Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Zaklinaczka. Ta, która powraca

Zaklinaczka. Ta, która powraca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8057-376-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaklinaczka. Ta, która powraca

– Żadna z zebranych w kręgu zaklinaczek nie może się ugiąć. Żadna nie może ulec ani jej namowom ani sile. A jedna z kręgu będzie musiała odprowadzić ją do królestwa umarłych. Bo sama na pewno tam nie pójdzie. Krwawa Pieśniarka wróciła do świata żywych i zrobi wszystko, by w nim pozostać... Powstrzymać ją mogą tylko Clara i zaklinaczki z jej kręgu, choć każda z nich wie, co to oznacza – by pozbyć się Brawity, któraś z ich kręgu będzie musiała poświęcić życie. Ta, która powraca to szósty i ostatni tom sagi o Clarze, jej walki o przetrwanie w zaklętym świecie, w którym czary bardzo różnią się od tego, co znamy z bajek dla dzieci.

Polecane książki

Tsukuru Tazaki ma trzydzieści sześć lat, jest kawalerem. Pochodzi z Nagoi, ale mieszka w Tokio, gdzie pracuje w firmie budującej dworce. Szesnaście lat temu miał czworo bliskich przyjaciół, którzy na drugim roku studiów nagle i nie wiadomo dlaczego zerwali z nim stosunki. Tsukuru bardzo ci...
Najnowszy kodeks (stan prawny na dzień 28 lutego 2015 r.) – wygodny kieszonkowy format, artykuły opatrzone nazwami z wyjaśnieniem ich sensu, indeks rzeczowy ułatwiający wyszukiwanie zagadnień....
Książka przedstawia pełny cykl działań związanych z przygotowaniem przedsiębiorstwa do prowadzenia eksportu, wyborem strategii wejścia na rynki zagraniczne, analizą tych rynków, tworzeniem sieci dystrybucji, promowaniem swojej oferty wśród nabywców zagranicznych, kreowaniem wizerunku marki za granic...
Dante Romano, właściciel sieci restauracji, chce kupić lodziarnię „U Toniellich”. Firmą od niedawna zarządza Carenza Tonielli. Dante jest pewien, że taka rozrywkowa panienka, za jaką ją uważa, szybko zniechęci się do ciężkiej pracy. Ku jego zdumieniu Carenza nie zamierza sprzedać lodziar...
Współczesny Waszyngton. Ethan Ross, niespełniony pracownik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, przekazuje zaufanemu dziennikarzowi tajną informację rządową. Odsłania ona niewygodną prawdę o CIA: agencja zamieszana jest w atak na statek przewożący pokojowych aktywistów. Chociaż wiadomość nie ukazuje się ...
Ta książka pokaże Ci, jak korzystać z mocy ziół i przypraw w codziennym życiu za pomocą praktycznych przepisów: naparów i prostych, ale silnych, ziołowych lekarstw, a także śniadań, obiadów, kolacji, a nawet deserów. Odkryjesz tajniki zielarstwa, które wzmocnią i poprawią Twoje zdrowie na resztę życ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lene Kaaberbol

Tytuł oryginału:

VILDHEKS: GENKOMMEREN

Copyright © Lene Kaaberbøl, Copenhagen 2014

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2019 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen

Okładka: Cover Artwork © Bente Schlick, www.benteschlick.com

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Aleksandra Mól

Korekta: Magdalena Bargłowska, Marta Stasińska

ISBN 978-83-8057-376-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści

i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

email:debit@soniadraga.com.pl

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

Zapraszamy do księgarni internetowej na naszej stronie:

www.wydawnictwo-debit.pl

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1Latający tropiciel

Leżałam na piasku i patrzyłam w górę na zamglone błękitne niebo. Był ranek. Papugi na drzewach wrzeszczały jak dzieciarnia na szkolnym podwórku przed pierwszym dzwonkiem. Wiedziałam, że powinnam wstać. Że muszę wstać – i to już zaraz, za chwileczkę. Ale póki co tak przyjemnie było po prostu leżeć. Dać odpocząć rękom i nogom, posiniaczonym i poobijanym od wspinaczki, skoków, przedzierania się, czołgania i walki. Nie mieć w głowie nic poza piaskiem, słońcem i błękitem nieba.

Wtedy się pojawił. Ptak o skrzydłach tak wielkich, że wyglądających jak latające drzwi. Wolno przeciął nieboskłon, unosząc się z wiatrem, stopniowo obniżał lot i swą imponującą objętością skrzydeł sprawiał, że papugi wyglądały jak stado pstrokatych wróbli.

Czy to orzeł? Nie miałam pojęcia, jakich gatunków ptaków możemy się spodziewać na wyspie Kahli.

Ale nie, okazało się, że to nie orzeł. Miał za długą szyję. Zmrużyłam oczy pod słońce, żeby lepiej widzieć. Olbrzymi ptak zniżył lot o kolejne kilka metrów i teraz był już tak blisko, że trochę się zaniepokoiłam. Był naprawdę duży… Wiedziałam, że drapieżne ptaki rzadko atakują ludzi, ale jednak…

Jeden z młodych kruków wydał z siebie przerażone kra. Nie potrafiłam rozróżnić, czy skrzeczała zaklęta przyjaciółka Arkusa Erija czy ten drugi, mały kruczy samiec, usłyszałam tylko, jak Arkus mruczy coś do nich obojga uspokajającym głosem.

Właśnie siadałam, gdy ptak zapikował. Wylądował tuż przede mną i zrobił kilka pośpiesznych, nieporadnych kroków w moją stronę. Był dziwnie pomarszczony i miał różowe kręgi wokół oczu. I pomijając gruby żółty dziób, wyglądał trochę jak zrzędliwy staruszek. Jego przekrwione oczy lśniły złośliwie, a większość piór na głowie posklejała się zaschniętą krwią. Najwięcej było jej wokół żółtego dziobu.

– Idź precz! – wrzasnęłam odruchowo i uniosłam dłoń, by zasłonić twarz, ale w tej samej chwili moje przedramię przeszył ostry ból. W nozdrza uderzył mnie słodkawy odór zgnilizny dochodzący od ptaka, a po chwili oberwałam potężnym skrzydłem, którym zamachał parę razy, by jak najszybciej wzbić się i odlecieć ponad taflą morza.

– Aua!

Tuż pod łokciem miałam dziurę. Głęboką, taką, że zmieściłby się w niej palec. Ale nie chciałam tego sprawdzać. Z początku siedziałam tylko i gapiłam się na nią jak głupia. Lecz po chwili poczułam rwący ból, a krew zbierająca się w ranie zaczęła się wylewać i spływać po mojej ręce.

– O nie – jęknęła przerażona Nico. – Co się stało?

Kahla wstała.

– To był sęp – oznajmiła. – Sęp płowy, jak sądzę.

O fuj. Już i tak niezbyt fajnie było zostać dziobniętym przez coś, co uważałam za orła, ale sęp… Padlinożerca, który tym samym dziobem grzebał w rozkładających się wnętrznościach… Brrrrrrrrrr.

– On… mnie dziobnął – powiedziałam.

Oscar z zafascynowaniem i spokojem – który był tu moim zdaniem nie na miejscu – przyglądał się krwawiącej ranie.

– Strasznie głęboka – ocenił. – Widać ścięgna i inne takie…

Teraz naprawdę zaczęło mnie boleć.

– Kahla – poprosiłam – nie mogłabyś… – Rety, teraz w dodatku kręciło mi się w głowie. Sęp. Fuj!

Kahla wzięła mnie za nadgarstek i zaczęła śpiewać. Wydawało mi się wręcz, że czułam, jak krew płynie wolniej i krzepnie. Rana trochę się zasklepiła, ale nie do końca. To pewnie spore wyzwanie nawet dla tak zdolnej zaklinaczki jak Kahla.

– Przemyj to – powiedziała i wskazała na fale bijące o brzeg plaży.

– W słonej wodzie? Będzie szczypać jak jasna…

– Słona woda powstrzyma zakażenie – przerwała mi. – Rób, co mówię!

Weszłam parę metrów do wody i niepewnie zanurzyłam ramię w toni. Rzeczywiście szczypało jak jasna cholera, musiałam się więc ze wszystkich sił skupić na tych strasznych zarazkach, które woda właśnie przepędzała.

– Myślałem, że sępy nie atakują ludzi – zauważył Oscar. – Może myślał, że nie żyjesz? Leżałaś nieruchomo…

– Przecież usiadłam! Więc chyba nie mógł mnie wziąć za padlinę.

– Sępy płowe nie lubią latać nad wodą – dziwiła się z kolei Kahla. – A ten, uciekając, poleciał prosto w stronę morza. Do tego… one przecież najczęściej żyją w górach. Coś tutaj nie gra…

– Myślisz, że mógł być zwierzęciem użytkowym? – Albo ptakiem użytkowym, bo chyba tak by się to nazywało. Istotą pozbawioną własnej woli przy pomocy zaklęcia. Tak jak węże, które podporządkowała sobie matka Kahli – przynajmniej do czasu, gdy się nie zbuntowały i jej nie zabiły.

– Możliwe.

Ale kto miałby to zrobić? Skoro Lamia nie żyła, do głowy przychodziła mi tylko jedna zaklinaczka, która byłaby do tego zdolna.

– Brawita Krwawa Pieśniarka?

– A skąd mam wiedzieć? – Kahla była wyraźnie rozdrażniona. – Nie wiem, co porabiają wszystkie żyjące na świecie złe zaklinaczki. Tylko dlatego, że moja mama była… że moja mama była… – zacięła się w pół zdania. Jej ramiona drgnęły i wiedziałam już, że próbuje się nie rozpłakać.

– Przecież nie to miałam na myśli – powiedziałam cicho. – Spytałam, bo jesteś… bo jesteś w tym o wiele lepsza od nas. A w każdym razie ode mnie. Wiesz o wiele więcej niż ja.

Jej ramiona się uspokoiły i Kahla zdobyła się nawet na słaby, przygaszony uśmiech.

– Boli cię jeszcze? – spytała.

Bolało, ale słona woda już nie piekła i przynajmniej nie czułam się już taka brudna.

– Nie jest tak źle – odparłam. – Ale muszę znaleźć coś, żeby owinąć tę rękę.

Kahla bez słowa podała mi jedną ze srebrnych apaszek, element jej „stroju księżniczki”, w którym zgodnie z życzeniem swojej mamy miała chodzić.

– Sępy mają bardzo wyostrzony węch – powiedziała z namysłem. – Potrafią rozróżnić świeżą padlinę od rozkładających się zwłok i wytropić jedno i drugie z odległości wielu kilometrów.

– Hej, ja to wiedziałem! – ucieszył się nagle Oscar. – Gdzieniegdzie wykorzystuje się je do namierzania przecieków w tych długich transkontynentalnych gazociągach.

Śmiesznie było słyszeć dorosłe słowo typu transkontynentalny w jego ustach, ale Oscar czasem potrafił błysnąć najbardziej zaskakującą wiedzą.

– Skąd to wiesz? – spytałam. – I jak to się robi?

– Wpuszcza się do instalacji domieszkę gazu o zapachu padliny. A potem obserwuje, gdzie zaczną krążyć sępy. Widziałem to w jednym programie o zwierzętach, które wykonują dziwne prace. Wiedziałaś, że do przeciągania kabli pod boiskami piłkarskimi i tym podobnymi używa się fretek?

– Nie – przyznałam zamyślona – ale dlaczego to ważne? Nie to o fretkach, ale to o sępach i ich węchu? – Moim zdaniem było to dość zaskakujące. Ptaki raczej nie są pierwszymi zwierzętami, o których się myśli w kontekście węchu. Przecież nawet nie mają nosów, tylko jakieś dzioby.

Kahla patrzyła na morze. Sęp oczywiście już dawno zniknął, ale najwyraźniej to jego wyglądała.

– A gdybyś potrzebowała psa tropiciela – zaczęła – takiego, który będzie w stanie przeszukać ogromny obszar w jak najkrótszym czasie…

– Właśnie dlatego używają ich przy tych rurociągach – dorzucił Oscar, którego umysł geeka wciąż pracował na pełnych obrotach.

– Sęp tropiciel? – spytałam i aż przeszły mnie ciarki, z całą pewnością niezwiązane z temperaturą, bo było co najmniej trzydzieści stopni.

– O nie – przeraziła się Nico. – Ktoś nas szuka. – Spojrzała na moją rękę i jedwabny opatrunek, na którym już pojawiła się krwawa plama. – I to nie jest ktoś, kto nas lubi!

Arkus dotąd nie odezwał się ani słowem. Często zdarzało mu się milczeć tak skutecznie, że człowiek zapominał o jego obecności. Teraz jednak wstał i powiedział:

– Musimy zanieść kruki z powrotem do Kruczego Kotła. Tu nie są bezpieczne.

Ostrożnie złapałam się za ramię i pomyślałam, że my także nie jesteśmy.

2Krwawy gaz

– A tak się dobrze leżało na plaży – mruknęłam pod nosem, kiedy zbieraliśmy rzeczy i szykowaliśmy się do drogi.

Rany, gdyby tak posiedzieć tu z tydzień i nic nie robić, tylko leżeć w cieniu palm, jeść dojrzałe mango i pić mleko kokosowe… A gdyby mi się znudziło, poszłabym poskakać w turkusowych falach. Czemu Kahla nigdy wcześniej nie zaprosiła mnie do siebie? Nie miałam pojęcia, że mieszka w miejscu, które wygląda jak pocztówka z egzotycznych wakacji.

Pewnie jej tato się nie zgadzał. Pomyślałam o tym, jak przez tyle lat udawało mu się ukrywać przed Kahlą, jaka naprawdę była jej mama i gdzie tak naprawdę przebywała. Jak przez cały ten czas trzymał ją zamkniętą w labiryncie i pozwalał myśleć, że mama „zniknęła”. Pewnie wolałby, aby obca i ciekawska początkująca zaklinaczka nie kręciła się po jego domu.

Ale czy ciocia Isa i reszta zaklętego kręgu o tym wiedziała? Czy to dlatego ciocia zgodziła się szkolić Kahlę? Żeby nauczyła się zaklętego fachu w sposób właściwy – aby dbać o przyrodę, a nie ją wyzyskiwać? Aby nie brać, nie dając nic od siebie? Tego punktu w kodeksie zaklętego świata Lamia z całą pewnością nigdy nie zrozumiała.

Zerknęłam na Kahlę. Wepchnęła kostium księżniczki pod niezliczone warstwy wełnianych ubrań i zapakowała do plecaka na drogę jeszcze więcej grubych rzeczy. Stała teraz trochę z boku, patrzyła w górę na swój opustoszały dom rodzinny i wyglądała, jakby bardzo potrzebowała, żeby ktoś ją przytulił. Nawet jeśli zwykle nie miała w zwyczaju obejmować ludzi i rozdawać całusów na prawo i lewo.

Oscar przyszedł mi z pomocą. Co prawda nie rzucił się na nią i nie wziął w swe silne ramiona jak w filmie Disneya. Po prostu uścisnął ją lekko za ramię.

– Wszystko w porządku? – spytał.

Pokiwała głową krótko i sztywno. Dwa oszczędne skinięcia, nic więcej. W języku Kahli oznaczało to: „nie, nic nie jest w porządku, ale chcę udawać, że jest”. Myślę, że Oscar też tak to zrozumiał, bo został przy niej, klepnął ją jeszcze po ramieniu dla dodania otuchy i wziął jej plecak. Posłała mu kolejny ze swoich dziwnych, smutnych półuśmiechów.

Oscar był moim najlepszym przyjacielem, ale pomyślałam, że nie powinnam być zazdrosna. Kahla nie miała teraz na świecie nikogo poza nami. Jej mama nie żyła, a tato był w takim stanie, jakby także umarł. Jeśli nie zaniesiemy Erii i tego małego kruka z powrotem do Kruczego Kotła, śmierć nieuchronnie stanie się losem zarówno Mistrza Millacondy, jak i cioci Isy i reszty jej zaklętego kręgu: Shanai, pani Pommeransowej i pana Malkina. Tylko z pomocą młodych kruków Krucze Matki będą mogły uwolnić ich ciała zastygłe w zatrzymanej sekundzie, zanim ich życiowa energia całkiem się wyczerpie.

Poza tym przecież Oscar i ja nie byliśmy parą. Chyba nie powinnam więc mieć problemu z zaakceptowaniem faktu, iż mój najlepszy przyjaciel i jedyna przyjaciółka zaklinaczka najwyraźniej mają się ku sobie? Kociak wybrał akurat ten moment, żeby na mnie wskoczyć. Wbił się mocno pazurami i wspiął mi się na ramię. Gdy znalazł się na górze, po kociemu otrzepał futro, sypiąc piaskiem na wszystkie strony. Szybko zamrugałam, żeby piach nie dostał mi się do oczu, a na plecach poczułam drobne, ostre ziarenka, które dostały mi się pod bluzę. Kociak tylko przytulił głowę do mojego policzka i zamruczał jak maszyna do szycia.

Moja. Moja, moja, moja.

– Tak, tak – burknęłam. – Już się domyśliłam. – Kciukiem pogłaskałam go za uchem, tak jak lubi najbardziej.

– Gotowi? – spytałam. – Kahla, możesz…? – Nadal była tą z nas, która najlepiej radziła sobie na zaklętych ścieżkach.

Kiwnęła głową.

– Może powinniśmy wziąć się za ręce – zapiszczała Nico. – Na wypadek gdyby rozpętała się kolejna krucza burza…?

Nico nie miała rąk, ale wszyscy mieliśmy dość taktu, by jej tego nie wypominać.

– Myślę, że to dobry pomysł – przytaknęłam. Z trudem udało mi się przekonać Kociaka, żeby schował się pod moją bluzę – jeszcze więcej piasku w irytujących miejscach – a Nico zajęła swoje stałe już miejsce z tyłu, w moim plecaku. Oscar, Kahla, Arkus i ja wzięliśmy się za ręce. Kahla zamknęła oczy i zanuciła kilka pierwszych tonów zaklętej piosenki.

– Okej – powiedziała. – Tędy…

Niemal od razu zaczęły się zbierać mgły. Dopiero co szliśmy piaszczystą plażą, aż nagle…

…nagle zaczęło się dziać coś bardzo złego.

Mgły zamknęły się ciasno wokół nas. Choć wiedziałam, że Kahla idzie niemal tuż przede mną, w ogóle jej nie widziałam. Czułam w dłoni dłoń Oscara i widziałam znajomy zarys jego sylwetki. Na mojej drugiej ręce kurczowo zaciskały się palce Arkusa. Ale poza tym szłam jak ociemniała. A mgły…

– Jest ciepło… – zauważył Oscar. – Zawsze tak jest?

Tak było tuż przed tym, jak przez zaklęte ścieżki z hukiem przetoczyła się krucza burza, mordując wszystkie dorosłe kruki w Kruczym Kotle.

– Kahla! – zawołałam. – Chyba powinniśmy się stąd wydostać…

W oddali rozległy się dziwne trzaski i nagle uświadomiłam sobie, że wszystko wokół przestało być szare. Mgły zaczęły się żarzyć przytłumionym czerwonym blaskiem, ich kolor przypominał zakrzepłą krew. Usłyszałam, że Kahla kaszle, i chwilę potem sama to poczułam: silne drapanie w oczach i płucach, wrażenie, jakby mnie parzyły żrące opary. Sama zaczęłam kaszleć spazmami, a skurcze zginały mnie od środka. Co się dzieje?

– Gaz – wyszeptał Oscar. – Kahla… uciekamy!

Złapał mnie mocniej za rękę, a ja mocniej ścisnęłam dłoń Arkusa. Poczuliśmy gwałtowne szarpnięcie i wytoczyliśmy się z mgieł. Uderzyłam w coś goleniem, potknęłam się i musiałam wypuścić rękę Oscara. Kociak syknął i wbił się we mnie pazurami, zostawiając osiem małych, lecz głębokich zadrapań, które potem na sobie znalazłam. Wciąż nic nie widziałam przez łzy, stale napływające mi do oczu i spływające po policzkach. Kaszlałam i plułam, a gdy wolną ręką spróbowałam wytrzeć oczy, tylko pogorszyłam sprawę, jakby krwistoczerwone opary pozostały na mojej skórze. Zaczęło padać. Ciężkie gęste krople niemal od razu przemoczyły mi włosy i ubranie, ale byłam im za to wdzięczna. Czułam, jak spłukują ze mnie żrący nalot. Zwróciłam twarz ku górze i spróbowałam otworzyć oczy, żeby deszcz ukoił też potworne szczypanie w oczach, od którego wciąż płynęły mi łzy.

Stałam tak długie minuty, z wolna odzyskując wzrok.

Wokół nas panował mrok – nie całkowita, czarna noc jak na totalnym pustkowiu, tylko taki zwykły, miejski mrok złagodzony światłem latarni ulicznych. Ból w goleni zawdzięczałam ławce, zwykłej, zielonej parkowej ławce z metalu i plastiku. Na krótką chwilę ogarnęło mnie dziwne, senne wrażenie, jakbym wróciła tam, skąd przyszłam. Ale sceneria tylko w pierwszej chwili przypominała nasz Słoneczny Park. Rosły tu kwiaty i drzewa, których u nas nigdy nie widziałam. Krzewy fuksji za ławką były wysokie na metr i wyglądały jak z lasu pierwotnego, a z wypielęgnowanych klombów rozchodził się silny słodki zapach dużych białych kwiatów w kształcie trąbki. Teraz, tuż po ataku gazowym, zapach ten wydał mi się bardziej duszący niż przyjemny. Na wielkim drzewie rosnącym na paśmie wyblakłej trawy po drugiej stronie ścieżki siedziały cztery maleńkie małpki i przyglądały nam się wielkimi oczami.

Zatem nie, zdecydowanie nie byliśmy w domu. Nie byliśmy również w okolicach Kruczego Kotła, co sama byłam w stanie ocenić. Ale gdzie wobec tego? I co się stało z zaklętymi ścieżkami?

– Apsiiiiik! O nie. Aaaaapsiiiik! Hrrrk. Co to była za… ohyda? – jęknęła Nico. Jej skrzydła unosiły się i opadały krótkimi, szarpanymi ruchami jak wycieraczki w samochodzie. Nie dlatego, że próbowała poderwać się do lotu, ale dlatego, że cały czas musiała się powstrzymywać, aby nie dotykać nimi oczu.

– Rozłóż skrzydła, to deszcz je oczyści – poradziłam.

Zrobiła to, ale skrzydłami nadal wstrząsały skurcze i nawet w słabym oświetleniu parku widziałam, że oczy ma całkiem czerwone i spuchnięte. Czy moje też tak poważnie ucierpiały?

– To był jakiś gaz – powiedział Oscar. Też nie wyglądał najlepiej. Po jego piegowatych policzkach spływały łzy i strugi deszczu. – Wyglądało prawie jak jakiś… krwawy gaz.

Kociak, posykując, wygramolił się spod mojej bluzy i zeskoczył na alejkę. Potrzepał kilkukrotnie głową i chyba nie spodobało mu się, że pada, ale poza tym wyglądał, jakby nic mu nie było.

– Kruki! – przypomniałam sobie. – Arkus, czy coś im się stało?

– Nie – wychrypiał. – Myślę, że moja koszula je ochroniła. Przynajmniej trochę.

Wydawało się, że w ostatecznym rozrachunku zwierzęta ucierpiały mniej niż ludzie.

– Kahla, gdzie my jesteśmy? – spytałam.

– Nie wiem – odparła. – Ja… próbowałam jedynie nas stamtąd wydostać.

Cóż, jej odpowiedź miała sens. I byłam szczęśliwa, że jej się udało. Przeszły mnie ciarki na myśl, jak to się mogło skończyć. Najważniejsze i najtrudniejsze w podróżowaniu zaklętymi ścieżkami jest trzymanie się obranej trasy. Nie wolno zabłądzić. Wówczas można już nigdy nie wyjść z ich labiryntu – tak zmarli przecież rodzice Shanai. Albo można wyjść w miejscu śmiertelnie niebezpiecznym, na przykład w morzu na głębokości dwudziestu metrów.

Więc choć staliśmy w środku tropikalnej ulewy w jakimś kompletnie nam nieznanym mieście, przemoczeni, podtruci gazem i bardzo daleko od celu, to jednak mieliśmy dużo szczęścia.

Żyliśmy.

3Najbliższa zaklinaczka

– Dwadzieścia sześć i pół – powiedział zrezygnowany Oscar i spojrzał na nasz nędzny budżet. – W dodatku pewnie i tak nic tu nie kupimy za nasze pieniądze.

– Na pizzę nie starczy – westchnęłam.

Zabraliśmy jedzenie dla kruczych piskląt, ale nie dla siebie. Liczyliśmy, że w ciągu godziny będziemy na miejscu.

Teraz pożałowałam, że powiedziałam „pizza”. Mdłości minęły i zrobiłam się wściekle głodna. Nie lubiłam tego rodzaju głodu, wciąż doskonale pamiętałam, jak na własnym ciele poczułam nienasycony głód Brawity, kiedy próbowała powrócić. Nie zapomniałam, jak targało mną przemożne pragnienie pożarcia młodych borsuków u cioci Isy.

– Ja w każdym razie tam nie wracam – zastrzegła Kahla. – Nie ma mowy.

Moje obolałe oczy przyznały jej rację. Nigdy więcej.

– Skąd się wziął ten gaz? – spytała za to Nico. – Czy to…?

– Brawita – powiedziałam bez cienia wątpliwości. – To ona. Myślę, że próbuje nam przeszkodzić w dotarciu do Kruczego Kotła.

– Skąd to możesz wiedzieć? – spytał Oscar.

– Bo to… smakuje jak jedna z jej pułapek. Kto inny wpadłby na coś takiego? Zresztą, nikt wręcz nie byłby w stanie tego dokonać.

– Chcesz powiedzieć, że ten gaz był zaczarowany? Że zrobiła go zaklinaczka? – Wyglądał na nieprzekonanego.

– Nie wierzysz?

– Nie, no… tylko… no wiesz. Gaz to coś, jakby… chemicznego. C10H5ClN2 i w ogóle.

– Że co? – Nic z tego nie pojmowałam.

– To wzór na gaz łzawiący.

Właśnie o tym mówię: Oscar czasem wie najbardziej pojechane rzeczy. Zwłaszcza jeśli mają związek z bronią.

– To ona. – Mimo wszystko się upierałam. – Wiem to.

– Nie twierdzę, że to nie ona. Chodzi mi tylko o to… no, nie wyobrażam sobie, jak ona mogła to zrobić. Bo raczej nie spodziewamy się, że ma pod ręką arsenał granatów gazowych, prawda?

Byłam zmęczona, głodna i bolały mnie oczy i ręka, z której sęp wyszarpnął mi kawałek mięsa. Rana szczypała tak bardzo, że zerwałam opatrunek. O dziwo pomogło – chłodny deszcz przyjemnie koił ból. Tak naprawdę najchętniej rozebrałabym się całkiem i wzięła długi deszczowy prysznic. Bo wciąż czułam to mrowienie pod skórą, jakby nadal oblepiał mnie ten drażniący gaz.

– Nie wiem, jak ona to robi – powiedziałam zniecierpliwiona – i w tym momencie w ogóle mnie to nie interesuje. Czy ktoś ma jakiś pomysł, jak się stąd ruszymy?

Rozejrzałam się wokół. Wyglądaliśmy jak zmoknięte szczury – najbardziej oczywiście Valiant, który przecież był trochę szczurem, a w każdym razie gryzoniem. Siedział na ramieniu Oscara i zawzięcie szorował sobie nos i wąsy obiema łapkami naraz. Wciąż wydawało mi się to niezwykłe. Gdybym miała zgadywać, jakie zwierzę zostanie zaklętym przyjacielem Oscara, na pewno nie obstawiłabym Valianta. Jeśli już, to psa, albo coś większego i odważniejszego. Chociaż z drugiej strony… Ciocia Isa powiedziała kiedyś, że nasi zaklęci przyjaciele nie powinni zbytnio przypominać nas samych, a raczej być zwierzętami, od których możemy się czegoś nauczyć i które będą mogły się czegoś nauczyć od nas. Oscar już był odważny, więc może Valiant miał go nauczyć czegoś nowego – na przykład nielekceważenia niebezpieczeństw?

– Musimy poszukać pomocy – stwierdziła Kahla.

– Niewątpliwie – przytaknęłam. – Tylko gdzie?

– Znajdźmy najbliższą zaklinaczkę – zaproponowała – i miejmy nadzieję, że okaże się choć trochę życzliwa.

– Dobry pomysł – przytaknęłam ponownie. – A jak to zrobimy?

Moja cierpliwość wisiała w tej chwili na bardzo cienkim włosku.

Kahla przygryzła wargę. A po chwili jej twarz pojaśniała w nieznacznym, mokrym od deszczu uśmiechu. Wskazała na małpy na drzewie i odparła:

– Zapytamy miejscowych.

– Jesteś tego pewna? – zapytałam z powątpiewaniem.

Małpa patrzyła na mnie przerośniętymi oczami. Kahla powiedziała, że to wyrak upiorny i nazwa ta pasowała do niego idealnie. Zwierzę było niewiele większe od zwykłego chomika, ale miało długie, dziwnie kościste chwytne ręce i nogi, okrągłą jak piłka głowę z maleńkim nosem i uszami jak u myszy. Resztę twarzy zajmowały oczy – wielkie złote wytrzeszczone oczyska, ze źrenicami jak czarne główki szpilek.

Choć do wstępnych negocjacji przystąpiła Kahla, to małpka upodobała sobie moje włosy i szyję i do nich przywarła. Myślę, że do Kahli niespecjalnie ją ciągnęło przez jej zaklętą przyjaciółkę, węża Sagę. Małpka była tak mała, że miałam wrażenie, jakby na moim ramieniu przysiadł ptak.

Zwierzę na moje pytanie nie odpowiedziało wprost „tak”. Wyczułam od niego tylko pewne zniecierpliwienie.

Moim zdaniem budynek, przed którym staliśmy, nie przypominał domu zaklinaczki, chociaż sama do końca nie wiedziałam, jak sobie wyobrażałam typowe mieszkanie zaklinaczki z tej okolicy. Może coś w stylu chaty z tarasem i dachem pokrytym liśćmi palmowymi? Cóż, to, co ukazało się naszym oczom, nie było chatą. Było wielkim, białym betonowym klockiem z metalowymi roletami w oknach, otoczonym starannie przystrzyżonym, symetrycznym ogrodem, w którym wszystko, co mogłoby wyrosnąć powyżej czterdziestu centymetrów, zostało przycięte, odrąbane i śmiertelnie okaleczone. Wokół całej posiadłości ciągnęło się pomalowane na czarno ogrodzenie z prętów, a przy bramie widniał domofon z kamerą, której nawet nie próbowano ukryć.

Oscar wcisnął guzik i rozległ się elektryczny szum. Poza tym jednak nic się nie wydarzyło. Spróbował raz jeszcze.

– Może tu jest środek nocy – zastanawiałam się.

Lecz tym razem usłyszeliśmy jakiś trzask i niepewny głos:

– Tak?

Wyrak upiorny przeskoczył z mojego ramienia na bramę i zaczął podekscytowany o czymś trajkotać. To znaczy… tak to przynajmniej wyglądało. Dźwięku nie wydawał przy tym żadnego. Mimo to głos w głośniku zareagował:

– Bima? To ty?

Znów bezdźwięczne gaworzenie małej małpki.

Po czym usłyszeliśmy kliknięcie i brama wolno się otworzyła.

– Wejdźcie – zaprosił nas głos. – I powiedzcie mi, kogo Bima przyprowadził tym razem…

– To ci dopiero! Bima jeszcze nigdy nie przywlókł tu ludzi – powiedziała doktor Yuli, przyglądając nam się znad oprawek okularów do czytania. – Zwykle sprowadza inne małpy w potrzebie. Ale siadajcie. Wy też wyglądacie na nieco… wymęczonych.

Doktor Yuli była bardzo drobna i stara. Może dlatego skojarzyła mi się z panią Pommeransową? Bo poza tym raczej się od siebie różniły. Doktor Yuli była dawniej brunetką i spośród śnieżnobiałych obecnie włosów wciąż jeszcze wyglądały czarne pasma, przez co jej fryzura przypominała umaszczenie zebry. Skórę miała cienką i pomarszczoną, i w kolorze cynamonu, a brwi nadal czarne jak węgiel. Miała na sobie biały kitel, jakby właśnie wyszła z laboratorium, tyle że rozpięty, więc widzieliśmy, że pod spodem skrywa bardziej kolorowy, żółto-szmaragdowy kostium.

Ta szmaragdowa zieleń oczywiście też przywodziła na myśl panią Pommeransową, ale teraz myślę, że chodziło bardziej o serdeczność, która lśniła w jej starych oczach. Sama otworzyła nam drzwi i przedstawiła się jako doktor Yuli. Nawet jeśli zaskoczył ją widok naszej ekipy złożonej z młodych adeptów sztuki zaklinania i dziwnej istoty, jaką była Nico, to nie dała tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się tylko promiennie, tak że jej ciemne oczy niemal zniknęły w gąszczu zmarszczek. Bima rzucił jej się w ramiona z jednym ze swych bezgłośnych krzyków. Teraz małpka spoczywała wygodnie w zagięciu łokcia doktor Yuli, a ta głaskała ją po brzuszku. Zwierzę wykazywało wszelkie oznaki zachwytu – wyciągnęło chude rączki za głowę i wierzgało nogami jak pies, kiedy się go drapie tam, gdzie najbardziej lubi.

Wnętrze dużego domu stanowiło wyważone połączenie mieszkania i laboratorium i przypominało lokum zaklinaczki nieco bardziej niż z zewnątrz. Większość ścian obwieszono dużymi kolorowymi planszami przedstawiającymi ryciny zwierząt, ptaków i owadów. Było tu jednak także sporo sprzętów technicznych – rozpoznałam wśród nich mikroskopy, poza tym dostrzegłam także aparaty o bardziej tajemniczym przeznaczeniu. Wyglądało na to, że staruszka może w swoim domu odwirowywać, skraplać, destylować, wytrząsać, filtrować, fermentować i analizować niemal wszystko, co istnieje. Meble prezentowały się za to mało laboratoryjnie – pluszowe kanapy z barwnymi jedwabnymi poduszkami, okrągłe mahoniowe stoliki na wysoki połysk, porozrzucane wełniane dywaniki i sporo lakierowanych krzeseł z giętego drewna z oparciami pomalowanymi w pawie ogony.

– Siadajcie – zachęciła nas