Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Zaklinaczka. Zemsta Chimery

Zaklinaczka. Zemsta Chimery

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8057-206-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaklinaczka. Zemsta Chimery

Clara zaczyna mieć dziwaczne sny, w których ma skrzydła i pazury, albo pełza po ziemi niczym wąż. Byłoby to do zniesienia, gdyby śniła leżąc w łóżku, ale nie – sny nawiedzają ją niespodziewanie, w środku dnia, gdy wcale nie śpi. Do tego niektóre z nich są bardzo realne… W trzecim tomie Clara poznaje lepiej samą siebie i swoją magiczną moc. "Zaklinaczka" to seria bestsellerowych powieści fantasy dla nastolatków autorstwa Lene Kaaberbøl. Bohaterka, nieśmiała i z pozoru całkiem przeciętna Clara, ma nadzwyczajny kontakt z przyrodą i słyszy myśli zwierząt. Kiedy ujawnia się jej wyjątkowy dar, dziewczyna trafia pod opiekę ciotki Isy, zaklinaczki, która uczy ją ufać własnym instynktom.

Polecane książki

„Poczuła się otępiała. Myśli płynęły wolno. Odległe i wyciszone,  jakby otulone gęstymi obłokami. W jej krwiobieg przenikały składniki mikstury i narkotyki. Serce łomotało jak oszalałe. Zmieniały się nastroje. Raz opadały jej powieki, za chwilę czuła się podniecona. Ręce i nogi miała jak z ołowi...
W cukierni „Słodka” już od progu pachnie wanilią i sernikiem. Jagoda piecze i ozdabia słodkości, wkładając w to całe serce. Regularnie do „Słodkiej” zagląda Tomasz – czy to zasługa pysznego sernika, czy zamkniętemu w sobie wdowcowi wpadła w oko autorka jego wyjątkowej receptury? Jagoda zaczyna dostr...
"100 powiastek dla dzieci" to opowiadania dla najmłodszych napisane w duchu chrześcijańskim. Wartości moralne autor przekazuje dzieciom z ogromnym ciepłem, posługując się opowiastkami zrozumiałymi dla małego dziecka. Fabuła snutych opowieści jest prosta, a podsumowuje ją zazwyczaj przyjemna dla ucha...
W dzielnicy czerwonych latarni w Cork dochodzi do wielu brutalnych morderstw, których ofiarami padają działający w tym okręgu sutenerzy. Detektyw Katie Maguire staje przed dylematem – czy szukać zabójcy przestępców zaangażowanych w handel żywym towarem, których ona sama nie była w stanie złapać i za...
Agentka specjalna Joanna Rhodes przylatuje do Kolorado, by pomóc miejscowej policji w kilku śledztwach. Ma rozwiązać zagadkę morderstwa agentki FBI, a także znaleźć pięćdziesiąt milionów dolarów, które mafijny boss ukrył na tym terenie. Joanna zna tu każdy kąt, to kraina jej dzieciństwa, gdzie wszys...
Seria „Skrypty Becka” przeznaczona jest dla studentów wydziałów prawa i aplikantów. Książki z tej serii zawierają najistotniejsze wiadomości z określonej dziedziny prawa oraz pozwalają na szybka i efektywna naukę. Skrypt „Wiktymologia” obejmuje omówienie najważniejszych informacji z zakresu wiktymol...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lene Kaaberbol

Tytuł oryginału:

VILDHEKS: Kimæras hævn

Copyright © Lene Kaaberbøl, Copenhagen 2011

Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen

Okładka: Cover Artwork © Bente Schlick, www.benteschlick.com

ISBN 978-83-8057-206-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO DEBIT Sp. z o.o.

pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:debit@soniadraga.com.pl

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

E-wydanie 2017

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1Ptasie serce

Byłam ptakiem. Małe, szarobrązowe wróble skrzydła unosiły mnie w powietrzu. Przemykałam wśród gałęzi i liści, była wiosna. Prawie. Powietrze pachniało budzącym się życiem i zielenią, a na gałęziach pojawiły się już pierwsze nieśmiałe pąki, idealne, by je oskubać.

W pewnym sensie byłam świadoma, że śnię. Wiedziałam, że na co dzień nie jestem wróblem, tylko dziewczyną o imieniu Clara, i że nie mam ani skrzydeł, ani dzioba, a na śniadanie nie jadam pąków i łusek nasion. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że leciałam przez las i czułam wokół wiosnę. Czułam również wysiłek, jakim było machanie skrzydłami, czułam, jak pazury odruchowo zaginają się wokół cienkich gałązek, kiedy przystawałam na chwilę, by wbić dziób w soczysty pąk.

Nagle mój wzrok przykuło coś w dole na poszyciu. Jakiś owoc. Najprawdziwsza, pomarańczowoczerwona, tylko odrobinę wyschnięta kulka jarzębiny, której najwyraźniej nikt przede mną nie dostrzegł! To rzadkie znalezisko o tej porze roku, więc mój mały wróbli żołądek zaburczał radośnie na ten widok. Mimo to nie od razu sfrunęłam po zdobycz. Bo obok jarzębiny leżało… coś. Nie byłam pewna co. Widziałam tylko, że się wyróżniało i że nie pasowało do otoczenia żyjącego lasu. Było przykryte martwymi liśćmi. Nie tyle zwiędłymi, ile właśnie martwymi. Szare żyłki, zupełnie bez koloru, obgryzione szkielety liści, całkowicie pozbawione życia.

To, że liście więdną i opadają z drzew, nie jest niczym niezwykłym. Dzieje się tak co roku, ku wielkiej uciesze dżdżownic i całej masy pysznych, chrupiących owadów. Lecz to, co widziałam, było czymś innym. W ogołoconych szkieletach liści nie buszowały żadne owady, nic w nich nie pełzało, nic nie pałaszowało – dosłownie nie było tam życia.

Nie podobało mi się to. Ale… Cóż, uwielbiałam jarzębinę. A ta kulka za każdym razem, gdy na nią spoglądałam, wyglądała coraz bardziej kusząco. Jej pomarańczowa skórka wołała do mnie: „jestem pyszniutka!”, jej zapach uwodził: „no chodź tu i mnie zjedz!”. Było w niej wszystko, co słodkie i chrupkie, i leśne. I minęło tyle czasu, odkąd jesienne owoce przekwitły albo zostały zjedzone lub wyrwane z ziemi.

Sfrunęłam na jedną z najniższych gałęzi. Od jarzębiny dzieliły mnie dwa machnięcia skrzydeł.

Och, jak strasznie miałam na nią ochotę!

Lecz najwyraźniej nie była mi dana.

W pewnym momencie zesztywniały mi skrzydła. Pazury najpierw parę razy się podwinęły, a potem straciły przyczepność. Zachwiałam się i zaczęłam spadać. Spadałam, bo nie mogłam rozwinąć skrzydeł, w ogóle nie mogłam się ruszyć – nie byłam w stanie nic zrobić, by się uratować. Moje ptasie serce chciało wyrwać się z piersi, krew szumiała w żyłach, a mimo to… Mimo to nie potrafiłam wykonać najmniejszego ruchu. Coś mnie pochwyciło – coś niewidzialnego, lecz przytłaczająco silnego. Obezwładniło mnie, wycisnęło ze mnie resztki tchu. Wyrywało mi pióra ze skrzydeł, kości łamało jak zapałki. Z głuchym pacnięciem spadłam na plecy, na stos martwych liści. Ostatnimi rzeczami, jakie ujrzałam, zanim pękły mi gałki oczne, były odwrócone do góry nogami niebo, szare szkielety liści i ognistoczerwony owoc, którego nie miałam nigdy skosztować.

– Claro!

Machałam rękami jak w amoku. Uderzyłam w twardy kant czegoś. Zamiast skrzydeł miałam ręce. Wstałam. Kręciło mi się w głowie, chwiałam się, nogi miałam jak z waty. Musiałam się przytrzymać ściany, żeby nie upaść. Po omacku chwyciłam oburącz jakąś kurtkę i całym ciałem przywarłam do odzieży wiszącej przy drzwiach do sali od biologii w naszej szkole w Grønvang.

– Co ci jest? – Oscar się zaniepokoił. – Źle się czujesz? Twoja twarz wygląda strasznie dziwnie.

Gdyby to był ktokolwiek inny, pewnie nic bym nie powiedziała. Ale Oscar wiedział przecież prawie wszystko. Że moja ciocia jest zaklinaczką i że ja również w jakimś sensie nią jestem, choć może nie wychodzi mi to jeszcze zbyt dobrze. I że od tamtego dnia, kiedy Kot podrapał mnie w czoło, a potem szorstkim, ciepłym kocim językiem zlizał moją krew, łącząc ją z własną, moje życie stanęło na głowie.

– Byłam ptakiem – wyparowałam. – Fruwałam i byłam ptakiem. A potem… umarłam.

Ktoś za mną prychnął złośliwie. Josefine K., któżby inny! Jedna z bardziej uciążliwych osób w mojej klasie.

– Clara mówi, że jest ptakiem – oznajmiła niemal krzykiem. – To coś, w co się właśnie zmieniłaś, czy jak? Przepraszam cię, ale chyba nie zadziałało. Możesz pomachać trochę skrzydłami, żeby wszyscy zobaczyli?

Nie byłam w stanie skupić się ani na tym, żeby ją zignorować, ani na tym, żeby wyskoczyć z jakimś śmiesznym komentarzem, choć wiedziałam, że to byłoby najmądrzejsze wyjście. Serce waliło mi jak tamtemu wróblowi i musiałam dotknąć palcami powiek, żeby się upewnić, że z moimi oczami jest wszystko w porządku. Że gałki oczne pod miękką skórą są okrągłe i całe, a nie zmiażdżone jak rozdeptane jagody. Czym było to, co zabiło wróbla?

I jak to możliwe, że śniłam, choć byłam przytomna? W jednej chwili stałam z Oscarem na korytarzu, a chwilę później…

– Claro. – Oscar dotknął mojego ramienia. – Chcesz, żebym po kogoś poszedł albo coś ci przyniósł?

– Nie. Wszystko w porządku. Po prostu się zamyśliłam.

Widział po mojej twarzy, że kłamię, ale nic nie powiedział. To przez niego wszyscy w szkole zaczęli się ze mnie naśmiewać. Naśmiewali się już wcześniej, przezywając nas zakochaną parą – którą nigdy nie byliśmy. Po prostu się przyjaźnimy. Teraz jednak dokuczali mi również przez to, kim jestem – że niby czarownicą… To znaczy śmiali się, bo sądzili, że ja sama wierzę w to, że nią jestem i znam różne magiczne sztuczki. A to wszystko przez Oscara, który wygadał się przed Theisem ze swojej klasy. Theis z kolei nie potrafił oczywiście zachować tajemnicy, i teraz wiedzieli wszyscy. Tylko nikt nie miał pojęcia, w czym rzecz i kim tak naprawdę jest zaklinaczka, co potrafi, a czego nie.

W tej chwili na przykład okazało się, że najwyraźniej nie mogę po prostu stać sobie na korytarzu, bo nagle zmieniam się w ptaka. Wyjątkowo zły początek dnia.

– Musisz już iść – powiedziałam do Oscara, wiedząc, że ma za chwilę muzykę w sali na samym dole. – Zobaczymy się później.

Idąc, dwukrotnie się obejrzał, ale mimo wszystko poszedł na lekcję. On też rozumiał, że powinniśmy starać się zachowywać w miarę normalnie. Kiedy porwany przez Chimerę zniknął na dwa dni, jego mama sądziła, że wymyśliliśmy sobie jakąś dziwaczną grę RPG, która „zaburzyła jego poczucie rzeczywistości”, tak to ujęła. Od tamtej pory nie lubi, kiedy spędzamy za dużo czasu tylko we dwójkę, i jakby tego było mało, co drugą środę wysyła biednego Oscara do jakiegoś terapeuty.

Oparłam się na moment o chłodną ścianę i wmawiałam sobie, że nic się nie stało. Josefine K. tylko czekała, żeby rzucić jeszcze paroma słabymi żarcikami. Słyszałam, jak podekscytowana opowiada Inie z równoległej klasy coś o ptakach i skrzydłach, i wymysłach Clary dziwaczki.

Próbowałam udawać, że to nic takiego, ale tak naprawdę było mi przykro i bardzo się bałam. Przykro, bo choć to był tylko sen, wydawał się bardzo realny. Serce wróbla pękło, nieszczęsny ptaszek umarł. Nie umiałam przestać nad nim rozpaczać.

I bałam się, bo… nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się śnić na stojąco. Co będzie dalej? A co, jeśli to jednak nie był sen?

2Borsuki i inne zwierzęta

Zbliżała się wiosna – nie tylko w lesie, po którym fruwałam, będąc wróblem, ale również w tym z prawdziwego świata. Po deszczu forsycje połyskiwały na żółto, odbijając się w wilgotnych murach szczytowych ścian budynków, a alejki parku Słonecznego, upstrzone kałużami, rozświetlało słońce. Usiadłam na mokrej ławce, czekając, aż Oscar odbędzie ze swoim czarnym labradorem Łapą ich stałą trasę do sikania. Kot siedział na ławce obok mnie i patrzył za nimi, obrzucając psa wzrokiem wyrażającym najgłębszą pogardę.

– Kocie? – szepnęłam.

Co?

Odpowiedział leniwie i z pewnym ociąganiem. Czasem głos Kota brzmiał w mojej głowie tak, jakby ten zajmował się wyłącznie leżeniem na miękkiej kanapie i chłeptaniem śmietanki. Czasem zaś brzmiał szorstko i chrapliwie, jakby był największym i najbardziej występnym śmietnikowym kociskiem, jakiemu kiedykolwiek zdarzyło się wbić pazury w przeciwnika podczas zażartego boju o rybie ości. Dziś Kot mówił głosem ospałego kanapowca.

– Myślę, że… Chyba muszę porozmawiać z ciocią Isą. – Cały dzień myślałam o tym wróblu. Nie tak zupełnie bez przerwy, bo oczywiście poza tym wydarzyła się masa zwyczajnych rzeczy: lekcje, obiad, duża przerwa, rozmowy z kolegami i koleżankami o codziennych sprawach i tak dalej. Ale w międzyczasie, kiedy tylko nie działo się nic innego, moje myśli wypełniał bez reszty ptak ze snu.

Kot nie spytał nawet dlaczego. Wskoczył mi tylko na kolana i począł obwąchiwać moją szyję, nos, moje oczy i włosy. Na chwilę przysiadł na swoim szerokim, silnym tyłku, wspierając się prawą łapą o moje ramię. Potem bardzo delikatnie, nie wysuwając pazurów, położył lewą łapę pomiędzy moimi brwiami, w tym samym miejscu, w którym pół roku wcześniej mnie podrapał, zostawiając białe blizny, dziś już ledwie widoczne.

– Co robisz? – spytałam trochę nerwowo.

Nie odpowiedział. I w zasadzie nic więcej się nie stało – poza tym, że znów przypomniałam sobie, jakie to uczucie być umierającym wróblem. To wspomnienie sprawiło, że moim ciałem wstrząsnął dreszcz, jedna ręka odruchowo powędrowała ku sercu, drugą zaś próbowałam osłonić oczy.

Kot syknął i nadął się, tak że całe futro stanęło mu dęba. Już i tak był duży, niemal tak samo jak Łapa, ale kiedy stroszył sierść w ten sposób, stawał się wprost ogromny. Jego złote oczy płonęły.

Chodź, powiedział.

– Teraz? Ale…

Teraz.

– No dobrze, ale… Przecież Oscar. Mama. Powinnam przynajmniej powiedzieć…

Ale z Kotem oczywiście nie ma dyskusji. Nie rozumie, dlaczego to takie ważne, żeby wracać do domu o ustalonej porze i mówić, dokąd się wychodzi. Albo rozumie, ale ma to w nosie.

Miękkim kocim susem zeskoczył na alejkę i nagle nie widziałam już ani Oscara, ani forsycji, ani miasta za murem parku. Wszystko zniknęło w gęstej mgle, która oznaczała, że znajdowaliśmy się na zaklętych ścieżkach, choć wciąż czułam pod sobą ławkę.

– Kocie! Nie!

Chodź.

Nie miałam wyjścia. Gdybym była zaklinaczką z prawdziwego zdarzenia, mogłabym sama zdecydować, czy chcę wejść w zaklęte ścieżki, czy nie. I sama potrafiłabym się po nich poruszać. Ale póki co bez pomocy nie umiałam nawet znaleźć drogi do domu cioci Isy, więc jeśli Kot powiedział, że idziemy teraz, to musiałam za nim pójść.

Na miejscu byliśmy chwilę później – mimo że ciocia mieszkała daleko w głębi lasu i samochodem jechało się do niej wiele godzin, na dodatek bardzo słabymi drogami. Dotarliśmy tam jednak w mgnieniu oka, tak że ledwie zdążyłam napisać pośpiesznego esemesa do Oscara.

– Claro! Claro, popatrz! Ja laaaaatam!

Powietrze przeciął pierzasty kłębek i trącił mnie w ramię.

– Oj, przepraszam – powiedziała zdyszana Nico. – Jeszcze nie umiem… Jeszcze nie bardzo umiem lądować.

Nico była mniej więcej wielkości sowy i miała szarobrązowe pióra i krótkie, jakby nie w pełni wykształcone skrzydła. Do tego zamiast ptasich łapek ludzkie dłonie, a w miejscu, w którym można by się spodziewać dziobu i drapieżnych oczu, małą, wiecznie zatroskaną buzię dziewczynki. Została stworzona przez Chimerę, dlatego nazywała ją mamą. I rzeczywiście w jakimś sensie Nico była jej córką. Tyle że zdaniem Chimery nieudaną i kompletnie bezużyteczną, przez co nie zasługiwała nawet na prawdziwe imię i większość życia musiała spędzić w klatce, Chimera miała bowiem dość, że mała wszędzie za nią chodzi. Nico nie umiała sama czyścić swego upierzenia, a ponieważ na dodatek była uczulona na kurz, bez przerwy kichała i miała stale załzawione oczy. Tak w każdym razie było, kiedy ją poznałam.

– Proszę, proszę, jak ładnie wyglądasz! – zawołałam odruchowo, bo tak naprawdę Nico siedziała na pierzastej pupie w mokrej trawie i nieporadnie machała skrzydłami na oślep, starając się wrócić do pionu.

– Naprawdę tak uważasz? – spytała.

– Aha. – Szarobrązowe pióra aż lśniły, zniknął też ślad po smarkach i łzach dawniej na stałe znaczący jej piersi. – I do tego umiesz latać!

– Tak! – potwierdziła z dumą i poczęła jeszcze bardziej zawzięcie machać skrzydłami, aż w końcu wzbiła się dwa metry nad ziemię. – Wciąż jeszcze… dostaję… strasznej zadyszki… ale… idzie mi coraz lepiej.

Przez podwórko galopem przybiegł do nas Hebes, szczekając i machając ogonem, i szalał tak, jakby moja wizyta była czymś najcudowniejszym na świecie. Za nim, nieco wolniej, szła ku nam ciocia Isa, witając nas swoim ciepłym uśmiechem, choć zdecydowanie mniej żywiołowo.

– Claro! Co za niespodzianka. Czy mama wie, że tu jesteś?

– No… Nie. To wyskoczyło trochę niespodziewanie.

– Coś się stało?

Pokręciłam głową.

– Sama nie wiem. Ja… Właściwie to tylko coś mi się przyśniło. Ale to był bardzo dziwny sen. I Kot uznał, że sprawa jest pilna.

Ciocia popatrzyła na Kota badawczo, mrużąc oczy.

– A czemuż to? – spytała go, ale ten tylko powachlował ogonem i milczał, wyglądając bardzo po kociemu.

Ciocia Isa zacisnęła wargi.

– Tak. To zapewne jeden z uroków posiadania kota jako zaklętego przyjaciela. Ostatecznie to koty wynalazły ideę chodzenia własnymi ścieżkami. Wejdźcie. Zawsze przecież możemy pójść na górkę i zadzwonić do twojej mamy.

Tam, gdzie mieszkała ciocia, praktycznie nie było zasięgu. Chcąc gdziekolwiek zadzwonić, trzeba się było wspiąć na sam czubek wzgórza za kamiennym domem i stajnią. Dom zaklinaczki stał trochę jakby we własnym świecie – w dolinie, pośród zalesionych pagórków, z łąką i małym potokiem – w którym przez okrągły rok gałęzie były czarne, a las brązowy.

Przy progu stały miski z mlekiem dla jeży, a na jabłoniach wisiały domowej roboty kolby i karmniki dla całej ptasiej armii. Na podwórku rozgościły się dwie szare gęsi i taplały się w kałużach, najwyraźniej nie zważając ani na Hebesa, ani na Kota. Nie musiały zresztą na nich zważać. Hebes był zbyt dobrotliwy i zbyt dobrze wychowany, aby wyrządzić im jakąkolwiek krzywdę. Kot natomiast uważał prawdopodobnie polowanie na kaczki za rozrywkę poniżej swojej godności. Ze stajni dobiegło senne pohukiwanie Tu-tu, sowy cioci Isy. O tej porze zapewne siedziała na którejś z krokwi i próbowała porządnie się wyspać, nim wstanie noc.

Ruszyłam za ciocią w kierunku ganku, powiesiłam puchówkę na wieszaku i zzułam zimowce. Natychmiast zauważyłam znajomą parę butów.

– Kahla jest u ciebie? – spytałam. Kahla kilka razy w tygodniu przychodziła do cioci uczyć się zaklętego rzemiosła.

– Tak – potwierdziła ciocia. – Ale ma w tej chwili zadanie do wykonania. Nie wolno nic do niej mówić, dopóki sama się nie odezwie.

Rzeczywiście – w salonie przy dużym roboczym stole siedziała Kahla. Jak zwykle opatulona siedmioma albo i ośmioma warstwami kolorowych ubrań i z czapką w paski naciągniętą na kruczoczarne włosy, nawet teraz, w pokoju. Miała zamknięte oczy, a w prawej ręce trzymała ołówek, który od czasu do czasu wykonywał gwałtowne ruchy na kartce leżącego przed nią otwartego bloku.

Dawno jej nie widziałam. Miałam wrażenie, że z czasem udało nam się w jakimś sensie zaprzyjaźnić, choć jesienią, kiedy poznałam ją, gdy sama musiałam przyjechać do cioci na kurs przetrwania w świecie zaklinaczek, nic na to nie wskazywało. Kahla była zdolna. Umiała wszystko, czego ja nie potrafiłam, i czasem trudno mi było pohamować zazdrość, gdy bez najmniejszego wysiłku robiła rzeczy, które mnie przychodziły z najwyższym trudem. Ona zresztą początkowo również nie kryła się z tym, że konieczność współpracy z kimś tak początkującym jak ja jest dla niej wybitnie irytująca. Lecz kiedy naprawdę potrzebowałam pomocy, to właśnie ona wyciągnęła do mnie rękę i od tamtej pory nasze relacje znacznie się poprawiły.

Trochę dziwnie się czułam, mijając ją bez słowa powitania, choć wydawało mi się, że w ogóle nas nie zauważyła. Poza poruszającą się ręką z ołówkiem siedziała bowiem tak nieruchomo, jakby była odlanym z plastiku krasnalem ogrodowym.

– Co ona robi? – spytałam ciocię szeptem.

– Nie musisz szeptać – odparła. – Nie możesz jedynie wymówić jej imienia, bo to bardzo rozprasza. Odbywa właśnie zaklętą podróż. Od zwierząt, które udzielają jej gościny, pożycza oczy i uszy.

– Myślałam, że trzeba… – Odruchowo dotknęłam śladów na czole. To dlatego Kot mnie podrapał i zlizał moją krew – żebyśmy potrafili się rozumieć. – Myślałam, że do tego trzeba wymiany krwi.

– Krew wiąże. Tworzy więź, której nie da się zerwać ot tak. To, co ona robi, jest czymś innym. W tej chwili jest jedynie gościem, obcą, która przychodzi z wizytą, i wolno jej zostać tylko tak długo, jak długo zwierzę jej na to pozwoli. Gdy opuści jego dom, żadna więź nie będzie jej z nim łączyć, a i niewykluczone, że nie będzie nawet pamiętała, że u niego mieszkała.

Zwróciłam uwagę, że ciocia bardzo się pilnowała, by nie użyć imienia Kahli. Również Hebes zostawił ją w spokoju, Nico zaś w swym niepewnym locie ominęła ją dużym łukiem i chwiejnie wylądowała na jednym z wysłużonych foteli.

– Ach! – westchnęła. – To latanie to naprawdę ciężka praca!

Hebes bardzo pewnym susem wskoczył na kanapę, jakby był u siebie. Bo też kanapa była jego miejscem – wprawdzie miał kojec, ale rzadko z niego korzystał. A teraz na dodatek w kojcu mieszkał ktoś inny. Ktoś o szerokiej, płaskiej czarno-białej głowie i szerokich szarych plecach.

– Czy to borsuk? – zdziwiłam się.

– Zgadza się – odparła ciocia. – Samica. Potrącił ją samochód i ma złamane biodro. Już prawie wydobrzała, ale wciąż ciężko jej się samodzielnie poruszać, w dodatku lada chwila będzie miała młode.

Dopiero teraz zauważyłam, że zwierzę było szersze niż normalnie. Spojrzało na mnie spod byka i skuliło się wokół wielkiego brzucha. Gdyby to borsuczka decydowała, nie wiem, czy byłabym tu mile widziana.

– To nocne zwierzę – powiedziała ciocia, jakby tłumaczyła się za borsuczkę. – Najchętniej leżałaby w spokoju i spała, dopóki się nie ściemni. Ale nie przejmuj się, tylko siadaj i mów, z czym przychodzisz.

Usadowiłam się więc na kanapie obok Hebesa i zaczęłam opowiadać cioci Isie mój sen z wróblem. Ciocia słuchała, nie przerywając mi aż do końca.

– Co to mogło być? – spytałam na koniec.

Ciocia zerknęła na Kahlę, która wciąż była nieobecna dla świata.

– Choć to dziwne, twoja opowieść brzmi jak zaklęta podróż – powiedziała. – Jakbyś wbrew swojej woli zagościła u tego ptaka.

– Chcesz powiedzieć… że to się zdarzyło naprawdę?

– Całkiem możliwe, że tak.

W brzuchu poczułam lód, a serce zacisnęło się w twardą kulę. Wiedziałam, że małe zwierzęta umierają właściwie bez przerwy, wiedziałam, że większe zwierzęta pożerają mniejsze i że jako zaklinaczka muszę zaakceptować również i tę cześć zaklętego świata. Lecz to, co przytrafiło mi się we śnie, było czymś innym.

– Ciociu…

– Słucham?

– Jeśli to się zdarzyło naprawdę… to co twoim zdaniem zabiło tego ptaka? – Kości, które tak łatwo się połamały, serce i ściskane oczy aż pękły, a mimo to ptak nawet przez moment nie widział, nie słyszał i nie poczuł zapachu swojego oprawcy.

– Nie wiem – przyznała ciocia Isa. – Ale wydaje mi się, że musimy się tego dowiedzieć.