Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zakochania

Zakochania

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-956-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zakochania

"María Dolz, redaktorka w jednym z madryckich wydawnictw literackich, codziennie rano zachodzi, przed pracą, do kawiarni. Tam przy śniadaniu obserwuje parę małżeńską w średnim wieku, którą jest od dłuższego zafascynowana. Nic o małżonkach nie wie, ale buduje wokół nich wszelkiego rodzaju domysły, pytania, hipotezy, konfabulacje. Fascynacja ta nie mija nawet wtedy, kiedy traci małżonków na jakiś czas z oczu. Z opóźnieniem dowiaduje się o tragedii, która dotknęła parę: mężczyzna, tuż po wyjściu z kawiarni zostaje zaatakowany przez bezdomnego i zabity. Gdy po paru miesiącach wdowa wraca do kawiarni, María Dolz postanawia podejść do niej i przedstawić się. Dotychczasowe domysły, pytania, hipotezy i konfabulacje zaczynają wypełniać się rozmowami, wyznaniami, spotkaniami. Od zagadki śmierci przechodzimy do zagadek uczuć, emocji – zakochań i miłości… „Metafizyczna eksploracja pod przykrywką intrygi i morderstwa. Niezauważalnie wciąga bez reszty”. Spectator"

Polecane książki

To życie nie jest Twoim pierwszym, jakie przeżywasz. Wszystko co wcześniej robiłeś i czego doświadczyłeś zapisane jest w Twojej świadomości. Teraz możesz to odkryć i dowiedzieć się jak to wpływa na Twoje obecne życie. Autorka podaje w książce informacje dotyczące Twoich poprzednich żyć. Koncentruje ...
Maggie zapamięta ten dzień do końca życia. Najpierw na wieść o zdradzie narzeczonego pogrąża się w rozpaczy. Zaraz potem poznaje Khalida, który wywiera na niej wielkie wrażenie. Instynkt jej podpowiada, że to właśnie z tym mężczyzną zaznałaby szczęścia. Jednak po wspólnie spędzonej...
Maks ma sześć lat i chodzi do zerówki. Jest bardzo mądry: umie już czytać i wie, gdzie na mapie jest Australia. Emilka, ma cztery lata i chodzi jeszcze do przedszkola. Jest trochę szalona, dużo tańczy, ciągle coś śpiewa i rysuje tęczowe koty. Razem mają mnóstwo przygód, z kt&oac...
  Orzecznictwo VAT - Jak spory z fiskusem rozstrzygają sądy Sprawdź, jakie rozstrzygnięcia zapadały i dowiedz się: kiedy diler odliczy podatek z faktury za auto czy cenę za zabiegi chirurgii korekcyjnej trzeba powiększyć o VAT kiedy brak rejestracji na VAT utrudni rozliczenia dlaczego przy spr...
Świat Atlantydy to ostatnia część Zagadki pochodzenia – trylogii, która stała się światowym bestsellerem. Opowieść o walkach w przestrzeni kosmicznej oraz odkrywaniu historii Atlantydy. Obowiązkowa pozycja dla czytelników, którzy interesują się nauką oraz fanów „Genu Atlantydzkiego”...
Hałas nieodłącznie towarzyszy procesom technologicznym i w różnym zakresie może pogarszać jakość środowiska. Wywoływanie ponadnormatywnego wpływu na jakość klimatu akustycznego jest czynnikiem, który może wręcz uniemożliwiać prowadzenie działalności. Brak dotrzymania obowiązujących standardów wiąże ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carlos Marrodán-Casas i Javier Marias

Dla Mercedes López-Ballesteros

Dziękując za odwiedziny i opowieści

I dla Carme López Mercader

Za śmiech tuż przy mym uchu

i wysłuchiwanie mnie

I1

Miguela Desverna czy też Deverne’a widziałam po raz ostatni w tym samym czasie, w którym po raz ostatni widziała go
również jego żona Luisa, co nie tylko jest osobliwe, ale i 
pewnie mocno niesprawiedliwe, choćby właśnie dlatego, że była
jego żoną, podczas gdy ja tylko nieznajomą, która nigdy z nim
nie zamieniła ani słowa. Nawet nie wiedziałam, jak się
nazywa, dowiedziałam się, jak już było za późno, gdy w gazecie
pojawiło się jego zdjęcie, fotografia zakłutego nożem mężczyzny,
w rozchełstanej koszuli, w chwili umierania, o ile już nie umarł
w swej własnej i nieobecnej świadomości, która już nigdy się nie
uobecniła: pewnie ostatnią rzeczą, z jakiej zdawał sobie sprawę,
był domysł, że jest atakowany przez pomyłkę, bez powodu, to
znaczy: idiotycznie, na domiar złego, że nie ograniczają się do
jednego uderzenia, ale zadają mu cios po ciosie, bez szans na
ratunek, chcąc go świadomie skreślić z tego świata i bezzwłocznie
zmieść z powierzchni ziemi, w tym miejscu i w tej chwili. A na
co za późno, właściwie? Prawdę mówiąc, nie wiem. Bo dopiero
wtedy, kiedy ktoś umiera, uderza nas myśl, że nagle jest już za
późno na cokolwiek, na wszystko – a tym bardziej żeby na
zmarłego czekać – i ograniczamy się do wykreślenia go z ewidencji.
Bez wyjątku, łącznie z naszymi najbliższymi, choć przychodzi to
nam ze znacznie większym trudem, choć opłakujemy ich, a ich
wizerunki mamy przed oczyma, zarówno kiedy chodzimy po
mieście, jak i w czterech ścianach domu, i przez długi czas
wierzymy, że nie będziemy mogli się przyzwyczaić. Ale od samego
początku – już z chwilą ich śmierci – wiemy, że od tej pory już
nie mamy co na nich liczyć, nawet w błahostkach, na nic
nieznaczący telefon, najgłupsze pytanie („Zostawiłem tam kluczyki
do samochodu?”, „O której godzinie dzieci dziś wychodziły?”),
na nic. Nic to nic. Tak naprawdę jest to niezrozumiałe, bo
oznacza, że mamy całkowitą pewność, a to kłóci się z naszą naturą: że
ktoś już nigdy więcej nie przyjdzie, że nic nie powie i nie wykona
już żadnego ruchu ani kroku – ani żeby się przybliżyć, ani
oddalić – i nie spojrzy na nas, i wzrokiem nie ucieknie. Nie wiem,
jak to wytrzymujemy i jak się z tego podnosimy. Nie wiem, jak
potrafimy chwilami zapomnieć, kiedy już upłynęło trochę czasu
i oddaliło nas od tych, którzy spoczywają w spokoju.

Ale widziałam go często i słyszałam, jak mówił i śmiał się,
niemal każdego dnia rano, przez kilka lat, wcześnie, nie za
wcześnie, bo zazwyczaj przychodziłam do pracy lekko
spóźniona, żeby nie tracić okazji spotkania tej pary, właśnie pary, a nie
jego – nie chciałabym być źle zrozumiana – ich obojga, bo
oboje mnie uspokajali i sprawiali, że zanim dzień rozpoczął się na
dobre, mogłam go już uznać za udany. Stali się czymś niemal
obowiązkowym. Nie, to nie jest adekwatne określenie dla
czegoś, co sprawia przyjemność i przynosi spokój. Może stali się
przesądnym nawykiem, ale nie, też nie: bo to nie było tak, że
uważałam, że jeśli nie zjem z nimi śniadania, chcę powiedzieć
stolik w  stolik, będę miała nieudany dzień; chodziło o  to, że
zaczynał mi się znacznie gorzej albo bez odpowiedniej dawki
optymizmu, jeśli byłam pozbawiona tego widoku
ofiarowywanego mi przez nich codziennie, czyli widoku świata
uporządkowanego albo – jeśli ktoś woli – w harmonii. Prawda, że widoku
tylko niewielkiego fragmentu świata, który dane było oglądać
garstce, tak jak to zwykle ma się z każdym fragmentem lub
życiem, choćby i najbardziej publicznym czy eksponowanym. Nie
lubiłam zamykać się na długie godziny, nie ujrzawszy przedtem
mojej pary i nie przyjrzawszy im się, nie to że ukradkiem, choć
owszem, dyskretnie, bo ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła,
to ich skrępowanie czy wręcz przeszkadzanie im. I  nie
wybaczyłabym sobie, gdybym ich spłoszyła, pomijając już, że i tak
to ja byłabym najbardziej poszkodowana. A pokrzepiało mnie
oddychanie tym samym powietrzem, poczucie, że jestem częścią
ich porannego pejzażu – częścią niepostrzegalną – dopóki nie
rozstaną się do następnego, najprawdopodobniej, posiłku,
którym pewnie, nierzadko każdego dnia, była kolacja. Ale owego
dnia, kiedy i żona, i ja widziałyśmy go po raz ostatni, nie mogli
zjeść razem kolacji. Nawet obiadu nie zjedli razem. Żona czekała
na niego przy stoliku restauracyjnym dwadzieścia minut,
zdziwiona, ale nie przeczuwając niczego złego, póki nie zadzwonił
telefon i świat jej się nie zawalił; i już nigdy nań nie czekała.

2

Już pierwszego dnia rzuciło mi się w oczy, że są małżeństwem, on blisko pięćdziesiątki, ona kilka lat mniej, nie przekroczyła
jeszcze czterdziestki. Najbardziej ujmująca była w nich
nieskrywana radość, jaką sprawiało im przebywanie ze sobą. W porze,
kiedy nikt do niczego się jeszcze nie nadaje, a  tym mniej do
stanu radosnej euforii, bez przerwy rozmawiali ze sobą i 
cieszyli się sobą, i rozbawiali wzajemnie, jakby przed chwilą właśnie
się spotkali, ba, poznali nawet, a nie wyszli ze swojego domu,
odprowadzili dzieci do szkoły, szykując się przedtem do wyjścia
w tym samym czasie – może nawet w tej samej łazience – i jakby
wcześniej nie obudzili się w tym samym łóżku, i pierwszą rzeczą,
na jakiej spoczęło ich oko, nie była oczywista postać
współmałżonka, i tak dzień po dniu, od wielu już lat, bo dzieci, w których
towarzystwie parokrotnie zjawili się w kawiarni, miały na oko,
osiem lat dziewczynka, chłopczyk zaś ze cztery, zresztą
wykapany ojciec.

Ten zaś ubierał się z lekko staromodną dystynkcją, nie
przekraczając nigdy granicy śmieszności czy anachroniczności. Chcę
powiedzieć, że zawsze nosił garnitur, z  bezbłędnie
dopasowanymi dodatkami, koszule szyte na miarę, drogie i  stonowane
krawaty, chusteczkę delikatnie wysuniętą z  bocznej kieszonki
marynarki, spinki, wypolerowane półbuty ze sznurowadłami –
czarne lub też z zamszu, ale te jedynie pod koniec wiosny, kiedy
ubierał się w jasne garnitury – wypielęgnowane przez
manicurzystkę dłonie. A mimo to nie sprawiał wrażenia wytwornego
biznesmena czy też picusia-glancusia. Sprawiał raczej wrażenie
mężczyzny, któremu wychowanie nie pozwala wychodzić na
ulicę w innym ubraniu, przynajmniej w dniu roboczym; garnitury
leżały na nim jak ulał i tak naturalnie, jakby został przez ojca
wyuczony, że z chwilą osiągnięcia pewnego wieku tak właśnie
wypada się nosić, nie oglądając się na kolejne mody, martwe już
z nastaniem, i na obecne łachmaniarskie czasy, wobec których
jego osoba mogła zachować daleko idącą obojętność. Był tak
klasycznie stateczny, że nigdy nie zdarzyło mi się dostrzec w nim
choćby najmniejszej oznaki ekstrawagancji: nie chciał uchodzić
za oryginała, aczkolwiek w rezultacie za takiego pewnie nieco
uchodził, nie tylko wśród bywalców lokalu, w którym zawsze
go spotykałam, ale nawet w tym naszym zupełnie abnegackim
mieście. Tę oczywistą naturalność uwydatniał jego niewątpliwie
kordialny i radosny charakter, co nie znaczy nieokrzesany
bezceremonialny poufały nonszalancki grubiański (nie pozwalał sobie
na takie traktowanie kelnerów, na przykład, bo zwracał się do
nich zawsze per pan, z niespotykanym już szacunkiem, bez
zbytniej afektacji): owszem, nie dało się nie zwracać uwagi na jego
częste wybuchy śmiechu, dość, a nawet bardzo hałaśliwe, choć
niewywołujące rozdrażnienia w żadnym przypadku. Umiał się
śmiać, śmiał się gromko, ale szczerze i rozbrajająco, nigdy w 
odruchu schlebiania komuś czy też aprobująco, ale jakby tak
właśnie reagował na wszystko, co rzeczywiście go bawiło, a bawiło
go wiele rzeczy, szczodry człowiek, gotów dostrzegać przejawy
komizmu w różnych sytuacjach i doceniać żarty, przynajmniej
słowne. Być może to żona go tak śmieszyła, prawdę mówiąc,
są takie osoby, które bezwiednie doprowadzają nas do śmiechu,
wywołują go przede wszystkim dlatego, że sprawiają nam radość
już samą swoją obecnością, i to nam wystarczy, by wybuchnąć
śmiechem z byle powodu, na sam ich widok chociażby, i z 
zadowolenia, że jesteśmy w ich towarzystwie, że możemy ich słuchać,
nawet jeśli nie mówią nic szczególnego, a nawet jeśli
świadomie przeplatają banały z głupstwami, które mimo to
odbieramy jako zabawne, wszystkie i bez wyjątku. Oboje zdawali się
być dla siebie takimi właśnie osobami: i choć widać było, że są
małżeństwem, nie złapałam ich nigdy na geście w najmniejszej
mierze przesłodzonym lub zakłamanym czy nawet dokładnie
wystudiowanym, jak u niektórych, wieloletnich już par
małżeńskich, które nie znają umiaru w publicznym okazywaniu sobie
czułości, demonstrowaniu jak bardzo się wciąż kochają, jakby
poczytując to sobie za zasługę przydającą im jeszcze większej
wartości lub obnosząc się z tym jak z klejnotami przydającymi
im większej urody. A u tych dwojga było raczej tak, jakby chcieli
się sobie nawzajem wydać sympatyczni i mili zanim
ewentualnie zaczną się do siebie zalecać; albo jakby ten wielki szacunek
i czułość zaistniały w ich życiu, zanim się pobrali, nawet nim
zostali parą, że i tak czy siak by się dobrali – nie przez wzgląd
na małżeński obowiązek i nie dla wygody ani z 
przyzwyczajenia, ani też z jakiegokolwiek poczucia lojalności – jako koledzy,
może osoby sobie towarzyszące, przyjaciele, współrozmówcy lub
wspólnicy, w przekonaniu, że cokolwiek mogłoby się stać lub
nawet się stało, czy też trzeba będzie coś opowiedzieć lub
czegoś wysłuchać, z kimś innym będzie to zawsze znacznie mniej
interesujące i nie tak zabawne. Bez niej, w jego przypadku, bez
niego, w jej przypadku. Była przyjacielska serdeczność i przede
wszystkim całkowita pewność.

3

Miguel Desvern czy też Deverne obdarzony był miłymi dla oka rysami i męskim, ale zarazem czułym wyrazem twarzy, co
czyniło go już z daleka bardzo atrakcyjnym mężczyzną o 
nieodpartym, bez wątpienia i przy bliższym z nim zetknięciu uroku, czego
już tylko mogłam się domyślać. Bardzo możliwe, że zwróciłam
uwagę wyłącznie na niego, nie dostrzegając Luisy, albo że to on
zmusił mnie, bym również i na nią zwróciła uwagę, o ile bowiem
żonę widywałam często bez męża – nierzadko wychodził
wcześniej z  kawiarni, podczas gdy ona niemal zawsze pozostawała
w niej jeszcze, czasem sama, paląc, czasem z jedną albo z dwiema
koleżankami z pracy albo szkolnymi matkami, albo z 
przyjaciółkami, które sporadycznie dołączały do nich w ostatniej chwili,
kiedy on już właściwie się żegnał – o tyle nigdy nie udało mi
się zobaczyć męża bez towarzyszącej mu żony. W moich oczach
nigdy nie istniał sam, zawsze był z żoną (między innymi dlatego
nie rozpoznałam go w gazecie, bo na zdjęciu brakowało Luisy).
Mimo to dość szybko oboje zaczęli mnie interesować, o ile jest
to odpowiednie słowo.

Desvern miał włosy krótko ostrzyżone, gęste, bardzo
ciemne, jedynie na skroniach nieco posiwiałe, w tych samych
miejscach zresztą jakby skore do skręcania się (gdyby zapuścił
sobie baczki, kto wie, czy nie zawinęłyby mu się w niesforne
kędziorki). W jego wzroku pełnym zazwyczaj żywego
zaciekawienia, łagodności i wesołości pojawiał się, w trakcie słuchania,
błysk naiwności, może chłopięcości, spojrzenie kogoś, kogo
życie generalnie bawi, lub też kogoś, kto wcale nie ma zamiaru
przeżyć je, nie nacieszywszy się tysiącem przezabawności, jakie
z sobą niesie, pomimo trudności i wszelkich nieszczęść. Choć
tych akurat chyba niewiele doznał, w porównaniu z tymi,
jakimi los potrafi doświadczyć mężczyzn, co pewnie pomogło mu
w zachowaniu ufnych i wesołych oczu. Były szare i zdawały się
chwytać wszystko, tak jakby wszystko dokoła było czymś
zupełnie nowym, nawet to, co nakładało im się codziennie jako
nieznacząca powtórka, a to kawiarnia w górnej części ulicy
Príncipe de Vergara, a to jej kelnerzy, a to moja niema postać. Miał
dołek w brodzie. Przypominało mi to rozmowę z filmu, w 
którym jakaś aktorka pytała Roberta Mitchuma albo Cary Granta,
a może Kirka Douglasa, dokładnie nie pamiętam, co robi, żeby
się tu ogolić, jednocześnie dotykając mu dołek w brodzie
palcem wskazującym. A  ja codziennie rano odczuwałam ochotę,
żeby wstać od stolika, podejść do stolika Deverne’a i zapytać go
o to samo, i dotknąć kciukiem delikatnie jego dołka w brodzie.
Zawsze był starannie ogolony, łącznie z dołkiem.

Oboje z kolei zwracali na mnie znacznie mniej uwagi,
nieporównywalnie mniej, niż ja im poświęcałam. Śniadanie
zamawiali przy ladzie, a gdy już je podano, przenosili się do stolika
przy oknie wychodzącym na ulicę. Ja siadałam przy stoliku
bardziej w głębi sali. Wiosną i latem wszyscy siadaliśmy na
tarasie, a kelnerzy podawali nam zamówienia przez otwarte na
wysokości ich kontuaru okno, w  rezultacie wszyscy chodziliśmy
w tę i we w tę, co umożliwiało większy kontakt wizualny, bo
innego nie było. Zdarzyło się, że zarówno Desvern, jak i 
Luisa wymieniali ze mną spojrzenia, z zaciekawieniem, po prostu,
pozbawione jakiejkolwiek intencji, zawsze przelotne. On nigdy
na mnie nie spojrzał w  sposób bezceremonialny, druzgocący
czy triumfujący, to byłby koniec, a i ona nigdy mi nie okazała
podejrzliwości, wyższości czy też dezaprobaty, przyjęłabym to
z przykrością. I on, i ona wydawali mi się sympatyczni, razem,
oboje. Nie patrzyłam na nich z  zazdrością, absolutnie, raczej
z  ulgą, że jednak w  życiu rzeczywistym można spotkać ludzi
uosabiających w moim mniemaniu idealną parę. I tym bardziej
stanowili dla mnie właś nie taką parę, im bardziej wygląd Luisy
nie pasował do wyglądu Deverne’a, jeśli chodzi o styl i ubranie.
Przy mężczyźnie noszącym się tak elegancko należałoby się
spodziewać kobiety o zbliżonych cechach, klasycznie stonowanej,
eleganckiej, choć niekoniecznie przewidywalnej, w spódnicach
i  w  butach na wysokim obcasie, najczęściej, w  kreacjach od
Céline’a na przykład, i w rzucających się w oczy, ale w dobrym
guście kolczykach i bransoletach. Tymczasem Luisa ubierała się
przede wszystkim na sportowo, od czasu do czasu decydując się
na styl ni to odważny, ni to luzacki, trudno mi określić, choć
na pewno stonowany. Równa mężowi wzrostem, śniada,
miała półdługie kasztanowate włosy, bardzo ciemne, niemal
czarne, makijażu tyle co nic. Do spodni – bardzo często dżinsów
– wkładała najzwyczajniejszą wiatrówkę i buty albo pantofle na
płaskim obcasie; do spódnicy – pantofle na średnim obcasie,
bez ekstrawagancji, niewiele różniące się od obuwia używanego
przez wiele kobiet w latach pięćdziesiątych, latem zaś lekkie
sandały odkrywające małe, jak na jej wzrost, delikatne stopy. Nigdy
nie zauważyłam, żeby nosiła biżuterię, za to jej torebki bardziej
przypominały torby na zakupy. Sprawiała wrażenie równie co
on sympatycznej i wesołej, choć jej śmiech był mniej hałaśliwy;
ale równie niepohamowany i  może nawet bardziej serdeczny,
uwypuklany lśniącymi zębami, przydający jej nieco dziecięcego
wyrazu – pewnie śmiała się tak samo od czwartego roku życia,
nie mogąc tego śmiechu opanować – a może to przez te
zaokrąglające się policzki. Wyglądało to tak, jakby mieli zwyczaj, przed
odejściem do pracy, nieco odsapnąć razem, po zakończeniu,
specyficznej dla rodzin z  małymi dziećmi, porannej
kotłowaniny. Odrobinę czasu wyłącznie dla siebie, by nie rozstawać się
pośród niszczycielskiego cyklonu i  móc porozmawiać ze sobą
swobodnie, zastanawiałam się, o czym rozmawiają albo co
sobie opowiadają – i dlaczego mają sobie tyle do opowiedzenia,
przecież szli razem spać i razem wstawali, i na bieżąco dzielili się
swoimi myślami i swoimi przypadkami – z ich rozmów
dochodziły tylko strzępy albo pojedyncze słowa. Raz usłyszałam, jak
powiedział do niej „księżniczko”.

Życzyłam im jak najlepiej, by tak rzec, jak powieściowym
postaciom albo filmowym bohaterom, z którymi utożsamiamy
się od pierwszej chwili, przeczuwając, że coś złego im się stanie,
że wszystko sprzysięgnie się przeciwko nim, inaczej nie byłoby
powieści albo filmu. Ale w rzeczywistym życiu wcale nie musiało
się tak zdarzyć i miałam nadzieję, że dane mi będzie widywać ich
codziennie rano takimi, jakimi są, i że nie natrafię pewnego dnia
na jednostronną albo i obopólną oziębłość, kiedy nikt nie wie,
co właściwie powiedzieć i każde tylko niecierpliwie czeka, aż
zejdą sobie wreszcie z oczu, z gestem wzajemnej irytacji albo
obojętności. Tworzyli króciutki i skromny spektakl, który wprawiał
mnie w dobry nastrój przed dotarciem do wydawnictwa, gdzie
czekały mnie swary z moim megalomańskim szefem i z 
upierdliwymi autorami. Gdy Luisa i  Desvern znikali na parę dni,
zaczynało mi ich brakować i, chcąc nie chcąc, musiałam stawiać
czoło moim codziennym obowiązkom ze znacznie
ograniczonym zapałem. Czułam, że w pewnej mierze mam wobec nich
dług wdzięczności, bo nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy,
całkowicie bezwiednie, pomagali mi dzień w dzień i pozwalali
puszczać wodze fantazji na temat ich życia, w mym mniemaniu
pozbawionego najmniejszej choćby skazy, i to tak dalece, iż
byłam szczęśliwa, że nie muszę się co do tego upewniać ani niczego
pod tym względem sprawdzać, i w ten sposób nie budzić się ze
swego przejściowego zauroczenia (ja miałam własne życie i nie
było one bez skaz, a z drugiej strony i szczerze mówiąc, o mojej
parze zapominałam na amen aż do następnego dnia rano, gdy
w autobusie klęłam w żywy kamień na to zrywanie się o świcie,
dobija mnie to). Chciałabym zaoferować im coś podobnego, ale
szkoda gadać. Nie byłam im potrzebna, przypuszczalnie nikogo
nie potrzebowali, ja byłam prawie niewidzialna, przesłonięta ich
radością. Parę razy tylko, gdy na odchodnym całował jak zwykle
Luisę w usta – a ona nigdy nie czekała biernie na ten
pocałunek, nie ruszając się z krzesła, lecz wstawała, by mu go oddać
– lekkim ruchem głowy dawał mi znak, niemal skinieniem,
wyciągnąwszy przedtem szyję i nieco uniósłszy dłoń, żegnając się
z kelnerami, jakbym przynależała do personelu, ale do żeńskiej
części. Jego żona, uważna obserwatorka, wykonywała podobny
gest, kiedy opuszczałam kawiarnię – zawsze po nim, ale i zawsze
przed nią – też dwukrotnie, i w chwilę po tym, jak ów gest
wykonał w moją stronę jej mąż. Ale kiedy chciałam odpowiedzieć
im skinieniem, jeszcze bardziej nieznacznym, zarówno on, jak
i ona oderwali swój wzrok ode mnie i niczego nie zauważyli. Tak
szybcy byli albo tak ostrożni.

4

Dopóki ich widywałam, nie wiedziałam, kim są i co w życiu robią, choć bez wątpienia miałam do czynienia z ludźmi
dobrze sytuowanymi. Może nieprzesadnie bogatymi, ale na pewno
zamożnymi. Chcę powiedzieć, że gdyby należeli do tych
pierwszych, nie woziliby swoich dzieci osobiście do szkoły, co jak
sądzę, robili bezpośrednio przed przerwą śniadaniową w kawiarni,
najprawdopodobniej do szkoły Estilo, znajdującej się
nieopodal, mimo że sporo jest szkół w tej okolicy, pełnej
odrestaurowanych willi w El Viso, czy też pensji, jak je nazywano jeszcze
dawniej, sama jako dziecko chodziłam do jednej z nich, przy
ulicy Oquen do, całkiem blisko; i nie jedliby, niemal codziennie,
śniadania w tym lokalu, w centrum dzielnicy, i nie
rozchodziliby się każde do swojej pracy o dziewiątej rano, on nieco przed
dziewiątą, ona nieco po dziewiątej, co potwierdzili mi
kelnerzy, kiedy zapytałam ich o tę parę, jak również koleżanka z 
wydawnictwa, z którą nieco później zeszło mi na rozmowę o tym
strasznym zdarzeniu i która, mimo że to ja ich znałam, a nie
ona, postarała się i dotarła do paru jeszcze faktów, śmiem sądzić,
że ludzie wścibscy i podejrzliwi zawsze znajdą sposób, żeby
dowiedzieć się tego, czego chcą się dowiedzieć, zwłaszcza jeśli są to
rzeczy złe albo w grę wchodzi jeszcze nieszczęście, nawet jeśli ich
to nic a nic nie obchodzi.

Pewnego dnia z  końcem czerwca nie pojawili się, samo
w sobie nic szczególnego, zdarzało się już, przyjęłam, że są w 
podróży albo mają za dużo na głowie, żeby pozwolić sobie na tę
chwilę oddechu, którą potrafili się tak cieszyć. A później z kolei
mnie nie było przez tydzień prawie, zostałam bowiem wysłana
przez szefa na jakieś idiotyczne targi książki za granicą, w roli
rzeczniczki wydawnictwa, a przede wszystkim głupola w jego
zastępstwie. Gdy wróciłam, nadal się nie pojawiali. Mijał dzień za
dniem i nic, to już mocno mnie zaniepokoiło, i to nie ze względu
na nich, ale ze względu na mnie, z powodu utraty mojego
porannego dopingu. Przerażająco łatwo jest komuś zniknąć,
myślałam. Wystarczy, że człowiek zmienia pracę albo przeprowadza
się i nagle tracisz go z oczu, i nie masz o nim wieści, w życiu go
już możesz nie spotkać. Wystarczy zmienić mu godziny pracy.
Te znajomości z widzenia – jakże są kruche. I kazało mi się to
zastanowić przez chwilę, czy nie powinnam była w swoim czasie
zamienić jednak z nimi paru słów, zważywszy, że przez pewien
okres przydawałam im tyle znaczenia tak pełnego radości. Nie
żeby im się naprzykrzać albo żeby im zepsuć te niebiańskie pięć
minut sam na sam, czy też aby kontynuować naszą znajomość
poza kawiarnią, bo to, rzecz jasna, w ogóle nie wchodziło w grę;
a tylko po to, by okazać im swoją sympatię i szacunek i od tej
pory życzyć im codziennie miłego dnia, a tym samym poczuć się
zarazem zobowiązaną, by ostatecznie się z nimi pożegnać, jeśli
pewnego dnia przyszłoby mi się rozstać z wydawnictwem i moja
noga już więcej miałaby w tej okolicy nie postać, i niejako w ten
sposób przymusić ich, by z kolei oni czuli się zobowiązani do
pożegnania, gdyby to im przyszło się przeprowadzić lub zmienić
swoje dotychczasowe przyzwyczajenia, w taki sam sposób, w jaki
kupcy z naszego osiedla mają w zwyczaju przekazywanie swoim
klientom informacji, że z dniem takim to a takim punkt
ulega likwidacji lub nastąpi zmiana lokalizacji, czy też tak, jak my
sami przekazujemy niemal wszystkim informację, że niebawem
zmienimy adres. Uświadamiać sobie przynajmniej, że możemy
przestać widywać ludzi, dotąd codziennie widywanych, choćby
i z daleka, albo dla zabicia czasu i nawet nie przypatrując się ich
twarzom nazbyt dokładnie. Właśnie tak zwykło się robić.

W  końcu więc zapytałam kelnerów. Odpowiedzieli mi,
że o ile im wiadomo, to ta para wyjechała już na wakacje.
Zabrzmiało mi to bardziej jak przypuszczenie niż podanie pewnej
informacji. Na wakacje było trochę za wcześnie, choć są osoby,
które wolą lipiec spędzać poza Madrytem, kiedy upał to czysty
ogień, a może Luisa i Deverne należeli do tych, którzy mogą
sobie pozwolić na dwumiesięczne wyjazdy, wyglądali na
stosunkowo zamożnych i niezależnych (być może ich zarobki zależały od
nich samych). I choć przykro mi się zrobiło, że aż do września
nie będę mogła się cieszyć swoim drobnym porannym
dopingiem, to z drugiej strony uspokoiła mnie świadomość, że to
jednak oznacza, iż znów się pojawią i że nie zniknęli z powierzchni
mojej ziemi na zawsze.

Pamiętam, że w owych dniach zwrócił moją uwagę
nagłówek w  gazecie, informujący o  zakłuciu nożem madryckiego
przedsiębiorcy, i że natychmiast przerzuciłam stronę, nie
przeczytawszy tekstu w całości, ze względu na towarzyszące
tekstowi zdjęcie: przedstawiało ono mężczyznę leżącego na ziemi, na
środku ulicy, na chodniku, bez marynarki, bez krawata i bez
koszuli albo z rozpiętą koszulą i z dołem wyciągniętym na zewnątrz
spodni, podczas gdy ratownicy z pogotowia usiłowali go
reanimować, ratować, w kałuży krwi rozlanej wokół niego, a on w tej
białej koszuli, pokrwawionej i upaćkanej, albo tak to sobie
wyobraziłam, rzuciwszy tylko okiem na fotografię. Kąt ujęcia nie
pozwalał na dokładne przyjrzenie się twarzy, a w każdym razie
nie wysilałam się w ogóle, by ją dojrzeć, nienawidzę tej obecnej
tendencji mass mediów, żeby nie oszczędzać czytelnikowi lub
widzowi najokrutniejszych obrazów – a może to właśnie
czytelnicy i widzowie, w masie indywidua jednak szurnięte, domagają
się ich; ale nikt nigdy nie prosi o więcej od tego, co już dobrze
zna i co już dostał – jakby sam opis już nie wystarczał, bez
najmniejszego szacunku dla osoby brutalnie potraktowanej,
całkowicie bezbronnej i bezsilnej wobec spojrzeń, na które nigdy
by się nie wystawiała, gdyby była świadoma tego, co się dzieje,
tak jakby nie pokazała się nieznajomym, a nawet i znajomym
w szlafroku czy w piżamie, uznając stan tak daleko idącej
abnegacji za gruby nietakt. A w związku z tym, że fotografowanie
człowieka martwego lub konającego, a tym bardziej konającego
w wyniku zadanej gwałtownie śmierci, wydaje mi się
niegodziwością i skrajnym brakiem szacunku dla tego, kto właśnie
został ofiarą albo martwym już ciałem – a jeśli jeszcze można go
widzieć, to jest tak, jakby nie całkiem umarł albo nie do końca
jeszcze należał do przeszłości, i wówczas trzeba go zostawić, by
opuścił czas i umarł naprawdę bez świadków, zupełnie tu nie
na miejscu, i bez publiczności – nie mam zamiaru uczestniczyć
w tych nowych zwyczajach, jakie się nam narzuca, nie chce mi
się oglądać tego, do oglądania czego nas się zachęca, prawie
przymusza, i do przyłączania moich ciekawskich i przerażonych
oczu do setek tysięcy oczu, których głowy pewnie, przyglądając
się, myślą bojaźliwie zafascynowane albo z oczywistą ulgą: „To
nie ja, tylko ktoś inny, ten, którego mam przed sobą. To nie ja,
bo widzę jego twarz i to nie moja twarz. Czytam w gazecie jego
nazwisko i to też nie jest moje nazwisko, nie zgadza się, ja się
przecież tak nie nazywam. Trafiło na kogo innego, nieźle musiał
narozrabiać, w co on się wpakował, jakich długów narobił albo
komu tak zalazł za skórę, że w końcu poszatkowali go na amen.
Mnie tam nic do tego, wrogów sobie nie robię, ja tam się nie
wpieprzam. No dobrze, wpieprzam się, i robię coś nie tak, ale
nie przyłapano mnie. Na szczęście trafiło na kogo innego i to
nie ja jestem tym trupem, którego się pokazuje i o którym się
mówi, to znaczy, że jestem bezpieczniejszy niż wczoraj, wczoraj
mi się udało. A tego sierotę za to dorwali”. Nigdy, ale to nigdy
nie skojarzyłam tej wiadomości skwitowanej z pełną
obojętnością z tym miłym uśmiechniętym mężczyzną, widywanym
przeze mnie codziennie w porze śniadaniowej, który wraz ze swoją
żoną i zupełnie nie mając o tym pojęcia, w swej bezgranicznej
szczodrobliwości dodawał mi otuchy.

5

Przez kilka dni, już po powrocie z podróży, ckniło mi się za małżeńską parą, choć byłam pewna, że nie przyjdą. Teraz
zjawiałam się w  wydawnictwie punktualnie jak rzadko (jadłam
śniadanie i już nie miałam żadnego powodu, żeby się ociągać),
ale jednak z pewnym tumiwisizmem i znacznie większym
zniechęceniem, to zadziwiające, jak źle nasze przyzwyczajenia
reagują na zmiany, nawet na te lepsze, ale ta do nich nie należała.
Nie chciało mi się jakoś przyłazić do roboty, patrzeć na szefa,
jak się puszy, i odbierać męczących telefonów od pisarzy albo
przyjmować ich wizyt, nie wiadomo dlaczego przeistoczyło się
to w jeden z moich najważniejszych obowiązków, może
dlatego, że zwykłam zajmować się naszymi autorami, w odróżnieniu
od moich kolegów, którzy po prostu chowali się przed nimi,
szczególnie przed tymi najbardziej zadufanymi i wymagającymi
z jednej strony, a z drugiej przed największymi marudami i 
niedojdami, przed tymi, którzy mieszkali sami, przed okropnymi,
przed tymi, którzy kokietowali niewiarygodnie, przed tymi,
którzy wykręcali nasz numer telefonu na dzień dobry, pod byle
pretekstem, pragnąc powiadomić pierwszą osobę, jaka się
nawinie, że jeszcze istnieją. Większość z nich to dziwni ludzie.
Wstają identycznie, jak się położyli, myśląc o swych wymyślonych
sprawach zajmujących im, mimo to, tak dużo czasu. Ci, którzy
żyją z literatury i z rzeczy podobnych, a tym samym nie mają
stałego zatrudnienia – i zaczyna ich być coraz więcej, w tym
biznesie są pieniądze, wbrew temu, co się głosi, przede
wszystkim dla wydawców i dystrybutorów – nie ruszają się z domu,
a jedyne, co muszą zrobić, to wrócić do komputera albo
maszyny do pisania – zdarzają się jeszcze cudacy, którzy cały czas jej
używają, a później trzeba takiemu skanować teksty – z 
niepojętą samodyscypliną: trzeba być trochę nienormalnym, żeby
siadać do pracy nad czymś, nad czym nikt siadać nie przymusza.
W ten oto sposób już nie byłam w najlepszym humorze i nie
miałam już anielskiej cierpliwości, żeby pomóc ubrać się, jak
zdarzało mi się to czynić niemal codziennie, pewnemu
powieściopisarzowi o nazwisku Cortezo, który dzwonił do mnie pod
byle absurdalnym pretekstem, by następnie, „a skoro mam cię
już przy telefonie”, zapytać, czy moim zdaniem dobrze dobrał
ciuchy, czy łachy, w które się ubrał lub ubrać zamierzał i które
mi opisywał:

– Jak sądzisz, czy do tych spodni w drobne prążki i do
brązowych mokasynów z frędzelkami, no wiesz, takimi ozdobnymi,
pasują skarpetki w romby?

Dawałam sobie już spokój z poinformowaniem go, że
nienawidzę skarpetek w romby, spodni w drobne prążki i 
brązowych mokasynów z  frędzelkami, bo przejąłby się tym mocno
i rozmowa przedłużyłaby się w nieskończoność.

– Jakiego koloru są romby? – pytałam.

– Brązowe i pomarańczowe. Ale mam również z 
czerwono-niebieskimi i zielono-beżowymi, i co sądzisz?

– Brązowo-niebieskie będą bardziej pasować do tego, jak
jesteś ubrany – odpowiadałam.

– Ale tej kombinacji akurat nie mam. Sądzisz, że
powinienem pójść je kupić?

Trochę mi go było żal, choć bardzo mnie irytowało, że
pozwala sobie na pytanie o takie rady, jakbym była jego
przedwdową lub matką, a facet byłby pełen uwielbienia dla swoich dzieł
wychwalanych przez krytykę, choć ja uważałam, że są głupawe.
Ale nie chciałam wysyłać go na poszukiwania po całym mieście
kolejnych beznadziejnych skarpetek, które i tak niczego by mu
nie załatwiły.

– Szkoda fatygi, Cortezo. A może odetniesz niebieskie
romby z jednych i brązowe z drugich i je połączysz? Zrób patchwork,
jak to się teraz po naszemu mówi. Łatkowe dzieło sztuki.

Trochę czasu mu zeszło, zanim się połapał, że stroję sobie
żarty.

– Ale ja nie umiem tego robić. Mario, nawet nie umiem
sobie przyszyć guzika, a poza tym to spotkanie mam za półtorej
godziny. Ach, no tak. Kpisz sobie ze mnie?

– Ja? Broń Boże. Ale wobec tego lepiej będzie, jeśli sięgniesz
po gładkie skarpetki. Jasnoniebieskie, jeśli masz takie, i 
doradziłabym ci, w takim razie, czarne półbuty – w rezultacie co nieco
mu jednak, w miarę możliwości, pomagałam.

Teraz byłam w złym humorze i załatwiałam go jak
najszybciej, zbywając niechęcią i fortelami odrobinę perfidnymi: jeśli
mówił mi, że wybiera się na przyjęcie do ambasady francuskiej
w ciemnoszarym garniturze, bez wahania radziłam mu skarpetki
w kolorze zielony Nil, zapewniając go, że to ostatni krzyk
ekstrawagancji i że wszyscy będą zadziwieni, co nie do końca mijało
się z prawdą.

Trudno mi było również odnosić się z sympatią do innego
powieściopisarza, podpisującego swoje książki jako Garay
Fontina – właśnie tak, dwa nazwiska bez imienia, pewnie sądził, że to
oryginalne i enigmatyczne, ale brzmiało jak nazwisko sędziego
piłkarskiego – który uważał, że wydawnictwo powinno
rozwiązywać wszelkie trudności i wybawiać go z kłopotów, nawet jeśli
nie mają one nic wspólnego z jego książkami. Prosił nas, byśmy
przyjechali do niego do domu po płaszcz i zanieśli go do
pralni, byśmy wysłali mu komputerowca albo malarzy pokojowych
i byśmy znaleźli mu lokum w Tricunamalaja albo w Batticaloa,
i  przygotowali mu dokładnie jego prywatny wyjazd w  tamte
strony, wakacje z apodyktyczną żoną, która od czasu do czasu
dzwoniła do nas albo osobiście się zjawiała i nie prosiła, tylko
rozkazywała. Mój szef bardzo cenił Garaya Fontinę i  spełniał
wszystkie jego zachcianki, posługując się nami, i to nie tyle z 
powodu nakładów, które osiągały jego książki, ile ze względu na
to, że ten wmówił naszemu szefowi, że jest często zapraszany do
Sztokholmu – wiedziałam, przez przypadek, że wszystkie jego
wyjazdy do Szwecji były na koszt własny, by intrygować w 
pustce i pooddychać tamtejszym powietrzem – i że dadzą mu
Nobla, choć nikt publicznie o to nie wystąpił ani w Hiszpanii, ani
w żadnym innym miejscu. Nawet w jego rodzinnym mieście, jak
to się często zdarza. Ale on zachowywał się tak, jakby miał już
Nobla w kieszeni, i dawał to do zrozumienia mojemu szefowi
i jego pracownikom, a my czerwieniliśmy się, słysząc takie zdania
jak: „Donoszą mi moi skandynawscy szpiedzy, że to już w tym
roku, góra w przyszłym” albo „Już wyuczyłem się po szwedzku,
co wygarnę Karolowi Gustawowi podczas ceremonii. Zetrę go
na proch, w życiu nie słyszał czegoś tak okrutnego, na dodatek
w swoim ojczystym języku, którego nikt się nie uczy”. „A co
takiego, co takiego?”, dopytywał się szef z uprzedzającym
podnieceniem. „Przeczytasz to następnego dnia na łamach prasy
światowej – odpowiadał ze świętym przekonaniem Garay Fontina.
– Nie będzie gazety, która tego nie umieści, a na dodatek będą
musieli przetłumaczyć to ze szwedzkiego, nawet nasi tutaj, niezły
dowcip, co?”. (Taka bezgraniczna ufność w jeden cel
wydawała mi się godna pozazdroszczenia, choćby jedno i drugie: i cel,
i ufność, było fikcją). Starałam się zachowywać wobec niego jak
najbardziej dyplomatycznie, nie chciałam tracić pracy, ale teraz
przychodziło mi to z niewysłowionym trudem, kiedy dzwonił
wcześnie ze swoimi nieposkromionymi zachciankami.

– Mario – odezwał się któregoś dnia rano – musicie mi
zdobyć parę gramów kokainy, na potrzeby sceny w  mojej nowej
powieści. Niech mi ktoś jak najszybciej podrzuci to do domu,
najpóźniej przed zmierzchem. Chcę zobaczyć jej kolor w świetle
dnia, wolałbym uniknąć pomyłki.

– Ależ, panie Garay…

– Garay Fontina, moja droga, ile razy mam ci to powtarzać?
Garay tak bez niczego to może się nazywać byle kto, w Kraju
Basków, w Meksyku, w Argentynie. Nawet piłkarz.

Tak się przy tym upierał, że pomyślałam nawet, że drugie
nazwisko jest wymyślone (przejrzałam kiedyś książkę
telefoniczną Madrytu i nie było w niej żadnego Fontiny, znalazłam
jedynie jakiegoś Laurence’a  Fontinoy, jeszcze bardziej
nieprawdopodobne nazwisko, jak z Wichrowych wzgórz), a może i obydwa
nazwiska, i  w  rzeczywistości nazywał się Gómez Gómez albo
García García, albo podobnie redundantnie i w jego
mniemaniu urągająco. A gdyby to był pseudonim, to w momencie kiedy
go obierał, pewnie nie wiedział, że fontina to typ włoskiego sera,
nie wiem, krowiego czy koziego, wyrabianego w  Val d’Aosta
chyba, który przede wszystkim ludzie jedzą w formie topionej.
Ale co tam, w końcu są również jakieś orzeszki ziemne
nazywające się borgesy, nie sądzę, żeby Borges się tym przejmował.

– Tak, oczywiście, panie Garay Fontina, przepraszam, to
taki skrót myślowy. Ale wie pan – nie mogłam sobie tego
darować, choć nie to było najważniejsze – jeśli chodzi o kolor, to
proszę się nie martwić. Mogę pana zapewnić, że kokaina jest
biała zarówno w świetle dziennym, jak i w świetle elektrycznym,
to wiedzą prawie wszyscy. W wielu filmach ją pokazują, nie
widział pan filmów Tarantino? Albo taki film z Alem Pacino, gdzie
sypią ją w pagórki?

– Droga Mario, nie igraj z ogniem – odparł poirytowany.
– Żyję na tej plugawej planecie, nawet jeśli na to nie wygląda,
kiedy tworzę. Ale bądź łaskawa nie oceniać mnie zbyt nisko,
właśnie ty, która nie ograniczasz się do produkowania książek,
jak twoja koleżanka Beatriz i tyle innych, ale ponadto je czytasz,
i to z polotem.

Takimi komplementami obdarzał mnie od czasu do czasu,
sądzę, iż po to, żeby zdobyć moją przychylność: nigdy nie
wyraziłam jakiejkolwiek opinii o żadnej z jego powieści, nie za to
mi płacono.

– Obawiam się użycia niezbyt precyzyjnych przymiotników.
A konkretnie, czy możesz mi uściślić, czy to jest biel mleczna,
czy raczej biel wapienna? A tekstura? Czy jest bardziej jak ubita
kreda, czy jak cukier? Jak sól czy może jak mąka lub raczej jak
talk? Możesz powiedzieć?

Poczułam się wmanewrowana w absurdalną i niebezpieczną
dyskusję, zważywszy na wrażliwość znamienitego laureata. Sama
się wkopałam.

– Jest jak kokaina, panie Garay Fontina. W obecnych
czasach nie ma co jej opisywać, bo kto jej nie próbował, i tak ją
widział. Może poza starszymi osobami, które mimo to i tak ją
widziały w telewizji tysiące razy.

– Czy podpowiadasz mi, jak mam pisać, Mario? Czy mam
wstawiać przymiotniki, czy nie? Co powinienem opisywać, a co
jest naskórkowe? Czy udzielasz lekcji Garayowi Fontinie?

– Nie, panie Fontina…

Nie potrafiłam za każdym razem zwracać się doń
obydwoma nazwiskami, trwało to wieki, a zestaw nie był zbyt dźwięczny
i nie podobał mi się. Pominięcie Garaya nie martwiło go już tak
bardzo.

– Jeśli proszę was o dwa gramy koki na dziś, to chyba w 
jakimś celu. A w takim, że tej nocy będzie jej potrzebować książka,
a was chyba interesuje to, żeby powstała nowa książka,
nieprawdaż? Więc powinniście zdobyć mi je i przesłać, a nie wdawać się
w dyskusję. A może mam porozmawiać osobiście z Eugenim?

Ale teraz to ja się postawiłam, nie bez ryzyka, i palnęłam
jakiś katalonizm. Od szefa je łapię, Katalończyka z 
pochodzenia, który popełnia je co chwila, mimo że mieszka w Madrycie
od bardzo dawna. Gdyby żądanie Garaya dotarło do jego uszu,
nie zawahałby się wysłać całego wydawnictwa na ulicę w celu
zdobycia narkotyku (do złych dzielnic i osiedli, do których
taksówkarze nie chcą wjeżdżać), byle spełnić jego zachciankę. Zbyt
poważnie traktował swego najbardziej pretensjonalnego autora,
to niepojęte, jak ten typ ludzi potrafi wmówić innym swoją
rzekomą wartość, to tajemniczy fenomen ogólnoświatowy.

– Za dilerów nas pan ma, panie Fontina? – spytałam. –
Żąda pan od nas naruszenia prawa, nie wiem, czy pan to sobie
uświadamia. Kokainy nie kupuje się w kioskach, tę wiedzę
niewątpliwie pan posiada, ani w barze na rogu. A poza tym na co
panu dwa gramy? Czy ma pan pojęcie, ile to jest dwa gramy, ile
z tego można zrobić kresek? Jeszcze pan, nie daj Boże,
przedawkuje i spowoduje wielką stratę. Dla pańskiej żony i dla literatury.
Jeszcze dostanie pan jakiejś zapaści. Albo tak pana wciągnie, że
już o  niczym innym nie będzie chciał pan słyszeć i  pisać też
się panu odechce, ludzki wrak bez możliwości podróżowania,
nie można przekraczać granic z narkotykami. No i niech pan
pomyśli, żegnaj, szwedzka ceremonio, żegnaj, bezceremonialne
zruganie Karola Gustawa.

Garay Fontina milczał przez chwilę, jakby rozważał, czy
przesadził ze swoim żądaniem, czy jednak nie. Ale sądzę, że
najbardziej męczyła go jednak perspektywa sztokholmskich
dywanów, na których jego noga może nigdy nie postać.

– No co pani, bez przesady, nie żeby diler od razu – w 
końcu powiedział. – Wy macie to tylko kupić, a nie sprzedać.

Wykorzystałam jego wahanie, żeby przy okazji wyjaśnić
dość istotny szczegół operacji przezeń obmyślonej:

– Aha, a kiedy już panu przekażemy towar? Dostarczamy
panu dwa gramy, a pan nam płaci, prawda? I pana zdaniem to
nie jest dilerka? Byle glina nie będzie miał wątpliwości.

Nie była to błaha sprawa, bo Garay Fontina raczej nie
zwracał nam kosztów pralni, zaliczek za malarzy pokojowych ani
zadatku za rezerwację w  Batticaloa, w  najlepszym razie zwlekał
z zapłatą, a mój szef wpadał w panikę i denerwował się, kiedy
trzeba było się upomnieć o pieniądze. A teraz tylko brakowałoby
nam tego, żebyśmy finansowali nałogi jego najnowszej i 
niezakończonej jeszcze powieści, a tym samym niezakontraktowanej.

Poczułam, że wahanie jego się pogłębia. Może był do tego
stopnia rozwydrzony, że nie uświadamiał sobie przedtem
wysokości wydatku. Jak wielu pisarzy był sobkiem, dusigroszem,
absolutnie pozbawionym honoru. Kiedy wyjeżdżał w swoje
światowe tournée, a  raczej na prowincjonalne wieczory autorskie,
w hotelach, w których się zatrzymywał, dopuszczał się
nieprawdopodobnych szwindli. Żądał zakwaterowania w 
apartamentach i opłacenia wszystkich kosztów ekstra. Gadano, że ponoć
udając się w  podróż, brał swoją bieliznę pościelową i  brudne
ubrania, nie z powodu wymyślnych ekstrawagancji czy dziwnej
manii, ale żeby przy okazji uprano mu pościel w hotelu,
ubrania, nawet skarpetki, o których stosowność lub nie akurat mnie
nie pytał. Pewnie była to tylko plotka – jeździć z takim ciężarem
to jednak kłopot nie lada – niemniej zachodziliśmy w głowę, jak
to było możliwe, iż kiedyś organizatorzy jego spotkania
autorskiego zostali obciążeni nieprawdopodobnym rachunkiem przez
pralnię (około tysiąca dwustu euro, jak wieść niosła).

– A orientujesz się, Mario, po ile stoi teraz kokaina?

Nie znałam dokładnej ceny, chyba jakieś sześćdziesiąt euro,
ale rozdmuchałam ją nieco, żeby spłoszyć go i odwieść od
zamiaru. Jeszcze mógłby dopiąć swego, a tego jednak zaczęłam się
poważnie obawiać, i wysłać mnie do Bóg wie jakiej speluny czy
meliny.

– Słyszałam, że około osiemdziesięciu euro.

– Cholera. – I  zamyślił się. Pewnie skrzętnie rachował. –
Tak. Być może masz rację. Może wystarczy mi gram, nawet pół.
Można kupić pół grama?

– Nie wiem, panie Garay Fontina. Nie używam. Ale
skłonna byłabym powiedzieć, że nie.

Raczej należy go utwierdzać w przekonaniu, że tu nie
zaoszczędzi.

– Tak jak nie da się kupić pół flakonu wody kolońskiej,
chyba. Ani pół gruszki.

Ledwie zdążyłam wypowiedzieć ostatnie słowa, gdy
uderzyła mnie absurdalność porównań.

– Albo pół tubki pasty do zębów.

To wydało mi się odpowiedniejsze. Ale należało mu
pomysł całkiem wybić z głowy albo doprowadzić do tego, że kupi
sobie narkotyk sam za własne pieniądze, nie zmuszając nas do
przestępstwa ani do wyłożenia awansem pieniędzy. Znając go,
trudno było wykluczyć, że w wydawnictwie już go więcej nie
zobaczymy, a na taką rozrzutność nie było nas stać.

– Przepraszam, że ośmielę się zapytać. Czy potrzebuje jej pan
w celu użycia, czy też chce ją pan tylko zobaczyć i jej dotknąć?

– Tego jeszcze nie wiem. To zależy od tego, czego tej nocy
zażąda ode mnie książka.

To, że książka może, w nocy czy za dnia, czegoś żądać, i to
w sytuacji, kiedy jeszcze jej właściwie nie ma, a ewentualne
żądania kieruje do tego, kto ją pisze, zabrzmiało dla mnie komicznie.
Uznałam to za licencję poetycką i puściłam mimo uszu.

– No bo proszę pomyśleć, jeśli rzecz ma dotyczyć
wyłącznie tego drugiego i chodzi panu o jej opisanie, to już sama nie
wiem. Aspiruje pan do uniwersalności, co ja mówię, pan już
jest uniwersalny i dzięki temu pańskimi czytelnikami są ludzie
w  różnym wieku. Chyba nie zależy panu na tym, by młodzi
czytelnicy pomyśleli, że odkrywa pan Amerykę, opisując
wygląd narkotyku i jego działanie. A w konsekwencji naraziłby się
pan na kpiny, jakim cudem się pan jeszcze uchował. Opisywanie
kokainy w dzisiejszych czasach to jak opisywanie sygnalizatora
świetlnego. Wyobraża pan sobie przymiotniki? Zielone,
pomarańczowe, czerwone? Statyczny, wyprostowany, niezmącony,
metalowy? Przecież to śmieszne.

– Mówisz o  sygnalizatorze świetlnym? Tym ulicznym? –
spytał zaniepokojony.

– Jak najbardziej – nie wiedziałam, jakie jeszcze mogą być
znaczenia sygnalizatora świetlnego, przynajmniej w języku
potocznym.

Przez chwilę milczał.

– Kpiny, powiadasz? Odkrywanie Ameryki? – powtórzył.
Zdałam sobie sprawę, że użycie tych słów było jak najbardziej
celne, zabolały go.

– Ale tylko jeśli chodzi o ten szczegół, panie Fontina, bez
dwóch zdań.

Myśl, że młodzi czytelnicy mogą zakpić sobie z jednej tylko
jego linijki, wydawała się dlań nie do zniesienia.

– No dobrze, pozwól, że jeszcze to sobie przemyślę. Nic się
nie stanie, jak odłożę to na jutro. Poinformuję cię, co takiego
jutro postanowię.

Byłam już pewna, że o niczym mnie nie poinformuje, że
da sobie spokój z eksperymentami i idiotycznymi
udokumentowaniami, i że już nigdy więcej nie wspomni o tej rozmowie.
Pozował na kogoś niekonwencjonalnego i ultranowoczesnego,
ale w głębi był jak Zola i wielu innych: stawał na głowie, żeby
przeżyć to, co sobie wyobrażał, w efekcie więc wszystko w jego
książkach było wymęczone i trąciło sztucznością.

Kiedy odłożyłam słuchawkę, byłam zaskoczona, że
zdołałam odprawić z  niczym Garaya Fontinę, i  to nie konsultując
się z moim szefem, sama z siebie. A wszystko dzięki temu, że
byłam w podłym nastroju i całkiem zdołowana, i że śniadania
bez idealnej pary straciły cały urok, nie było ich, żeby zarażać
mnie optymizmem. Ale tej stracie przynajmniej zawdzięczałam
jedną korzyść: zdecydowanie obniżył się próg mojej tolerancji
dla debilizmu, próżności i głupoty.

6

Ta jedyna korzyść i tak nie zdała się na nic. Kelnerzy byli w 
błędzie, a kiedy zostali z niego wyprowadzeni, nie powiadomili
mnie o  tym. Desvern już nigdy nie wróci, a  tym samym nie
wróci pogodna para, bo jako taka również ona została zmieciona
z powierzchni ziemi. To Beatriz, moja koleżanka i sporadyczna
bywalczyni tego samego lokalu, w którym wcześniej zwróciłam
uwagę na wyjątkowość owego małżeństwa, mimochodem
wspomniała mi kiedyś rano o tym, co się stało, święcie przekonana,
że ja, oczywiście, wiem o wszystkim, że wiadomość dotarła do
mnie bezpośrednio, to znaczy, że dowiedziałam się z gazet czy też
od kelnerów, mało tego, że na pewno już o tym rozmawiałyśmy,
zapomniawszy, że w tamtych dniach nie było mnie tu. Piłyśmy
jakąś szybką kawę na tarasie, nagle zamyśliła się, wciąż, choć już
bez potrzeby, mieszając łyżeczką w swojej filiżance i rozglądając
się po stolikach, zajętych co do jednego, szepnęła:

– Nie do wiary, że może człowieka spotkać coś tak
strasznego, w głowie się nie mieści, no wiesz, to, co spotkało twoje
małżeństwo. Zaczynasz dzień normalnie, jak zawsze i nawet do
głowy ci nie wpadnie, że zaraz stracisz życie, i do tego jeszcze
w taki sposób. Bo tak sobie myślę, że z jej życiem, inaczej bo
inaczej, ale też pewnie koniec. Przynajmniej na jakiś czas, lata
całe, i wątpię, żeby kiedykolwiek mogła się z tego podnieść. Co
za idiotyczna śmierć, trzeba mieć pecha, spotyka cię coś takiego,
a później przez całe życie łamiesz sobie głowę: dlaczego akurat
jego miało to spotkać, dlaczego mnie, w wielomilionowym
mieście? Nie wiem. Sama wiesz, że nie za bardzo już kocham
Saveria, ale gdyby coś mu się stało, no to nie wiem, czy zdołałabym
jakoś wyjść z tego. I nie tylko ze względu na stratę, ale czułabym
się jakby naznaczona, jakby ktoś się na mnie uwziął i nie miał
zamiaru odpuścić, rozumiesz? – Wyszła w swoim czasie za mąż
za włoskiego miglanca i pasożyta, którego znosiła z wielkim już
trudem, ale jednak znosiła ze względu na dzieci i na kochanka,
ubarwiającego monotonię jej życia lubieżnymi telefonami i 
perspektywą jakiegoś nieoczekiwanego i sporadycznego spotkania,
brakowało im ku temu okazji, ona zamężna, on żonaty, oboje
z dziećmi. A na dodatek jeden z naszych autorów zajmował jej
wyobraźnię nocą, i niekoniecznie był nim spaślak Cortezo ani
obmierzły Garay Fontina, obmierzły również z wyglądu.

– Ale o czym ty mówisz?

I wtedy opowiedziała mi, a raczej zaczęła opowiadać,
całkowicie zaskoczona moją niewiedzą, może okazaną nazbyt
teatralnie, bo już zaczęło robić się późno, a jej pozycja w 
wydawnictwie była w porównaniu z moją dość niepewna, więc nie chciała
ryzykować, tym bardziej że już podpadła Fontinie, który często
się Eugeniemu na nią uskarżał.

– To ty nawet gazety nie widziałaś? Było tam zdjęcie tego
biedaczyny, wszystko na nim było, jak leży na ziemi, cały we
krwi. Nie pamiętam daty, ale poszukaj w internecie, na pewno
coś znajdziesz. Nazywał się Deverne, okazuje się, że to ten od
kinematograficznej firmy dystrybucyjnej, no wiesz, „Deverne
Films przedstawia”, widziałyśmy to w kinach tysiące razy. Tam
będziesz miała wszystko. Coś strasznego. Trzeba mieć pecha,
normalnie pochlastać się tylko. Gdybym ja była jego żoną,
tobym już nie mogła żyć normalnie. Oszalałabym. To wtedy
usłyszałam jego nazwisko czy raczej, by tak rzec, jego artystyczny
pseudonim.

Tego samego wieczoru wystukałam w  komputerze
„Deverne śmierć” i rzeczywiście pojawiała się wiadomość w dziale
informacji lokalnych dwóch lub trzech madryckich dzienników.
W rzeczywistości na nazwisko miał Desvern, więc pomyślałam,
że być może jego rodzina nieco je w swoim czasie
zmodyfikowała, mając na względzie własny publiczny wizerunek, chcąc
ułatwić wymowę publiczności hiszpańskojęzycznej, a  równie
dobrze i po to, by mówiący po katalońsku nie kojarzyli nazwiska
z miejscowością Sant Just Desvern, która mnie akurat swojsko
brzmiała, gdyż niejeden wydawca barceloński miał tam swoje
składy. A może po to, żeby firma wyglądała na firmę francuską:
bo kiedy ją założono – w latach sześćdziesiątych, może nawet
wcześniej – wszyscy bez wątpienia jeszcze znali Juliusza
Verne’a i wszystko, co francuskie, kojarzyło się z prestiżem, nie to co
teraz, z tym kudłatym niby-Luisem de Funèsem wybranym na
prezydenta Francji. Dowiedziałam się również, że Devernowie
byli ponadto właścicielami wielu zeroekranowych sal kinowych
w centrum i że przypuszczalnie, w związku z powolnym
zamykaniem tych sal i  przekształcaniem ich w  duże powierzchnie
handlowe, przedsiębiorstwo uległo dywersyfikacji i teraz
zajmowało się przede wszystkim nieruchomościami, nie tylko w 
stolicy, ale w całym kraju. Wyglądało więc na to, że Miguel Desvern
był znacznie bogatszy, niż sądziłam. I już całkiem niepojęte stały
się dla mnie powody, dla których przychodził codziennie rano
na śniadanie do takiego lokalu, na jaki i ja mogłam sobie
pozwolić. Zdarzenia miały miejsce w tym właśnie dniu, kiedy po
raz ostatni widziałam go w kawiarni, stąd też wywnioskowałam,
że i ja, i żona pożegnałyśmy się z nim w tym samym czasie, ona
ustami, ja oczami tylko. Na okrutną ironię zakrawa, że był to
dzień jego urodzin, umarł zatem o rok starszy niż poprzedniego
dnia, w wieku pięćdziesięciu lat.

Doniesienia prasowe różniły się w niektórych szczegółach
(pewnie zależało to od tego, z którym z okolicznych
mieszkańców czy przechodniów rozmawiał każdy z reporterów), ale w 
sumie tak samo przedstawiały zdarzenia. Deverne zaparkował swój
samochód, tak jak to ponoć zwykł zawsze o tej porze czynić,
przy jednej z przecznic wychodzących na Paseo de la Castellana,
około drugiej po południu – niewątpliwie udawał się na
spotkanie z Luisą, by wspólnie zjeść obiad w restauracji – dość blisko
swego domu i  jeszcze bliżej parkingu, o  małej liczbie miejsc,
przylegającego do Wyższej Szkoły Technicznej Inżynierów
Przemysłowych. Gdy Deverne wysiadł z samochodu, podszedł doń
bezdomny zajmujący się w tej okolicy pomaganiem kierowcom
w parkowaniu, za drobną opłatą – tak zwany stacz parkingowy
– i zaczął kierować pod jego adresem jakieś zwariowane
wyzwiska i obrzucać go niedorzecznymi oskarżeniami. Według kilku
świadków – aczkolwiek wszyscy niewiele, doprawdy, zrozumieli
– obwinił go o to, że przez niego jego córki trafiły do
zagranicznej sieci prostytucji. Według innych wykrzyczał szereg
niezrozumiałych zdań, z których tylko dwa zdołali pojąć: „Chcesz
mnie pozbawić spadku!” i „Zabierasz mi chleb moich dzieci!”.
Desvern usiłował odczepić się od niego i  przez kilka sekund
przemówić mu do rozsądku, tłumacząc się, że nie ma nic
wspólnego z jego córkami, że nawet ich nie zna i że z kimś go myli.
Ale bezdomny, Luis Felipe Vázquez Canella, jak podała prasa,
wiek trzydzieści dziewięć lat, o bujnej brodzie, bardzo wysoki,
rozwścieczył się jeszcze bardziej, bezładnie ciskając
wyzwiskami i przekleństwami. Dozorca jednego z budynków słyszał, jak
krzyczał oszalały: „Obyś zdechł dziś jeszcze, a żona jutro całkiem
cię zapomniała”. Inny dziennik z  kolei podawał owo zdanie
w nieco ostrzejszym wariancie: „Obyś zdechł dziś jeszcze, a 
twoja żona puściła się jutro z innym!”. Deverne dał gestem znak, że
uznaje przypadek za beznadziejny, kierując się zarazem w stronę
Castellana, rezygnując z  jakiejkolwiek próby uspokojenia go,
ale wówczas stacz, jakby zamiast czekać na spełnienie się swego
przekleństwa, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i wyciągnął
nóż składany typu motylek, o  siedmiocentymetrowym ostrzu
i rzucił się na swą ofiarę od tyłu, zadając szereg ciosów,
trafiając w klatkę piersiową i w żebra, według jednej z gazet, w plecy
i w brzuch, według drugiej w klatkę piersiową i w bok, według
trzeciej. Poszczególne dzienniki różniły się również co do liczby
otrzymanych przez ofiarę ciosów: dziewięć, dziesięć, szesnaście,
a reporter, który podawał tę liczbę – być może najbardziej
wiarygodny, bo powoływał się na „przecieki z autopsji” – dodawał,
że „wszystkie zadane ciosy uszkodziły organy życiowe”, jak
również, że „jak wywnioskował lekarz sądowy, pięć ran było ranami
śmiertelnymi”.

Desvern w pierwszej chwili usiłował się wyrwać i uciec, ale
ciosy zadane zostały z taką furią, zacięciem, tak błyskawicznie,
jeden po drugim – i jak widać tak celnie – że nie miał
najmniejszej możliwości, by uciec przed nimi, i upadłszy na ziemię,
bardzo szybko zmarł. Dopiero wtedy zabójca zaprzestał ataku.
Jeden z  ochroniarzy znajdującej się nieopodal firmy „zauważył,
co się dzieje, i zdołał zatrzymać napastnika do czasu przybycia
straży miejskiej”, mówiąc mu: „Nie ruszaj się stąd, dopóki nie
zjawi się policja!”. Zagadką pozostawało, jak to możliwe, że
wydając zwykłe polecenie, zdołał unieruchomić uzbrojonego
osobnika, który przed chwilą, w ataku szału, dopuścił się krwawego,
i to bardzo, czynu – może trzymał go na muszce, choć w 
żadnej z prasowych wersji nie było najmniejszej wzmianki o broni
ochroniarza ani o tym, czy ją wyciągnął z kabury i wycelował
– bo stacz parkingowy, co zgodnie potwierdzało szereg źródeł,
jeszcze trzymał swój nóż w  dłoni, kiedy na miejsce zdarzenia
przybyli funkcjonariusze, nakazali mu wypuścić broń z  ręki.
Bezdomny wypuścił ją wówczas na ziemię, po czym został
zakuty w kajdanki i przewieziony do dzielnicowego komisariatu.
„Jak poinformowała Komendantura Policji w  Madrycie”, we
wszystkich gazetach mniej więcej brzmiało to podobnie lub tak
samo: „przypuszczalny zabójca został przekazany do dyspozycji
sądu, ale odmówił jakichkolwiek zeznań”.

Luis Felipe Vázquez Canella mieszkał w tej okolicy, w 
porzuconym od dawna samochodzie, a  opinie mieszkańców
o nim znów były zróżnicowane, jak zwykle wtedy, kiedy prosi
się o relację więcej niż jedną osobę. Dla jednych był
człowiekiem spokojnym i zachowującym się przyzwoicie, unikającym
jakichkolwiek problemów: zajmował się szukaniem wolnych
miejsc parkingowych dla samochodów i  naprowadzaniem na
nie kierowców, nakazującymi lub też nader usłużnymi gestami,
tak charakterystycznymi dla pracowników tej branży – czasem
zupełnie zbytecznymi i  niepożądanymi, ale taki już jest styl
pracy wszystkich staczy parkingowych – by dostać może parę
napiwków. Zjawiał się koło południa, odkładał swoje dwa
niebieskie plecaki pod drzewem i  przystępował do swej niestałej
pracy. Inni mieszkańcy jednak nie kryli się z ujawnieniem, że
mieli już dość „jego gwałtownych zachowań i psychicznych
odchyleń” i że próbowali wielokrotnie wyrzucić go z jego
unieruchomionego pojazdu mieszkalnego i usunąć z osiedla, ale jak
dotąd bez skutku. Vázquez Canella nie był dotąd karany ani
notowany. Jedną z ofiar takich psychicznych odchyleń był, miesiąc
wcześniej, właśnie szofer Deverne’a. Żebrak nie tylko odezwał
się doń napastliwym tonem, ale ponadto, korzystając z tego, że
okienko było opuszczone, uderzył go w twarz. Powiadomiona
policja natychmiast zatrzymała żebraka za napaść, ale na koniec
szofer, choć „kontuzjowany”, nie chciał mu zaszkodzić, więc nie
złożył doniesienia. A w przeddzień śmierci przedsiębiorcy
doszło do pierwszego zwarcia między ofiarą a katem. Parkingowy
zdążył go już zaatakować swymi niedorzecznymi wymówkami.
„Mówił o swoich córkach i swoich pieniądzach, mówił, że chcą
mu je zabrać”, relacjonował portier domu położonego przy
jednej z przecznic Castellana, gdzie doszło do zabójstwa, pewnie
najbardziej gadatliwy. „Nieboszczyk wytłumaczył mu, że myli
go z kimś innym i że on nie ma nic wspólnego z jego sprawami
– dodawała jedna z wersji. – Bezdomny, urażony, oddalił się,
mówiąc coś do siebie przez zęby”. I z niejakim polotem
narracyjnym, i z pewną dozą spoufalenia z obydwoma uczestnikami
zajścia dodawał: „Miguelowi, choćby i w najśmielszej
wyobraźni, nigdy nie postałoby w  głowie, iż wzburzenie Luisa Felipe
przypłaci dwadzieścia cztery godziny później własnym życiem.
Scenariusz, który był dlań pisany, swój zaczątek miał miesiąc
wcześniej, choć pozornie nie jego bezpośrednio tyczył”,
ostatnie słowa były aluzją do incydentu z szoferem, w którym część
mieszkańców widziała prawdziwy cel furii. „Kto wie, równie
dobrze to na tego szofera się uwziął – zostało włożone w usta
jednego z mieszkańców – i pomylił go z jego szefem”. Sugerowano,
że stacz parkingowy był w podłym nastroju chyba od miesiąca,
mniej więcej, jego sporadyczna praca nie przynosiła mu już
bowiem żadnych zarobków z powodu zainstalowania w tej strefie
parkometrów. Jedna z gazet podawała, mimochodem,
bulwersującą informację, o której inne tytuły nie wspominały: „W 
związku z odmową złożenia zeznań przez podejrzanego o zabójstwo
nie udało się potwierdzić, czy podejrzany i jego ofiara są ze sobą
spowinowaceni, jak rozpowiadano w okolicy”.

Ambulans pogotowia ratunkowego przyjechał na miejsce
zdarzeń na pełnej prędkości. Ratownicy przystąpili natychmiast
do udzielenia Desverne’nowi „pierwszej pomocy”, ale z uwagi
na skrajnie poważny stan i po „ustabilizowaniu” go przewieźli
rannego do szpitala La Luz – ale według dwóch innych gazet
przewieziono go do szpitala La Princesa – nawet w tym prasa nie
były zgodna – gdzie natychmiast został przetransportowany do
sali operacyjnej, w stanie krytycznym, z zatrzymaną pracą serca
i  układu oddechowego. Przez pięć godzin znajdował się
między życiem a śmiercią, nie odzyskując ani razu przytomności, by
w końcu „odejść o zmierzchu, pomimo, nadaremnych niestety,
wysiłków lekarzy”.

Wszystkie te informacje pojawiały się przez dwa dni,
począwszy od dnia nazajutrz po morderstwie. A później w 
gazetach nie pojawiła się już żadna, choćby najmniejsza, wiadomość
z tym związana, jak to teraz dzieje się z wszystkimi informacjami:
ludzie nie chcą wiedzieć, dlaczego coś się stało, a jedynie, że coś
się stało i że świat pełen jest nierozwagi, niebezpieczeństw, gróźb
i pecha, o które codziennie się ocieramy, ale które w rezultacie
przytrafiają się ze skutkiem śmiertelnym naszym nieostrożnym
bliźnim, a może tylko tym, którym los nie sprzyja. Bez
problemu współżyje się z tysiącami nierozwiązanych tajemnic,
zajmujących nas rano przez dziesięć minut, a następnie bezpowrotnie
i bez żalu zapominanych. Tego właśnie chcemy: w nic się nie
zagłębiać, nie zajmować się nazbyt długo jakimikolwiek
wydarzeniami czy historią, niech uwaga nasza rozprasza się i 
przeskakuje z wydarzenia na wydarzenie, i niech po nas spływają, jedno
po drugim, cudze nieszczęścia, żebyśmy po każdym z nich mogli
myśleć: „No tak, to potworne. I co jeszcze. Jakie okropieństwo
nas jeszcze nie dotknęło? Tego właśnie potrzebujemy: poczuć, że
z kolejnym dniem ocaleliśmy, że jesteśmy, w przeciwieństwie do
pechowców, nieśmiertelni, proszę więc nie szczędzić nam
opowieści o przeróżnych potwornościach, bo te wczorajsze mamy
już za sobą”.

Ciekawe, w owych dniach niewiele mówiono o zmarłym,
wspomniano jedynie, że był synem założycieli znanej
kinematograficznej firmy dystrybucyjnej i  że pracował w  rodzinnym
przedsiębiorstwie, niemal już przeistoczonym w  spółkę dzięki
stałemu rozwojowi w ostatnich dekadach i wielu inwestycjom,
nawet w tanie linie lotnicze. W następnych dniach nie
opublikowano chyba żadnego nekrologu Deverne’a, żadnych
kondolencji czy wspomnienia pośmiertnego napisanego przez kogoś
bliskiego, przez przyjaciela lub kolegę, żadnego rysu
biograficznego, który mówiłby o osobie zmarłego, o jego sukcesach, co
było raczej dość dziwne. Każdy zamożny przedsiębiorca, a tym
bardziej przedsiębiorca związany z branżą filmową, nawet jeśli
nie jest zbyt sławny, ma kontakty z prasą albo przyjaciół
posiadających takie kontakty, więc nie nastręczałoby większych
problemów, by któryś z nich, w najlepszej wierze, umieścił w jednej
z gazet pochwalne wspomnienie ku czci, stanowiące
rekompensatę dla zmarłego, albo jakby brak tego wspomnienia był
uchybieniem jego czci (tak często dowiadujemy się o czyimś istnieniu
dopiero wtedy, kiedy to istnienie dobiega końca, i właśnie
dlatego, że się zakończyło).

Jedynym więc dostępnym zdjęciem była fotografia zrobiona
przez obdarzonego refleksem reportera, kiedy leżącemu wciąż na
ziemi mężczyźnie próbowano udzielić pierwszej pomocy przy
czekającej już karetce. Fotografia niezbyt wyraźna, reprodukcja
złej jakości i na dodatek mała, na szczęście, bo w moim
odczuciu było to świństwo wobec takiego mężczyzny jak on, zawsze
tak radosnego i nieskazitelnego za życia. Rzuciłam tylko na nią
okiem, nie chciałam jej się dokładnie przyglądać, a już
zdążyłam wyrzucić gazetę, w której w swoim czasie zdjęcie, znacznie
większe, mignęło mi, bo nawet nie zwróciłam uwagi, kto na
nim jest, i w ogóle nie miałam ochoty na nie patrzeć. Gdybym
wówczas wiedziała, że chodzi nie o kogoś całkiem mi obcego,
ale o człowieka, którego spotykałam codziennie, nie bez
pewnej przyjemności, z wdzięcznością nawet, pokusa przyjrzenia się
zdjęciu byłaby zbyt silna i pewnie bym jej uległa, ale po chwili
odwróciłabym wzrok z jeszcze większym oburzeniem i 
przerażeniem niż wstręt i lęk, jaki odczuwałabym wtedy, gdybym go
rozpoznała. Nie tylko że zabijają człowieka na ulicy najpodlej
jak można, zupełnie zaskoczonego, w ogóle
niespodziewającego się niczego takiego, to na dodatek i właśnie dlatego, że na
ulicy – „w miejscu publicznym”, jak to się zwykle i 
idiotycznie w takich sytuacjach mówi – pozwala się później pokazywać
całemu światu nikczemność, jaką wyrządzono temu
człowiekowi. Co innego, że na tym pomniejszonym zdjęciu dostępnym
w internecie ciężko go było rozpoznać albo rozpoznawało się go
tylko dlatego, że w tekście zapewniano mnie, że zmarłym czy
umierającym był Desvern. Jego w każdym razie przyprawiłoby
o wstręt, gdyby siebie zobaczył w takim stanie lub tak
pokazywanego, bez marynarki, bez krawatu, bez koszuli nawet albo
tylko w rozpiętej – nie było wyraźnie widać, ze spinkami czy
bez nich, o ile je wyjęli – naszpikowanego rurkami, w otoczeniu
personelu ratowniczego uwijającego się przy nim, z odkrytymi
ranami, na środku ulicy, w kałuży krwi, przyciągającego uwagę
przechodniów i  kierowców, niczego nieświadomego; abnegat.
Ten wizerunek jego żonie też wydałby się potworny, o ile
widziała to zdjęcie: najprawdopodobniej nazajutrz nie miała ani
czasu, ani chęci, żeby zajrzeć do gazet. W czasie opłakiwania,
czuwania i pogrzebu człowiek nie myśli, nie rozumie, a poza tym
musi dzieciom wytłumaczyć, i wszystko inne go nie obchodzi,
wszystko inne nie istnieje. Ale może jednak widziała, nieco
później, może korciła ją ta sama ciekawość co mnie tydzień później
i weszła do internetu, żeby dowiedzieć się, czego dowiedziały się
inne osoby w tym czasie, nie tylko bliskie i znajome, ale również
nieznajome jak ja. Jakie wrażenie mogło na nich zrobić. Jej dalsi
znajomi pewnie dowiedzieli się o wszystkim z prasy, z tej notatki
w lokalnej prasie madryckiej albo z nekrologu, bo chyba jakiś
nekrolog został wydrukowany, albo i kilka, jak to zazwyczaj się
robi, kiedy umiera ktoś zamożny. To zdjęcie w każdym razie, to
zdjęcie właśnie – choć również ta śmierć haniebna, niegodziwa,
nikczemna i absurdalna czy też, jak by to powiedzieć, zbrukana
zwyczajnie biedą – pozwoliły Beatriz określić go jako „biedaka”.
Nikomu do głowy by nie przyszło nazwać go tak za życia, nawet
tuż przed opuszczeniem przezeń samochodu w tej przyjemnej
i  uroczej okolicy, obok terenów zielonych Szkoły Inżynierów
Przemysłowych, rosną tam gęste drzewa i stoi kiosk z napojami,
parę stolików i krzeseł, niejednokrotnie siadałam tam z moimi
małymi bratankami. Nawet tuż przed rozłożeniem przez
Vazqueza Canellę noża motylka, trzeba być zręcznym, żeby
otworzyć jeden z takich noży z podwójną rączką, słyszałam, że nie
wszędzie można kupić taki nóż czy też, że jest właściwie
zakazany. Za to teraz, właśnie takim a nie innym, stawał się
nieodwracalnie: biednym i nieszczęsnym Miguelem Devernem. Biedak.