Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zagubione bagaże

Zagubione bagaże

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-368-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zagubione bagaże

"Opowieść o zawiłych losach niezwykle oryginalnej rodziny. Christof mieszka we Frankfurcie, Christophe w Paryżu, Christopher w Londynie, a Cristòfol w Barcelonie. Nie znają się, a nawet nie wiedzą o swoim istnieniu. Pewnego dnia okazuje się, że oprócz podobnych imion i podobnych wspomnień z dzieciństwa mężczyzn łączy coś dużo istotniejszego: wspólny ojciec Gabriel! Teraz, już jako bracia, jednoczą siły, by krok po kroku odtworzyć losy Gabriela, zawodowego kierowcy ciężarówki kursującego w latach 60. po całej Europie i w jej odległych zakątkach pozostawiającego swoją spuściznę - potomstwo nazywane każdorazowo imieniem patrona kierowców. Czy braciom uda się znaleźć wspólny język i odszukać ojca, który, choć zniknął z ich życia już wiele lat temu, teraz naprawdę zaginął w tajemniczych okolicznościach? Zabawna, optymistyczna, wartka i pełna przygód książka, która wciąga już od pierwszej strony! „Lektura obowiązkowa”. El Mundo  „Jordi Puntí ma niezwykły talent do snucia opowieści”. Le Figaro „Zagubione bagaże jest niczym film drogi osadzony w scenerii Europy targanej rozruchami studenckimi roku 1968. Wielopoziomowa mistrzowska powieść o rodzicielstwie, wierności bliskości i jej braku”. Berliner Zeitung „W Zagubionych bagażach można znaleźć więcej informacji o kosmopolitycznej naturze Katalończyków niż w jakimkolwiek przewodniku”. The Telegraph"

Polecane książki

W czasach, kiedy poeta dorastał i układał swoje poema walczące, nazywał siebie: Andrzej Niewiarowski – wyraz niewiary w lepszą przyszłość, która nigdy nie nadejdzie. Skazany na brak nadziei ze swoich uczuć hodował kwiaty śmierci, niczym usprawiedliwienie młodzieńczej egzystencji pełnej zwątpienia, r...
Obowiązkowa matura z matematyki to dla wielu uczniów nieprzespane noce, stres i niepokój. Jak dobrze nauczyć się do matury? Jak sprawdzić swoją wiedzę? Gdzie szukać zadań podobnych jakie będą na egzaminie?   Nic prostszego! Wystarczy rozpocząć naukę z arkuszami maturalnymi MegaMatma.pl.   Arkusz mat...
  Trzydziestoletnia Maria przylatuje do Irlandii Północnej do pracującego tam narzeczonego. Kobieta zachwycona jest pięknem zielonej wyspy. Na pozór nic jej nie brakuje – ma piękny dom, kochającego mężczyznę u boku, mnóstwo czasu wolnego… czemu więc po kilku u...
Wybitnie udana książka Ivesa to portret Anny Boleyn w każdym szczególe poparty przytaczaną przez autora dokumentacją, co czyni go inteligentnym, niezależnym i politycznie wnikliwym. Ives zagłębił się w temat najbardziej jak to możliwe, odkrywając tajemnicę Anny Boleyn w biografii głęboko naukowej, a...
Poradnik do gry „Aura: Fate of the Ages” zawiera kompletny opis fabuły oraz dokładne opisy wszystkich zagadek, jakie napotkasz na swej drodze. Aura: Fate of the Ages - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Rozdział III - Na-Tiexu (cz.1) (Opis przejścia)Rozdział ...
Listy zawarte w tej książce zostały napisane przez nauczyciela zen znanego jako Yuanwu (1063-1135) do jego przyjaciół, uczniów i współpracowników, zarówno kobiet, jak i mężczyzn, do ludzi posiadających rodziny i pracę, jak i do mnichów i mniszek, do zaawansowanych adeptów, jak i do początkujących uc...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jordi Punti

Tytuł oryginału:

MALETES PERDUDES

Copyright © 2009 by Jordi Puntí

The Polish edition is published by arrangement

with Jordi Puntí c/o MB Agencia Literaria S.L.

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

The translation of this work was supported

by a grant from the Institut Ramon Llull.

Tłumaczenie książki otrzymało dofinansowanie Institut Ramon Llull.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Mariusz Kulan

ISBN: 978-83-7999-368-0

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Steffi

CZĘŚĆ PIERWSZAWyjazdy1Fotografie

Mamy to samo wspomnienie.

Jest bardzo wcześnie. Właśnie wstało słońce. Wszyscy troje – tata, mama i syn – ziewamy zaspani. Mama zrobiła herbatę (albo kawę z mlekiem) i ją sobie, tak po prostu, pijemy. Siedzimy w jadalni (albo w kuchni) tak nieruchomo i w takiej ciszy, że przypominamy posągi. Oczy się nam zamykają. Po chwili słyszymy ciężarówkę, która zatrzymuje się przed domem i daje znak klaksonem. Chociaż spodziewany, ryk klaksonu jest tak głuchy, że budzi w nas strach i przepędza sen. Przez sekundę drżą szyby w oknach. Sąsiedzi też musieli się obudzić. Wychodzimy na ulicę, żeby pożegnać naszego tatę, który wsiada do ciężarówki, wyciąga rękę przez opuszczoną szybę i podczas pożegnania próbuje się uśmiechnąć. Widać, że przykro mu odjeżdżać. Albo i nie. Był w domu tylko dwa, góra trzy dni. Jego dwaj towarzysze krzyczą do nas z wysokości ciężarówki i kiwają ręką na pożegnanie. Czas płynie na zwolnionych obrotach. Pegaz rusza i oddala się ociężale, jakby i jemu nie za bardzo się chciało. Mama ma na sobie szlafrok i może uroniła jakąś łzę, a może i nie. My, synowie, mamy na sobie piżamy oraz kapcie i od chłodu sztywnieją nam stopy. Wchodzimy do domu i znowu wślizgujemy się do łóżka, które przechowuje jeszcze odrobinkę ciepła, ale pod natłokiem myśli nie udaje się nam ponownie zasnąć. W głowie nam się kotłuje. Mamy trzy, cztery, pięć, siedem lat i już nieraz przeżywaliśmy tę scenę. Jeszcze tego nie wiemy, ale to ostatni raz, gdy oglądaliśmy naszego ojca.

Mamy to samo wspomnienie.

Scena, którą właśnie opisaliśmy, rozegrała się przed co najmniej dwudziestu laty, a historia ta mogłaby się rozpocząć w trzech różnych punktach na mapie. Nie, w czterech. Mogłoby być tak, że ciężarówka od przeprowadzek rozpłynęłaby się w porannej mgle, która spowijała Quai de la Marne na północy Paryża i zostawiła za sobą szereg domów rue de la Crimée nad kanałem, który w świetle poranka zdawał się pochodzić z jakiejś powieści Simenona. Albo może silnik ciężarówki rozdzierał ową pełną wilgoci ciszę Martello Street naprzeciwko parku London Fields we wschodnim Londynie, gdy przejechawszy pod wiaduktem kolejowym, ruszała na poszukiwanie jakiejś większej ulicy, która wyprowadziłaby ją poza metropolię, gdzie szosy są już szersze, a jazda lewą stroną nie jest dla kierowcy z kontynentu męczarnią. Albo też moglibyśmy się znajdować we wschodniej części Frankfurtu, pod jednym z tych bloków, które po wojnie zbudowano przy Jacobystrasse; w tym przypadku pegaz oddalałby się ku autostradzie niepewnie, jakby ciążyło mu przemierzanie tego złożonego z fabryk oraz lasów pejzażu i włączanie się w potok ciężarówek, które tak samo jak on przemierzały arterie komunikacyjne Niemiec.

Paryż, Londyn, Frankfurt. Trzy oddalone od siebie przypadkowe miejsca niemające ze sobą nic wspólnego oprócz naszego ojca kierującego ciężarówką, która przewoziła meble z jednego krańca Europy na drugi. Było jeszcze jedno, czwarte miasto – Barcelona. Punkt wyjścia i punkt docelowy. W tym przypadku scena powtarzała się bez ciężarówki ani towarzyszy znojów. Jeden z nas – Cristòfol – z mamą i tatą. Trzy osoby w słabo oświetlonej kuchni mieszkania przy ulicy Tigre. Ale pożegnanie również odbywało się z tym samym opanowaniem, w jego przypadku przewidywalnym (do tego stopnia, że wydawało się niemalże wytrenowane), z tym samym nieokreślonym niepokojem, który już wcześniej ogarniał go w innych domach i z innymi rodzinami. Owo spojrzenie, które chciało wydawać się łagodne, ale przepełnione było żalem, i które udzielało się całej naszej czwórce: po kilku godzinach, nazajutrz albo po tygodniu, podczas mycia zębów, spoglądaliśmy na siebie w lustrze i napotykaliśmy je w swoich własnych oczach. Żal, którego się nie wypiera. Dlatego teraz czujemy się, jakbyśmy wszyscy byli we wszystkich tych miejscach, i dlatego dziś, po tylu latach, nasze dziecięce rozczarowanie mnoży się przez cztery. Lubimy też myśleć o mamach, o czterech mamach, jakby były tylko jedną mamą. Jakby nie dzieliły się cierpieniem między sobą, ale je pomnażały. Przykrości nie zostały oszczędzone nikomu. Nawet nam, czterem synom.

I co? Czy to niepojęte? Za bardzo pokręcone?

Oj, rzecz w tym, że sprawę trzeba należycie wyjaśnić. Jesteśmy czterema braćmi albo – mówiąc ściślej – braćmi przyrodnimi, synami tego samego ojca i czterech bardzo różnych matek. Przed mniej więcej rokiem nie znaliśmy się jeszcze. Nie wiedzieliśmy nawet, że pozostali istnieją, rozproszeni na tym Bożym świecie. Ojciec zechciał, abyśmy zwali się Christof, Christophe, Christopher i Cristòfol (póki nie umarł dyktator Franco – Cristóbal). Wypowiedziane tak jedno po drugim, cztery imiona przypominają jakąś nieregularną łacińską deklinację. Christof, mianownik germański, urodził się w październiku 1965 roku i jest nieznośnym dziedzicem linii europejskiej. Christopher, dopełniacz saksoński, przyszedł na świat niemal dwa lata później i niespodziewanie jego narodziny poszerzyły i wzbogaciły sens pewnego londyńskiego żywota. Biernik Christophe z pojawieniem się zwlekał nieco mniej – dziewiętnaście miesięcy – i w lutym 1969 roku stał się dopełnieniem bliższym pewnej samotnej francuskiej matki. Cristòfol objawił się jako ostatni: rodzaj okolicznika w pełni zdeterminowanego przez miejsce, przestrzeń i czas; taki narzędnik w języku, który nie ma deklinacji.

Dlaczego nasz ojciec nadawał nam to imię? Dlaczego za każdym razem obstawał przy nim z takim uporem, że w końcu nasze mamy, przekonane, zgadzały się na to? Czy może chciał, żebyśmy nie byli unikatowi? Ostatecznie żaden z nas nie ma innego rodzeństwa. Pewnego razu rozmawialiśmy o tym z Petrolim, jego kolegą – obok Bundó – od przeprowadzek (od przeprowadzek i sekretów), i powiedział nam, że nie, że gdy mówił o nas, to się nie mylił i dokładnie wiedział, kto jest kim. A może mamy tak na imię, bo istniał pewien przesąd: święty Krzysztof jest patronem kierujących wszystkimi rodzajami wyposażonych w silnik artefaktów, a my, czterej synowie, byliśmy jakby malutką ofiarą, którą zostawiał w każdym kraju, takimi świeczkami zapalonymi po to, żeby go chronić, kiedy jeździł ciężarówką. Petroli, który poznał go bardzo dobrze, odrzuca tę teorię i mówi, że nasz ojciec nie wierzył w tamten świat, oraz podpowiada pewną może bardziej fantastyczną, ale równie wiarygodną ewentualność: może chciał mieć tylko karetę1 synów, zwycięską rękę. Cztery asy – mawiał – po jednym z każdego koloru. A ojciec? – pytamy. „On był jokerem, który dawał superkaretę2”.

– Life is very short, and there’s no time… – zaczyna śpiewać Christopher bez uprzedzenia. Pozwalamy mu na to, bo to zdanie pasuje do sytuacji i dlatego, że to piosenka Beatlesów. Wszyscy czterej podzielamy to muzyczne zamiłowanie, ale dziś nie będziemy się już bawić w wybory, który z nas to George, który Paul, który Ringo, a który to John. Ten rodzaj ćwiczeń zachowujemy wyłącznie dla siebie, podobnie jak kwestię przerywania wspólnej dyskusji piosenką. To pierwszy i ostatni raz, gdy wyrażamy zgodę na taką indywidualną interwencję – solówkę – bez uprzedniego wynegocjowania jej z pozostałą trójką. To nie jakieś karaoke i żebyśmy się rozumieli, trzeba przestrzegać reguł. Gdybyśmy my wszyscy, czterej bracia, gadali naraz, przypominałoby to przekupki na jarmarku. Ale poza tym Chris ma rację: życie jest krótkie, więc nie ma czasu.

Cóż jeszcze… Chociaż dotąd żyliśmy, nie wiedząc o istnieniu pozostałych braci, czyż można powiedzieć, że osoba naszego ojca – lub raczej jego nieobecność – wpłynęła na każdego z nas w ten sam sposób? Nie, jasne, że nie, ale silna jest pokusa fabularyzowania z jego ukrytym w głębi wpływem. Weźmy na przykład nasze zawody. Christof działa w świecie spektaklu, i ta aktorska przebieranka, kupczenie byciem lub niebyciem, przywodzi nam na myśl udawanie naszego ojca. Christophe jest profesorem fizyki kwantowej na uniwersytecie paryskim, skąd przygląda się światu, podaje w wątpliwość rzeczywistość i bada światy równoległe (w których nasz ojciec nigdy by nas nie opuścił). Christopher ma stoisko w Camden Town i zarabia na życie, kupując i sprzedając winylowe płyty z drugiej ręki: pozyskiwanie klejnotów kolekcjonerów i innych relikwii, częstokroć metodami nie do końca legalnymi, to jakby spadek po łotrzykostwie naszego ojca (czytajcie, czytajcie dalej, proszę). Cristòfol jest tłumaczem z języka francuskiego, zwłaszcza zaś powieści, i gdy przekłada teksty z jednego języka na inny, to tak, jakby składał hołd językowym wysiłkom naszego ojca.

Cóż jeszcze, cóż jeszcze… Czy jesteśmy, my, czterej bracia, podobni do siebie fizycznie? Tak, jesteśmy podobni. Moglibyśmy rzec, że wszyscy pochodzimy z tej samej mapy genetycznej, a nasze mamy – Sigrun, Mireille, Sarah i Rita – to ewolucja, która czyni nas różnymi, barbarzyńska gramatyka, która oddala nas od łaciny. W pewnym punkcie pośrodku Europy, być może na skrzyżowaniu, gdzie spotykają się ich przeznaczenia – a na dodatek pośrodku jakiejś rotundy, gdybyśmy chcieli być tak upierdliwie symboliczni – powinniśmy im postawić pomnik za to, co musiały znieść. Na razie nie znają się nawzajem. Od kilku tygodni wiedzą, że istnieją pozostałe, że mamy braci przyrodnich – a one, skutkiem tego, pasierbów. Granice nadal jednak znajdują się w tym samym co zawsze miejscu. Z nutką ironii, której nie brakuje również pozostałym trzem mamom, Sarah mówi, że my, synowie, jesteśmy niczym ambasadorowie, którzy spotykają się, żeby wynegocjować jakiś rozejm. Może w przyszłości weźmiemy to pod uwagę i spotkamy się w jakiś weekend w jakimś neutralnym hotelu. W Andorze, na przykład, albo w Szwajcarii. Ale to będzie musiało się zdarzyć w dalszej przyszłości.

Cóż jeszcze, cóż jeszcze, cóż jeszcze… Czy są do siebie – nasze mamy – podobne fizycznie? Powiedziałbym, że nie. I don’t think so. Je crois pas. Ich glaube nicht. Czy wszystkie mają w sobie coś z jakiegoś modelu urody albo tworzą perfekcjonistyczną układankę dla jakiegoś chorego umysłu, umysłu naszego ojca? Ani jedno, ani drugie, ale trzeba zaznaczyć, że gdy im wspominamy o naszych planach zebrania ich wszystkich razem w przyszłości, wszystkie cztery reagują z tą samą niechęcią. Mireille krzywi twarz w grymasie i mówi, że przypominałoby to spotkanie Anonimowych Anachoretek. Sigrun domaga się, żeby to spotkanie na szczycie było dotowane przez Unię Europejską. Rita porównuje je z klubem dekadenckich fanek – „Elvis żyje! Elvis żyje!”. Sarah przedstawia pomysł: jeśli musimy się spotkać, to dlaczego nie zrobimy wszystkie razem teatralnej wersji Sześciu żon Henryka VIII? Że niby tylko jesteśmy cztery? Nie ma się co martwić. Z pewnością, jeśli tylko trochę poszukamy, szybko się znajdą jeszcze dwie!

Ta zjadliwość, która sączy się z czterech potencjalnych wdów, musi być jakimś mechanizmem obronnym. Minęło wiele lat, ale ich przygody miłosne są zbyt podobne do siebie, żeby teraz, ni z tego, ni z owego, przyszła im ochota na wyciąganie ich z lamusa. Dla kogoś z zewnątrz pokusę stanowi wyobrażenie sobie czterech kobiet, które spotykają się i rozdrapują wspomnienie o człowieku, który pewnego pięknego dnia, bez zapowiedzi, zostawił je same i bezbronne z dzieckiem do wychowania. Popijają i rozmawiają. Powolutku sporządzają wspólną listę zarzutów i to wspomnienie je łączy. Cierpienie jest tak odległe, że czas pozbawił je jadu i stało się bezbronne niczym wypchane zwierzę. Bardziej niż terapią spotkanie okazało się egzorcyzmem. Popijają i śmieją się. Ale, powolutku, w głębi serca każda zaczyna myśleć, że pozostałe nie zrozumiały jej, i w ten sposób – znajdując we wspomnieniu dla tego usprawiedliwienie – wszystkie przywracają stopniowo blask własnej miłości. Ta ich to była ta dobra, ta autentyczna. Jedno omsknięcie nastroju, jeden żart, który nagle nie bawi, i to przymierze w bólu przestanie istnieć. Powiedzielibyście, że są o krok od szarpania się za włosy.

A jest jeszcze pewien drobiazg, który wszystko to komplikuje: w chwili obecnej nie możemy wcale stwierdzić, że nasz ojciec nie żyje. Jedynie, że przed ponad rokiem zniknął.

W rzeczy samej „zniknął” nie jest słowem najodpowiedniejszym i jeśli zdecydowaliśmy się je wybrać, to po to, żeby mu jakiś sens nadać. Żeby je uczynić uchwytnym. Zniknąć może tylko ktoś, kto się wcześniej pojawił, a to nie jest przypadek naszego ojca. Minęło ponad dwadzieścia lat, jak go nie widzieliśmy, i suma naszych wspomnień pozwala nam jedynie zarysować jego na wpół mglisty wizerunek. Nie chodzi o to, że był człowiekiem nieśmiałym czy zamkniętym w sobie, ale że zawsze, jak się zdaje, pozostawiał sobie jakieś wyjście. Nie był też nerwowy ani niespokojny, ani nieufny. Sigrun mówi, że zakochała się tak w jego obecności, jak i nieobecności. Mireille wspomina, że ledwie przyjeżdżał, już się wydawało, że zbiera się do wyjazdu. Krótkość jego odwiedzin to, rzecz jasna, ułatwiała. To poczucie tymczasowości zaznaczało się w miarę upływu czasu coraz bardziej i my myślimy sobie, że ojciec nie tyle zniknął z dnia na dzień – raz-dwa! jak w jakiejś magicznej sztuczce albo na skutek porwania przez kosmitów – lecz ulegał raczej powolnej dezintegracji. Że nawet jeszcze teraz, w tej chwili, podczas gdy wszyscy czterej myślimy o nim po raz pierwszy razem, jego powolna dezintegracja trwa dalej.

Ta chęć rozpłynięcia się widoczna była nawet w listach, które do nas przysyłał. Pisał je z różnych miejsc w Europie, stamtąd, gdzie zawiodły go przeprowadzki, i opowiadał nam anegdoty z danej trasy. Czasem były to zwyczajne pocztówki nabazgrane przy szosie. Na odwrocie zawsze widniały posągi konne, zamki, ogrody, kościoły – pomniki z budzących trwogę miejsc, które pamiętamy wszyscy czterej z wyrazistością dla nas przerażającą. Były to pocztówki datowane w jakimś miejscu we Francji albo w Niemczech, ale opatrzone znaczkiem z głową Franco z marmuru, gdyż musiały parę dni odczekać w schowku w ciężarówce, a on przypominał sobie o wrzuceniu ich do skrzynki pocztowej dopiero wtedy, gdy znów był w Barcelonie. Czasami do listów dołączał swoje fotografie: albo był na nich sam, albo razem z dwoma swoimi kompanami od przeprowadzek. Słowa, które towarzyszyły tym zdjęciom, przeniknięte były czułością i prawdziwą tęsknotą, która przywodziła nasze mamy do łez, jeśli miały słabszy dzień, ale nigdy nie było tego więcej niż na obu stronach jednej kartki papieru listowego. W momencie gdy wydawało się, że jego pisanie nabiera wigoru, gwałtownie się ucinało. Zobaczymy się już wkrótce, ucałowania etc., podpis i tyle. Jakby się bał pójść na całość.

– Brakowało tylko, żeby je pisał atramentem sympatycznym i żeby słowa znikały w kilka dni po odczytaniu – zauważa Christof.

Cóż jeszcze trzeba wiedzieć? Aha, tak, jak to robimy, że się wszyscy czterej rozumiemy. Nasza lingua franca to od dnia, w którym się poznaliśmy, po tym jak Cristòfol postanowił odszukać pozostałych braci, angielski. Rozmawiamy po angielsku, gdyż jest to język, w którym najlepiej się nam porozumieć. Potrzebujemy bowiem jakiejś konwencji, ale w ostatecznym rozrachunku nasze rozmowy tworzą język o wiele bardziej skomplikowany, takie rodzinne esperanto. Jeśli chodzi o Christofa, to nie ma problemu, gdyż angielski to kuzyn niemieckiego, a on uczył się go od małego. Christophe mówi z tym cokolwiek napuszonym akcentem, jaki wychodzi Francuzom, oraz słownictwem technicznym przyswojonym podczas konferencji i wykładów na temat fizyki kwantowej, w których często bierze udział. Cristòfol nauczył się go na prywatnych lekcjach, kiedy był już starszy, ponieważ w szkole i na uniwersytecie uczył się francuskiego. Czasem, gdy mu nie wychodzi jakieś zdanie po angielsku, pomaga sobie tym drugim językiem i Christophe czuje się pokrzepiony. Widać to po jego twarzy. Wówczas Chris i Christof wyśmiewają się z tego łacińskiego pokrewieństwa i nabijają się z nich w dialogu pełnym spółgłosek gardłowych, wersów wziętych z Marsylianki i nazwisk piłkarzy francuskich.

Chris z kolei mówi co nieco po hiszpańsku dzięki uporowi swojej mamy, Sarah. W połowie lat siedemdziesiątych, gdy stało się jasne, że Gabriel nie odwiedzi ich już więcej, zapisała swego syna na kurs wakacyjny, żeby się uczył tego języka. Być może Chris nie spotka się nigdy ze swoim ojcem, God damn it, ale przynajmniej przekaże mu dziedzictwo języka hiszpańskiego. Za nauczycielkę trafiła mu się studentka o imieniu Rosi. Przyjechała do Londynu, żeby nabrać doświadczenia, i pierwszą rzeczą, którą odkryła, było to, że nie nadaje się do nauczania. Jej metoda uczenia języka hiszpańskiego polegała na puszczaniu kasety z popularnymi latem piosenkami. Dlatego Chris potrafi wymówić – z wielką naturalnością – zdania takie jak: Es una lata el trabajar, No me gusta que a los toros te pongas la minifalda alboAchilipú, apú, apú, choć jeszcze dziś nie ma zielonego pojęcia, co znaczą.

Innym głębokim – jak odkryliśmy – wspólnym przeżyciem z dzieciństwa są piosenki katalońskie. Podczas naszego pierwszego spotkania w Barcelonie jedliśmy obiad w jakiejś restauracji i próbowaliśmy podzielić się informacjami o ojcu. Nagle przy sąsiednim stoliku jakieś rozbawione śpiewające dzieci sprawiły, że na nowo przeżyliśmy te melodyjki, których ojciec uczył nas od małego. To były piosenki takie jak Plou i fa sol, En Joan petit com balla alboEl gegant del Pi…

– A ja pamiętam bajkę, którą ojciec opowiadał mi na dobranoc – rzekł Christof. – Bohaterem był dzieciak, który miał na imię Pàtiufet (albo jakoś tak) i wylądował w końcu w brzuchu byka, „gdzie nigdy nie pada śnieg ani deszcz”, und scheint keine Sonne hinein. Dostawałem sraczki ze strachu. Dziś opowiadam ją czasami dzieciom moich przyjaciół, po niemiecku, przede wszystkim dlatego, że podoba mi się, że Pàtiufet robi konkurencję braciom Grimm.

– Otóż moją obsesją była ta piosenka, w której leciało: „Pada i słońce świeci…, czeszą się wiedźmy…” – przypomniał Chris, intonując ją. – Bo w Londynie często się zdarza, że jednocześnie pada deszcz i świeci słońce. Kiedy wychodziłem na ulicę, żeby pójść do szkoły albo pobawić się z kolegami w parku przed domem, i ze strachem spoglądałem w niebo, to pośród tej nieprzerwanej mżawki zawsze pojawiał się jakiś promień słońca. „Znowu to samo”, myślałem, „gdzieś w tym mieście, właśnie teraz, wiedźmy czeszą się przed wyjściem z domu”. Kiedy opowiadałem to kolegom, przekonany, że wyjawiam im sekret, oni wyśmiewali się ze mnie, a wtedy śpiewałem im piosenkę, żeby ich zmusić do milczenia. Ale to nie pomagało.

To zespolenie w jednym lingwistycznym nurcie, które wszyscy czterej dzień po dniu udoskonalamy, pogłębia jeszcze bardziej więź z naszym ojcem. Staje się swoistym dziedzictwem, gdyż – jak się zdaje – mówił on we wszystkich językach i nie mówił w żadnym. W miarę upływu lat – wyjaśniły nam nasze mamy – słowa, których nauczył się w połowie Europy, ponachodziły stopniowo na siebie w pamięci, tworząc skróty i fałszywych przyjaciół, odmiany czasowników oszczędne i wsparte etymologią, ale tylko z pozoru sensowne. Uważał, że w trakcie rozmowy nie może być długich chwil milczenia, dlatego też w głowie przekładał z jednego języka w drugi, jakby to były naczynia połączone, i wybierał pierwszą opcję, jaka przychodziła mu do głowy.

– Mój mózg to wypchana po sufit rupieciarnia – mawiał, jak twierdzą. – Na szczęście, gdy czegoś mi potrzeba, zawsze to w końcu znajduję.

Nawet gdyby wynikało to jedynie z przekonania, z jakim wszystko to robił, zabiegi musiały odnosić skutek, a efektem był bardzo praktyczny idiolekt. Sigrun narzeka, że rozmowa z nim, nawet jeśli miała być poważna, zawsze stawała się zabawna. Rita wspomina, że – na przykład – dla niego vi negre3 zmieniło się w „czerwone wino”, gdyż to jest kolor, którego używa się we Francji (vin rouge), w Niemczech (Rotwein) i w Wielkiej Brytanii (red wine). Jednakże Mireille zapewnia, że pewnego razu w piwiarni przy Avenue Jean Jaurès, poprosił on o „czarne wino”, czy wręcz o „vin tinté de la maison” – od hiszpańskiego tinto.

Chociaż to z powodu nieobecnego ojca za każdym razem, gdy wszyscy czterej zbieramy razem nasze wspomnienia, przeżywamy doświadczenie, które nie przestaje nas zadziwiać. Od chwili gdy się poznaliśmy, zobowiązaliśmy się do wspólnego spędzania jednego weekendu mniej więcej raz na pięć miesięcy. Z każdym nowym spotkaniem wypełniamy jakieś puste miejsce albo rozplątujemy jakąś codzienną intrygę naszego ojca. Mamy pomagają nam odtwarzać tamte lata i choć szczegóły nie zawsze są miłe, często wydaje się nam, że to akurat daje korzyść: wrażenie, że być może poprawiamy naszą samotniczą przeszłość, że to dzieciństwo bez braci, które nam niekiedy z jakąś dziwnie dorosłą siłą ciążyło – a które sprawiało, że czuliśmy się pozbawieni ochrony – od czasu do czasu daje się wymazać, gdyż teraz znamy część sekretu naszego ojca. Od niepewności z tamtej epoki nikt nas nie uwolnił, to pewne, ale chcemy wierzyć, że my, czterej bracia, towarzyszyliśmy sobie w niewidoczny, niezauważany sposób i że jego życie miało sens, ponieważ lubił bawić się tym sekretem, a my byliśmy jego istotą.

Jako że to samotnicze braterstwo jest może kwestią zbyt abstrakcyjną, dla lepszego zrozumienia podamy praktyczny przykład. Kiedy my, czterej Krzysztofowie, zaplanowaliśmy nasze pierwsze spotkanie, kontaktując się ze sobą w sposób tak chłodny i zdystansowany, że dzisiaj dla nas żałośnie śmieszny, uzgodniliśmy, że przywieziemy posiadane fotografie ojca. Mieliśmy zamiar wybrać jedną z nich, najświeższą albo tę, która najlepiej by go przedstawiała, i zamieścić ogłoszenie w kilku gazetach w naszych krajach. Rozpowszechnilibyśmy jego wizerunek na połowie kontynentu i poprosilibyśmy, żeby nas poinformować, gdyby ktoś go widział albo go rozpoznawał, albo też dysponował wskazówkami, gdzie się może ukrywać. Ostatecznie jednak, po dogłębnej dyskusji, porzuciliśmy ten pomysł, gdyż wydał się nam wewnętrznie sprzeczny. Bo jeśli zgadzamy się, że jego zniknięcie było stopniowe, dobrowolne i wcale nie niespodziewane, to i tak nikt go nie rozpozna. Przecież ani wczoraj, ani przedwczoraj, ani przed tygodniem nikt nie mógłby go widzieć. Jego nieobecność byłaby dla każdego rzeczą absolutnie normalną.

Choć postanowiliśmy nie podejmować żadnych kroków, dalej przeglądaliśmy fotografie, które przywieźliśmy, gdyż rzecz nas bawiła. Byliśmy w Barcelonie i rozłożyliśmy wszystkie fotografie na stole. Następnie poprzyglądaliśmy się im tak, jakby chodziło o jakąś fotonowelę o czyimś trwającym jeszcze życiu. Zdjęcia, pochodzące z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czarno-białe albo w kolorach wyblakłych pod wpływem czasu, tworzyły cokolwiek nierealną scenerię. Były tam te wysłane przez niego samego (towarzyszące listom), jak i te zrobione rozmyślnie podczas jednej z jego wizyt. Gdy umieściliśmy jedno obok drugiego, przekonaliśmy się, że jego poza zawsze była podobna: ów sposób uśmiechania się do obiektywu – lluiiiís, cheeeese, hatschiiii… – jak gdyby zdobywał się na wielki wysiłek; ów powtarzający się gest głaskania nas po głowach, gdy my również pojawialiśmy się na fotografii; albo obejmowanie mamy, tej, która akurat była obok, przez położenie ręki w tym samym miejscu w talii…

Owo poczucie, że widzimy się wszyscy czterej powieleni według jednego modelu, tak samo spokojni przed obiektywem i jakby nie było między nami istotnych różnic, było dla nas krępujące i kłopotliwe. Odrobinę zmieniała się sceneria w tle i rzecz jasna my, ale można by przyjąć, że na wszystkich zdjęciach z jednego okresu ojciec miał na sobie tę samą dżinsową kurtkę i te same buty. Podczas gdy komentowaliśmy te zbiegi okoliczności, zdaliśmy sobie sprawę z pewnego szczegółu, który w pierwszej chwili wzbudził naszą wściekłość, ale potem, po przetrawieniu, pokrzepił nas. Wiele fotografii, na których pojawiał się sam on, a które dostawaliśmy w listach, powstało podczas odwiedzin w domu jednego z nas. Ojciec mówił z obrazu, starając się zupełnie uniknąć powiedzenia czegoś, co mogłoby wzbudzić podejrzenia naszych mam. Co najwyżej umiejscawiał go dla nas na mapie swoich kursów ciężarówką. „Fotografię, którą wam przesyłam, zrobił mi Bundó w jakiejś zapadłej dziurze we Francji, we wrześniu tego roku, podczas przerwy na obiad”, pisał w liście do Christophera i Sary pod koniec 1970 roku, a „zapadła dziura”, która majaczyła w tyle, to była biała fasada domu Christophe’a i Mireille na Quai de la Marne. „Postój na zatankowanie benzyny w Niemczech, zaraz po wyjeździe z Monachium”, pisał na innym zdjęciu wysłanym do Christophe’a i Mireille, ale Christof rozpoznawał w tle, za postacią ojca, stację benzynową, która znajdowała się w jego dzielnicy we Frankfurcie. Co więcej, zdjęcie pochodziło z roku 1968, czyli było o dwa lata wcześniejsze, gdyż każdy z nas miał jakieś zdjęcie na tej samej rolce filmu (a teraz to współistnienie we wnętrzu aparatu fotograficznego też stanowi dla nas pocieszenie i rozrywkę).

Wobec takiego materiału dowodowego najprostszym rozwiązaniem byłoby stwierdzenie, iż ojciec był kompulsywnym kłamcą, i z pewnością nie pomylilibyśmy się, ale to rozwiązanie wydaje się nam uproszczone. W tym przynajmniej momencie nie chodzi nam o potępianie ojca, ale o odkrycie, gdzie przebywa. Kim jest. Jeśli pewnego dnia uda się nam to osiągnąć, to zażądamy od niego wyjaśnień. Tymczasem wolimy pohasać sobie bez uprzedzeń po ciemnych zaułkach jego życia, gdyż w ostatecznym rozrachunku, jeśli wszyscy czterej poznaliśmy się, to właśnie dzięki niemu – i dzięki jego nieobecności. Może nie jest to łatwe do zrozumienia, ale wolimy zastąpić oburzenie entuzjazmem, który jest całkowicie subiektywny i, jeśli się komuś tak podoba, iluzoryczny. Często bywa tak, że te same fotografie, które uwieczniały jego oszustwa, teraz służą nam, żeby się w przeszłości zbratać. Lubimy cieszyć się z nich jako wskazówki, że tak dawno temu ojciec przewidział już nasze braterskie spotkanie. Są jeszcze jednym złudzeniem w kwestii tego, czego się mamy chwycić. Zgoda, być może nasza metoda dedukcji nie jest zbytnio naukowa, ale przynajmniej pozwala nam tchnąć odrobinę ducha w te fotografie i przywrócić im życie.

Trzeba też powiedzieć, że oddajemy się tej grze, gdyż jedną rzecz uważamy za pewną: w dniu, w którym byliśmy w Barcelonie po raz pierwszy i uporządkowaliśmy wszystkie fotografie naszego ojca na stole, żeby dokonać rekonstrukcji prawdopodobnej historii, pojęliśmy, że on nigdy nie ujawnił nam niczego o sobie samym. Żadnej szczeliny. Szczątkowe uczucia. Niespodziewanie owe ułożone w rzędy fotografie, nieme i postarzałe, kazały nam pomyśleć o serii obrazów wyciętych z jakiegoś filmu. Jak te zdjęcia, które dawniej wieszano przy wejściu do kin, żeby zapowiadać następny seans. Mogłeś je długo i uważnie oglądać, przyglądać się aktorom i aktorkom, wyobrażać sobie scenę, którą odgrywali, gdy ich nagle unieruchomiono, ale jeśli wcześniej nie wiedziałeś czegoś o samej historii, to nie miałeś szans odgadnąć, czy chodzi o komedię, dramat czy film sensacyjny. Czy wybuchną zaraz śmiechem, czy też płaczem.

To właśnie coś takiego. Gabriel, nasz ojciec, nasz aktor, na fotografiach jest zawsze spokojny i im bardziej się mu przypatrujesz, tym bardziej cię hipnotyzuje.

2Takie rzeczy się zdarzają

Nasz ojciec nazywa się – albo się nazywał – Gabriel Delacruz Expósito. Od tego zacznijmy.

Imię nadała mu jego mama, która go urodziła, nie wiadomo, czy to na pamiątkę osobnika, który uczynił ją brzemienną, czy to przekonana, że składa w ten sposób ofiarę archaniołowi, który miał nad nim czuwać przez całe życie, czy też po prostu dlatego, że owej nocy ktoś przeklinał jakiegoś obdartusa o imieniu Gabriel i to ją zainspirowało. Istnieją podejrzenia, że nigdy się tego nie uda sprawdzić. Tak czy owak jakaś istotna przyczyna musiała dręczyć ową kobietę, skoro zadała sobie nawet trud nadania dziecięciu imienia.

Dwoje handlarzy dorszem, którzy mieli stoisko na targowisku Born, znalazło dziecko około szóstej rano. Owego dnia byli pierwszymi osobami, jakie przyszły na targowisko. Zauważyli, że obok bramy głównej od ulicy Comerç leży jakieś zawiniątko, ale w nikłym świetle przedświtu pomyśleli, że to nadgniły i przeoczony przez sprzątaczy kalafior (czasami w środku nocy, kiedy robili sobie przed targowiskiem przerwę, brali jeden jeszcze w miarę cały i grali nim przez chwilę w piłkę). Nieoczekiwanie kalafior zajęczał urywanym piskiem i pod dachem targowiska rozbrzmiał płacz. Nocny stróż, który rozmawiał z małżonkami, podszedł bliżej i latarnią oświetlił zawiniątko. Kobieta podniosła je ostrożnie i w środku odkryła nagie, zsiniałe niemowlę, całe we krwi, które desperacko poruszało rączkami i ustami w poszukiwaniu piersi. Wydawało się jej tak bezbronne i pożałowania godne, że jednym ruchem rozwiązała fartuch, podwinęła wełniany sweter i w obecności męża, stróża i jakiegoś innego ciekawskiego, który już przyszedł na targowisko, uwolniła pierś wielkości dyni, lewą, i zbliżyła ją do ust niemowlęcia. Cała ta grupka aż zaniemówiła oczarowana widokiem owego obfitego, krzepkiego cycka. Nocny stróż próbował nie stracić poważnej miny, jakiej wymaga pełnienie funkcji publicznej. Niemowlę wyciągnęło szyję, jakby pod działaniem magnesu, i na długą chwilę zassało brodawkę. Z kącików ust cudownie wydostało się kilka bąbelków mleka. Gdy dziecko się uspokoiło, handlarka odsunęła je od piersi – obolała, ale zadowolona, gdyż dawno już nie karmiła jako mamka – i powierzyła je właściwej instancji. Nocny stróż wziął zawiniątko w ręce, a emanujące z tej drobiny ciepło prawie i jego rozkleiło. Zaniesie je niezwłocznie do szpitala, a stamtąd, gdyby przeżyło, odeślą je do jakiejś instytucji dobroczynnej. To właśnie w chwili oglądania noworodka odkryli, że na jego brzuszku znajduje się sklejony krwią i zakrywający fragment pępowiny biały papierek – zupełnie jak metka fabryczna – na którym napisano: „Gabriel”.

Wszystko to – narodziny, porzucenie i pierwsze karmienie Gabriela – miało miejsce nad ranem pewnego październikowego dnia 1941 roku. Nasz ojciec był przekonany, iż pod wpływem tego pierwszego mleka rozwinął w sobie godny sybaryty apetyt na dorsza: jadał go zawsze, kiedy tylko mógł, przygotowywanego na blasze, al pil-pil4, rozdrobnionego, w panierce albo z ziemniakami z rusztu. Dla odmiany krowie mleko wydawało mu się zbyt słone i mógł je wypić tylko wtedy, jeśli je posłodził trzema łyżeczkami cukru.

Nasze mamy pamiętają, że opowiadał o swoich pierwszych godzinach na tym świecie, ubarwiając je w tonie cokolwiek fantazyjnym, jakby w ten sposób mógł zminimalizować brak matki i przykrości, jakie mu przyszło przeżyć w późniejszych latach w przytułku. Co więcej, na potwierdzenie owej legendarnej aury ojciec zawsze nosił w teczce i pokazywał pewien wycinek z gazety. Otóż wiadomość ukazała się w „La Vanguardia Española”. Redaktor upajał się, oczywiście, co bardziej wyrazistymi szczegółami i zwracał uwagę na skuteczność służb publicznych oraz decydującą rolę handlarki dorszem.

W każdym razie minie wiele lat – siedemnaście, gwoli ścisłości – nim Gabriel się o tym dowie, i to za sprawą niezwykłego wręcz przypadku. Takie rzeczy się zdarzają. Niedawno zaczął pracować jako tragarz dla firmy organizującej przeprowadzki. Pewnego dnia pojechali opróżnić w dzielnicy Sant Gervasi mieszkanie wyprowadzającej się rodziny. Jego zadaniem było rozmontowanie masywnej dębowej szafy, tak wielkiej i ciężkiej, że jeden człowiek nie mógł jej ruszyć z miejsca. Najpierw odkręcił drzwi, a potem postanowił, że wyjmie szuflady, żeby szafa ważyła mniej, a on łatwiej mógł nią manewrować. Wysunął pierwszą szufladę i wyrwał ją z prowadnic – spróchniałe drewno tylko chrupnęło. Wtedy wyjął drugą, a gdy już ją trzymał w rękach, zobaczył gazetę, którą właściciele domu wyłożyli jej dno. Była to złożona wpół, pożółkła strona z „La Vanguardii”. Gabriel wyjął ją bardzo ostrożnie i rozłożył. Brzegi kartki kruszyły mu się w palcach w drobiny pyłu. Przyjrzał się artykułowi, który mówił o przerwaniu linii Stalina. Sygnowany był przez agencję EFE5 i pochodził z „kwatery głównej Führera”. Zrozumiał, że mowa o drugiej wojnie światowej i co prędzej przyjrzał się dacie gazety: środa, 22 października 1941 roku. On się przecież urodził poprzedniego dnia, 21 października tego samego roku! Kiedy kojarzył fakty i uświadamiał sobie, że chodzi o dzień po jego narodzinach, odwrócił gazetę, żeby przejrzeć wiadomości na drugiej stronie. Jego uwagę przykuła reklama wytwornicy gazu z proroczym rysunkiem ciężarówki, ale później skierował wzrok na dział powyżej. Zatytułowany był „Życie Barcelony”. Szybko znalazł tam wiadomość o porzuceniu noworodka. Takie rzeczy się zdarzają.

„Noworodek znaleziony przy bramie targowiska Born”, głosił tytuł. A zaraz potem w dziesięciu linijkach opisano w szczegółach ów pierwszy świt Gabriela, podkreślając dobroć handlarki dorszem, i zakończono następującym zdaniem: „Autor niniejszej wiadomości może zapewnić, że w chwili zamykania numeru aniołek spał spokojnie w Casa de la Maternitat6, uratowany od śmierci i czekającego nań limbo, zupełnie nieświadomy zamieszania, jakie wywołały jego pierwsze godziny na tym naszym ziemskim padole”.

Gabriel tyle razy przeczytał tekst z tej strony, że nauczył się go na pamięć i recytował z autentyczną powagą. Ów skrawek papieru był jedynym ogniwem łączącym go z matką. W kilka dni po dokonaniu znaleziska, w poniedziałek, gdy miał wolne, pojechał na targowisko Born i odszukał stoisko handlarzy dorszem. Czekając w kolejce na zakup trzech plastrów suszonego dorsza – był czas Wielkiego Postu i zakonnice z hospicjum Llars Mundet7, gdzie jeszcze mieszkał, będą mu za ten drobiazg wdzięczne – przyjrzał się tej cycatej babie, która nakarmiła go po raz pierwszy mlekiem przed siedemnastu laty, i poczuł wobec niej podziw nie bez odrobiny zdumienia. Miała tlenione blond włosy. Choć mijające lata pozostawiły swój ślad, to jej kształty nadal były krzepkie i wyraziste. Ramiona, zsiniałe od chłodu, zdawały się zbite jak marmur. Piersi napinały biały fartuch i tworzyły na nim szerokie zaokrąglenia. Gdyby możliwy był powrót w czasie, Gabriel, tam na miejscu, z tą samą furią, co pierwszego dnia swego życia, przyssałby się do nich ustami.

Nasz ojciec nigdy nie powiedział handlarce od dorsza, że to on jest dzieckiem, które nakarmiła owego zimnego poranka. Jednak od czasu do czasu, trzy albo cztery razy w roku, chodził tam pogapić się na stoisko.

– Jutro urwę się na parę godzin, żeby odwiedzić moją adopcyjną matkę – ogłaszał ni z tego, ni z owego, kiedy razem z Bundó i Petrolim wracali do Barcelony, jakby myślał sobie na głos podczas prowadzenia ciężarówki.

Ponieważ Gabriel, imię wybrane przez nieznaną matkę, było katolickie, zakonnice z Casa de la Maternitat chętnie zgodziły się, żeby noworodek na imię miał właśnie tak, i ograniczyły się do nadania mu nazwiska. Były to nazwiska dla znajdy: Delacruz i Expósito8. W tamtych, pierwszych latach frankizmu działały niczym list żelazny i otwierały niejedne drzwi: ludzie słuchali ich ze współczuciem, wyobrażając sobie, że za tą buzią porzuconego smarkacza kryje się jakiś ojciec, który zginął na froncie, albo matka, która musiała oddać część licznego potomstwa, żeby związać koniec z końcem. Niejedna bigotka, słysząc te dwa nazwiska, żegnała się znakiem krzyża.

My, jego synowie, ich nie odziedziczyliśmy. Ponieważ nasze matki nigdy nie wyszły za ojca, otrzymaliśmy nazwiska tylko po nich. Czasami jednak lubimy zawołać na siebie tym – przetłumaczonym – nazwiskiem, które byśmy nosili, gdyby ojciec je nam przekazał. Chris mógłby się nazywać Christopher Cross, tak samo jak amerykański piosenkarz, albo też Chris of the Cross, co brzmi o wiele bardziej uniwersalnie, jak nazwisko maga, który występuje w jakimś kasynie w Las Vegas. Christof nazywałby się Von Kreutz (nazwisko dobre dla kajzerowskiego pułkownika), a Christophe miałby nazwisko malarza z Luwru: Christophe Delacroix. Cristòfol byłby najbardziej wierny i zachowałby formę Delacruz, jak ów mistyk święty Jan od Krzyża, albo nawet katalońską – Delacreu.

Większość porzuconych dzieci, które – jak nasz ojciec – wyrosły w Casa de la Maternitat, a później trafiły do Casa de la Caritat9, otrzymało te właśnie nazwiska w różnych wariantach. Choć niespokrewnione, były jak rodzeństwo. Kiedy ojciec wspominał swe dzieciństwo, za niemalże rodzonego brata uznawał tylko Bundó. Dzieliło ich kilka tygodni (na korzyść Bundó) i wyrośli razem. Ich przyjaźń trwała całe życie, od reżimu w przytułku do reżimu w ciężarówce do przeprowadzek, i mogło ich rozdzielić tylko jakieś nieszczęście. Przyjdzie też na tych stronach moment – i tak w życiu bywa – że będziemy musieli opowiedzieć o szczegółach tego nieszczęścia dla wielu ludzi albo fatalnego w skutkach, albo też opatrznościowego.

A teraz, prowadzeni sumą wspomnień ich obu, my także będziemy mogli ożywiać labiryntowe korytarze sierocińca, kafelki dezynfekowane zotalem i dziecko, które po nich drepce uczepione ręki zakonnicy zalatującej woskiem. Będziemy mogli także wskrzesić nocną bieganinę sierot, ich przygody i kary, szorstkość ubrań, które się tym biedaczynom dostawały w spadku, spryt tych, którzy uczą się radzić sobie sami. Wcześniej jednak, żeby wszystko miało więcej sensu, lepszą perspektywę, wolimy skoczyć o czterdzieści lat w przód i – nie ruszając się z Barcelony – jakby wszystkie podróże naszego ojca były tylko plątaniną kresek na mapie Europy, wejdźmy do mieszkania, w którym nasz ojciec się schronił na ponad dziesięć lat.

Głos ma Cristòfol.

– Poczekaj chwilkę – odzywa się Christof. – Uważam, że musimy tu wstawić jakiś tytuł. Zróbmy to bardzo uroczyście.

Głos ma Cristòfol.

Ulica Nàpols

Bardzo dobrze. Mam teraz 30 lat i od ponad 25 nie oglądam mojego ojca. Zdanie to mogłoby brzmieć bardzo tragicznie, gdyby je wypowiedział jeden z tych dupków, którzy występują w telewizji i ujawniają swoje rodzinne dramaty, ale w moim przypadku to czyste określenie czasu. A ściślej, ponieważ tak bardzo nawykliśmy do jego nieobecności (była już o tym mowa), to rachunek ten ma służyć podkreśleniu zaskoczenia – ba, nawet szoku – jakie przeżyłem, gdy po tak długim czasie odebrałem pierwsze sygnały, że żyje. Mam na myśli coś tak prostego i zarazem niepewnego, jak możliwość prześledzenia jego kroków na planie Barcelony. Z policji zadzwonili pewnego ranka, takiego samego jak inne. Funkcjonariusz przedstawił się i zaraz zapytał, czy znany mi jest pan Gabriel Delacruz Expósito. Przez kilka sekund musiałem powtarzać nazwisko na głos, żeby odnaleźć je w pamięci.

– Tak, to mój ojciec – odpowiedziałem – ale nie widujemy go od wielu lat ani nie mamy od niego wiadomości. Zapomnieliśmy o jego istnieniu.

– Rozumiem. Musi pan zatem wiedzieć, że oficjalnie uznaliśmy go za zaginionego. Nie martwego, żeby było jasne, a jedynie zaginionego. Od roku pański ojciec nie daje znaku życia. Nie płaci za mieszkanie ani innych rachunków. Już jakiś czas temu odcięli mu gaz, wodę i światło. Skontaktował się z nami właściciel, który ma dość niepłacenia. Jego skarga zbiegła się ze skargą sąsiadów, którzy od wielu dni czuli na schodach trupi smród. Uwierzyliśmy im, weszliśmy do mieszkania i nikogo tam nie znaleźliśmy. Wszystko było w porządku. Sąsiedzi, jak można się domyślić, to banda histeryków. Rzecz w tym, że teraz pan jako najbliższy krewny musi zdecydować, co robić. Czy chce pan opłacić czynsz i zaległe rachunki, poszukując go tymczasem, czy woli pan zabrać jego rzeczy i opuścić mieszkanie.

„Poszukując go tymczasem”.

– Jak się udało zlokalizować akurat mnie? – tylko to jedno pytanie przyszło mi do głowy.

– Nie musieliśmy prowadzić długiego śledztwa. Znaleźliśmy pańskie nazwisko zapisane na kartce. Zostawił ją na nocnym stoliku, jakby to był list samobójcy. Wyglądało na to, że zrobił to rozmyślnie. Tyle że to nie był list samobójcy. Były tam jeszcze trzy nazwiska, ale pan jest jedyną osobą figurującą w rejestrach urzędu stanu cywilnego.

W dwa dni później, przed południem, żeby móc skorzystać ze światła dziennego, poszedłem na komisariat i odebrałem klucze do mieszkania. Policjant pokazał mi kartkę z zeszytu. Pozostałe imiona i nazwiska należały, rzecz jasna, do trzech Krzysztofów, choć wówczas nie wiedziałem jeszcze, kim są ani nawet czy to prawdziwe nazwiska. Bo wyglądało to raczej na zabawę językową. O żadnej z mam ojciec nawet nie wspominał, przynajmniej na tamtej kartce. Dzień wcześniej przedstawiłem sytuację mojej mamie i poprosiłem ją, żeby poszła ze mną, ale ona przekonała mnie, żebym tam poszedł sam.

– Nie ciekawi cię to?

– Nie. Opowiesz mi wszystko.

Z niespodziankami czy rozczarowaniami mama radziła sobie w ten sposób, że udawała obojętność, jak zawsze wtedy, gdy dochodziło do rozmów o ojcu.

Mieszkanie, które Gabriel opuścił, było antresolą przy ulicy Nàpols, w pobliżu ulicy Almogàvers, tuż przy parku Ciutadella. Budynek był brzydki, zbudowany w latach pięćdziesiątych, a na parterze działał jakiś warsztat mechaniczny. Jak mi wyjaśnił policjant, byli pewni, że ojciec mieszkał pod tym adresem przez ponad dziesięć lat. Jeśli zależało mu na tym, by rozpłynąć się w powietrzu, ten wybór nie zaskakiwał: w połowie lat osiemdziesiątych ta część miasta traciła miejski charakter, robiła się odosobniona i opuszczona, niczym dzielnica fabryczna. Stała się ziemią niczyją. Estació del Nord, jeszcze przed remontem, popadała w ruinę pośrodku pustego placu, gdzie zostały tylko szczury i zużyte prezerwatywy. Sądy, które rano przypominały ludzkie mrowisko, po południu zamykano, więc drzemały w przytłaczającym półcieniu. W tej części ulicy Almogàvers znajdowały się tylko warsztaty i garaże przewoźników, a ciężarówki wypełniały całą okolicę smrodem oleju napędowego. (Może zresztą – tak sobie teraz myślę – Gabriel osiadł tam właśnie, bo mu się ów zapach podobał.) Nieco życia tej okolicy nadawali transwestyci, którzy wieczorem wychodzili do pracy i okupowali narożniki ulic. W żółtym świetle latarni, z tymi swoimi krzykliwie wymalowanymi twarzami, na dziesięciocentymetrowych obcasach i w obcisłych strojach poruszali się niczym zombie, żeby przyciągnąć klientów, którzy krążyli wokół w samochodach, a jeśli ci nie zwracali na nich uwagi, wysyłali ich do diabła krzykiem jak zza grobu.

W tym akurat czasie przez dwa lata uczęszczałem na lekcje angielskiego do pewnej szkoły przy Passeig de Sant Joan, w pobliżu Arc de Triomf. Wspominając to, nieraz pomyślałem sobie, że w owe zimowe wieczory, gdy w barze Lleida czekałem, aż nadejdzie pora lekcji, mógłbym się spotkać z moim ojcem. Dwa wiecznie obce sobie spojrzenia, które krzyżują się na sekundę, a potem znów się rozchodzą; każdy wraca do swego własnego świata. Mogło tak być i wcale mnie to jakoś specjalnie nie cieszy.

Otwarłem drzwi antresoli obojętny jak notariusz. Przyznaję, że moje zamiary były bardzo niesprecyzowane: ot, rzucić okiem na mieszkanie, znaleźć jakiś ślad, który pomógłby w ustaleniu, gdzie znajduje się Gabriel (wówczas już od lat nie mówiłem o nim „ojciec”) i zapomnieć o tym wszystkim – im szybciej, tym lepiej. Zupełnie nie interesowało mnie odszukiwanie go, a jeszcze mniej płacenie za niego czynszu, do czego – tu uprzedzam fakty – i tak w końcu doszło. Choć mieszkanie było zimne i zatęchłe, na samym początku owionęła mną jakaś znajoma aura. Dziś myślę, że to poczucie akceptacji niosłem w sobie – jako rodzaj informacji genetycznej – i bezwiednie przekazałem je tamtym ścianom.

Kiedy więc zacząłem chodzić po mieszkaniu, odczułem ulgę za sprawą swoistego poczucia bliskości. Podniosłem żaluzje w jadalni, jakbym to robił przez całe życie, wpuszczając tam nieco więcej światła, spływającej ukośnie jasności. Z metr przed oknem, dokładnie naprzeciwko, znajdowała się ściana należąca do parkingu wypełniającego wnętrze kwartału domów. Nieobecność Gabriela dawała się zauważyć w każdym kącie mieszkania, gdyż kurz okrywał wszystkie meble i nadawał im wygląd cokolwiek eteryczny, muszę jednak również zaznaczyć, że obraz ten ani mnie nie przygnębiał, ani nie wydał mi się szczególnie żałosny. Nie panowała tam wcale owa atmosfera paraliżu, raczej znieruchomienia niż spokoju, która ogarnia przedmioty w domu, gdy doszło w nim do gwałtownej śmierci, wszystko sprawiało natomiast wrażenie jakiejś martwej natury, doskonale zaplanowanej kompozycji. Na stole w jadalni, w koszyczku z rafii, z tuzin orzechów oczekiwał na wyrok w towarzystwie swojego kata, a obok nich pudełko francuskich zapałek i zatknięta w szyjkę butelki od coca-coli do połowy wypalona świeca tęskniły za nocami bez prądu. Łyżka do butów ze stali nierdzewnej od niepamiętnych czasów cierpiała w stanie równowagi na oparciu czarnego fotela ze skaju. Zegar ścienny, który zatrzymał się na godzinie pierwszej minut trzy, miał dość wskazywania tylko dwa razy dziennie właściwej godziny i w ciszy zanosił błagania, żeby go ktoś nakręcił.

Odnotowuję te zewnętrzne szczegóły – a mógłbym ich wymieniać o wiele więcej – żeby zarysować apatię, w jakiej pogrążone było całe mieszkanie. Przechadzając się po pokojach (niczego nie dotykałem), pomyślałem, że czuć tam sposób bycia ojca, ten, który mama i ja przecież poznaliśmy: na zewnątrz nie wydostawało się nic, co byłoby ważne albo coś by odkrywało. Przyszła mi też do głowy pewna myśl, z pewnością przesadzona, ale chcę ją odnotować: „Pochowany za życia”. Byłem zniechęcony i już miałem sobie pójść, zamknąć drzwi i dać sobie spokój, ale nagle przypomniałem sobie kartkę, którą policja znalazła na nocnym stoliku, i zinterpretowałem to sobie jako pozwolenie, ba, nawet zaproszenie do pomyszkowania. Dlaczego zrobił listę czterech identycznych, a jednak różnych imion? Cristòfol, Christophe, Christopher, Christof z nazwiskami. Dlaczego ja widniałem na niej pierwszy?

W jego sypialni pootwierałem szuflady w nocnym stoliku i nie znalazłem tam nic ciekawego. Obok łóżka stała trzydrzwiowa szafa wnękowa z lustrem, w którym mógł się przejrzeć cały człowiek. Pierwsze drzwi skrywały półki z prześcieradłami, ręcznikami i kocami. Wsunąłem pomiędzy nie rękę, żeby sprawdzić, czy nie wymacam czegoś ukrytego (tak się zwykle robi), ale wyciągnąłem tylko dwa woreczki zwietrzałej już lawendy. Za drugimi drzwiami znalazłem rzeczy osobiste ojca. Kolekcja koszul, swetrów, marynarek i spodni, w większości bardzo wiekowych, wisiała sobie tam pozbawiona resztek nadziei. Na ziemi kilka cokolwiek przytłoczonych par butów. Kilka pustych drewnianych wieszaków, nagich niczym ogryzione obojczyki, kazało się domyślać, że ojciec zabrał niewiele rzeczy do przebrania. Dotknąłem tych rzeczy ręką, jakbym chciał im okazać moje wsparcie, i w chwilę później dojrzałem jakąś kurtkę. Była zamszowa, stara, wytarta na łokciach, i zaraz przypomniałem sobie, że ojciec nosił ją często, gdy nas odwiedzał. Zdjąłem ją z wieszaka, żeby ponownie obejrzeć i obwąchać, jak to robiłem jako dziecko, ale ten ruch, gdy przysunąłem ją do nosa, sprawił, że na ziemię coś wypadło, coś z papieru. Skłoniłem się, żeby to podnieść, i bardzo się zdziwiłem: karta do pokera, as trefl. Wsadziłem go do kieszeni i odwiesiłem kurtkę. Gdy próbowałem wepchnąć ją w jej miejsce, pchnąłem dość gwałtownie i z jakiejś marynarki wypadła inna karta. Tym razem był to król kier. Zgarnąłem obu rękami pięć albo sześć sztuk ubrania razem i potrząsnąłem nimi. Wypadło więcej kart. Zebrałem je: same króle i asy, damy i walety. Niektóre figury się powtarzały. Wtedy naszło mnie pewne podejrzenie. Zdjąłem z wieszaka inną kurtkę i powoli przeszukałem jej rękawy. Bok lewego rękawa był zręcznie rozpruty, a wewnątrz, pomiędzy tkaniną a podszewką, na wygnaniu czas spędzał wyniosły, choć wystraszony, król karo.

Odkrycie zafascynowało mnie do tego stopnia, że dokładnie w tym momencie postanowiłem – za wszelką cenę – odnaleźć mojego ojca. Zacząłem systematycznie przetrząsać każdą szafę, każdą półkę, każdą szufladę. (Krzysztofowie, na moim miejscu zrobilibyście to samo, prawda?) Myszkowałem we wszystkich kątach kuchni, jadalni, łazienki. W jednym z zakątków mieszkania, bez dostępu naturalnego światła, znalazłem rodzaj graciarni – z sześć metrów kwadratowych i pełno półek. Na suficie wisiała czterdziestowatowa żarówka. Nacisnąłem włącznik, ale światło się nie zapaliło, bo nie było prądu. Poszedłem poszukać świecy. W migotliwym półmroku pomieszczenie wyglądało jak schron przeciwlotniczy. Poczułem się jak detektyw. W tej niewielkiej i przepełnionej niczym kabina ciężarówki przestrzeni ojciec złożył swoje wspomnienia. Nie można powiedzieć, żeby był człowiekiem dbałym o szczegóły ani jakoś szczególnie podatnym na nostalgię, i powinniśmy raczej wyobrażać sobie owo nagromadzenie jako skutek koczowniczego życia. Nie trzeba też być jakoś szczególnie bystrym, żeby pojąć, że kiedy ktoś jak Gabriel pół życia przeżył raz tu, a raz tam, to przedmioty, które przez lata zachował, stanowią najistotniejszą część jego biografii.

Wyniosłem kilka kartonów do jadalni, żeby skorzystać ze światła naturalnego, i otworzyłem je po kolei. Tak wciągnęło mnie to, co znalazłem, tyle godzin minęło, że aż się zrobiło ciemno. Za każdym razem gdy natrafiałem na jakiś szczególny dokument lub wywołujący wspomnienia przedmiot, odkładałem go na stół, żeby go dokładniej zbadać. W ten sposób wraz z rozwojem intrygi, która sprawiała wrażenie kalkulacji ojca, śladów pojawiało się powoli coraz więcej. Czarna teczka z nadrukiem konsulatu Hiszpanii we Frankfurcie zawierała na przykład wszystkie jego przeterminowane prawa jazdy i paszporty z kartkami obitymi pieczęciami urzędów celnych z połowy Europy. W mosiężnym pudełku, takim po cola cao, z rysunkami afrykańskich dzieci, schował ze dwadzieścia listów, które napisali do siebie z Petrolim po tym, jak obaj porzucili pracę przy przeprowadzkach i stracili się z oczu. Pod nimi – pożółkłe ze starości – piętrzyły się kartki korespondencji innego rodzaju: erotyczne opowiadania, którymi od małego wymieniali się z Bundó w sierocińcu.

Inna teczka – to ta! to ta! – zawierała stos papierów na temat nas czterech. Nazwiska, adresy, metryki urodzenia, fotografie naszych mam i nas samych, rysunki, które namalowaliśmy, gdy byliśmy mali, a które on zabierał jako rodzaj fantu… Trzeba powiedzieć – a wspominam o tym bez żadnej synowskiej próżności – że ta teczka była na skutek używania w bardzo złym stanie. Olśniony zabrałem się do jej przeglądania i nie mogłem przestać. Niebawem przed moimi oczami stanęły trzy inne imiona, które znalazły się na liście policji. Christof, Christophe, Christopher… To zakrawało na jakiś żart. Poszukałem czystej kartki oraz długopisu i wynotowałem wszystkie te szczegóły, które mogłyby uczynić to objawienie bardziej prawdopodobnym. Im więcej wiedziałem, tym bardziej rosła tajemnica spowijająca Gabriela.

Wieczorem, gdy jechałem metrem do domu mojej mamy, osłupiały i z mętlikiem w głowie, ponieważ pośród wielu innych rzeczy tego popołudnia odkryłem, że mam trzech rozproszonych po Europie przyrodnich braci, przyszło mi do głowy – to było jak strzał – pewne wspomnienie z czasów, gdy byłem mały. Obraz mężczyzny, mojego ojca, który choć na pozór spokojny, nie potrafił chwilami opanować dotykania lewą dłonią swojego lewego mankietu. Szybki i odruchowy gest, nienaturalny jak jakiś tik.

3Sieroty niedoskonałe

– To my jesteśmy sierotami?

– Wszyscy czterej jesteśmy jedynakami, dziećmi jedynaka. I jedynaczek. Można rzec, że póki nie wiedzieliśmy o istnieniu pozostałych trzech, byliśmy braćmi sierotami, o ile coś takiego istnieje.

– Sieroty niedoskonałe.

– Po telefonie Cristòfola, kiedy dowiedziałem się, że mam trzech przyrodnich braci, wyobraziłem sobie, że połączy nas jakiś szczegół narodzin. Tajemny znak uczyniony po to, żeby nas zidentyfikować; ojciec wytatuowałby go nam w kołysce, jak to się robi w bajkach z porzuconymi książętami. Ja mam jeden z takich znaków, taką jakby bliznę, na prawej łopatce. Przypomina sylwetkę biegnącego charta o bardzo cienkich nogach. Czy przypadkiem i wy go macie?

– Nie.

– Nie.

– A ja tak, ale na lewym pośladku, i to nie blizna. To plamka na skórze, znamię, i nie ma wcale kształtu psa. Kiedy byłem mały i kąpałem się, mama mówiła, że przypomina żagiel jakiegoś statku, a piegi to bryzgi wody, ale ja w niej widzę rozkładającego skrzydła nietoperza.

– Ach, skoro już gadamy o plamkach na skórze, to ja też mam jedną, ale na piersi. Jakby ogon komety, która krąży na orbicie wokół prawej brodawki.

– No właśnie, a jakie prezenty przynosił, kiedy przyjeżdżał się z wami spotkać? Bo mi pewnego razu podarował ukulele-zabawkę.

– Mnie się trafiła plastikowa perkusja. Ponieważ brakowało w niej werbla, to uzupełniłem ją o pudło po proszku do prania.

– Ale miałeś szczęście! Ja, gdy byłem mały, to miałem bzika na punkcie perkusji. Ale on przywiózł mi pianino, takie zupełnie prościutkie, wszystkiego osiem nut. Zaraz się nim znudziłem.

– A mnie się trafiały, jeśli można tak rzec, resztki po was. Gdy przyszedłem na świat, ojciec nie ruszał się z Barcelony i już was nie odwiedzał. Od czasu do czasu, kiedy przychodził odwiedzić mamę i mnie, grzebał w tych rzeczach, które przechowywał, i jakąś mi przynosił. Podarował mi mikrofon, który nie działał. Baterie się zepsuły i nie dawało się ich wyjąć, ale mnie to wcale nie przeszkadzało w zabawie. Jeśli koledzy z osiedla nie pozwalali mi grać z nimi w piłkę, bo mówili, że jestem za słaby, to ja za pomocą tego mikrofonu nadawałem transmisje meczów.

– Nie czuj się poszkodowany, Cristòfol! Ostatecznie to ty mieszkałeś z ojcem, podczas gdy my trzej do niego tęskniliśmy. A poza tym kiedy teraz o tym myślę, to wszystkie te cztery instrumenty musiały pochodzić z tego samego łupu. Po czterech bogatych braciach.

– Ach, jeszcze coś. W szkole wszystkie dzieciaki chwaliły się ojcami. Gdybyśmy się bili, to ich ojciec by przyszedł i uciął mi głowę piłą (bo był stolarzem), albo wbiłby mi w serce motykę (bo był rolnikiem), albo wyrwałby mi ucho kluczem francuskim (bo był mechanikiem samochodowym). Kiedy mnie pytali, czym się zajmuje mój ojciec, to najpierw mówiłem, że nie mogę o tym rozmawiać, a potem, ściszonym głosem, wyjawiałem im sekret: mój ojciec jest szpiegiem. Jeśli jeździł po całej Europie ciężarówką do przeprowadzek, to tylko po to, żeby się ukrywać. To kłamstwo dodawało mi prestiżu.

– No więc ja mówiłem, że zniknął z dnia na dzień i że go poszukiwali goście ze Scotland Yardu. Że był jednym z tych rabusiów z pociągu z Glasgow i pewnego dnia wróci obładowany biżuterią. Dodawało mi to popularności, ale mama się gniewała, jeśli to opowiadałem, bo potem inni rodzice się skarżyli.

I tak dalej. I tak dalej. I tak dalej.

To my jesteśmy sierotami? My nie jesteśmy sierotami. Jeszcze nie. A poza tym przyznanie sobie takiego statusu byłoby z naszej strony tylko kaprysem zepsutych bachorów. To tak, jak gdybyśmy w ten sposób mogli ponownie przywołać do życia przejścia, których nasz ojciec doświadczył za młodu, ale oszczędziwszy sobie tego poczucia opuszczenia towarzyszącego mu niechybnie przez wszystkie tamte lata. Czasem, gdy o tym czterej rozmawiamy, dochodzimy do wniosku, że wszystko, co zdarzyło się później – życie w ciężarówce, nieustanne kursy oraz ta chorobliwa dyskrecja, odkąd porzucił szosy i ukrył się przed światem – to tylko następstwo tamtego dzieciństwa bez własnego miejsca. Choć wtedy, gdy owe lata wspominał, ojciec wcale nie okazywał ani fatalizmu, ani urazy, ani też wyrozumiałości. Dostosowywał się i tyle.

Wyobraźmy sobie, na przykład, tego małomównego i strachliwego dzieciaka, który w roku 1945 przestąpił próg Casa de la Caritat. Niebawem miał skończyć cztery lata. Choć nie był tego świadomy, w owym czasie nosił jeszcze piętno dziecka wojny. Ciekawe, skąd wzięły się te wszystkie porzucone dzieci, pytali ludzie. Dziwki, samotne matki, naiwne albo bezwstydne służące, które pozwoliły sobie zrobić dziecko… Albo coś jeszcze gorszego: to mogły być dzieci tych czerwonych separatystów, którzy zginęli na froncie. W ich żyłach płynęła diabelska krew. Należy sądzić, że w takiej sytuacji sierociniec nie musiał wcale oznaczać tak strasznej doli.

Zakonnice zarządzały codziennym życiem przytułku, a nauczyciel prowadził lekcje dla starszych dzieci. Młodsze, takie jak on, wychowywano w duchowości katolickiej. I tak na przykład posiłki zmieniały się w lekcje religii. Zakonnice karmiły go kaszką, przez cały czas odwołując się do spisu świętych:

– To za świętego Pelagiusza, patrona czystości… To za świętego Szczepana, który był pierwszym męczennikiem i zginął ukamienowany… To za świętych Kosmę i Damiana, braci bliźniaków, którym obcięto głowy… To za świętą Engratię, patronkę Saragossy, którą koń rozwłóczył po całym mieście…

Ojciec nigdy nie zapomniał tych litanii ani też zadziwiających relacji powstających pomiędzy potrawami, które kazano mu jeść, i krwawymi, przerażającymi okolicznościami śmierci tej czeredy świętych.

Po południu jedna z sióstr czytała im fragmenty katechizmu, których oni musieli się nauczyć na pamięć. Choć zakonnice nabierały do nich uczuć macierzyńskich, zwłaszcza jeśli do przytułku trafili jako bardzo małe dzieci, do posłuszeństwa zmuszała ich dyscyplina. Nie oszczędzały im kar ani gróźb, ani połajań czy taniego moralizowania, ale przynajmniej energia dzieciaków znajdowała zawsze jakieś ujście. Wiele lat później w pamięci Gabriela wszystko to ożywało na nowo jako rodzaj czyśćca. Czyśćca łagodnego, gdyż piekło dla owych dzieci zwało się Asil Duran10. Gdy zakonnice przyłapywały ich na jakimś wybryku – albo nikczemności, jak to one nazywały – to przywoływały ich do porządku przez proste napomknienie o tym poprawczaku znajdującym się w północnej części miasta. Opisywały go nader barwnie. Była mowa o tym, że w piekle Asil Duran dzieci sypiają przywiązane do łóżek, żeby nie uciekały, i zawsze mają głowę ogoloną na zero, żeby uniknąć plagi wszy. Jeden z ogrodników z Casa de la Caritat szczególnie sobie upodobał rozpowszechnianie najbardziej mrocznych opowieści. Jeśli grupka dzieci bawiła się w chowanego i deptała mu warzywa, brał je na stronę i straszył opowiadaniem, że w Asil Duran – dokąd trafią, jeśli nie będą się grzecznie zachowywać – dzieci dokonujące zniszczeń w ogrodzie karano codziennym jedzeniem szczurów i robaków, które same musiały upolować w podziemiach i kanalizacji budynku.

Upływ czasu zawsze zniekształca rzeczywistość. Christophe, ponieważ jest profesorem fizyki kwantowej, nalega, żebyśmy odnotowali to zdanie. Upływ czasu zawsze zniekształca rzeczywistość. Dla Gabriela owe osiem lat przeżytych w Casa de la Caritat odkładało się na wpół ukryte na dnie pamięci, jak gdyby podporządkowały się nakazowi, by minąć niepostrzeżenie, ale równocześnie jakby wcale nie chciały popaść w zapomnienie. Z upływem czasu coraz mniej było chwil albo obrazów, które udawało mu się wyraźnie odtworzyć. To przejęcie w dniu, gdy skończył dziesięć lat i starsze dzieci porwały go i zaprowadziły po raz pierwszy do małego muzeum rzeczonej instytucji, żeby o północy oglądać fluoryzujące kości ludzkiego szkieletu („jasne, że się poruszył, a jak popatrzysz na niego dłużej, to zobaczysz, jak się śmieje”). Ten przemożny chłód, który ogarniał go co roku w Boże Narodzenie, gdy jakaś ważna osoba przychodziła do nich z prezentami, a zakonnice i nauczyciele, nawet ogrodnik sprawiali wrażenie, jakby chcieli ukryć przed nimi jakieś nieszczęście i powstrzymywali się od płaczu w obecności innych.

Takimi wspomnieniami, które od bardzo młodego wieku narzucały się mu ni z tego, ni z owego, a nawet wbrew jego woli, coraz mniej się przejmował. Tylko niektóre epizody przetrwały żywe. To były te historie, które Gabriel i Bundó wspominali razem, w czasie gdy jeździli ciężarówką. Opowiadali je sobie co pewien czas przy okazji Bóg raczy wiedzieć jakiej okoliczności na trasie (jakiejś piosenki w radiu, nazwy miejscowości, reklamy przy szosie) i nauczyli się prowadzić narrację na zmiany. To jeden, to drugi wypełniali luki nowymi prawdopodobnymi szczegółami, drobnymi wariacjami tej samej historii. To wytrwałe rekonstruowanie doprowadzało Petrolego do rozpaczy. Jako że miał pamięć lepszą niż oni, doskonale pamiętał fakty od ostatniej ich takiej rozmowy, ale gdy się wtrącał i próbował ich poprawiać, kazali mu się zamknąć, twierdząc, że co on tam wie, skoro nigdy nie był w Casa de la Caritat. Petroli, dobry chłop, dawał im gadać. Z wszystkich tych historii, których obaj nie mogą już razem wspominać, najczęściej powtarzaną, najbardziej znaną była ta o kulawej zakonnicy i jej sekrecie.

Ojciec opowiadał nam tę historię niczym bajkę na dobranoc. Byliśmy zbyt mali, żeby ją w pełni zrozumieć, ale przy okazji jej opowiadania zmieniał głos i czarował nas. Jeszcze dziś wydaje się nam, że pamiętamy, jak powoli i tajemniczo wymawia każde słowo, ale także to, jak często ów czar pryskał za sprawą niewłaściwego tłumaczenia czy niezrozumiałej wymowy. Ponieważ byliśmy dziećmi spragnionymi uczuć, braliśmy na siebie uzgadnianie w głowie szczegółów, które do siebie nie pasowały. Siostra Eliza, opowiadał ojciec, była bardzo wysoka i zawsze nosiła czarny, lśniący habit. Na skutek kalectwa chodziła, chybocząc się, jak zraniony kruk. Kiedy zobaczyły ją po raz pierwszy, tuż po przybyciu do sierocińca, najmniejsze dzieci zwykle wybuchały płaczem. Ona co prawda nie robiła nic, żeby je przerazić, ale też nigdy się do nikogo nie uśmiechała. Okrągłą twarz okalał biały kornet, który sterczał nad głową niczym rogi jakiegoś fantastycznego zwierzęcia, a w nocy albo w półmroku jej oblicze rozświetlało się niczym blady księżyc zawieszony w powietrzu. Wykrzywione w wyrazie udręki usta zawsze zdradzały cierpienie spowodowane kalectwem. Prawie nigdy się nie odzywała i zdawało się, że przechodząc, rozsnuwa ciszę. Rozmowy od razu się urywały i wszyscy milkli. Jakkolwiek dziwne by się to wydawało, kulawa zakonnica miała drewnianą nogę. Rytmiczne postukiwanie jej kroków czyniło jeszcze bardziej złowróżbną tę ciszę, która wokół niej zapadała. (W tym momencie ojciec przestawał mówić i niespodziewanie, cztery albo pięć razy, uderzał zwiniętą pięścią w drewno nocnego stolika, szafy, krzesła, które miał akurat pod ręką. Serce w nas zamierało i w rytm tych uderzeń biło coraz wolniej, żeby się niemal zatrzymać).

Tajemnica zakonnicy polegała na tym, że nikt nigdy drewnianej nogi nie widział. Ukryta pod obszernym habitem pobudzała fantazję wszystkich dzieci mieszkających w Casa de la Caritat. Rosły owładnięte obsesją owej tajemnicy, aż z czasem zaczynały ją traktować jako coś obdarzonego własnym życiem. Gdy siostra Eliza przemierzała korytarz albo wchodziła do klasy, żeby przekazać nauczycielowi jakąś wiadomość, albo też prowadziła wychowanków do kościoła, dzieci nie mogły się powstrzymać od spoglądania na jej habit dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się noga. Czasem, gdy zakonnica niespodzianie zrobiła zbyt długi krok lub zatrzymywała się na chwilę, żeby odpocząć, na jej czarnej sukni zarysowywało się dziwne załamanie, coś jakby wystający z paskudnie złamanego uda kawałek kości. Jeśli wypadała jej opieka nad sypialnią, niespieszne stuk-stuk owej nogi o posadzkę czyniło noc jeszcze bardziej czarną i lodowatym chłodem spowijało prześcieradła. Krew się ścinała w żyłach. Koszmary powtarzały się cyklicznie.

Dzięki legendom przekazywanym przez starsze dzieci mit nie zanikał. Krążyły dość wydumane historie na temat pochodzenia tej nogi. Jedna z nich, ciesząca się sporą popularnością, mówiła, że pewnego wieczoru podczas burzy, gdy pogrążona w rozmyślaniach siostra Eliza kręciła się po ogrodzie, u jej stóp uderzył piorun i poraził jej nogę aż do biodra. Podobno dymiła niczym niedogaszona pochodnia. Ten sam piorun sprawił, że obok niej spadła na ziemię gruba gałąź dębu, pod którym się schroniła. Ogrodnik, który usłyszał trzaśnięcie pioruna w ziemię i przybiegł zobaczyć, czy coś się nie stało z jego ukochanym drzewem, uratował zakonnicę od śmierci i u stóp drzewa złożył przysięgę: jeśli siostra i drzewo z Bożej łaski przeżyją, to z owej gałęzi wytnie nogę, żeby zakonnica mogła chodzić. Otóż wedle tej wersji ogrodnik jako jedyny znał tajemnicę nogi, ale nigdy o tym z nikim nie rozmawiał. Począwszy od tego momentu, legenda uległa udoskonaleniu, na przykład wedle niektórych pełnych fantazji wersji jeden z sęków dębowej gałęzi wypuścił pączki i wkrótce noga zakonnicy pokryła się liśćmi. Mówiło się także, że proteza pochodziła ze starego manekina z Can Jorba11, była w środku pusta i dlatego powodowała to złowieszcze stuk-stuk. Grupka ciekawskich młodzieńców, którzy już przeczytali Wyspę skarbów, wyobrażała sobie, że pod habitem znaleźliby nogę pirata, taką jak ta, którą miał Długi John Silver: cienką niczym kij od szczotki i z zagłębieniem na końcu, w które wpasowywał się kikut jego uciętej w kolanie nogi. Jeśli przechodzili obok zakonnicy i chcieli zrobić do tego aluzję, aczkolwiek sekretną – gdyż to przydawało im w oczach innych bardzo cennej wyższości – nucili: „Jo-ho-ho! I butelka rumu”.

My, czterej Krzysztofowie, każdy w swoim domu, każdy innej nocy, usłyszeliśmy o niedolach zakonnicy, choć dla nas niepojętych. Ojciec, który nie przewidział właściwie, jak bardzo może nas przestraszyć, opowiadał o nich, kiedy kładł nas do łóżka. Chyba byliśmy zbyt mali, a gdy zasypialiśmy, coraz to bardziej pogrążając się w nieświadomości, wywołane przestrachem dreszcze przenosiły nas do dormitoriów w Casa de la Caritat. Przewracaliśmy się w łóżku, z udręki oblewaliśmy się potem, rozkopywaliśmy pościel, a gdy zdezorientowani budziliśmy się zawieszeni pomiędzy snem a jawą, uspokojenie przynosiła nam pewność, że w tej samej wspólnej izbie sypia także nasz ojciec. On by nas ochronił, gdyby kulawa zakonnica zbliżyła się do naszego łóżka.

Choć ojciec definitywnie zniknął z naszego życia, to do dziś drewniana noga nadal jest obecna w naszej wyobraźni, już nie tak groźna, ale wciąż wzbudzająca szacunek za sprawą tej swojej wotywnej symboliki. W tej kwestii też panuje między nami zgoda. Parę lat temu, podczas jednej z tych gromadzących tłumy uroczystości, które się celebruje w Watykanie, papież Jan Paweł II beatyfikował grupę zakonnic męczennic. Na liście znalazła się siostra Eliza z Casa de la Caritat i niespodziewanie część tajemnicy wyszła na jaw. Zakonnica ta straciła nogę podczas pożaru konwentu św. Hieronima w Barcelonie, gdy próbowała przeszkodzić wyniesieniu przez grupę anarchistów figury Chrystusa w celu jej sprofanowania. Pośród płomieni i dymu, które ogarniały już wszystko, spadła na nią jedna z drewnianych belek stropowych kościoła i zmiażdżyła jej nogę. Anarchiści pozostawili ją, żeby skonała, ale boska moc pomogła jej odzyskać przytomność, przeczołgać się kilkanaście metrów i zawołać o pomoc.