegółów. Zniknął ojciec pracoholik i matka stale przebywająca w szpitalu. Zniknął fakt, że pani Winterbottom – gospodyni domowa z zawodu – była surową, odzianą w plastik osobistością, pośród której wydajności i schludności brakowało miejsca na wrażliwość. Został tylko mały chłopiec i jego ogród, okolony sezonowym listowiem i zawsze lekko podkolorowany.

Wetknąwszy głowę do piwnicy, zgodnie z oczekiwaniem zobaczyłam grupkę kobiet na rowerach stacjonarnych. Na ekranie naprzeciwko nich leciał film z ćwiczeniami.

– Cześć, mamo! – zawołałam. – Witam panie!

– Cześć, skarbie! – Moja matka była ubrana w żółtą dzianinę, którą dałam jej na Boże Narodzenie, a srebrnego boba odgarnęła za pomocą bandany. Jako jedna z niewielu znanych mi kobiet nie bała się pocić, a fakt ten przez lata był dla mnie źródłem ogromnego zakłopotania, teraz zaś stał się czymś, co najbardziej w niej podziwiałam. – Jeszcze dziesięć minut!

Gdy wróciłam na górę i stwierdziłam, że ojciec wciąż zajmuje się karmnikiem na podwórku, poczułam, jak żołądek zaciska mi się z nerwów. Dziesięć minut. Właśnie tyle potrzebowałam.

Gabinet mojego ojca był zakurzoną kanciapą ze wszystkimi atrybutami właściwymi dla wiktoriańskiego dżentelmena. Na ścianach wisiały zapchane wypaczone półki na książki, a gdzieniegdzie pomiędzy tymi tomiszczami stały jego wyjątkowe skarby: przyszpilone owady w drewnianych pudełkach, robaki i węże zakonserwowane w szklanych pojemnikach, a także nieżywe ptaki łypiące jasnymi szklanymi oczami z górnych półek jak drapieżniki przycupnięte na grani. Odkąd pamiętałam, zapach w tym pokoju uważałam za niebezpiecznie frapujący; była to woń historii, wiedzy i występnych chwil, gdy jako dziecko wyprawiałam się tu pomimo zakazu.

Teraz starsza, ale tak samo zdenerwowana, przypadkiem przewróciłam kubek stojący niepewnie na biurku. W ciągu kilka sekund długopisy, linijki i spinacze rozprysły się we wszystkich kierunkach. Roztrzęsiona z poczucia winy zebrałam drżącymi rękoma wszystko z powrotem do kubka i podstawiłam go na miejsce, czyli na stos rachunków.

W drzwiach stanął mój ojciec.

– Och, no proszę! – wykrzyknął, a jego krzaczaste brwi złączyły się groźnie. – Czy ma mi pochlebiać, że uznałaś moją korespondencję za tak interesującą?

– Strasznie przepraszam – szepnęłam. – Szukam mojego aktu urodzenia.

Brwi złagodniały.

– Ach. Może ja poszukam… – Siadłszy ciężko na krześle, otworzył i zamknął kilka szuflad, nim wreszcie znalazł to, czego szukał. – Voilà! – Wyjął całkiem nową teczkę podpisaną moim imieniem. – To są wszystkie twoje dokumenty. Trochę posprzątałem. – Uśmiechnął się w końcu. – Pomyślałem, że oszczędzę ci fatygi.

Wpatrywałam się w niego, próbując zajrzeć pod ten uśmiech.

– Nie… nie wyrzucałeś nic chyba, prawda?

Zamrugał kilka razy, zakłopotany moim nagłym zainteresowaniem jego zajęciami.

– Nic ważnego, jak sądzę. Większość wsadziłem do kartonu. Dokumenty rodzinne i takie tam. Może będziesz chciała je spalić, ale… decyzję zostawiam tobie.

Drzwi na strych skrzypiały, więc wizyt tam niemal nigdy nie dało się zachować w sekrecie.

Jako dzieci Rebecca i ja chowałyśmy w rogu tego mrocznego pomieszczenia małe pudełko ze skarbami, wepchnięte głęboko pod dach. Ilekroć zebrałyśmy się na odwagę, wymykałyśmy się tu, by do niego zajrzeć. Było tam miniaturowe mydełko z hotelu w Paryżu, suszona róża z bukietu ślubnego, piłka golfowa z Moselane Manor Park… i kilka innych skarbów, które nie mogły wpaść w niepowołane ręce.

– Co wy tam robicie na tym strychu? – spytała moja matka pewnego razu przy lunchu, na co Rebecca rozlała na stół swoją lemoniadę.

– Nic – odparłam z wymuszoną niewinnością.

– Więc bawcie się na dworze. – Moja matka zużyła większość rolki ręcznika papierowego do uprzątnięcia lemoniady, ale nie powiedziała na ten temat ani słowa. W końcu Rebecca była córką pastora. – Nie chcę, żebyście przebywały w tak zakurzonym pomieszczeniu.

I tak jak dzieci uczą się spełniać oczekiwania swoich rodziców, jeżdżąc na rowerach i szybko zasypiając w Wigilię, tak ukradkiem rozwijają inne umiejętności, często wiążące się z przechowywanymi w niebezpiecznych miejscach puszkami po ciasteczkach oraz – tak jak w moim wypadku – zdolnością otwierania i zamykania skrzypiących drzwi na strych absolutnie bezszmerowo.

Chociaż sztuczki tej nie potrzebowałam całe lata, z radością stwierdziłam, że nadal umiem ją wykonać. Przystanąwszy w progu, chwilę nasłuchiwałam dźwięków z dołu, ale słyszałam wyłącznie sporadyczny brzęk porcelanowych naczyń. W ciągu dnia moi rodzice kultywowali tylko jeden przewidywalny zwyczaj, a było to wspólne czytanie gazety po lunchu. W tym czasie daremne byłyby próby wciągania ich w rozmowy trójstronne; gdy tylko naczynia znikały ze stołu, a kawa trafiała do filiżanek, ochoczo zatracali się w świecie krykieta i skorumpowanych polityków.

Niemniej aż nazbyt czułam ich obecność na dole, gdy włączałam jedyną żarówkę, która zdawała się zwisać z sufitu na grubych niciach pajęczyny. Ruszyłam w głąb strychu, próbując sobie przypomnieć, które deski skrzypią, a które nie… ale szybko zrozumiałam, że zbyt wiele lat rozdzieliło mnie i ścieżkę niegdyś tak dobrze mi znaną.

Wciśnięty pod stromy dach strych był w zasadzie stożkowatą kryptą pozbawioną źródła naturalnego światła, jeśli nie liczyć półokrągłego okna w północnej ścianie szczytowej. Chociaż zakurzony i pusty, zawsze budził we mnie osobliwą fascynację; ilekroć jako dziecko zaglądałam do starej skórzanej walizki albo do drewnianego kufra, oczekiwałam, że znajdę tam coś magicznego. Może zapomniane puzderko na biżuterię albo postrzępioną flagę piracką, albo pakunek kruszących się listów miłosnych… w tym mrocznym pomieszczeniu i jego urokliwym zapachu cedru i kulek na mole zawsze kryła się zapowiedź rodzinnych tajemnic i drzwi prowadzących do innych światów.

A pewnego dnia, gdy miałam dziewięć lat, magiczne drzwi wreszcie stanęły otworem.

Babcia.

Ciągle ją widzę, jak tam stoi, odwrócona plecami, całymi godzinami wygląda przez półokrągłe okno… nie z tęskną rezygnacją, której można by się spodziewać po kimś trzymanym pod kluczem, lecz z aktywną determinacją, jakby trzymała wartę, spodziewając się jakiegoś nieuniknionego ataku.

O matce mojego ojca zawsze wiedziałam tylko tyle, że jest chora i przebywa w szpitalu w dalekim kraju. Ten daleki kraj sama zmyśliłam, prawdopodobnie by zrozumieć, dlaczego nigdy jej nie odwiedzaliśmy, tak jak jeździliśmy do dziadka w trakcie jego długiej nienazywanej z imienia choroby. Nie zastanawiając się nawet nad tym za bardzo, wyobrażałam ją sobie, jak leży tak jak on, z plastikowymi rurkami wychodzącymi spod ubrań i niknącymi wśród nich, ale w obcym otoczeniu bielonych ścian i z krucyfiksem wiszącym nad łóżkiem.

Nagle pewnego mżącego popołudnia, bez żadnego ostrzeżenia, po powrocie ze szkoły zastałam w domu obcą wysoką kobietę. Stała na środku salonu, z wyrazem niezwykłego spokoju na twarzy, z małą walizeczką u nogi.

– Diana! – powiedziała moja matka, niecierpliwie przywołując mnie gestem. – Chodź przywitać się z babcią.

– Cześć – szepnęłam, chociaż już wtedy czułam, że takie powitanie jest wybitnie niewłaściwe. Coś w tej obcej wysokiej osobie było całkowicie nie na miejscu, widziałam to dokładnie, ale pamiętam, że nie umiałam określić, co to jest.

Mógł to być fakt, że ciągle miała na sobie prochowiec, przez co wyglądała, jakby była przypadkowym przechodniem czekającym na autobus, jakby mogła odjechać w każdej chwili. A może zbił mnie z tropu fakt, że według moich doświadczeń – z oczywistych względów raczej ograniczonych – w ogóle nie wyglądała jak babcia. Zamiast kalafiorowatej trwałej ondulacji ulubionej przez miejscowe damy, miała siwe włosy splecione w warkocz spływający na plecy, a na jej twarzy nie widać było niemal żadnych zmarszczek. Wręcz w ogóle wydawała się bez wyrazu. Moja nowa babcia po prostu patrzyła na mnie otwartym, szczerym spojrzeniem, a w tym spojrzeniu nie było jakiejś szczególnej ciekawości ani śladu emocji.

Pamiętam poczucie rozczarowania jej bezosobowym zachowaniem, ale wiedziałam także, z niezachwianą pewnością typową dla dziecka, że ponieważ jest moją babcią, w sposób nieunikniony mnie pokocha. Więc uśmiechnęłam się, wiedząc, że pisana jest nam przyjaźń, i zobaczyłam maleńki przebłysk ubawienia w jej szaroniebieskich oczach. Nadal jednak się nie uśmiechała.

– Dzień dobry – odparła po prostu, z tym swoim dziwnym akcentem, który sprawiał, że wydawało się, iż powtarza słowa, nie do końca rozumiejąc ich znaczenie.

– Babcia chorowała – wyjaśniła moja matka, zdejmując mi z pleców tornister i przysuwając mnie bliżej babci – ale już się czuje lepiej. I teraz będzie mieszkać z nami. Cudownie, prawda?

Przy tej konkretnej okazji nic więcej nie powiedziano. Babcia wprowadziła się na strych, który jak właśnie odkryłam, wysprzątano i umeblowano, i chociaż była nadzwyczajnie wysoka i miała – w mojej ocenie dziewięciolatki – wyjątkowo wielkie stopy, zachowywała się tak cicho, że nikt by nie odgadł, że tam jest, gdyby nie skrzypienie drzwi na strych, ilekroć szłam się z nią zobaczyć.

Po latach, gdy analizowałam tamten okres, śmiałam się z siebie, że zwiódł mnie ten pogodny nastrój i że uznałam milczenie babci za jakąś konsekwencję jej długiej, tajemniczej choroby. Denerwowało mnie, że może godzinami siedzieć w fotelu w naszym salonie, nie robiąc absolutnie nic, podczas gdy moja matka biegała tam i z powrotem, krzątając się i sprzątając i traktując teściową jak kolejny mebel stojący jej na drodze.

„Podnieś nogi” – żądała i babcia posłusznie usuwała stopy z drogi odkurzacza. Parę razy, gdy nie nastąpiła natychmiastowa reakcja i odkurzacz nieoczekiwanie się zatrzymywał, w końcu matce przyszło do głowy dodać: „Proszę”.

W swoich lepszych chwilach matka wyrzucała sobie niecierpliwość wobec babci i przypominała sobie i mnie: „To lekarstwa. Ona nic nie może na to poradzić”. Przechodząc przez pokój, przystawała na chwilę, by poklepać żylastą starą dłoń spoczywającą na poręczy fotela, chociaż rzadko wywoływało to jakąkolwiek reakcję.

Minęło kilka miesięcy od przybycia babci, zanim odbyłam z nią prawdziwą rozmowę. Kiedy wreszcie do tego doszło, przesiedziałyśmy w jej strychowym mieszkanku większość sobotniego popołudnia, skazane na swoje zdecydowanie niepasjonujące towarzystwo, gdy moi rodzice pojechali do miasta na pogrzeb. Pisałam wyjątkowo nudne szkolne wypracowanie i przez dłuższą chwilę – ku swojej rosnącej irytacji – czułam wzrok babci na moim długopisie. W pewnym momencie, gdy przerwałam z braku natchnienia, wychyliła się wyczekująco, jakby tylko czekała na okazję, i syknęła:

– Zasada numer jeden: nie lekceważ ich. Zapisz to.

Wytrącona z równowagi jej nagłym zaangażowaniem, posłusznie zapisałam słowa w środku wypracowania, a gdy ona zobaczyła efekt, kiwnęła głową z aprobatą.

– To dobre, co robisz. Że piszesz.

W sumie nie wiedziałam, co powiedzieć.

– A ty… nie umiesz pisać?

Przez chwilę patrzyła wstrząśnięta, a ja się zastanawiałam, czy aby jej nie obraziłam. Potem babcia spuściła wzrok, nagle przestraszona.

– Umiem. Umiem pisać.

Na Boże Narodzenie tamtego roku podarowałam jej zeszyt – jeden z moich nieużywanych czerwonych zeszytów szkolnych – a do tego trzy niebieskie długopisy, które kupiłam w sklepie. W pierwszej chwili nic nie powiedziała, ale gdy tylko moi rodzice zajęli się własnymi prezentami, chwyciła mnie za rękę i ścisnęła tak mocno, że aż zabolało.

Czerwony zeszyt zobaczyłam ponownie dopiero po latach, gdy babci już od dawna nie było. Podsłuchiwałam rozmowę, którą po kolacji prowadzili moi rodzice ze szkolnym kolegą ojca, doktorem Trelawnym, psychiatrą, wówczas pracującym w Edynburgu. Przycupnąwszy u szczytu schodów, mogłam śledzić ich rozmowę toczącą się w salonie, a jednocześnie w razie potrzeby miałam szansę szybko uciec do swojego pokoju.

Tym akurat razem tematem ich rozmowy była babcia, a ponieważ wszystkie moje pytania na jej temat zwykle napotykały pełne wyrzutu milczenie, oczywiście postanowiłam ignorować dokuczliwy ziąb klatki schodowej, byle tylko przyswoić jak najwięcej informacji.

Ojciec najwyraźniej pokazywał doktorowi Trelawny’emu dokumentację medyczną, ponieważ rozmawiali o takich rzeczach jak „schizofrenia paranoidalna”, „leczenie elektrowstrząsami” i „lobotomia”, z czego większość była dla mnie wówczas niezrozumiałym bełkotem. W pewnym momencie nastąpiło dłuższe szeleszczenie papierami, przerywane okrzykami doktora Trelawny’ego: „Nadzwyczajne!” i „To zupełnie niesamowite!” – a wszystko sprawiło, że rozpalona ciekawością po prostu musiałam zejść kilka stopni i wyciągnąć szyję, by zobaczyć, co się dzieje.

Przez uchylone drzwi dostrzegłam moją matkę siedzącą na naszej żółtej kanapie, nerwowo bawiącą się frędzlami szala, podczas gdy mój ojciec i doktor Trelawny stali przy kominku. Ich szklanki z whisky widziałam na jego gzymsie.

Dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że przedmiotem wywołującym takie podniecenie u apatycznego na ogół doktora jest czerwony zeszyt, który sześć lat wcześniej dałam babci na Boże Narodzenie. Najwyraźniej z trzech niebieskich długopisów babcia zrobiła dobry użytek, bo sądząc po ekscytacji, którą budziła u doktora każda kolejna kartka, zeszyt był zapisany od pierwszej do ostatniej strony.

– Co o tym myślisz? – spytał w końcu ojciec, sięgając po swoją whisky. – Pokazałem to paru specjalistom w Londynie, ale mówią, że taki język nie istnieje. Urojony słownik, tak to nazwali.

Doktor Trelawny gwizdnął głośno, nie zważając na ostrzegawczą minę mojej matki.

– Fikcyjny język fantazjującego umysłu. Myślałem, że widziałem już wszystko, ale to coś całkowicie nowego.

Niestety, z powodu gwizdnięcia moja matka zamknęła drzwi do holu, skutecznie odcinając mnie od reszty rozmowy.