Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zakochanka

Zakochanka

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7778-448-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zakochanka

Przez wiele lat Marta była szczęśliwą żoną i mamą. Po studiach nie podjęła pracy, nie musiała. Kochała męża, wychowywała córki, spotykała się z przyjaciółkami, dbała o dom i ogród. Miłość, harmonia, zwykła codzienność, poczucie bezpieczeństwa. Pewnego dnia jej świat wali się jak domek z kart. Wtedy właśnie ją poznajemy – kobietę po czterdziestce, opuszczoną przez męża i dobry los. Banalne, prawda? Wszak przydarza się to niejednej kobiecie. Czy koniec związku musi być końcem świata? Marta udowadnia, że nie. Nową rzeczywistość podejmuje niczym wyzwanie i możliwość poznania siebie. Powoli strzepuje z siebie rozpacz, przygnębienie i odkrywa, że wszystko, co nam się w życiu przydarza, ma sens. Jeden zamknięty rozdział otwiera drzwi do następnego. A w tym nowym znajdzie miejsce i na pasję, i na spełnienie... Może też na miłość?

Polecane książki

  „Matka Wszystkich Lalek” to książka, w której Monika Szwaja opisała losy dwóch kobiet, różniących się właściwie wszystkim, od wieku począwszy. Jedna z nich, córka polsko-bretońskiego małżeństwa dobiega trzydziestki i właśnie dowiaduje się, że niezupełnie jest osobą, za którą dotąd się uważała...
Jeden pensjonat, jeden wieczór, kilka opowieści. Babcia Agnieszka wraz z wnukiem przygotowują mazurski pensjonat do Bożego Narodzenia. Chociaż tego roku żaden z gość nie zapowiedział swojej wizyty, oni chcą stworzyć idealne święta. Śnieg ciągle pada, zaspy uniemożliwiają jazdę samochod...
Wybrane zwroty i idiomy angielskie to doskonała pomoc dla uczniów pragnących skutecznie opanować umiejętność posługiwania się idiomami oraz zwrotami potocznymi w języku angielskim. W odróżnieniu od wielu innych pozycji nie jest to jedynie zestawienie słownikowe, czy zbiór ćwiczeń. Jest to materiał t...
Mieliśmy nadzieję – rozpaczliwą – że przybywają w pokoju. Myliliśmy się. Trzydzieści lat po drugiej wojnie z Rojem w przestrzeń zdewastowanej Ziemi i jej kolonii wdarł się tajemniczy i potężny statek obcych. Pustoszył całe planety, rozbijał w pył księżyce, niszczył jednostki. Admirał Proctor, bohate...
Książka prezentuje niespokojne dzieje Górnego i Dolnego Śląska w pierwszej połowie XV w. Jej głównym bohaterem jest Konrad Biały Starszy, jeden z przedstawicieli Piastów oleśnicko-kozielskich, dynastii, która odcisnęła swoje piętno na losach Śląska w XIV i XV stuleciu. Niniejsza praca jest skromną p...
Żywienie niemowląt. Czyli jak należy rozszerzać dietę małego dziecka krok po kroku. Na podstawie najnowszych schematów żywienia.Jesteś świeżo upieczonym rodzicem?Zastanawiasz się w jaki sposób zacząć rozszerzać dietę swojego niemowlęcia, ale interesują Cię tylko fakty oparte na nauce i doświadczeniu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zofia Maria Rychter

Co­py­ri­ght © 2013 by Zo­fia Rych­ter

All ri­ghts re­se­rved.

Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion © 2013 G+J Gru­ner+Jahr Pol­ska

Sp. z o.o. & Co. Spół­ka Ko­man­dy­to­wa

02-674 War­sza­wa, ul. Ma­ry­nar­ska 15

Dział han­dlo­wy: tel. 22 360 38 41–42

faks 22 360 38 49

Sprze­daż wy­sył­ko­wa:

Dział Ob­słu­gi Klien­ta, tel. 22 360 37 77

Re­dak­cja: Zo­fia Ro­ki­ta

Ko­rek­ta: Ja­dwi­ga Pil­ler

Pro­jekt okład­ki: Wio­let­ta Wi­śniew­ska

Zdję­cie na I stro­nie okład­ki: Shut­ter­stock

Re­dak­cja tech­nicz­na: Ma­riusz Te­ler

ISBN: 978-83-7778-437-2

Skład i ła­ma­nie: Kat­ka, War­sza­wa

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie

w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw au­tor­skich.

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Za­le­wam wrząt­kiem kawę i na­gle, za­miast jed­ne­go kub­ka, wi­dzę trzy. Prze­cie­ram oczy. Dziew­czy­ny chi­cho­czą. Nie­dzie­la. Jed­na wsta­wia grzan­ki, dru­ga mie­sza twa­róg ze śmie­ta­ną, obie w noc­nych ko­szu­lach. Cu­dow­ny po­ra­nek! Śnia­da­nie go­to­we, a moja rola w kuch­ni ogra­ni­czy­ła się do trzy­krot­ne­go prze­chy­le­nia czaj­ni­ka.

Żad­na też nie wy­łą­czy­ła­glis­san­dem wprost na po­sła­nie Pi­lo­ta. Koty czuj­nie przy­sia­dły pod sto­łem, przy­pad­kiem spa­da­ją tam skraw­ki szyn­ki. Uda­ję, że nie wi­dzę, kto pod­kar­mia tłu­ste dar­mo­zja­dy. Jest pięk­nie!

Moim cór­kom – Mag­dzie i Kasi

Wstęp

Oto Za­ko­chan­ka.

Całe ży­cie upie­ra­łam się, że sło­wo ma moc spraw­czą. I oto przed pań­stwem do­wód na słusz­ność tej teo­rii. O Za­ko­chan­ce wspo­mnia­łam już trzy lata temu w swo­ich Zie­lo­nych drzwiach.

Wte­dy – dla­te­go, że to jej au­tor­ka – Zo­fia Rych­ter – moja przy­ja­ciół­ka i są­siad­ka wspie­ra­ła mnie, gdy pi­sa­łam Nig­dy w ży­ciu. To ona była pier­wo­wzo­rem Uli, przy­ja­ciół­ki Ju­dy­ty. Ula, rzecz ja­sna, jest po­sta­cią fik­cyj­ną, ale bez Zosi by­ła­by kimś zu­peł­nie in­nym.

Oto Zo­fia Rych­ter.

Pi­sze o ko­bie­cie, któ­ra (jak każ­da z nas ) jest po przej­ściach i bie­rze ży­cie w swo­je ręce. I co się dzie­je? By­cie po­rzu­co­ną nie jest tyl­ko nie­szczę­ściem – bywa, że na­gle uka­zu­je świat w zu­peł­nie in­nej per­spek­ty­wie. Zo­sia za­przy­jaź­nia nas ze swo­ją bo­ha­ter­ką Mar­tą – od­waż­nie po­szu­ku­ją­cą swo­je­go miej­sca w ży­ciu.

Ko­bie­ta jed­ne­go męż­czy­zny, któ­ry był męż­czy­zną nie­jed­nej ko­bie­ty.

Czy od­naj­dzie w swo­im ży­ciu miej­sce na mi­łość?

Kto ją w tych po­szu­ki­wa­niach bę­dzie wspie­rać?

Czy licz­ni męż­czyź­ni, któ­rych spo­tka na swo­jej dro­dze, da­dzą jej to, cze­go po­trze­bu­je? Do cze­go tę­sk­ni? Z cze­go na­gle zda­je so­bie spra­wę?

Zo­sia opro­wa­dza nas po świe­cie Mar­ty. Se­kun­du­ję temu, tak jak Ona nie­gdyś to­wa­rzy­szy­ła Ju­dy­cie, w jej na­ro­dzi­nach.

Po­wo­dze­nia, Zo­siu!

Ka­ta­rzy­na Gro­cho­la

CzerwiecDosyp soli, nakrusz chleba

Dzień, w któ­rym do biu­ra we­szła Cy­gan­ka, był jed­nym z tych bez­na­dziej­nych, kie­dy nic się nie uda­je, lu­dzi­ska są na­dę­ci i nie­życz­li­wi, sta­ty­stycz­na po­ło­wa pa­sa­że­rów za­po­mi­na o ska­so­wa­niu bi­le­tu w au­to­bu­sie, a kie­dy ku­pu­jesz ga­ze­tę – bo wła­śnie jest wto­rek i nowy ty­go­dnik do po­ran­nej kawy – my­ślisz, że kio­skarz ma tak ni­sko okien­ko po to, żeby ci spraw­nie prze­gryźć szy­ję. Wie­czo­rem wszy­scy li­czą na unie­win­nie­nie, sły­sząc w te­le­wi­zo­rze o nie­ko­rzyst­nej kon­fi­gu­ra­cji bio­me­te­oro­lo­gicz­nej. Ot, czło­wie­cza sła­bość i tyle.

W ta­kie dni nie­zmor­do­wa­nie ćwi­czę cha­rak­ter, by udo­wod­nić, że nie za­li­czam się do prze­cięt­nej śred­niej. I żeby za­ma­ni­fe­sto­wać świa­tu, że je­stem prze­ciw­ko roz­mam­ła­niu i nie­życz­li­wo­ści.

Kie­dy więc gru­ba­śna Cy­gan­ka sta­nę­ła w drzwiach na­sze­go biu­ra pro­jek­to­we­go, po­trak­to­wa­łam to jako oka­zję do wspo­mnia­ne­go har­to­wa­nia cha­rak­te­ru, sta­ra­jąc się przy­jąć in­te­re­sant­kę z nie­zwy­kłą uprzej­mo­ścią. Na mo­ment przy­sło­ni­łam słu­chaw­kę te­le­fo­nu, przez któ­ry wła­śnie roz­ma­wia­łam, i po­wie­dzia­łam:

– Za­pra­szam… – grzecz­nym ge­stem ręki wska­zu­jąc fo­tel po prze­ciw­nej stro­nie biur­ka. – Pro­szę chwi­lę za­cze­kać.

Wła­ści­wie to mo­głam się nie wy­si­lać, bo ona i tak już upa­trzy­ła so­bie ten fo­tel i to­czy­ła się w jego kie­run­ku.

– Tak, pro­szę pana, ro­bi­my prze­targ, koszt re­ali­za­cji pro­jek­tu prze­kro­czy sześć­dzie­siąt ty­się­cy euro – mó­wię do słu­chaw­ki, pa­trząc w oczy Cy­gan­ki, a ona gapi się w moje.

Jest brzyd­ka, tłu­sta i wy­da­je mi się sta­ra, cho­ciaż… rów­nie do­brze może być w moim wie­ku. Wi­dzę si­wo­bu­ry od­cień gład­ko za­cze­sa­nych wło­sów (ja uży­wam far­by nu­mer 112), zie­mi­stą cerę (ja wkle­pu­ję pod­kład li­ght be­ige sa­tin) oraz żół­te tłusz­cza­ki na po­wie­kach, ale pod nimi mło­de, ciem­ne i pięk­ne oczy, jak­by z in­nej baj­ki, choć – tak mi się przy­najm­niej wy­da­je – z cie­niem smut­ku na sa­mym dnie spoj­rze­nia.

– Oczy­wi­ście, może pan prze­słać fak­sem – kon­ty­nu­uję roz­mo­wę przez te­le­fon.

Cy­gan­ka prze­chy­la się przez biur­ko i chwy­ta moją wol­ną dłoń, usi­łu­ję ją wy­rwać, ale ona ją przy­trzy­mu­je. „Nie będę się prze­cież szar­pać z ko­bi­tą!”, my­ślę zdez­o­rien­to­wa­na. Lecz po chwi­li się uspo­ka­jam, czu­jąc, jak de­li­kat­nie roz­pro­sto­wu­je moje pal­ce. „Aha, chce mi po­wró­żyć, za­nim za­cznie za­ła­twiać spra­wę. Za­raz jej po­wiem, co o tym są­dzę!”.

– Nie­ste­ty, nie mam wpły­wu na prze­bieg prze­tar­gu – od­po­wia­dam uprzej­mie swo­je­mu roz­mów­cy i od­kła­dam słu­chaw­kę.

– Więc z jaką spra­wą pani do mnie? – zwra­cam się do Cy­gan­ki.

– Bę­dziesz, ko­cha­na, dłu­go żyła – mówi jed­no­cze­śnie ze mną. – Co ja po­wiem, to się spraw­dzi. Za­py­taj się, ko­cha­na, tu mnie wszy­scy zna­ją. Ty masz pięk­ną li­nię ży­cia. Tak… Ale raz by­łaś w nie­bez­pie­czeń­stwie… Ty, ko­cha­na, by­łaś bli­sko śmier­ci.

„Sra­ty-taty! Prze­cież to wy­uczo­na gad­ka! A jed­nak bab­sko ma ra­cję”, sta­ram się na­dą­żać za my­śla­mi, zdu­mio­na, że po­zwa­lam so­bie na in­ter­pre­ta­cję tego, cze­go na­wet nie po­win­nam słu­chać. Ale tak już jest, że ludz­ki mózg otwie­ra swo­je szu­flad­ki na okre­ślo­ne ha­sła. To było daw­no temu, tak daw­no, że pra­wie nie pa­mię­tam. Cho­ro­ba, któ­rej z na­zwy le­piej nie wy­mie­niać, na­świe­tla­nia, che­mia, strach, ale też nie­złom­na wia­ra w prze­trwa­nie. I naj­bliż­szy czło­wiek przy mnie. Na do­bre i na złe.

– Było jesz­cze jed­no cięż­kie prze­ży­cie. Ty, ko­cha­na, wiesz ja­kie! – Pa­trzy, jak­by chcia­ła mnie prze­dziu­ra­wić wzro­kiem i przy­gwoź­dzić do ścia­ny. – I ja wiem, ale to już, ko­cha­na, za tobą.

Czu­ję nie­przy­jem­ne mro­wie­nie na kar­ku, tuż pod wło­sa­mi. Za­wsze się tak za­czy­na, kie­dy spły­wa na mnie prze­ra­że­nie. Po­win­nam jej prze­rwać, na­tych­miast! Ale Cy­gan­ka gada tak szyb­ko, po­tok słów pły­nie tak wart­ko, że na­wet gdy­bym chcia­ła, nie mogę za­pro­te­sto­wać. A może nie pró­bu­ję? Albo nie mam dość siły. Czyż­bym da­wa­ła się wkrę­cać w coś, cze­go nie tyl­ko nie ak­cep­tu­ję, lecz zwy­czaj­nie się boję? „Nie­chże ona się wresz­cie za­mknie!”, za­kli­nam z roz­pa­czą.

– To był cięż­ki czas dla ser­ca, ko­cha­na. Ner­wy, ból i smu­tek duży. Łzy. Nie tak daw­no to było… – Wier­ci wzro­kiem gdzieś po­mię­dzy mo­imi brwia­mi, aż nie­mal czu­ję, jak mózg mi się roz­pa­da na dwie po­ło­wy i spły­wa na ra­mio­na. – Bę­dzie ze trzy wio­sny, ko­cha­na. Tak, tak… nie­do­bry czas w two­im ży­ciu!

„Tra­fi­ła!”, po­my­śla­łam z prze­ra­że­niem. „Zno­wu tra­fi­ła! Prze­cież to ko­niec mo­je­go mał­żeń­stwa. Nie chcę tego słu­chać, nie chcę! Boję się tam­tych wspo­mnień. Pew­nie, że trud­ny czas. A jaki, cho­le­ra, miał być? Po tylu wspól­nych la­tach”.

Mój Naj­wspa­nial­szy Mąż wszedł do na­szej sy­pial­ni.

Sie­dzia­łam już w po­ście­li, opar­ta o po­dusz­ki, z książ­ką na ko­la­nach – w krę­gu cie­płe­go świa­tła lam­py. Wy­ką­pa­na i otu­lo­na w nowy, mięk­ki szla­frok, czu­łam się ład­na i za­dba­na. Było spo­ro po je­de­na­stej, więc wła­ści­wie pora na spa­nie, ale lu­bię po­czy­tać chwi­lę przed za­śnię­ciem i po­my­śleć o mi­nio­nym dniu, a ten był taki pięk­ny. Sło­necz­ny, wiel­ka­noc­ny po­nie­dzia­łek i tak cie­pły, że po raz pierw­szy tego roku moż­na było po­sie­dzieć na ta­ra­sie. To nic, że lu­kier na świą­tecz­nych ma­zur­kach roz­pły­wał się w pro­mie­niach słoń­ca. My, w za­mian za to, roz­pły­wa­li­śmy się w szczę­ściu bycia ze sobą. My, ja i mój mąż, dzie­ci i zwie­rza­ki, nasz dom i ogród – wszyst­ko świą­tecz­nie za­nu­rzo­ne w owym pięk­nym wio­sen­nym dniu. Uśmiech­nę­łam się do tego wspo­mnie­nia.

Był to jed­no­cze­śnie uśmiech dla nie­go. Po­su­nę­łam się tro­chę, kie­dy przy­siadł na brze­gu łóż­ka, żeby wziąć mnie za rękę. Po­czu­łam mi­łość, pro­sty sens ży­cia i siłę na­szych dwu­dzie­stu lat spę­dzo­nych ra­zem.

– Wiesz, je­steś naj­lep­szą rze­czą w moim ży­ciu – po­wie­dział z mocą, jak­by na po­twier­dze­nie tych my­śli, trzy­ma­jąc moją dłoń w swo­ich. Były moc­ne i da­wa­ły mi bez­miar bez­pie­czeń­stwa.

„Je­ste­śmy ta­ki­mi szczę­ścia­rza­mi”, po­my­śla­łam wzru­szo­na. „Otrzy­ma­li­śmy wspa­nia­ły dar od losu i po­win­ni­śmy o tym pa­mię­tać w każ­dej mi­nu­cie na­sze­go ży­cia”.

Nie pierw­szy raz wy­peł­ni­ła mnie ta szcze­gól­na czu­łość na myśl o na­szym związ­ku, nie­zmien­nej bli­sko­ści, na myśl o cie­ple i mi­ło­ści, któ­rą wciąż, mimo upły­wu lat, po­tra­fi­my się ob­da­rzać, na myśl o tym, że za­wsze, żeby nie wiem co, mo­że­my na sie­bie li­czyć.

– Od­cho­dzę, Mar­ta… – po­wie­dział po chwi­li mil­cze­nia.

Nie do­tarł do mnie zło­wro­gi sens tych słów. Ani chro­po­wa­ty tembr jego gło­su.

– To… zrób mi po dro­dze her­ba­tę – nie­pew­nie, si­ląc się na żart, wy­ko­rzy­sta­łam sy­tu­ację.

– Nie sły­szysz? Od­cho­dzę od cie­bie – po­wie­dział po­waż­nie i pu­ścił moją dłoń.

– Chcesz jesz­cze po­pra­co­wać? Nie siedź zbyt dłu­go… do­brze? – po­pro­si­łam ze zwy­kłą tro­ską, ale i z pod­świa­do­mym lę­kiem, jak­bym szó­stym zmy­słem po­czu­ła, że prze­cią­gam cien­ką stru­nę.

– Nie ro­zu­miesz? – wark­nął, wstał i zro­bił krok w tył. – Wy­pro­wa­dzam się! Od­cho­dzę do in­nej ko­bie­ty!

Te­raz, kie­dy to wy­raź­nie po­wie­dział, do­tar­ło do mnie, że jego głos za­brzmiał z nie­przy­jem­ną de­ter­mi­na­cją. To był ten sam obcy głos, któ­ry, zda­je się, ostat­nio czę­sto sły­sza­łam: drew­nia­ny i znie­cier­pli­wio­ny.

Czy ni­cze­go wcze­śniej nie za­uwa­ży­łam? A jak­że! Pil­nie strze­żo­ny te­le­fon, któ­ry od ja­kie­goś cza­su nie le­żał już na wi­do­ku, bo zo­stał przy­pi­sa­ny kie­sze­ni. Dłu­gie spa­ce­ry z psem (i z te­le­fo­nem), za­gu­bio­ne przed­mio­ty, któ­rych ko­niecz­nie trze­ba wie­czo­rem (tak­że z te­le­fo­nem) po­szu­kać w ga­ra­żu. De­sant ese­me­sów „od ope­ra­to­ra sie­ci”. Nie­zli­czo­ne cza­so­chłon­ne spra­wy: nie­spo­dzie­wa­ne ze­bra­nia, prze­dłu­ża­ją­ce się kon­fe­ren­cje, kor­ki na dro­gach poza go­dzi­na­mi szczy­tu, psu­ją­cy się nowy sa­mo­chód, bra­ku­ją­ce czę­ści, roz­la­zły me­cha­nik… Jak pech, to pech!

– Och, ko­cha­nie, je­steś taki prze­mę­czo­ny. Ja­sne, ko­niecz­nie mu­sisz gdzieś wy­sko­czyć. Po­wi­nie­neś od­po­cząć – mó­wi­ła wy­ro­zu­mia­ła, ko­cha­ją­ca żona, czy­li ja.

Czy nie do­strze­głam tych ty­się­cy zna­ków, któ­re pod­po­wia­da­ją ko­bie­cie, że jest zdra­dza­na? Owszem, do­strze­głam, wszak nie tra­fi­ło na idiot­kę! Tym bar­dziej że to był mar­ny sche­mat, zna­ny z ty­się­cy fil­mów i to­mów li­te­ra­tu­ry. Kla­sy­ka zdra­dy. Gów­nia­ny ste­reo­typ.

No i co? I nic nie zro­bi­łam? Ależ zro­bi­łam, wszyst­ko, co w mo­jej mocy! Czy­li z ca­łych sił wo­la­łam wie­rzyć, że wszyst­ko jest okej, że szu­kam dziu­ry w ca­łym, że jak zwy­kle prze­sa­dzam i tyl­ko mi się wy­da­je. Prze­cież wy­ro­zu­mia­ła żona i do­mo­we cie­peł­ko to naj­więk­sze war­to­ści w ży­ciu doj­rza­łe­go męż­czy­zny. A że łóż­ko ostat­nio słu­ży nam tyl­ko do spa­nia? Czy­ta­łam, że to zwy­czaj­na ko­lej rze­czy, wszak­że już nie mamy po dwa­dzie­ścia lat, a męż­czyź­ni mają tę swo­ją… Zresz­tą mi­łość fi­zycz­na z cza­sem za­mie­nia się w przy­wią­za­nie. To prze­cież na­tu­ral­ne, i to jest wiel­ka war­tość. Nie wszy­scy ją so­bie wy­pra­co­wa­li, a my – tak, więc bez prze­sa­dy, och, ufa­my so­bie, praw­da? W do­brym związ­ku lu­dzie nie po­win­ni się ogra­ni­czać, dla­te­go: – Ja­sne, wy­jedź, od­pocz­nij, będę tę­sk­ni­ła, do­brze nam zro­bią trzy dni roz­łą­ki. Uwa­żaj na sie­bie, ko­cha­nie…

Za­bra­kło mi wy­obraź­ni, czuj­no­ści, prze­bie­gło­ści? Może od­wa­gi, by na przed­nim sie­dze­niu na­sze­go sa­mo­cho­du, obok Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża wy­obra­zić so­bie inną ko­bie­tę – z dzie­siąt­ka­mi jej uro­czych dro­bia­zgów nie­zbęd­nych w po­dró­ży, z po­nęt­nie od­sło­nię­ty­mi ko­la­na­mi wy­sta­ją­cy­mi spod brze­gu spód­nicz­ki, per­li­stym śmie­chem i ob­ło­kiem zmy­sło­we­go za­pa­chu am­bry z pa­czu­lą czy inną ber­ga­mot­ką.

Dziś na­zwa­ła­bym to prze­wle­kłą cho­ro­bą przy­mru­żo­nych oczu, któ­rą za­pew­ne wy­wo­łu­je lęk przed utra­tą. Tak­że siła przy­wią­za­nia, bez­wa­run­ko­we za­ufa­nie. I ta­kie tam bzde­ty.

– Nie, nie wie­rzę, o Boże, nie wie­rzę… Nie­praw­da, ty nie mógł­byś… – szep­ta­łam wte­dy w koł­nierz bia­łe­go szla­fro­ka. – Prze­cież my, Ja­siu… nig­dy… bo my za­wsze…

Wresz­cie od­waż­nie pod­nio­słam gło­wę, go­to­wa pod­jąć wal­kę o naj­waż­niej­szą spra­wę w moim ży­ciu i zo­ba­czy­łam, że mó­wię do od­da­la­ją­cych się ple­ców, obco przy­gar­bio­nych, jak­by ktoś na nie wrzu­cił nie­wi­dzial­ny cię­żar.

Za­mknął za sobą drzwi sy­pial­ni.

„Za­snąć, Jezu, szyb­ko za­snąć”, po­my­śla­łam tchórz­li­wie. „Rano oka­że się, że to tyl­ko zły sen. Na pew­no”.

Mimo to zwle­kłam się z łóż­ka.

Po­kój za­krę­cił mi się przed ocza­mi, za­wi­ro­wał, nie wia­do­mo, gdzie góra, gdzie dół. „Naj­pierw mu­szę prze­wie­trzyć gło­wę, ochło­nąć, wte­dy…”.

Uchy­li­łam drzwi na ta­ras i za­cią­gnę­łam się chłod­nym po­wie­trzem. A po­tem, krok po kro­ku, po­su­nę­łam wzdłuż smu­gi świa­tła, są­czą­cej się z domu, pro­sto w bez­piecz­ny mrok ogro­du.

Pa­trzę zdu­mio­na na tę dłoń, na któ­rej wszyst­ko jest za­pi­sa­ne, i mil­czę.

„Ani sło­wa! Prze­cież to pro­sta so­cjo­tech­ni­ka”, sta­ram się my­śleć roz­sąd­nie. „Każ­dy czło­wiek miał co naj­mniej jed­no trud­ne prze­ży­cie, któ­re od­ży­je pod wpły­wem su­ge­stii. Byle nie pa­trzyć w oczy, a Cy­gan­ka nie po­ła­pie się, co jest praw­dą. Zresz­tą i tak za­raz wal­nie coś, z czym nie będę się mo­gła zgo­dzić!”.

– Przed tobą, ko­cha­na, te­raz naj­lep­szy czas. Spo­tkasz ko­goś, kto ser­ce twe ogrze­je. A dłu­gie przed tobą ży­cie… Te­raz, ko­cha­na, czas na mi­łość i suk­ce­sy.

I co? Pstro! Da­lej nie pro­te­stu­ję, bo jak­że pro­te­sto­wać prze­ciw­ko ży­ciu usła­ne­mu mo­drym kwie­ciem. Taka głu­pia nie je­stem!

– Wy­cią­gnij kar­tę. – Na­gle spo­strze­gam przed no­sem wa­chlarz kart i po­słusz­nie wy­cią­gam jed­ną z nich.

„Cho­le­ra, dla­cze­go to ro­bię?”, zga­ni­łam się w my­ślach.

– Po­wró­żę ci, co bę­dzie. Na całe ży­cie! Albo na pół ży­cia. Jak wo­lisz?

„A skąd mam wie­dzieć, co wolę?”, kom­bi­nu­ję. „I co dla niej zna­czy pół ży­cia? Pół to już mam za sobą. Więc niby któ­re pół? A może pół praw­dy? Non­sens, to tak, jak­by w czę­ści po­zo­stać dzie­wi­cą. Lecz gdy­bym mo­gła po­znać swo­ją… O mat­ko, tyl­ko nie to! Umar­ła­bym ze stra­chu!”, my­śli za­le­wa­ją moją gło­wę.

– Naj­pierw szep­nij two­je imię… – Spo­co­ną dło­nią przy­sła­nia mi usta i od­wra­ca gło­wę, na znak, że nie bę­dzie czy­tać z ru­chu warg.

A ja po­słusz­nie szep­czę:

– Mar­ta.

„No, nie! Tego, to już, kur­wa, za wie­le! Po­zwa­lam sobą ma­ni­pu­lo­wać?”.

– Wiesz co? Le­piej ty mi po­wiedz, jak masz na imię – ze­bra­łam wresz­cie siły i przy­stę­pu­ję do prze­ję­cia gry. – Po­wiedz nor­mal­nie. Gło­śno.

– Je­stem Ka­sia – mówi Cy­gan­ka. – A ty so­bie po­wróż na całe ży­cie, nie bę­dzie dro­go, za czte­ry­sta. Masz do­brą kar­tę, Mar­ta, nie ża­łuj pie­nię­dzy, Cy­gan­ka praw­dę ci po­wie, ty sama ży­jesz, bez męża… – nęci nie­stru­dze­nie.

Po­zo­sta­wiam tę re­we­la­cję bez ko­men­ta­rza, mil­czę.

Przy­sia­dłam na ba­rier­ce ta­ra­su, zmę­czo­na wie­lo­go­dzin­nym ła­że­niem wo­kół ogro­du. Czy ta noc się nie skoń­czy? Obok mnie przy­cup­nę­ły oby­dwa koty. Wy­peł­nio­ne ża­lem i roz­pa­czą my­śli, któ­re na­pę­dza­ły tę wę­drów­kę, ja­koś się spo­wol­ni­ły. Sprę­ży­na zde­chła, na­pęd prze­stał dzia­łać, w gło­wie już tyl­ko sracz­ko­wa­ta rzad­kość. Przez uchy­lo­ne okno usły­sza­łam mia­ro­we chra­pa­nie Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża.

Za­snął w sa­lo­nie? No tak… na od­dziel­nej so­fie, pod ko­cem. Wi­dzia­łam to na fil­mach. Głu­pie ser­ce ści­snę­ło się na myśl, że pew­nie mu zim­no bez po­ście­li. Chra­pa­nie brzmia­ło mo­no­ton­nie, jak nie­koń­czą­ca się że­bra­cza pieśń w od­pu­sto­wą nie­dzie­lę. „A do­brze! Niech idzie do dia­bła i chra­pie in­nej ba­bie!”, po­czu­łam przy­jem­ną sa­tys­fak­cję i jed­no­cze­śnie żal, że już nig­dy… „Jak moż­na tak spo­koj­nie spać, kie­dy wali się świat?”. Otu­li­łam się szczel­niej płasz­czem, za­rzu­co­nym na cie­niut­ką pi­ża­mę. Mimo po­god­ne­go dnia, mar­co­wa noc była chłod­na. Po­czu­łam ból na­pię­tych mię­śni kar­ku i ra­mion. Się­gnę­łam do kie­sze­ni. Pu­sta pacz­ka po pa­pie­ro­sach. „W ta­kim ra­zie, go­rą­ca her­ba­ta”, wresz­cie coś po­sta­no­wi­łam.

Kie­dy wcho­dzi­łam do miesz­ka­nia, w są­sied­nich do­mach za­pa­la­ły się już po­je­dyn­cze świa­tła, a ry­su­nek bez­list­nych drzew sta­wał się co­raz bar­dziej wy­raź­ny na ja­śnie­ją­cym nie­bie. W ślad za mną bez­sze­lest­ne śmi­gnę­ły koty. Ci­chut­ko, jak naj­ci­szej prze­szłam przez po­kój do kuch­ni. To siła przy­zwy­cza­je­nia. Za­wsze sza­nu­je­my na­sze pra­wo do wy­po­czyn­ku. Sza­nu­je­my sie­bie, bo w do­brym związ­ku…

W ciem­no­ści, na­praw­dę nie­umyśl­nie, po­trą­ci­łam krze­sło, któ­re od­bi­ło się od sto­łu, od­sko­czy­ło i rąb­nę­ło opar­ciem o pod­ło­gę! Za nim po­le­cia­ła szklan­ka, któ­ra wi­docz­nie sta­ła na kra­wę­dzi bla­tu. Roz­legł się huk i brzęk tłu­czo­ne­go szkła! Chra­pa­nie urwa­ło się gwał­tow­nie, w pół wy­de­chu. Za­mar­łam. Usły­sza­łam cięż­kie wes­tchnię­cie, a po chwi­li do kuch­ni wczła­pał nasz za­spa­ny pies!

– Oj, mord­ko! – szep­nę­łam. Przy­kuc­nę­łam, ob­ję­łam cięż­ki psi łeb i przy­tu­li­łam po­li­czek do po­si­wia­łe­go py­ska. – Nie po­my­śla­łam – po­czu­łam przy­jem­ne cie­pło i mia­ro­we drga­nie psie­go cia­ła, znak, że mer­da ki­ku­tem ucię­te­go ogo­na. Ko­cha­ne stwo­rze­nie. Za­dzi­wia­ją­ce, że psy są za­wsze ta­kie po­god­ne. Na­wet gdy je wy­rwać z głę­bo­kie­go snu, na­wet gdy roz­pa­da się ludz­ki świat ich opie­ku­nów. Pi­lot cie­plut­kim ję­zo­rem prze­cią­gnął po moim po­licz­ku, jak­by czy­tał w my­ślach. Z czu­ło­ścią po­gła­dzi­łam wiel­ki łeb. – Więc te­raz to ty, przy­ja­cie­lu, bę­dziesz mi chra­pał przez wszyst­kie na­stęp­ne noce – szep­nę­łam, zmia­ta­jąc szkło z pod­ło­gi. Po­czu­łam bez­sen­sow­ną ulgę, że przy­najm­niej tego nikt mi nie od­bie­rze.

– Ty masz nie­pa­rzy­ste dzie­ci – mówi Cy­gan­ka.

– Ot, nie tra­fi­łaś! – try­um­fu­ję. – Nie­praw­da!

Ucie­szy­łam się z tej wpad­ki i od razu po­czu­łam bez­piecz­niej. Bo prze­cież mam, jak dia­bli, pa­rzy­ste dzie­ci! Dwie cór­ki! Punkt dla mnie.

Od tej chwi­li od­waż­nie pa­trzę jej w oczy. W te dziw­ne, pięk­ne, smut­ne oczy, błysz­czą­ce w na­la­nej twa­rzy, pod otłusz­czo­ny­mi po­wie­ka­mi.

– A praw­da, praw­da… Ty masz, ko­cha­na, dwie cór­ki.

– Mamo, dzi­siaj wra­cam póź­no. – Ma­ry­sia, prze­la­tu­jąc przez kuch­nię, chwy­ci­ła jabł­ko z ko­szy­ka i cmok­nę­ła mnie w po­li­czek. – Mam ko­lo­kwium z pra­wa pra­so­we­go! Ta­tu­siu, gdzie je­steś? Pa­aaa! – krzyk­nę­ła w prze­strzeń.

– A śnia­da­nie? – py­tam, ale od­po­wia­da mi już tyl­ko trza­śnię­cie drzwia­mi i tu­pot bu­tów gna­ją­cych chod­ni­kiem. – Znów na czczo! – Ma­chi­nal­nie na­ci­snę­łam przy­cisk do­mo­fo­nu zwal­nia­ją­cy za­trzask furt­ki i prze­la­łam owsian­kę do psiej mi­ski, bo tego świń­stwa nikt nie tknie – tyl­ko Ma­ry­sia i Pi­lot.

Ni­skie, mar­co­we słoń­ce wpa­da­ło przez ku­chen­ne okna, rzu­ca­jąc dłu­gie cie­nie kub­ków na błę­kit­ny ob­rus. Pach­nia­ło kawą i po­kro­jo­nym szczy­pior­kiem. Bu­kiet żon­ki­li, wiel­ka­noc­na de­ko­ra­cja, był jesz­cze cał­kiem świe­ży i ja­rzył się te­raz zło­ci­ście. Ogar­nę­łam wzro­kiem ową po­ran­ną sce­no­gra­fię, owoc mo­je­go ta­len­tu do two­rze­nia na­stro­ju, któ­ry za­wsze tak go roz­czu­lał. Te­raz Mój Naj­wspa­nial­szy Mąż miał w no­sie es­te­tycz­ne prze­ży­cia i do­mo­we kli­ma­ty. Od świ­tu, z kub­kiem pew­nie już zim­nej kawy, sie­dział za­mknię­ty w swo­jej pra­cow­ni i po­rząd­ko­wał pa­pie­ry przed od­lo­tem. Po­cią­gnę­łam po­tęż­ny łyk neo­spa­smi­ny pro­sto z bu­tel­ki, i jesz­cze je­den. Tyl­ko spo­kój…

„Cie­ka­we, ile cza­su może za­jąć po­se­gre­go­wa­nie po­ło­wy ży­cia i spa­ko­wa­nie jego roz­dzia­łów w od­dziel­ne tecz­ki?”, roz­wa­żam, wyj­mu­jąc z lo­dów­ki ma­sło i kła­dąc ka­wa­łek na pa­tel­nię. „Może wy­star­czy mi­nu­ta, dwie na każ­dy rok ży­cia? A gdy­by tak po­świę­cić sześć mi­nut? Wte­dy przy­najm­niej każ­dy dzień miał­by swo­ją se­kun­dę. Tyl­ko jak zmie­ścić w se­kun­dzie na­ro­dzi­ny dziec­ka? Albo dzień, w któ­rym pierw­szy raz wy­zna­li­śmy so­bie mi­łość? A noce? Noce stra­chu i czu­wa­nia przy łóż­ku, kie­dy umie­ra­łam na myśl, że coś mu się sta­nie, po sto­kroć strzą­sa­jąc ter­mo­metr, by uwie­rzyć, że jest ze­psu­ty. A noce bez­piecz­nej pew­no­ści? – To nic, ma­leń­ka, to tyl­ko zły sen, ko­cha­nie. Szszsz… Śpij już, śpij, je­stem przy to­bie. A noce sple­cio­nych ciał w prze­po­co­nej po­ście­li i nie­przy­tom­ność obiet­nic po­mię­dzy od­de­cha­mi, że nig­dy cię nie opusz­czę, że aż do śmier­ci”.

– Ta-rak, ta-rak, ra-tak… – ło­pat­ka stu­ka o brzeg pa­tel­ni. – Ta-rak, ra-tak…

Drżą mi ręce? Mu­szę po­my­śleć o czymś za­baw­nym, na­tych­miast! Bar­dzo, bar­dzo za­baw­nym, o czymś… Jezu, ale ja już nic ta­kie­go nie pa­mię­tam. Więc wy­obra­żam so­bie śmiesz­ną smuż­kę zie­lon­ka­we­go te­sto­ste­ro­nu, nie­spo­dzie­wa­nie wy­two­rzo­ne­go przez ja­kiś cu­dacz­ny or­gan Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża, któ­ra się prze­ci­ska przez szpa­rę pod drzwia­mi pra­cow­ni i roz­ła­zi po ku­chen­nej pod­ło­dze. „Hmm… a dla­cze­go zie­lon­ka­we­go?”. Po­czu­łam na­wet smród. Za­dzi­wia­ją­ca jest siła su­ge­stii!

– O, cho­le­ra! – mój wła­sny głos za­głu­szył my­śli. – Cho­le­ra, to prze­cież szam­bo! Zoś­ka zno­wu leje wodę bez opa­mię­ta­nia. No ja­sne, szam­bia­ra była daw­no, przed świę­ta­mi. Bie­gnę pod drzwi ła­zien­ki i walę w nie pię­ścią. Sły­szę grom­ki wo­do­spad prysz­ni­ca i głos Ery­kah Badu, ni­ską chryp­ką wta­pia­ją­cy się w ten akom­pa­nia­ment. Nie mam szans! Zdej­mu­ję z nogi drew­niak i walę nim w no­wej to­na­cji!

– Mu­sisz się wście­kać od rana? – wrzesz­czy Zo­sia. Szum wody ucichł, ale prze­cież i tak musi prze­krzy­czeć tę swo­ją Badu.

Otwie­ra drzwi i po­ja­wia się przede mną owi­nię­ta w ką­pie­lo­wy ręcz­nik, z zie­lo­ną twa­rzą pod alo­eso­wą ma­secz­ką. Tyl­ko wo­kół ust i oczu, jak u klau­na, kół­ka ró­żo­wiut­kiej skó­ry.

– Nie, już nie mu­szę – uśmie­cham się na ten wi­dok. – Chodź na śnia­da­nie.

Wciąż się kon­tro­lu­ję, na­wet uda­je mi się za­trzy­mać ten przy­le­pio­ny uśmiech. Stop-klat­ka. One nic nie wie­dzą, a nie chcę po so­bie po­ka­zać, że w domu dzie­je się coś nie tak. To nie ja mam złą no­wi­nę. Z Ma­ry­sią po­szło ła­two, te­raz jesz­cze Zoś­ka. Niech i ona spo­koj­nie je­dzie na za­ję­cia. Może to głu­pie, ale pra­gnę ofia­ro­wać cór­kom o je­den wię­cej, spo­koj­ny i bez­piecz­ny dzień ży­cia. Dla­te­go sma­żę ja­jecz­ni­cę, jak­by ten po­ra­nek nie róż­nił się od in­nych: na ma­śle, ze szczy­pior­kiem, tak jak lubi na­sza młod­sza cór­ka. I za­sta­na­wiam się, kie­dy on po­wie dziew­czy­nom? I w jaki spo­sób to zro­bi? I czy w ogó­le się od­wa­ży? A może… może się roz­my­śli? Może zro­zu­miał? Albo to ja, głu­pia, coś po­krę­ci­łam? Czu­ję do sie­bie obrzy­dze­nie za tak ża­ło­sne my­śli. Mam też nie­smak w ustach po neo­spa­smi­nie, robi mi się nie­do­brze. Ra­tu­ję się ły­kiem zim­nej wody i da­lej mie­szam ja­jecz­ni­cę, de­li­kat­nie prze­kła­da­jąc ło­pat­ką, żeby nie wy­glą­da­ła jak „rzy­go­wi­ny”. Nie­zwy­kle uspo­ka­ja­ją­ca czyn­ność.

– Mamo! Żeby tyl­ko nie była jak rzy­go­wi­ny, plizzz… – Zo­sia już sie­dzi przy sto­le, do­ma­lo­wu­je pa­zno­kieć i nie pa­trzy na mnie.

„Ma dar czy­ta­nia w my­ślach? Mu­szę uwa­żać”, prze­la­tu­je mi przez gło­wę.

– Je­steś dzi­siaj ja­kaś… – Od­wró­ci­łam się czuj­nie w stro­nę mo­jej młod­szej cór­ki. – Je­steś ja­kaś… Od­święt­na! – zna­la­zła wresz­cie wła­ści­we sło­wo.

– Od­święt­na? – zdu­mio­na spoj­rza­łam na drew­nia­ki, dżin­sy, swe­ter.

– No, tak, jak­byś chcia­ła mi coś po­wie­dzieć. Waż­ne­go!

„Ona na­praw­dę ma szó­sty zmysł!”.

– Chcia­łam ci po­wie­dzieć, chcia­łam ci po­wie­dzieć… – uśmiech­nę­łam się jak naj­swo­bod­niej i po­sta­wi­łam ta­lerz na sto­le – że mu­sisz so­bie do­so­lić ja­jecz­ni­cę. Oraz że cię ko­cham. – Obe­szłam stół i po­ca­ło­wa­łam wil­got­ne wło­sy Zosi. – Prze­stań­że się wresz­cie pin­drzyć! – do­da­łam opry­skli­wie, czu­jąc, że ła­mie mi się głos. – Śnia­da­nie i jaz­da do szko­ły!

Chy­ba dłu­żej nie wy­trzy­mam – ani tego uda­wa­nia, ani wi­do­ku za­mknię­tych drzwi, zza któ­rych, jak­by nig­dy nic, są­czy się co­dzien­na por­cja jaz­zu. Na szczę­ście Zo­sia od­su­wa ta­lerz i zry­wa się od sto­łu go­to­wa do wyj­ścia.

– Bu­ziacz­ki, kró­lew­no! – Cmok­nę­ła mnie w po­li­czek. – Czy ty przy­pad­kiem nie masz uśmie­chu na gum­ce?

– Pa, tato! – Otwo­rzy­ła drzwi pra­cow­ni, uca­ło­wa­ła ojca i wy­bie­gła, nie za­my­ka­jąc ich za sobą.

Te­raz cały dom wy­peł­nił się Don’t lose your mind i trąb­ką Mi­le­sa Da­vi­sa.

– Ty masz, ko­cha­na, dwie cór­ki! – sły­szę w od­po­wie­dzi. – Nie­pa­rzy­ste, zna­czy się, że nie par­ka. To jak? Wo­lisz na pół ży­cia? – pyta Cy­gan­ka. – Wszyst­ko się spraw­dzi, ko­cha­na. Za­py­taj się w dru­gim po­ko­ju, niech kie­row­nik za­świad­czy. Wy­ję­łaś, ko­cha­na, do­brą kar­tę na mi­łość, ja po­wiem ci wszy­ściut­ko! Za dwie­ście?

– Ko­bie­to! – po­wo­li wy­cho­dzę z ogłu­pie­nia. – Mam za sobą pół do­bre­go ży­cia. Resz­ta może być lep­sza lub gor­sza. Nie mam na to wpły­wu i nic mnie to nie ob­cho­dzi. Nie chcę wróżb! – mó­wię z na­ci­skiem. – Czy mo­żesz wresz­cie zro­zu­mieć?

„Oraz… pa­nicz­nie boję się ta­kich rze­czy”, do­po­wie­dzia­łam w my­śli.

– Ty się bo­isz! – Prze­świe­tla mój mózg, czy co? – Ech, nie trze­ba, ko­cha­na, nie trze­ba… Ty ża­łu­jesz Cy­gan­ce pie­nię­dzy… – Wzdy­cha­jąc, pod­no­si się cięż­ko, aż skrzy­pią po­rę­cze fo­te­la. – Nie ża­łuj, ko­cha­na. Jesz­cze tu przyj­dę.

Za­rzu­ci­łam na ra­mio­na pu­chów­kę Zosi i wty­kam gło­wę w drzwi pra­cow­ni.

– Wy­cho­dzę na go­dzi­nę – mó­wię do Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża. Sta­ram się brzmieć zwy­czaj­nie. I na tyle do­no­śnie, żeby się ja­koś prze­bić przez dźwię­ki trąb­ki Mi­le­sa. Ale sły­szę swój głos mar­twy i ci­chy. Od­pro­wa­dza mnie nie­obec­ne spoj­rze­nie. Do­strze­gam pię­trzą­ce się kar­to­ny i po­roz­kła­da­ne tecz­ki. Na jed­nej roz­sy­pa­ne laur­ki i dzie­cin­ne ry­sun­ki na­szych có­rek. Po­czu­łam smu­tek, któ­ry boli. I znów ten cię­żar ra­mion. Wy­cho­dzę z domu, a za mną w pod­sko­kach ura­do­wa­ny Pi­lot. Za­trza­sku­ję mu furt­kę przed no­sem, uda­jąc, że nie wi­dzę za­wie­dzio­ne­go psie­go spoj­rze­nia i kie­ru­ję się w stro­nę domu Aga­ty.

Moja przy­ja­ciół­ka w szla­fro­ku i w ręcz­ni­ku za­mo­ta­nym na gło­wie stoi przy ku­chen­ce i mie­sza w garn­ku. W kuch­ni uno­si się nie­zno­śny smród go­to­wa­ne­go mię­sa.

– Boże, co tu tak capi od sa­me­go rana? – przy­bra­łam naj­bar­dziej żar­to­bli­wy ton, na jaki było mnie stać, są­dząc, że wspię­łam się na wy­ży­ny.

– A coś ty taka po­ran­nie ję­kli­wa? – mówi, jak­by mia­ła słuch ab­so­lut­ny, i za­raz do­da­je: – Faj­nie, że wpa­dłaś, wła­śnie za­czy­nam nowe ży­cie i je­steś tego świad­kiem!

– Aga, zda­je się, że ja też za­czy­nam nowe ży­cie!

„Czyż to nie cud? Od razu tra­fi­ła się oka­zja, żeby wszyst­ko z sie­bie wy­wa­lić”.

– Świet­nie, to wyj­muj dwie mi­ski. Zjedz­my w po­ko­ju. – Aga­ta za­krę­ca gaz i od­wra­ca się do mnie, trzy­ma­jąc za uszy pa­ru­ją­cy gar­nek. – Dla­cze­go sta­wiasz tu­taj? W po­ko­ju, po­wie­dzia­łam!

Za­czy­nam się śmiać, śmiać… Nie mogę po­ha­mo­wać śmie­chu. Naj­wi­docz­niej wie­lo­go­dzin­ny stres po­trze­bo­wał uj­ścia. Pa­trzę na gar­nek, któ­ry Aga trzy­ma w dło­niach, i po­ka­zu­ję go pal­cem.

– Co, co?… cha, cha, cha… Gdzie…?

Czu­ję, jak od­pły­wa ca­ło­noc­ne na­pię­cie, jak ten hi­ste­rycz­ny śmiech oczysz­cza śmiet­nik w mo­jej gło­wie. Nie mogę prze­stać. Wlo­kąc się za Agą do po­ko­ju, wi­dzę, że jej ra­mio­na też za­czy­na­ją pod­ska­ki­wać.

– Prze­stań, prze­stań… bo nie do­nio­sę… Cha, cha, cha, na­tych­miast się uspo­kój! Cha, cha… – wtó­ru­je Aga­ta.

Opa­da­my na krze­sła, za­śmie­wa­jąc się przy każ­dym spoj­rze­niu na sie­bie. Ja pod­sta­wiam trzę­są­ce się mi­ski, ona ska­czą­cą łyż­ką na­kła­da gę­stą za­war­tość garn­ka.

– Zje… zjedz­my w po… po­ko­ju! – wy­krztu­si­łam spa­zma­tycz­nie. Po po­licz­kach już nam obu ciek­ną łzy.

– Ach! O to cho­dzi?! – za­ła­pa­ła. – Zjedz­my tedy w po­ko­ju! – wy­re­cy­to­wa­ła uro­czy­ście.

– Amen – od­po­wia­dam i za­pa­da ci­sza.

Za­nu­rzam łyż­kę w po­ran­nej stra­wie.

– Co to jest, do dia­bła? Czy, czy to… fla­ki? O, Boże! T a k i e śnia­da­nie? – Pierw­sza por­cja mię­snej brei, któ­rą wło­ży­łam do ust, roz­bry­zgu­je się wraz z par­sk­nię­ciem.

Aga­ta su­ge­styw­nym ge­stem prze­cie­ra twarz rę­ka­wem szla­fro­ka.

– Mó­wi­łam ci. Za­czy­nam nowe ży­cie. Od dzi­siaj.

– Ja też za­czy­nam nowe ży­cie… – na­tych­miast spo­waż­nia­łam. Te­raz jej wresz­cie po­wiem.

– No to mu­sisz przy­cho­dzić do mnie co­dzien­nie o dzie­wią­tej rano – prze­ry­wa pod­eks­cy­to­wa­na swo­im pla­nem. – Pod­sta­wą jest cie­płe śnia­da­nie, tak za­le­cił chiń­ski le­karz. A na obiad…

– Zli­tuj się! Dla nor­mal­nych lu­dzi cie­płe zna­czy ka­sza na mle­ku, ja­jecz­ni­ca… – ode­rwa­na od swo­je­go kło­po­tu, sta­ram się wy­mie­nić praw­dzi­wie po­ran­ne po­tra­wy.

– Zwa­rio­wa­łaś? Kto by jadł ta­kie ohydz­twa? W tej die­cie nie mu­sisz re­zy­gno­wać z przy­jem­no­ści, cho­dzi tyl­ko o to, żeby było cie­płe. Może so­bie do­pie­przysz? – pro­po­nu­je, wi­dząc, że od­ce­dzam gę­stą za­war­tość mi­ski.

– Aga, to nie jest żad­na przy­jem­ność! To obrzy­dli­we – jęk­nę­łam. – Z pie­przem czy bez… Za­raz się wy­rzy­gam!

Od­bi­ło mi się mie­sza­ni­ną ma­je­ran­ku z neo­spa­smi­ną i po­czu­łam, że na­tych­miast mu­szę wstać, żeby po­od­dy­chać świe­żym po­wie­trzem.

– No do­brze… Or­ga­nizm sam wie, co dla nie­go naj­lep­sze – ustą­pi­ła, przy­su­wa­jąc do sie­bie dru­gą mi­skę fla­ków. – To leć do domu na owsian­kę, a o pierw­szej spo­tka­my się u was i zje­my ka­szę. Zrób na syp­ko, wiesz, na wo­dzie i z oli­wą… – mó­wi­ła to już do mo­ich ple­ców, bo ja szar­pa­łam się z klam­ką od drzwi ta­ra­so­wych. – Może i Jaś zje, jak mu ugo­tu­jesz ja­kiś sos, na przy­kład…

– Nie zje! – wrza­snę­łam, wy­do­staw­szy się wresz­cie na dwór. – Jaś z nami nie zje! Dzi­siaj, ju­tro, ani nig­dy! – już nie po­tra­fi­łam się opa­no­wać. – Ka­szy ani sra­szy, ani in­ne­go gów­na! – pę­kłam do­szczęt­nie.

– Wra­caj, Mar­ta! Na­tych­miast! – za­żą­da­ła Aga­ta.

Lecz nie mu­sia­łam wra­cać, moja przy­ja­ciół­ka już była przy mnie.

– Pła­czesz? – Zła­pa­ła mnie z tyłu za ra­mio­na i od­wró­ci­ła twa­rzą do sie­bie. – Co jest?

Sama jesz­cze mia­ła śla­dy łez od śmie­chu, a w gar­ści łyż­kę, któ­rą te­raz od­ru­cho­wo ob­li­za­ła. Prze­tar­łam kciu­kiem szczy­ty jej po­licz­ków, na znak, że łzy w tym przy­pad­ku nie są zbyt obiek­tyw­ne.

– Nie, nie… No, do­bra, do­bra… pła­czę – roz­sz­lo­cha­łam się. – Pła­czę jak cho­le­ra, bo mam po­wód… I jest mi nie­do­brze, i idę do domu!

– Czym się tak mar­twisz? – Przy­trzy­ma­ła mnie moc­niej. – Co się dzie­je, że aż je­steś zie­lo­na na twa­rzy?

– No… no… nie mam pra­cy… – wy­szep­ta­łam, bo z moim gło­sem zro­bi­ło się coś nie tak.

– Ja­sne, ja­sne… – Aga krę­ci gło­wą. – Wczo­raj też nie mia­łaś. I przed ty­go­dniem… Nie pra­co­wa­łaś, od­kąd cię znam!

– Tak, ale te­raz… Oj, daj pa­pie­ro­sa.

– Pa­pie­ro­sa??? A od kie­dy to…?

– Od dzi­siaj… – chlip­nę­łam. – Wła­śnie od dzi­siaj.

– Ja­sne – przy­zna­ła. – Wczo­raj nic ta­kie­go nie wpa­dło­by ci do łba – za­ga­du­jąc, ła­god­nie po­py­cha mnie do po­ko­ju, w stro­nę okrą­głe­go sto­łu i tych ohyd­nych za­fla­cza­łych mi­sek.

Sie­dzi­my na­prze­ciw­ko sie­bie i mil­czy­my. Na sto­le stoi pu­sty dzba­nek po her­ba­cie i peł­na po­piel­nicz­ka – śla­dy cza­su, któ­ry prze­ga­da­ły­śmy. Przy­glą­dam się set­kom cien­kich kre­se­czek, z któ­rych skła­da się gra­fi­ka wi­szą­ca nad gło­wą Aga­ty, i pró­bu­ję zro­zu­mieć ich za­wi­łość, jak­by tam wła­śnie tkwi­ło roz­wią­za­nie mo­ich ży­cio­wych pro­ble­mów. Ona pa­trzy gdzieś w sło­necz­ną nie­skoń­czo­ność, po­przez pro­sto­kąt okna wy­cho­dzą­ce­go na ogród.

– Mar­ta, czy…

– Aga, boję się… – za­czę­ły­śmy jed­no­cze­śnie. Za­miast zwy­kłe­go gło­su, wy­da­łam z sie­bie ża­ło­sne kwi­le­nie. – Boże, co ja te­raz… Ko­cham go… Co ja…

– Słu­chaj… – Aga po­wo­li od­wró­ci­ła się do mnie. – Nie wiem, co po­wie­dzieć, mój świat też się wy­wa­lił – wes­tchnę­ła. – By­li­ście do­wo­dem, że ży­cie dwoj­ga lu­dzi może być sen­sow­ne, że ist­nie­ją trwa­łe war­to­ści i nie­pod­wa­żal­ne za­sa­dy. A te­raz… – cmok­nę­ła, gwał­tow­nie po­trzą­snąw­szy gło­wą, aż ręcz­nik zsu­nął się z jej mo­krych wło­sów na pod­ło­gę. – Ale wiesz co? – do­tknę­ła mo­jej dło­ni i ści­snę­ła ją z otu­chą. – My­ślę, że Ja­siek się po­gu­bił. Zo­ba­czysz, bę­dzie do­brze, nic nie jest prze­są­dzo­ne. Roz­ma­wiaj­cie. Prze­cież to do nie­go nie­po­dob­ne!

– Tak? Za to po­dob­ne do tek­stów, ja­kich peł­no w ko­bie­cych pi­smach – za­kpi­łam łza­wo. – Zda­je się, że nie je­stem je­dy­na na świe­cie, ale… wca­le mi nie jest z tym lżej. Dro­ga re­dak­cjo… – siąk­nę­łam no­sem – przez wie­le lat by­li­śmy ko­cha­ją­cym się mał­żeń­stwem. Jed­nak… – za­chi­cho­ta­łam ner­wo­wo, wy­dmu­chu­jąc nos. – Zo­bacz, co za po­jem­ne sło­wo: ozna­cza zdra­dę, kłam­stwa, rzut ostat­nie­go hor­mo­nu na mózg sta­rze­ją­ce­go się fa­ce­ta. Nie my­śla­łam, że nam się to przy­da­rzy. Na pew­no nie nam, a jed­nak…

– Za­wsze po­tra­fi­li­ście roz­ma­wiać – prze­rwa­ła mi Aga­ta. – W tym jest wa­sza siła.

– Siła, co się zmy­ła… – pi­snę­łam, jesz­cze bar­dziej roz­ża­lo­na. – Aga, on te­raz mil­czy. Pro­si­łam, chcia­łam zro­zu­mieć. Po­wie­dział… tyl­ko… – Roz­pła­ka­łam się na głos, bez­rad­nie, a Aga­ta przy­gar­nę­ła mnie do sie­bie. – Po­wie­dział…

– Ciii, ciii… – le­ciut­ko ko­ły­sa­ła ni­czym dziec­ko. – Noo już…

– Że… się za­ko­chał, ro­zu­miesz? A co ze mną nie tak? O mat­ko, co ja ta­kie­go… Czu­ję się jak gów­no. Czu­ję…

– Dość! Prze­stań! – Aga­ta zro­bi­ła tak gwał­tow­ny ruch dło­nią, jak­by chcia­ła ukrę­cić mi gło­wę, ale za­raz ła­god­nie za­czę­ła tłu­ma­czyć. – Trud­no, że­byś nie czu­ła się skrzyw­dzo­na. Ale, na li­tość bo­ską, nie ob­cią­żaj się! Ja­sne, w związ­ku dwoj­ga lu­dzi nig­dy nie ma jed­no­stron­nej winy, lecz te­raz mu­sisz chro­nić sie­bie. – Zno­wu mnie przy­gar­nę­ła. – No, nie rycz, Mar­ta, po­czu­cie krzyw­dy jest w tej sy­tu­acji nor­mal­ne, ale obar­cza­nie się winą nie przy­nie­sie ci nic do­bre­go! Zresz­tą, my­ślę, że ty nie­zbyt w tym wszyst­kim za­wi­ni­łaś… Idź, prze­śpij się i walcz! Nie usta­wiaj się na po­zy­cji prze­gra­nej. Wasz zwią­zek jest tego wart i są szan­se. Jaś jest mą­drym fa­ce­tem.

– Może i był… – mó­wię, ocie­ra­jąc twarz pod­szew­ką Zo­ś­czy­nej kurt­ki. – Wi­dać, nie wszyst­ko tam… – wy­mow­nie spoj­rza­łam w nie­bio­sa – roz­da­ją do­ży­wot­nio.

Wy­da­ło mi się, że po­wie­dzia­łam coś bar­dzo za­baw­ne­go, ale Aga­ta wca­le się nie za­śmia­ła. Pa­trzy na mnie za­tro­ska­nym wzro­kiem.

– Jesz­cze tu przyj­dę – za­po­wia­da Cy­gan­ka, sto­jąc już w drzwiach. – A ty, ko­cha­na, po­myśl.

Na­gle w po­ko­ju zro­bi­ło się ja­koś po­god­nie i ja­sno. Czu­ję przy­jem­ne od­prę­że­nie. No i cze­go tak się ba­łam? Jest pięk­nie! Zda­rzy­ło się coś nie­zwy­kłe­go! W koń­cu nie każ­de­go dnia po­ja­wia się w ży­ciu ktoś, kto cię za­pew­ni o zbli­ża­ją­cym się szczę­ściu i gwa­ran­to­wa­nej mi­ło­ści. Bez wzglę­du więc na to, ile było w tym spry­tu, do­mo­ro­słej psy­cho­lo­gii, a nie­chby i zwy­kłe­go na­cią­gac­twa – sku­tek jest nie­wia­ry­god­ny! Prze­peł­nia mnie ra­dość, ener­gia. Zdu­mie­wa­ją­ce, że w cią­gu kwa­dran­sa otrzy­ma­łam od przy­pad­ko­wej oso­by i w tak pa­skud­ny dzień wszyst­ko, cze­go mi bra­ko­wa­ło! Lu­dzie! Czyż to nie jest war­te paru zło­tych?

Wsta­ję z krze­sła i za­rzu­cam na sie­bie płaszcz. Przy ban­ko­ma­cie spraw­dzam stan kon­ta. Dwie­ście kil­ka­na­ście zło­tych, a nie ma na­wet po­ło­wy mie­sią­ca… „Co tam, więk­szość ra­chun­ków już za­pła­co­na!”, po­cie­szam się i szyb­ko wy­stu­ku­ję kod oraz kwo­tę swo­jej de­cy­zji: sto zło­tych. To mój świa­do­my wy­bór! Chcę się po­dzie­lić i mam do tego pra­wo. A je­śli ona dzi­siaj nic nie za­ro­bi? Prze­cież wró­że­nie to też pra­ca, nie gor­sza od in­nych… Czu­ję się lek­ka jak piór­ko w prze­stwo­rzach! I do­bra, i mą­dra. Wra­cam do biu­ra, nio­sąc w kie­sze­ni stó­wę, a w du­szy wzru­sza­ją­cy ob­ra­zek: Gro­mad­ka cy­gań­skich dzie­cia­ków wcze­pio­nych w Ka­si­ną spód­ni­cę, z któ­rej ona wy­cią­ga i roz­da­je świe­żut­kie droż­dżów­ki z ja­go­da­mi. Dzię­ki mnie dziś nie mu­sia­ła ich ukraść! Cie­ka­we, dla­cze­go wła­śnie ja­go­dzian­ki wy­da­ły mi się tak opty­mi­stycz­nym an­ti­do­tum na głód i krzyw­dę cy­gań­skie­go dziec­ka? I to w mie­sią­cu, w któ­rym na ja­go­do­wych krzacz­kach jesz­cze nie doj­rza­ły gra­na­to­we owo­ce.

Kie­dy więc Cy­gan­ka po­now­nie za­glą­da do po­ko­ju, uśmie­cham się pro­mien­nie.

– Wejdź, mam coś dla cie­bie.

Od­wza­jem­nia mój uśmiech i już od drzwi roz­kła­da wa­chlarz z kart jed­nym ru­chem ręki. Spry­ciu­la!

– Wy­cią­gnij… – za­chę­ca. – Wy­cią­gnij, nooo…

Nie wy­cią­gam.

– Kur­czę, jak ty to ro­bisz? – mó­wię jak do sta­rej zna­jo­mej. – Po­ka­żesz mi?

Ka­sia zno­wu zwa­la się na fo­tel, tym ra­zem już bez za­pro­sze­nia.

– Naj­pierw wy­cią­gnij kar­tę.

– To dla cie­bie – mó­wię, kła­dąc bank­not, któ­ry moja Cy­gan­ka wol­ną ręką zręcz­nie ze­śli­zgu­je z bla­tu i cho­wa gdzieś po­mię­dzy fał­dy kiec­ki. – Ale nie chcę, że­byś mi wró­ży­ła.

– To po co mi da­jesz pie­nią­dze? – Te­raz ona spo­glą­da na mnie nie­uf­nie.

– Bo nie ża­łu­ję, jak są­dzi­łaś, i zwy­czaj­nie chcę się z tobą po­dzie­lić.

– Tak, to ja, ko­cha­na, nie we­zmę.

Błąd! Wi­dzę, że za­czy­na gme­rać w spód­ni­cy. „Czy rze­czy­wi­ście chce mi je od­dać?”, za­sta­na­wiam się.

– Bo już za­słu­ży­łaś na za­pła­tę – do­da­ję szyb­ko. – Już to za­ro­bi­łaś. Nie po­wiem ci dla­cze­go, ale na­praw­dę za­ro­bi­łaś.

Wte­dy ona bły­ska­wicz­nie prze­chy­la się przez biur­ko i wy­szar­pu­je kró­ciut­ki włos z mo­jej skro­ni.

– Ja wło­sów nie wy­ry­wam – tłu­ma­czy, wi­dząc, że mnie wy­stra­szy­ła – ale dla cie­bie, ko­cha­na, to zro­bi­łam, bo ty je­steś miłą i do­brą ko­bie­tą – po czym od­dzie­ra ro­żek pro­jek­tu roz­ło­żo­ne­go na biur­ku, tak szyb­ko, że nie zdą­ży­łam na­wet za­pro­te­sto­wać.

Czy ja śnię? Ga­pię się onie­mia­ła, kie­dy ona w ten ka­wa­łe­czek pa­pie­ru za­wi­ja mój włos.

– Za­bierz to do domu. – Wrę­cza mi za­wi­niąt­ko. – Do­syp soli, na­krusz chle­ba i zno­wu za­wiń. A na dzie­wią­ty dzień spal. – Od­li­cza coś na pal­cach. – To bę­dzie w na­stęp­ny pią­tek, wte­dy spal.

Nie po­tra­fię ukryć roz­ba­wie­nia. Szko­da, że Ha­nu­sia tego nie sły­szy. By­ła­by za­chwy­co­na. Że też aku­rat mu­sia­ła wziąć dzień wol­ne­go! Przy­po­mnia­łam so­bie jej prze­pis na po­zby­cie się ku­rza­jek: za­wią­zać czer­wo­ną nit­kę, na­si­kać na pa­lec, a po­tem mó­wiąc: „z wia­trem przy­szło, z wia­trem po­szło” – ze­rwać nit­kę i rzu­cić za sie­bie, ko­niecz­nie przez lewe ra­mię.

– A śmiej się, śmiej, na zdro­wie, ale le­piej to spal, ko­cha­na – mówi, zgar­nia­jąc kar­ty i po­stu­ku­jąc nimi o kra­wędź biur­ka. – Bo mi­łość two­ja ma się speł­nić w dzie­więć mie­się­cy. Aku­rat na zrów­na­nie dnia z nocą.

„Aha, ga­daj so­bie, ga­daj!”, mó­wię w my­ślach. Choć… teo­re­tycz­nie, wszyst­ko jest moż­li­we. Sko­ro jed­ne­go, je­dy­ne­go wie­czo­ru – pstryk! – i roz­pie­prza się całe ży­cie, to ile może się wy­da­rzyć przez dzie­więć mie­się­cy, na któ­re skła­da się pra­wie trzy­sta wie­czo­rów? Przez resz­tę lata, całą je­sień i zimę? Z dnia na dzień moż­na stać się ban­kru­tem, ka­le­ką, tru­pem lub mor­der­cą. Moż­na zgu­bić zło­tą doxę po pra­dziad­ku albo wy­grać mi­lion w tot­ka. A na­wet zna­leźć stu­ka­ra­to­wy bry­lant, któ­ry ktoś ku­pił na azja­tyc­kiej au­kcji, a zgu­bił na mo­jej uli­cy. Tyl­ko, nie wie­dzieć cze­mu, praw­do­po­do­bień­stwo zo­sta­nia tru­pem jest o wie­le więk­sze niż do­zgon­ne spa­nie na bry­lan­cie – wy­star­czy krak­sa, za­wał czy grom z ja­sne­go nie­ba. Je­śli zaś mowa o tra­fie­niu mi­ło­ści przez doj­rza­łą ko­bie­tę, to – z per­spek­ty­wy mo­ich trzech sa­mot­nych lat – ra­chu­nek praw­do­po­do­bień­stwa wy­da­je mi się pro­duk­tem prze­re­kla­mo­wa­nym i bez­war­to­ścio­wym.

Wy­bie­głam od Aga­ty jak na skrzy­dłach. Komu mia­ła­bym bar­dziej za­ufać? Aga jest mą­dra i wy­cho­dzi­ła ze znacz­nie gor­szych opre­sji niż moje po­rzu­ce­nie. Do­da­ła mi tyle otu­chy, że ka­wa­łek po­wrot­nej dro­gi mię­dzy na­szy­mi do­ma­mi mo­gła­bym na­zwać ale­ją Prze­lot­nej Wia­ry i Na­dziei. „Oczy­wi­ście, spró­bu­ję po­roz­ma­wiać z Ja­siem, jesz­cze raz spró­bu­ję, zmu­szę go, prze­ko­nam, za­wsze po­tra­fi­li­śmy się do­ga­dać, za­raz wszyst­ko so­bie wy­ja­śni­my. O, tak, bę­dzie do­brze!”.

Lecz już za furt­ką cze­kał mnie gro­bo­wiec, mrocz­na bez­na­dzie­ja. A je­śli wia­ra, to w cud je­dy­nie – naj­le­piej w trzę­sie­nie zie­mi albo przej­ście trą­by po­wietrz­nej, któ­ra zmio­tła­by wszyst­ko, oprócz na­sze­go skraw­ka zie­mi, na­sze­go nie­ba, na­szej ro­dzi­ny. No bo w co wie­rzyć, kie­dy two­je sło­wa nie do­cie­ra­ją do naj­bliż­sze­go ci czło­wie­ka, tra­fia­ją ni­czym w mur, bo on, ni stąd, ni zo­wąd, prze­stał być naj­bliż­szy? Już nie ro­zu­mie mo­ich słów. A od­po­wie­dzial­ność, ro­dzi­na, za­ufa­nie? Nie war­to było się do nich od­wo­ły­wać, nie wspo­mnę na­wet o mi­ło­ści. Na tym na­szym skraw­ku zie­mi nie­zna­ne było już ta­kie sło­wo.

Nie wy­krze­sa­łam z sie­bie zło­ści, nie ci­snę­łam krze­słem ani na­wet głu­pim ta­le­rzem, nie wal­nę­łam pię­ścią w stół! Kie­dy psu­je się te­le­wi­zor, cza­sem trze­ba mu do­brze przy­ło­żyć i po­ma­ga – nie sły­sza­łam, by na­pra­wił go roz­sąd­ny mo­no­log. Tym bar­dziej nie po­mógł, gdy w grzesz­nym cie­le Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża po­psu­ły się sy­nap­sy i prze­łą­czy­ły na ułom­ne prze­wo­dze­nie se­lek­tyw­ne – nie mo­głam zro­bić nic. Mia­łam przed sobą ro­bo­ta, któ­ry dzia­łał na pół gwizd­ka, w try­bie awa­ryj­nym.

Alert! Wy­ko­nać pod­sta­wo­we za­da­nia:

Po­in­for­mo­wać! – po­in­for­mo­wał.

Spa­ko­wać się! – spa­ko­wał.

Oszczę­dzać ener­gię, koń­czy się za­si­la­nie! – oszczę­dza, mil­czy.

Lecz w re­la­cjach mię­dzy naj­bliż­szy­mi so­bie ludź­mi nie tyl­ko sło­wa się li­czą. Z na­dzie­ją więc spoj­rza­łam mu w oczy. I co tam zo­ba­czy­łam? Bez­gra­nicz­ną pust­kę! „Nie zna­łam męż­czy­zny, któ­re­go ko­cha­łam, męż­czy­zny, z któ­rym prze­ży­łam pół ży­cia?”. Jego wzrok był za­snu­ty mgieł­ką sub­stan­cji, jaką wy­twa­rza ja­kaś cho­ler­na przy­sad­ka czy szy­szyn­ka, za­kłó­ca­jąc za­pew­ne pra­cę mó­zgu i ogra­ni­cza­jąc za­sób słów do: „wiem”, „przy­kro mi”, „już po­sta­no­wi­łem”, „od­cho­dzę”… Ko­niec.

Wie­czo­rem by­łam już po­rzu­co­ną żoną.

– Te­raz mogę wziąć od cie­bie pie­nią­dze – po­wie­dzia­ła we­so­ło Cy­gan­ka. – A ty, ko­cha­na, rób swo­je i cze­kaj. – Wsta­jąc, we­pchnę­ła kar­ty za roz­pię­cie bluz­ki, gdzieś po­mię­dzy wiel­kie cyc­ki. – Zo­ba­czysz, dzie­więć mie­się­cy szyb­ko zle­ci.

Przy drzwiach, z ręką na klam­ce, od­wró­ci­ła się jesz­cze i rzu­ci­ła:

– Aaaa… ty my­ślisz, że ja mam dzie­ci…

Uśmiech­nę­łam się cie­pło i po­ki­wa­łam gło­wą.

– Mia­łam, kie­dyś. Dwa­dzie­ścia lat temu. Nie dało się ura­to­wać. Czwo­ro ich mia­łam, ko­cha­na… Wszyst­kie za­tru­ły się cza­dem.

Po­ję­łam pięk­no i smu­tek jej oczu. Oczu, któ­re kie­dyś z mi­ło­ścią strze­gły swo­ich dzie­ci, a póź­niej pła­ka­ły po ich stra­cie.

Szybkie łącze

Tego wie­czo­ru roz­sia­dły­śmy się na ka­na­pie, żeby obej­rzeć wia­do­mo­ści. Pa­trzę na swo­je cór­ki i my­ślę o Cy­gan­ce. O tym, co mi po­wie­dzia­ła na ko­niec. Boże, co ona mu­sia­ła wte­dy prze­ży­wać? Le­piej nie my­śleć… Kie­dy się cze­goś boję, wolę o tym nie my­śleć, tyle że nie za­wsze to się uda­je. Zresz­tą boję się też nie­my­śle­nia. Boję się mnó­stwa rze­czy, rów­nież ga­da­nia o tym, cze­go się boję. Oczy­wi­ście, za nic się do tego nie przy­znam.

Dziew­czyn­ki pod­bie­ra­ją so­bie ka­nap­ki, wal­cząc o te z wę­dzo­nym bocz­kiem i do­mo­wym ki­szo­nia­kiem. Uda­ję, że nie wi­dzę, bo prze­cież na co dzień świ­ru­ją z li­cze­niem ka­lo­rii i żad­na nie się­gnę­ła­by do lo­dów­ki po tłu­sty bo­czek. Jesz­cze by mi się obe­rwa­ło, że ku­pu­ję taki syf! Ale ta­lerz go­to­wych ko­lo­ro­wych ka­na­pe­czek to zu­peł­nie co in­ne­go. Sama je za­nio­słam przed te­le­wi­zor, cho­ciaż, od­kąd pa­mię­tam, nie zga­dzam się na żar­cie przed te­le­wi­zo­rem. Po to jest stół w ja­dal­ni, czyż nie? Ma­ry­sia na­wet się tro­chę ob­ru­szy­ła, ale po­wie­dzia­łam, że na sto­le aku­rat nie ma miej­sca, bo roz­ło­ży­łam się z pra­cą. A praw­da jest taka, że nie­ba bym im – moim kwia­tusz­kom, kru­szy­nom, skar­biąt­kom – przy­chy­li­ła za to, że są żywe i że mogę je so­bie ko­chać i roz­pa­sku­dzać. Pew­nie mi to przej­dzie, jak za­po­mnę o Cy­gan­ce albo jak któ­ra mnie wku­rzy. Ale na ra­zie je­stem wzru­szo­na, czy­li wol­no mi ła­mać za­sa­dy. W koń­cu te­raz ja tu rzą­dzę!

Niech więc so­bie wci­na­ją roz­wa­lo­ne przed te­le­wi­zo­rem, ga­piąc się na wie­czor­ne wia­do­mo­ści, któ­re mnie dzi­siaj gu­zik ob­cho­dzą. Wiel­ka po­wódź na Pół­wy­spie In­do­chiń­skim? To i tak ty­sią­ce mil stąd. Ciu­ciu­bab­ka po­li­ty­ków? A nie­chby na­wet so­bie, dur­nie, po­ob­gry­za­li uszy! Czym­że jest wal­ka o apa­na­że w ob­li­czu ży­cia i śmier­ci? Albo ta­kie znik­nię­cie dzie­wią­tej pla­ne­ty z Ukła­du Sło­necz­ne­go – trud­no, osiem ich czy dzie­więć – co za róż­ni­ca. Za­miast w te­le­wi­zor, zer­kam na dziew­czyn­ki. One prze­żu­wa­ją bo­czek, a mnie roz­sa­dza szczę­ście, że tak samo jak dwa­dzie­ścia lat temu, kie­dy Plu­ton nor­mal­nie za­su­wał wo­kół Słoń­ca, mam je tuż przy so­bie. Szczę­śli­wa, że kie­dyś nie spa­łam po no­cach przez ich ospy i świn­ki, szczę­śli­wa na wspo­mnie­nie pierw­szych kul­fo­nia­stych lau­rek, któ­re do­sta­wa­łam od nich na imie­ni­ny, i wszyst­kich szkol­nych cen­zu­rek – i tych z czer­wo­nym pa­skiem, i z nie­od­po­wied­nim z za­cho­wa­nia za opusz­czo­ne go­dzi­ny. Szczę­śli­wa, że mo­głam je wspie­rać w cza­sie za­wie­dzio­nych mi­ło­stek, tu­lić i ocie­rać bu­zie mo­kre od łez. A na­wet na wspo­mnie­nie wła­snych łez upo­ko­rze­nia i wsty­du, kie­dy na­uczy­ciel­ka groź­nie wska­zy­wa­ła mnie pal­cem, mó­wiąc: „Pani cór­ka też bra­ła udział! Rada pe­da­go­gicz­na roz­wa­ża usu­nię­cie jej ze szko­ły…”.

Je­stem szczę­śli­wa, że te­raz są ta­kie mą­dre i ta­kie do­ro­słe, i że tyle już mamy za sobą.

– Spójrz, spójrz! To moż­li­we? – Zo­sia trą­ca mnie łok­ciem. – O rany! Mó­wi­li, że ona ma sto lat!

Spo­glą­dam na ekran, gdzie stu­let­nia sta­rusz­ka dziar­sko po­py­la z siat­ką na za­ku­py. Po­marsz­czo­na jak przej­rza­ła mo­rel­ka, wło­sy rza­dziuch­ne ni­czym ba­bie lato. Ale jaka for­ma!

– Kur­czę! Na­wet we trzy tyle nie mamy – Zoś­ka nie może się na­dzi­wić. – Wie­cie co? Za­raz, za­raz… – li­czy coś pod no­sem – ra­zem mamy dzie­więć­dzie­siąt lat!

– Nie­źle! Śred­nia wy­no­si trzy­dzie­ści! – śmie­ję się.

– No wiesz? Nie świ­ruj, nie pod­cze­piaj się pod nie swo­je – za­pro­te­sto­wa­ła Ma­ry­sia. – Nie ma żad­nej śred­niej, ktoś tu musi być mat­ką!

– No i jest – pod­no­szę do góry dwa pal­ce, jak grzecz­nie zgła­sza­ją­ca się do od­po­wie­dzi uczen­ni­ca. – Mat­ka to ja!

– Nie wy­star­czy ci, że nie mamy ojca? – Ma­ryś­ka ole­wa moją de­kla­ra­cję. Wali za­czep­nie, nie do­strze­ga żar­tu.

„O, pro­szę! Ja­kie róż­ne ob­li­cza ma to moje mat­czy­ne szczę­ście na co dzień”, uśmie­cham się w du­szy. „Po pro­stu ka­lej­do­skop barw!”.

– No! – po­twier­dza Zo­sia. – Przez to mamy za­bu­rzo­ne re­la­cje z płcią od­mien­ną.

– I nig­dy nie zwią­że­my się z żad­nym fa­ce­tem, bo w pod­świa­do­mo­ści mamy za­pi­sa­ne, że szko­da cza­su dla ko­goś, kto i tak nas kie­dyś zo­sta­wi!

Oho, oho! Jed­na za­czy­na, dru­ga koń­czy! Ro­bię się czuj­na. Do­brze to znam. Za­zwy­czaj trud­ny te­mat po­ja­wia się z za­sko­cze­nia. Za­wsze dziel­nie bio­rę to na sie­bie, bo gdzie moje nie­szczę­sne dzie­ci­ny mają od­re­ago­wać roz­cza­ro­wa­nia? Trud­no, ob­ry­wa mi się wte­dy i za ojca, i za mat­kę, za sam­cze geny nie­wier­no­ści, za przy­pa­dek, któ­ry rzą­dzi świa­tem, i za te­sto­ste­ron, któ­ry anu­lu­je przy­pa­dek – siła złe­go na jed­ne­go! Sło­wem, coś tu mi źle pach­nie.

– To się na­zy­wa prze­nie­sie­nie – mówi Ma­ry­sia, któ­ra ostat­nio czy­ta książ­ki psy­cho­lo­gicz­ne i po­rad­ni­ki o dam­sko-mę­skiej te­ma­ty­ce. – Na przy­kład mój pod­świa­do­my za­pis brzmi: sta­ty­stycz­ny fa­cet jest świ­nią! Dla­te­go, je­śli cho­dzi o Mar­ci­na, to ja z nim tyl­ko…

– Za­raz, za­raz… – wtrą­cam się, bo wi­dzę, że za­czy­na być po­waż­nie i tro­chę nie­bez­piecz­nie. Ma­mu­si­ne ka­na­pecz­ki daw­no zo­sta­ły po­żar­te, a mój nie­opatrz­ny żart spro­wo­ko­wał roz­mo­wy o ży­ciu. I cho­ciaż sama mam ocho­tę na po­dob­ną wy­po­wiedź o męż­czy­znach, to nie mogę po­pie­rać smar­kul w tak idio­tycz­nym fe­mi­ni­zmie! W do­dat­ku lu­bię Mar­ci­na. Mó­wię więc po­waż­nie: – Po co ro­bić sche­mat z na­sze­go zda­rze­nia? Nie ma kal­ki na ży­cie! A rze­czy­wi­stość…

– Rze­czy­wi­stość? – Ma­ry­sia zer­ka na sio­strę. – Rze­czy­wi­stość jest taka, że ty też nam nie uła­twiasz!

– No wła­śnie, jesz­cze nam do­wa­lasz swo­ją po­sta­wą! – na­krę­co­na Zo­sia pod­no­si głos. – Co zro­bi­łaś, żeby nam po­ka­zać, że ko­bie­ta po­tra­fi so­bie ra­dzić z ży­ciem?

„O, tego to już za wie­le! Ja so­bie nie ra­dzę? Ja?”, czu­ję się osa­czo­na i robi mi się przy­kro. „Od­wa­li­ło im, czy co? Spo­kój, tyl­ko spo­kój… Nie dam się spro­wo­ko­wać”.

– Te­raz prze­gię­łaś, Zoś­ka – mó­wię spo­koj­nie, lecz chy­ba z za­ci­śnię­tą szczę­ką. – Mało zro­bi­łam? Pra­cu­ję i ra­dzę so­bie z do­mem, z ra­chun­ka­mi. Ro­bię wszyst­ko, że­by­ście mia­ły we mnie opar­cie i po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, że­by­ście…

– Czy­li po­ka­zu­jesz, jak w trud­nych oko­licz­no­ściach ko­bie­ta za­mie­nia się w twar­dzie­la! Cho­ciaż tak na­praw­dę to wszyst­kie­go się bo­isz – Zo­sia prze­sta­je pa­no­wać nad sobą i wrzesz­czy. – Mamo, ty prze­sta­jesz być ko­bie­tą! Uda­jesz ja­kiś trak­tor na gą­sie­ni­cach!

– Może chcę, że­by­ście zo­ba­czy­ły, że odej­ście męż­czy­zny to nie jest ża­den ko­niec świa­ta? – nadal mó­wię ła­god­nie, ale je­stem co­raz bar­dziej roz­ża­lo­na. – Tu­taj wciąż jest ro­dzi­na, mi­łość, cie­pło… Czy to nie ko­bie­cość wła­śnie? – Zbie­ra mi się na płacz, więc szyb­ko za­pa­lam pa­pie­ro­sa. – Nie ra­czy­łaś tego za­uwa­żyć?

– Nie de­ner­wuj się, kró­lew­no – Ma­ry­sia włą­cza awa­ryj­ny pro­gram ła­go­dze­nia. – Prze­cież my to wie­my, je­steś naj­wspa­nial­sza, mamo! Ale dla­cze­go, na przy­kład, nig­dy nie pła­czesz? Na­wet te­raz? – pyta po­waż­nie i na wszel­ki wy­pa­dek moc­no ota­cza mnie ra­mio­na­mi.

– Ko­bie­cość nie po­le­ga tyl­ko na tym, żeby być mat­ką – na­wi­ja tym­cza­sem Zoś­ka. – Praw­dzi­wa ko­bie­cość bu­dzi się w obec­no­ści męż­czy­zny. I wiek nie ma tu­taj żad­ne­go zna­cze­nia, zresz­tą nie je­steś wca­le taka sta­ra. – Wsta­je, mówi co­raz szyb­ciej i od cza­su do cza­su spo­glą­da po­nad moją gło­wą na sio­strę.

„O co im, cho­le­ra, cho­dzi? Chcą mnie wy­swa­tać, czy co? Och, gdy­bym wie­dzia­ła, do cze­go to zmie­rza!”, moje my­śli ga­lo­pu­ją.

– A ty wca­le nie zwra­casz uwa­gi na fa­ce­tów – kon­ty­nu­uje Zo­sia – jak­byś była ja­kaś bez­pł­cio­wa! I w ogó­le, za­cho­wu­jesz się jak wier­na żona, cho­ciaż już daw­no nie je­steś ni­czy­ją żoną! Ni­czy­ją! Zro­zum to wresz­cie! – wy­ter­ko­ta­ła na jed­nym od­de­chu i zno­wu zwa­li­ła się na ka­na­pę.

„Ups! Nie po­wiem, za­bo­la­ło!”, zbie­ram my­śli, nie wiem, co od­po­wie­dzieć, a moje upra­wo­moc­nio­ne łzy na­gle swo­bod­nie try­snę­ły i ła­sko­czą w po­licz­ki. Czu­ję się jak mała dziew­czyn­ka, któ­ra coś prze­skro­ba­ła, a nie bar­dzo wie co. Bo ro­dzi­ce czę­sto nie kar­cą za prze­wi­nie­nia, tyl­ko za to, że cze­goś nie zro­zu­mie­my.

– To mam się uga­niać za fa­ce­ta­mi, tak? – Siąk­nę­łam no­sem. – Na­wet je­śli nie chcę? Je­śli mi to nie­po­trzeb­ne? – Nie za­mie­rza­łam być zło­śli­wa, jed­nak z po­trze­by za­tu­szo­wa­nia swo­jej łza­wej sła­bo­ści do­da­ję: – Oto moja klę­ska wy­cho­waw­cza! Oraz efekt szko­dli­we­go wpły­wu po­spo­li­tej pra­sy dla głą­bów, po­rad­ni­ków dla idio­tek i in­nych ob­raz­ko­wych gó­wien!

Ha­nu­sia by­ła­by za­chwy­co­na, gdy­by to sły­sza­ła! Aga­ta par­sk­nę­ła­by śmie­chem. A ja? Gdy­bym mo­gła, to po­łknę­ła­bym te sło­wa z po­wro­tem, na­wet bez po­pi­ja­nia wodą. Jest mi wstyd.

– Mamo… – Ma­ry­sia wy­pusz­cza mnie z ob­jęć i sia­da obok. Znów pró­bu­je ra­to­wać sy­tu­ację. – Zoś­ka tro­chę prze­gię­ła – mówi ła­god­nie i po­da­je mi chu­s­tecz­kę. – Ja­sne, że cza­sem trze­ba po­wal­czyć…

– Bez prze­sa­dy, nie ży­je­my na pie­przo­nej woj­nie! – war­czy Zo­sia.

– Ko­bie­ta po­trze­bu­je opie­ki i cie­pła. Jest stwo­rzo­na do mi­ło­ści… Ale ty, mamo, chy­ba już o tym nie my­ślisz – Ma­ry­sia pod­su­wa mi otwar­tą ga­ze­tę, z ga­tun­ku wzmian­ko­wa­nej przed chwi­lą głu­paw­ki. – Nie je­steś sobą… Prze­stań już uda­wać twar­dziel­kę, co? No, po­patrz… – nie­zdar­nie gła­ska moją dłoń.

„Bin­go! Stwo­rzo­na do mi­ło­ści! Je­śli się w nią wie­rzy. Je­śli się wie­rzy w sie­bie i w swo­ją ko­bie­cą atrak­cyj­ność. Je­śli nikt ci tej wia­ry nie schrza­nił”, my­ślę, pa­trząc na prze­sło­dzo­ną fo­to­gra­fię, i wy­cie­ram twarz rę­ka­wem swe­tra, bo chu­s­tecz­ka wy­da­je mi się zbyt osten­ta­cyj­na. Li­ter i tak nie wi­dzę, wszyst­ko się za­ma­za­ło. Wle­piam oczy w tę fot­kę, żeby zy­skać na cza­sie, a tam… ja­kaś wy­pin­drzo­na nie­bo­racz­ka omdle­wa w na­pa­ko­wa­nych mę­skich ra­mio­nach. Że niby ona taka sła­ba, lecz on ją na pew­no, ale to na pew­no przed wszyst­kim ochro­ni. Kłam­stwo, dość su­ge­styw­ne, wy­rzy­ga­ne z Pho­to­sho­pa. Czy na wej­ściu w do­ro­słe ży­cie mam po­wie­dzieć wła­snym cór­kom, że mi­łość, za­ufa­nie, przy­wią­za­nie to są dla mnie sło­wa-nic? Z wierz­chu zwie­trza­łe, a w środ­ku wy­żar­te, że to tyl­ko cie­niut­kie sko­rup­ki ule­pio­ne z kil­ku­na­stu li­ter? Że to wszyst­ko jest gów­no war­te? Nic ta­kie­go nie po­wiem, bo je­stem mat­ką! Bo przed nimi całe ży­cie, a mło­dzień­cza mi­łość jest taka pięk­na.

W koń­cu wzrok mi się tro­chę wy­ostrza, chy­ba ze zło­ści, wpraw­dzie nie za bar­dzo, ale na tyle, by od­czy­tać wstęp­ny aka­pit, zwa­ny spo­lsz­czo­nym li­dem, wy­tłusz­czo­ny bol­dem: Sta­ty­sty­ki mó­wią, że naj­bar­dziej uwiel­bia­ne przez męż­czyzn ko­bie­ty nie na­le­żą do za­rad­nych i prze­bo­jo­wych! Chcesz go zwa­bić? Chcesz go przy so­bie za­trzy­mać? Po­każ mu, jaka je­steś sła­ba i kru­cha, i że so­bie nie ra­dzisz. Że wciąż po­trze­bu­jesz jego opie­ki, że ży­cie cię prze­ra­sta. – Boże! Czy za­glą­dasz mi przez ra­mię? Czy­tasz ze mną? – Po­łóż się, gdy je­steś zmę­czo­na i po­proś, żeby on otu­lił cię ko­cy­kiem. Szlo­chaj w jego ra­mio­nach, kie­dy jest ci smut­no. Za­po­mnij o swo­im dru­gim fa­kul­te­cie, nie mu­sisz być naj­mą­drzej­sza! – I co? Nie za­grzmisz? Choć­by pro for­ma? – Wzru­szaj go swo­ją nie­po­rad­no­ścią…

Oho, już chy­ba wiem, o co tu cho­dzi.

Przy­po­mi­nam so­bie, jak któ­re­goś dnia wy­pra­wi­ły­śmy się do su­per­mar­ke­tu. Pcham wó­zek pe­łen za­ku­pów, któ­re za­mie­rza­my prze­ła­do­wać do ba­gaż­ni­ka. Wte­dy Ma­ry­sia za­uwa­ża ki­chę w le­wej tyl­nej opo­nie. Chce mi się pła­kać ze zło­ści. I z żalu, że co naj­mniej dwa­dzie­ścia mo­ich bli­skich ko­le­ża­nek może so­bie w ta­kiej sy­tu­acji zwy­czaj­nie za­dzwo­nić do męża.

– Ko­tecz­ku, na­tych­miast przy­jedź, zła­pa­łam gumę! Cooo? Za pięt­na­ście mi­nut? Nie ma mowy. Za pięt­na­ście mi­nut to ja mam ko­sme­tycz­kę!

Ale ja nie wiem, do kogo za­dzwo­nić. Bo niby gdzie? Do cu­dze­go ko­tecz­ka? Na do­da­tek nie mogę oka­zać bez­rad­no­ści. Wi­dzę prze­ra­że­nie na twa­rzach dziew­czyn, ukła­da­ją­ce się w py­ta­nie: „No? Co te­raz bę­dzie?”. A czy ja wiem, co bę­dzie? Sama je­stem wy­stra­szo­na, lecz sprę­żam się i mó­wię dziar­sko:

– Spo­koj­nie, moje pan­ny. Za­raz wam po­ka­żę, jak dziel­na ko­bie­ta wła­sno­ręcz­nie zmie­nia koło!

Za­ka­su­ję rę­ka­wy, wsia­dam do auta i przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, gdzie jest ten cho­ler­ny piz­dryk do otwie­ra­nia ma­ski. Prze­cież wie­dzia­łam. Po chwi­li do­zna­ję olśnie­nia, że w tym sa­mo­cho­dzie wszyst­ko jest pod wy­ściół­ką ba­gaż­ni­ka, więc – ufff! – przy­najm­niej nie mu­szę szu­kać tego… jak mu tam.

– Wsia­dłam, żeby za­cią­gnąć ha­mu­lec ręcz­ny – skła­ma­łam gład­ko i szyb­ko za­cią­gnę­łam ha­mu­lec ręcz­ny. To już dru­gie olśnie­nie! Na­gle so­bie przy­po­mnia­łam, że prze­cież Mój Naj­wspa­nial­szy Mąż pró­bo­wał na­uczyć mnie tego wszyst­kie­go, kie­dy szy­ko­wał się do od­lo­tu. Co za przy­zwo­ity gość! Lecz wte­dy nie mia­łam po­ję­cia, że za­mie­rza od­fru­nąć, więc po co mia­ła­bym się sku­piać na ta­kim bez­na­dziej­stwie? Otwie­ram ba­gaż­nik i pew­nym ru­chem pod­no­szę jego dno. Chcę zro­bić na dziew­czy­nach wra­że­nie. O! Jest za­pa­so­we. A w nim – nie­spo­dzian­ka – i le­wa­rek, i za­sob­nik z klu­cza­mi. Dziel­nie wy­tar­ga­łam koło oraz całą resz­tę, pod­sta­wiam le­wa­rek, zna­la­złam na­wet spe­cjal­ny otwór, żeby go za­ha­czyć! Krę­cę, krę­cę, a auto cu­dow­nie uno­si się, uno­si. Gdzie wer­ble i fan­fa­ry? Je­stem z sie­bie dum­na! Zer­kam na dziew­czy­ny i nie wi­dzę na ich bu­ziach na­wet cie­nia po­dzi­wu. A je­śli ma­lu­je się tam ja­kie­kol­wiek uczu­cie, to ra­czej znie­cier­pli­wie­nie. Albo coś w ro­dza­ju nie­sma­ku.

– Te­raz śru­by – mó­wię nie­zra­żo­na. – Od­krę­ci­my je na krzyż, naj­pierw gór­ną i dol­ną, póź­niej lewą i pra­wą. Albo… wręcz prze­ciw­nie – do­da­ję, wi­dząc, że żad­na ani drgnie. Pró­bu­ję nogą. Też nic. Wska­ku­ję na klucz z im­pe­tem! Cho­le­ra, nie dam rady. Tro­chę mi głu­pio, ale ad­re­na­li­na wciąż dzia­ła.

– W ta­kim ra­zie – uśmie­cham się nie­pew­nie – za­raz wam po­ka­żę, jak ko­bie­ta zmie­nia koło, tyle że przy uży­ciu fa­ce­ta! – mó­wię, kie­ru­jąc się w stro­nę Żuka, ob­sta­wio­ne­go ko­biał­ka­mi tru­ska­wek.

„Jest Żuk, musi być i fa­cet”, my­ślę i po­dzi­wiam się za tę pro­stą lo­gi­kę i ja­sny prze­błysk in­te­li­gen­cji. A có­reń­ki? Od­pro­wa­dza­ją mnie roz­anie­lo­nym wzro­kiem! Za fur­go­net­ką stoi aż dwóch fa­ce­tów i palą pa­pie­ro­sy. Pręż­nie pe­tu­ją pod ob­ca­sa­mi, gdy bez­rad­nie zwie­szam ręce i ła­mie mi się głos:

– Pa­no­wie, coś mi się sta­ło w opo­nę…

Kie­dy pro­wa­dzę ich do na­sze­go auta, na twa­rzach dziew­cząt na­resz­cie wi­dzę szcze­ry po­dziw i ak­cep­ta­cję!

– Dla­te­go mu­si­my mieć po­rząd­ne łą­cze – ock­nę­łam się w sam raz na ko­niec mo­no­lo­gu Zoś­ki. – Nasz net to ja­kieś przed­po­to­po­we gów­no.

„Aha, więc po to trze­ba było mnie na­zwać trak­to­rem, po­gnę­bić bra­kiem wdzię­ku i ko­bie­co­ści, żeby te­raz przejść do za­ła­twie­nia tak ba­nal­nej spra­wy, jak in­ter­net?”, pró­bu­ję zła­pać zgu­bio­ny wą­tek. „Strasz­ne głup­ta­sy z tych mo­ich du­żych mą­dra­li”.

– Ale ty się nie od­wa­żysz, wi­dzę po two­jej mi­nie. Wy­ka­zu­jesz zero in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go! – Zoś­ka da­lej się na­krę­ca, a ja uno­szę brwi. – I tak, wła­śnie tak! Je­steś ty­po­wą, bez­kry­tycz­ną ko­bie­tą jed­ne­go męż­czy­zny, któ­ry daw­no ma cię w du­pie. Spójrz na sie­bie! Kon­ser­wa i śre­dnio­wie­cze!

Zu­peł­nie nie wiem, na co, jej zda­niem, po­win­nam się od­wa­żyć, żeby wy­ka­zać in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Co wspól­ne­go ma śre­dnio­wie­cze z in­ter­ne­tem, a moja mina z kon­ser­wą? I co ma do tego ten, co ma mnie w du­pie, któ­ry jest jej oj­cem? Ale już nie po­zwo­lę po so­bie jeź­dzić. O nie! Je­stem no­wo­cze­sną ko­bie­tą, otwar­tą na roz­wój tech­ni­ki. Ja dam wam za­raz śre­dnio­wie­cze!

– Oczy­wi­ście! Mu­si­my mieć su­per­szyb­kie łą­cze! Też o tym my­śla­łam – kła­mię w żywe oczy i na wszel­ki wy­pa­dek ro­bię to z en­tu­zja­zmem. – Wszak in­ter­net jest współ­cze­snym oknem na świat, gwa­ran­cją nie­ogra­ni­czo­ne­go do­stę­pu do in­for­ma­cji, a przy dzi­siej­szym tem­pie ży­cia i po­stę­pie w klu­czo­wych dzie­dzi­nach in­for­ma­cja jest bez­cen­nym to­wa­rem i naj­wyż­szą war­to­ścią! – bez za­jąk­nię­cia kle­pię ja­kieś za­po­ży­czo­ne, far­ma­zoń­skie sfor­mu­ło­wa­nia. – Ju­tro wszyst­ko za­ła­twię! Nie mo­gły­ście od tego za­cząć?

Oczę­ta mo­ich có­rek ro­bią się okrą­głe jak agre­sty. Pa­trzą na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem.

– Ależ z cie­bie dy­plo­mat­ka! – pie­je Ma­ry­sia. – Okno na świat… cha, cha, cha.

– Za­wsze wie­rzy­łam w swój dar prze­ko­ny­wa­nia! – Zoś­ka ob­sy­pu­je mnie po­ca­łun­ka­mi i ma minę zwy­cięz­cy. – Wiesz, może ci po­ży­czę to­reb­kę w grosz­ki! – ła­go­dzi sło­dziut­ko.

– Oj, Zoś­ka! Nie na­zy­waj­my tego da­rem, to była wred­na ma­ni­pu­la­cja! – śmie­ję się, bo at­mos­fe­ra na­resz­cie ze­lża­ła, bo dziew­czy­ny będą mia­ły wy­ma­rzo­ny net, bo wy­obra­zi­łam sie­bie, jak wkra­czam do no­we­go ope­ra­to­ra, wy­ma­chu­jąc to­reb­ką w grosz­ki. – Nie chcę ju­tro tej to­reb­ki! – za­koń­czy­łam z god­no­ścią.

– A kto ci po­wie­dział, że ju­tro? Do­pie­ro na rand­kę, kró­lew­no!

– Czy­li nig­dy. – Ode­tchnę­łam z ulgą, zbie­ra­jąc ze sto­li­ka ta­le­rze po ka­nap­kach. – Ta to­reb­ka jest fa­jan­siar­ska! – do­da­łam z sa­tys­fak­cją. – Sor­ry, ale ktoś ci to mu­siał po­wie­dzieć.

LipiecBłagam cię, kobieto, weź tę pracę!

Dzi­siaj wpa­dłam do domu ra­do­sna jak szczy­gie­łek, lek­ka jak pu­szek z na­szej wło­skiej to­po­li. Cie­ka­we, czy ktoś to do­ce­ni? Po­tra­fię być sku­tecz­ną ko­bie­tą! A jaką świet­ną mat­ką! Na­wet nie czu­ję zmę­cze­nia po ca­łym dniu pra­cy, nie pa­mię­tam, że rano szef mnie na­zwał pa­syw­ną mier­no­tą ani że mam obo­la­łe dło­nie od ta­cha­nia za­ku­pów. Peł­na eu­fo­ria! Atak en­dor­fin! Nie mogę się do­cze­kać, kie­dy dziew­czyn­ki wró­cą z za­jęć. Nie­waż­ne, jak wie­le mnie kosz­to­wa­ło wej­ście do punk­tu ope­ra­to­ra i ga­da­nie o rze­czach, o któ­rych nie mam po­ję­cia. Nie­waż­ne, ile pa­pier­ków mu­sia­łam wy­peł­nić i za­świad­czyć wła­snym pod­pi­sem, cho­ciaż aku­rat nie mia­łam przy so­bie oku­la­rów. Dość, że dzi­siaj na­sze nowe okno na świat zo­sta­ło cu­dow­nie otwar­te!

– O, faj­nie – skwi­to­wa­ła Ma­ry­sia. – Po­ży­czysz sa­mo­chód? – rzu­ci­ła przez ra­mię, jak­by sa­mo­chód był taką so­bie nie­wiel­ką chu­s­tecz­ką do nosa, in­ter­net zaś ulot­ką roz­da­wa­ną na rogu uli­cy – i po­bie­gła umyć wło­sy.

– O, faj­nie. Póź­niej wszyst­ko za­in­sta­lu­ję – po­in­for­mo­wa­ła mnie Zoś­ka i za­wi­sła na te­le­fo­nie, żeby przez dwie go­dzi­ny oma­wiać szcze­gó­ły wy­jaz­du na ja­kiś fe­sti­wal fil­mo­wy.

Nie do­cze­ka­łam się fa­jer­wer­ków ani na­wet skrom­nej owa­cyj­ki. Wi­dać bły­ska­wicz­ne za­ła­twie­nie netu to dziś nor­mal­ka. Za­do­wo­li­łam się po­dwój­nym „o, faj­nie” i wzru­szyw­szy ra­mio­na­mi, usia­dłam nad pro­jek­tem.

Wte­dy ko­lej­ny raz po­my­śla­łam, że po­win­nam skoń­czyć z pra­cą w domu; wie­lo­krot­nie to so­bie obie­cy­wa­łam! I co? Co­raz mniej cza­su spę­dzam z dziew­czyn­ka­mi, od wiel­kie­go dzwo­nu go­tu­ję obia­dy i na­wet nie wy­cho­dzę z psem na spa­ce­ry. Że nie wspo­mnę o za­pusz­czo­nych pod­ło­gach i ogro­dzie, któ­ry z wy­mu­ska­ne­go cac­ka za­mie­nił się w zdzi­cza­ły busz i te­raz – eu­fe­micz­nie – na­zy­wa­my go ta­jem­ni­czym ogro­dem.

– Po co to zno­wu bie­rzesz do domu? Mu­sisz ty­rać od rana do nocy? – bur­czy w pra­cy Ha­nu­sia zza swo­je­go mo­ni­to­ra. – Po­sra­ło cię z tą ro­bo­tą, czy jak?

– No bo… wiesz, może wie­czo­rem coś mi wpad­nie do gło­wy – wy­ja­śniam skrom­nie i czu­ję się jak od­ra­ża­ją­ca ku­jon­ka z pod­sta­wów­ki.

– Eee… le­piej byś co po­czy­ta­ła dzie­ci­nom na do­bra­noc – do­ra­dza.

I obie chi­cho­cze­my, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak usy­piam moje dzie­ci­ny ja­ki­miś ry­mo­wan­ka­mi. Ha­nu­sia ma to do sie­bie, że na zmia­nę albo bur­czy, albo chi­cho­cze.

– A, co? My­ślisz, że się tu do­chra­piesz Osca­ra? Wik­to­ra? Fran­cisz­ka? A może awan­si­ku? – te­raz wy­raź­nie bur­czy. – Tu jest pra­ca ze­spo­ło­wa! Tu­taj jed­nost­ka jest ni­czym! – na­śla­du­je głos sze­fa. – Cho­ciaż… cze­kaj, cze­kaj… – bur­cze­nie prze­cho­dzi w chi­chot – taki, daj­my na to, dzia­ny Wik­tor to by ci się na­wet nadał.

No i chi­cho­cze­my obie. Taka już z niej mał­pia wred­no­ta! Pa­ku­je­my ma­nat­ki i wy­cho­dzi­my z biu­ra. Ha­nu­sia na pew­no sko­czy do fry­zje­ra, po­bu­szu­je po skle­pach i ju­tro przyj­dzie w no­wym ciu­chu. A ja? Oczy­wi­ście za­bie­ram ze sobą pro­jekt.

– Ech, nie ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie… – na wszel­ki wy­pa­dek fał­szy­wie wzdy­cham, bo cie­szę się, że wy­cho­dzę z pro­jek­tem.

Ha­nu­sia mówi, że nie war­to wy­pru­wać żył za czap­kę śli­wek. Ale praw­da jest taka, że kie­dy tyl­ko za­świ­ta mi w gło­wie po­mysł, to na­tych­miast chcę go roz­ry­so­wać. Na­tych­miast! Od­kry­łam pa­sję? W ta­kim ra­zie wca­le nie cho­dzi o gów­nia­ną czap­kę śli­wek, a co naj­mniej o wa­gon po­ma­rań­czy! Je­stem szczę­ścia­rą. Czy w kwie­cie wie­ku mo­gło mi się zda­rzyć coś lep­sze­go niż zdo­być pra­cę i od­kryć pa­sję jed­no­cze­śnie? Nie tak daw­no nie śmia­ła­bym na­wet o tym ma­rzyć. Dla­te­go kie­dy wie­czo­rem roz­kła­dam się z ry­sun­ka­mi, czu­ję się czę­ścio­wo uspra­wie­dli­wio­na. Dla po­rząd­ku na­rze­kam, że w tym cho­ler­nym domu nie mam wa­run­ków i oczy­wi­ście zno­wu kła­mię, prze­cież w domu jest go­to­wa pra­cow­nia, tyle że to miej­sce wciąż mi się źle ko­ja­rzy: w pra­cow­ni miesz­ka duch – wiecz­nie żywy duch Mo­je­go Naj­wspa­nial­sze­go Męża. I nic nie po­ra­dzę, że za każ­dym ra­zem, kie­dy tam wcho­dzę, wciąż wi­dzę smęt­ne tecz­ki roz­rzu­co­ne po pod­ło­dze i zbie­ra mi się na płacz. Po trzech la­tach nie­wie­le to już ma wspól­ne­go z trau­mą opusz­cze­nia, bar­dziej z od­ru­chem kun­dla Paw­ło­wa śli­nią­ce­go się na dźwięk dzwon­ka. Lecz po­ra­dzi­łam so­bie, pro­ste roz­wią­za­nia są naj­lep­sze. Kom­pu­ter wy­nio­słam stam­tąd do ja­dal­ni, a z pro­jek­ta­mi roz­kła­dam się na ku­chen­nym sto­le. Jest nimi wiecz­nie za­wa­lo­ny i wma­wiam so­bie, że tak jest okej. Nie po­tra­fi­ła­bym już żyć bez tego ba­ła­ga­nu, po­dob­nie jak kie­dyś nie wy­obra­ża­łam so­bie choć­by jed­ne­go dnia bez pu­co­wa­nia okien i pra­so­wa­nia mę­żow­skich ko­szul.

Na po­cząt­ku mo­je­go po­rzu­ce­nia ba­łam się po­ran­ków. Dłu­go nie otwie­ra­łam oczu i ma­rzy­łam, że co­fam czas. Le­żąc na nie­prze­kra­czal­nej po­ło­wie wiel­kie­go łóż­ka, za­kli­na­łam rze­czy­wi­stość: „Do­pó­ki obok mnie jest wol­ne miej­sce, to on na pew­no wró­ci! Na pew­no! Tyl­ko nie wol­no mi tam prze­ło­żyć nogi. Ani dło­ni. Ani na­wet naj­mniej­sze­go pa­lusz­ka!”.

Nie­na­wi­dzi­łam ko­lej­ne­go dnia, któ­ry się wła­śnie za­czy­nał. Dnia po­zba­wio­ne­go śnia­da­nia z Moim Naj­wspa­nial­szym Mę­żem, na­szej ulu­bio­nej ka­wu­si ze śmie­tan­ką, po­ran­nej pra­sów­ki oraz dys­ku­sji o nie­udol­no­ści ak­tu­al­ne­go rzą­du. Dnia bez tro­ski o jego suk­ces za­wo­do­wy, bez ku­po­wa­nia chał­wy i ka­ba­no­sów, któ­re on tak uwiel­bia. I ko­lej­ne­go dnia – bez pra­cy, pie­nię­dzy i po­my­słu na wła­sne ży­cie. Wsta­wa­łam tyl­ko po to, żeby za­my­dlić oczy swo­im cór­kom. Po co mają się mar­twić? Przez kwa­drans szcze­rzy­łam zęby w me­gau­śmie­chu, wty­ka­łam im ka­nap­ki i ba­to­ni­ki, po­kle­py­wa­łam po ple­cach, ży­cząc: „Mi­łe­go dnia, buzi, pa!”. I z po­wro­tem do łóż­ka, by za­mknąć oczy, nie wie­dzieć, nie czuć, nie pa­mię­tać. Naj­le­piej nie żyć. Tkwi­łam wtło­czo­na w nie­okre­ślo­ną for­mę, bez świa­do­mo­ści ist­nie­nia, nie ro­zu­mie­jąc upły­wu cza­su, nie od­róż­nia­jąc miejsc. Nie od­bie­ra­łam te­le­fo­nów i nie otwie­ra­łam drzwi. Gdy­bym po­szu­ka­ła po­mo­cy u me­dy­ków, za­pew­ne dia­gno­za brzmia­ła­by: de­pre­sja kli­nicz­na. Ale skąd mo­głam wie­dzieć, że coś mi do­le­ga? Chcia­łam le­żeć w łóż­ku, to so­bie le­ża­łam i tyle.

Aż pew­ne­go po­ran­ka obu­dzi­ło mnie ja­skra­we słoń­ce, jego pro­mie­nie tra­fia­ły pro­sto w moje oczy. Spo­strze­głam, że leżę w po­przek łóż­ka, po raz pierw­szy prze­kro­czyw­szy tę swo­ją nie­prze­kra­czal­ną po­ło­wę! Ogar­nę­ło mnie prze­ra­że­nie i po­czu­cie winy: „Ko­niec! To ko­niec! O mat­ko, co ja zro­bi­łam? On już nie wró­ci. Ko­niec, sku­cha, prze­gra­łam…”. Zre­zy­gno­wa­na wle­pi­łam wzrok w su­fit. Był usia­ny nie­zli­czo­ną ilo­ścią tę­czo­wych pla­mek. Ga­pi­łam się tam z lę­kiem, a póź­niej z bu­dzą­cym się za­chwy­tem, pod­czas gdy z ra­dia są­czy­ło się ła­god­ne Al­le­gret­to z Siód­mej Sym­fo­nii Beetho­ve­na. Ob­raz i dźwięk.

Po chwi­li uświa­do­mi­łam so­bie, że prze­cież więk­szość zja­wisk w do­cze­snym świe­cie mu­szą ob­ja­śniać pra­wa fi­zy­ki. Daw­no nie my­śla­łam tak roz­sąd­nie! Od­waż­nie się­gnę­łam po wie­lo­ścien­ny krysz­tał sto­ją­cy na pa­ra­pe­cie – do­mnie­ma­ne­go spraw­cę tę­czy. Wy­obra­zi­łam so­bie cie­pło za­mknię­tej w nim ener­gii wszyst­kich kon­ste­la­cji wszech­świa­ta, i jak to cie­pło wni­ka w moje dło­nie, a roz­grzaw­szy skó­rę, wci­ska się do środ­ka, co­raz głę­biej i głę­biej. I jak pły­nie mo­imi ży­ła­mi, spra­wia­jąc, że krą­żą­ca w nich krew za­mie­nia się w ar­mię mi­kro­sko­pij­nych tę­czo­cy­tów, opty­mi­stycz­nych i twór­czych. Bo prze­cież ener­gia nie może za­mie­nić się w nic! Wy­da­ło mi się, że moje cia­ło, roz­cią­gnię­te na obu po­ło­wach łóż­ka i ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne, otrzy­ma­ło por­cję nie­po­ję­tej siły, któ­ra za­czę­ła się prze­ista­czać w ja­sną myśl.