Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zamach na Margaret Thatcher

Zamach na Margaret Thatcher

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-358-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zamach na Margaret Thatcher

Hilary Mantel należy do najznamienitszych pisarzy brytyjskich. W opowiadaniach składających się na niniejszy tom z wielką przenikliwością opisuje bohaterów, docierając do najmroczniejszych zakamarków ludzkiej duszy, aby wyciągnąć na światło dzienne czyhające tam potworności. Ukazując swoich bohaterów w jakże różnych sceneriach, od klaustrofobicznego mieszkania w mieście na zachodnim wybrzeżu Arabii Saudyjskiej, po góry i rozległe łąki na jednej z greckich wysp, Hilary Mantel zmusza nas do refleksji nad istotą ludzkiej natury, każdą opowieść snując z charakterystycznym dla siebie cierpkim humorem oraz stylem znamionującym wielkiego pisarza u szczytu twórczych możliwości. „Zbiór jej opowiadań przypomina bombonierkę. Niektóre historie są bardzo krótkie, pełne specyficznego poczucia humoru. W innych dopatrzymy się okrucieństwa na miarę opowiadań Roalda Dahla. Narrator Mantel nigdy nie mówi wszystkiego, co wie, i właśnie dlatego warto go słuchać uważnie”. USA Today

Polecane książki

Małgorzata Balwicka-Szczyrba - doktor nauk prawnych, adiunkt w Katedrze Prawa Cywilnego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, radca prawny, autorka publikacji z zakresu prawa cywilnego, w tym m.in. monografi i Korzystanie z nieruchomości przez przedsiębiorców przesyłowych właś...
Czwarte wydanie cenionej w środowisku osób zajmujących się polskim szkolnictwem wyższym publikacji zostało rozszerzone, uaktualnione i wzbogacone ilustracjami wybitnego rysownika Adama Korpaka. W publikacji omówiono najważniejsze zagadnienia dotyczące funkcjonowania szkół wyższych, z uwzględ...
Najlepsza książka roku 2013 w kategorii "Klient, sprzedaż, marketing" w rankingu THINKTANK „Podaj dalej, czyli jak stworzyć porywającą opowieść dla marki” to fascynująca podróż do świata marek, które swoimi historiami porywają tłumy. Jednak nie same marki, ich sukcesy są tu najważniejsze. Istotne je...
osługując się bardzo przystępnym językiem, autorzy ukazują Czytelnikowi zarys zasad pisarstwa na ocenę - od szkolnych wprawek, po artykuły naukowe i prace seminaryjne. Doradzają, co i jak czytać, aby napisać dobrą pracę; w jaki sposób najlepiej wyszukiwać informacje i gromadzić na potrzeby warsztatu...
W monasterze na górze Atos świątobliwe życia mnicha mogą prowadzić wyłącznie mężczyźni. Jednak pewnego dnia na terenie zakonu ktoś odnajduje ciało martwej kobiety. Czy to efekt działania nieczystej siły? Czyżby sam Lucyfer maczał w tym palce, a może wydarzyło się coś znacznie bardziej przerażają...
LOKI – kłamca, oszust, zdrajca i… ostatnia nadzieja Twojego anioła stróża! Nietypowe śledztwa, dziwne międzygatunkowe przyjaźnie i całe tony niebiańskiej biurokracji…  Ot, dzień jak co dzień w pracy anioła stróża. Wszystko komplikuje się – jak zwykle… – przez Lokiego: cyngla od brudnej roboty, prowo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hilary Mantel

Tytuł oryginału:

THE ASSASSINATION OF MARGARET THATCHER AND OTHER STORIES

Copyright © Hilary Mantel 2014

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Iwona Wyrwisz, Barbara Meisner

ISBN: 978-83-7999-358-1

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Billowi Hamiltonowi, człowiekowi z ulicy Williama IV, po trzydziestu latach z wyrazami wdzięczności

Przepraszam, że przeszkadzam

Wtedy nieczęsto ktoś dzwonił do drzwi, a jeśli już, to i tak się wycofywałam w głąb domu. Musiał się dobijać naprawdę uporczywie, skoro sprawił, że po miękkich dywanach poczłapałam do wejścia. Pod dostatkiem mieliśmy wtedy zabezpieczeń antywłamaniowych: zamków, zasuw, rolet, łańcuchów, krat w wysoko osadzonych oknach. Przez wizjer zobaczyłam zrozpaczonego mężczyznę w pomiętej srebrnoszarej marynarce: po trzydziestce, Azjata. Odszedł kilka kroków do tyłu i obserwował swoje odbicie w zamkniętych drzwiach na szczycie zakurzonych marmurowych schodów naprzeciwko. Poklepał się dłońmi po kieszeniach, wyjął zmiętą chusteczkę i otarł nią twarz. Wyglądał tak żałośnie, że pot mógł równie dobrze być łzami. Otworzyłam drzwi.

Natychmiast uniósł ręce, jakby chciał pokazać, że nie jest uzbrojony. Chusteczka w jego dłoni wyglądała jak biała flaga.

– Proszę pani! – Musiałam wyglądać trupio blado w świetle pokrywającym kafelki na korytarzu cętkami cieni. Po chwili wziął głęboki oddech, obciągnął pomiętą marynarkę, przeczesał włosy dłonią i nie wiadomo skąd wyciągnął wizytówkę. – Muhammad Ijaz. Import, eksport. Tak mi przykro, że przeszkadzam. Zakłócam pani popołudnie, ale się zgubiłem. Czy pozwoli pani skorzystać z telefonu?

Odsunęłam się na bok, żeby go wpuścić. Chyba też się do niego uśmiechnęłam. Musiałam się uśmiechnąć, zważywszy na to, co nastąpiło później. Oczywiście. Jeśli akurat dzisiaj działa.

Poszłam przodem, on za mną, nie przestając mówić: ważna transakcja, właściwie już ją dopiął, ale konieczna była jeszcze wizyta u klienta, a czasu – spojrzał na podróbkę rolexa – czasu zostało coraz mniej; miał adres – znów zaczął obmacywać kieszenie – tej firmy pod nim nie było, choć powinna być. Prowadził rozmowę szybko, płynną arabszczyzną, napastliwie, unosząc przy tym brwi, a na końcu jeszcze kręcąc głową. Odłożył słuchawkę i popatrzył na nią z żalem. Po chwili z kwaśnym uśmiechem podniósł wzrok na mnie. Słabo zaznaczone usta, pomyślałam. Niby przystojny mężczyzna, ale jednak czegoś mu brakuje; szczupły, o ziemistej cerze, łatwo traci panowanie nad sobą.

– Jestem pani dłużnikiem – oświadczył. – Teraz jednak muszę lecieć.

Chciałam zaproponować, żeby… No właśnie, żeby co? Skorzystał z łazienki? Doprowadził się do porządku? Nie miałam pojęcia, jak to sformułować. Na myśl przychodziły mi tylko absurdalne słowa „umyć się i uczesać”. On jednak już szedł do drzwi, choć ze sposobu, w jaki przebiegała rozmowa telefoniczna, wnioskowałam, że na tym spotkaniu zależało bardziej jemu niż ludziom, do których się wybierał.

– To miasto jest zupełnie zwariowane – perorował. – Ciągle rozkopują ulice albo nawet gdzieś je przenoszą. Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. – W korytarzu ponownie się rozejrzał, rzucając okiem na schody. – Tylko Brytyjczycy tutaj człowiekowi pomogą, nikt inny! – Prześlizgnął się do wyjścia i otworzył ciężkie wrota z żelaznymi okuciami, wpuszczając do środka głuchy ryk pojazdów na Medina Road. Potem drzwi się zatrzasnęły. Wyszedł. Dyskretnie wróciłam w głąb naszego mieszkania, pogrążając się w uciążliwej ciszy. Klimatyzator cicho klekotał, niczym stary krewny, od czasu do czasu zanosząc się mokrym kaszlem. Powietrze było ciężkie od środków owadobójczych; miałam zwyczaj je rozpylać, chodząc po mieszkaniu: opadały na mnie niczym jasne mgliste welony. Wróciłam do rozmówek. Lekcja piąta: Obecnie mieszkam w Dżuddzie. Jestem dzisiaj zajęta. Niech Bóg da ci siłę!

Mąż wrócił do domu po południu.

– Miałam gościa – poinformowałam go. – Przyszedł, bo się zgubił. Pakistańczyk. Przedsiębiorca. Pozwoliłam mu skorzystać z telefonu.

Klimatyzator znów się rozkaszlał. Mąż milczał. Poszedł się wykąpać, wygoniwszy uprzednio spod prysznica wszystkie karaluchy. Wrócił ociekający wodą, położył się nago na łóżku i wbił wzrok w sufit. Następnego dnia wyrzuciłam wizytówkę do kosza.

Po południu dzwonek znów się odezwał. Ijaz przyszedł przeprosić, wytłumaczyć się i podziękować za to, że go uratowałam. Podałam kawę rozpuszczalną. Opowiedział mi o sobie.

Był czerwiec 1983 roku. Mieszkałam w Arabii Saudyjskiej od sześciu miesięcy. Mąż pracował dla firmy geologicznej z siedzibą w Toronto, która wysłała go jako konsultanta do ministerstwa zasobów naturalnych. Większość jego kolegów z pracy mieszkała z rodzinami w zamkniętych osiedlach, ale samotni mężczyźni i bezdzietne pary jak my musieli się zadowolić czymkolwiek. Było to nasze drugie lokum. Zajmujący je poprzednio samotny Amerykanin wyprowadził się w pośpiechu. Budynek składał się z czterech mieszkań, z których jedno stało puste. Apartament nad naszym zajmował saudyjski urzędnik z żoną i małym dzieckiem, a na parterze naprzeciwko nas mieszkał pakistański księgowy, który prowadził prywatne finanse jednego z ministrów. Był kawalerem i wyraźnie się ożywiał, gdy na schodach albo w korytarzu pojawiała się któraś z kobiet, jedna zasłonięta całkowicie, od stóp do głów, a druga tylko zawoalowana. „Witam!” – mówił. Albo czasem „Cześć!”.

Na tym jego impertynencja się kończyła, ale i tak ktoś złożył skargę, po której księgowy zniknął, a my przeprowadziliśmy się do jego mieszkania. Jak na saudyjskie standardy było małe. Podłogę przykrywała beżowa wykładzina, a ściany tapeta w kolorze złamanej bieli z ledwie widocznym wypukłym wzorem. Okien strzegły ciężkie drewniane okiennice, regulowane za pomocą uchwytu po wewnętrznej stronie. Ale nawet przy otwartych okiennicach wewnątrz było ciemno, przez cały dzień pod sufitem paliły się więc świetlówki. Do każdego pokoju prowadziły podwójne masywne drewniane drzwi, ciężkie jak wieko trumny. Nieustająco miałam wrażenie, że mieszkam w domu pogrzebowym wśród egzemplarzy pokazowych oraz smażących się na lampach insektów.

Ukończył szkołę biznesu w Miami, jak twierdził, a obecnie zajmował się sprzedażą wody butelkowanej. Czy wczorajsze spotkanie się udało? Odpowiedział wymijająco, sprawa więc z pewnością nie była prosta. Machnął ręką: potrzeba jeszcze trochę czasu, jeszcze trochę czasu.

Nie miałam wówczas żadnych znajomych w mieście. Życie towarzyskie, jeśli można to tak nazwać, toczyło się po domach; nie było kin, teatrów ani sal wykładowych. Owszem, funkcjonowały obiekty sportowe, ale kobiety nie mogły z nich korzystać. Wszelkie „mieszane zgromadzenia” były zakazane. Saudyjczycy nie utrzymywali też kontaktów z obcokrajowcami. Traktowali ich z góry, widząc w nich zło konieczne, choć biali anglojęzyczni pracownicy znajdowali się na szczycie hierarchii przyjezdnych. Inni, wśród nich Ijaz, nazywani byli „obywatelami krajów trzecich”, a określenie to codziennie narażało ich na wszelkiego rodzaju zaczepki, obelgi oraz komplikacje. Hindusi i Pakistańczycy znajdowali zatrudnienie w sklepach albo małych firmach. Filipińczycy pracowali na budowach. Mężczyźni z Tajlandii sprzątali ulice. Brodaci Jemeńczycy siedzieli na chodnikach przed sklepikami, w pomiętych kieckach, wystawiając owłosione nogi tak, że klapkami omal nie zaczepiali o koła pędzących aut.

Jestem żonaty, mówił dalej Ijaz, z Amerykanką. Koniecznie musi pani ją poznać! Może mogłaby pani coś dla niej zrobić? Wiedziałam, co ta propozycja oznacza w Dżuddzie: w najlepszym wypadku spotkanie dwóch par skutych łańcuchami. W tym mieście kobiety nie mogły podejmować żadnej inicjatywy. Nie miały nawet prawa jazdy, a tylko bogatsze dysponowały samochodem z kierowcą. Pary mogły więc składać wizyty tylko razem. Nie sądziłam, żeby Ijaz i mój mąż mogli się zaprzyjaźnić. Ijaz był zbyt niecierpliwy, zbyt nerwowy. Śmiał się z niczego. Ustawicznie poprawiał sobie kołnierzyk i wiercił stopami w porysowanych sznurowanych półbutach, ustawicznie stukał w swojego podrobionego rolexa, ustawicznie za coś przepraszał. Mieszkam przy porcie, ciągnął, z bratową i bratem, on teraz pojechał do Miami, a przyjechała z wizytą moja matka. Oczywiście mieszka też ze mną moja amerykańska żona, mój syn i moja córka, on ma sześć lat, a ona osiem. Sięgnął do portfela i pokazał mi fotografię dziwnie wyglądającego chłopca ze szpiczastą głową.

Wychodząc, dziękował mi raz jeszcze za zaufanie, które mu okazałam, przyjmując zaproszenie. Bo przecież, powiedział, mógłbym być kimkolwiek. Ale Brytyjczycy nie są tacy, żeby myśleć źle o nieznajomych. W drzwiach uścisnął mi rękę. I na tym koniec, pomyślałam. Zaraz potem przebiegło mi przez myśl, że to chyba lepiej.

Człowiek zawsze się czuł obserwowany, choć go nie zauważano, widziano tylko niewyraźnie albo nie rozpoznawano. Moja pakistańska sąsiadka Yasmin, ilekroć przebiegała ze swojego mieszkania do mojego, owijała falujące włosy chustą, a potem wyglądała zza futryny, żeby sprawdzić, czy jakiś przechodzień akurat w tym momencie nie odwrócił głowy, żeby spojrzeć przez żelazną kratownicę na ciężkich wejściowych drzwiach. Dopiero wtedy nerwowymi susami przemierzała marmurową podłogę, a jej głowa z każdym podskokiem kołysała się raz w lewo, raz w prawo. Czasem, zirytowana piachem przedostającym się z ulicy przez szparę pod wejściem, wypadałam na korytarz z wielką miotłą. Jeśli akurat mój saudyjski sąsiad schodził z pierwszego piętra, to z odwróconą głową przemykał do samochodu, sadząc susy między kolejnymi pociągnięciami miotły po podłodze. Przyznawał mi status niewidzialnej, czym wyrażał szacunek dla żony innego mężczyzny.

Nie miałam pewności, czy ten szacunek okazuje mi Ijaz. Nasza relacja była nietypowa i pełna nieporozumień: zyskałam popołudniowego gościa. Prawdopodobnie uważał, że tylko wielka ryzykantka wpuściłaby do domu obcego mężczyznę. Nie potrafiłam jednak odgadnąć, co sobie myślał. Ze względu na jego studia w Miami, ze względu na czas, który spędził na Zachodzie, traktowałam go bardziej normalnie niż innych. Kiedy lepiej mnie poznał, jego wypowiedzi stały się swobodniejsze, pełne raczej kiepskich żartów na własny temat. Nadal jednak wiercił stopami, szczypał kołnierzyk i przebierał palcami. Zauważyłam, słuchając taśm kursu językowego, że jego sytuacja została przewidziana w lekcji dziewiętnastej: Podałam adres kierowcy, ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nie było tam żadnego domu. Traktując go po przyjacielsku, miałam nadzieję dać mu do zrozumienia prawdziwą naturę naszej relacji: wcale mnie nie pociągał jako mężczyzna. Tak mało był dla mnie atrakcyjny, że aż czułam się z tego powodu niezręcznie. Zdaje się, że tu właśnie popełniłam pierwszy błąd: powtarzałam sobie, że muszę sprostać brytyjskości, której się we mnie dopatrzył, że nie wolno mi robić mu afrontów ani odrzucać jego przyjaźni, bo mógłby dojść do wniosku, że nie chcę się zadawać z obywatelami państw trzecich.

Jego druga wizyta, a potem trzecia, wypadły nie w porę, bardzo nie w porę. Nie mając wyboru, postanowiłam hołubić moją izolację, celebrować ją. Dodatkowo z powodu choroby musiałam wtedy łykać tabletki, których efektem ubocznym były nieznośne bóle głowy. Także przez te tabletki nieco gorzej słyszałam i nie mogłam jeść, choć odczuwałam głód. Tabletki kosztowały majątek i trzeba było sprowadzać je z Anglii: firma mojego męża zamawiała kuriera. Wieść o tym szybko się rozeszła: żony kolegów z pracy mojego męża doszły do wniosku, że przyjmuję leki wspomagające płodność, ja jednak nie miałam o tym pojęcia, przez co moje rozmowy z nimi przybierały czasem dziwny i dla mnie nieco przerażający przebieg. Dlaczego przy okazji wymuszonych przez politykę firmy kontaktów towarzyskich ciągle opowiadały o kobietach, które kiedyś poroniły, a teraz woziły w wózeczkach dzieci zdrowe jak rydz? Jedna z kobiet wyznała, że swoją dwójkę ma dzięki adopcji. Spojrzałam na jej pociechy, myśląc: Jezu, skąd, z zoo? Także moja pakistańska sąsiadka dołączyła do grona gaworzących o moim przyszłym dziecku. Oczywiście dotarły do niej plotki na temat pigułek, a ja tłumaczyłam to sobie faktem, że pierwszy raz była w ciąży i chciała się przed kimś wygadać. Niemal każde przedpołudnie spędzałam z nią przy kawie, ale zdecydowanie chętniej kierowałam rozmowę na islam, co nie przychodziło mi aż tak trudno: sąsiadka była wykształcona i chętnie się dzieliła swoją wiedzą. Szóstego czerwca zapisałam w pamiętniku: „Dwie godziny spędzone z sąsiadką – pogłębianie przepaści kulturowej”.

Następnego dnia mąż przyniósł bilety lotnicze i moją wizę wyjazdową; za siedem tygodni mieliśmy pojechać do domu na pierwsze wakacje. Czwartek, 9 czerwca: „Znalazłam na głowie siwy włos”. W kraju odbyły się wybory, dlatego całą noc spędziliśmy przy radioodbiornikach, słuchając komentarzy na temat wyników w BBC World Service. Kiedy zgasiliśmy światło, przyśniła mi się córka sklepikarza podrygująca rytmicznie przy dźwiękach Lillibulero. W piątek przypadało święto, mogliśmy więc spać spokojnie aż do południowego wezwania muezina. Zaczął się ramadan. Środa, 15 czerwca: „Czytałam The Twyborn Affair; od czasu do czasu wymiotowałam”.

Szesnastego czerwca sąsiedzi z naprzeciwka odziani w biel wyruszyli na pielgrzymkę. Przed podróżą zadzwonili do naszych drzwi: Może przywieźć wam coś z Mekki? Dziewiętnastego czerwca odczułam nagłą potrzebę zmian, zaczęłam więc przestawiać meble w salonie, z moich zapisków wynika jednak, że „niewiele to zmieniło”. Odnotowałam też, że „padam ofiarą natrętnych i nieprzyjemnych myśli”, nie precyzując jednak ich natury. Dalej napisałam tylko, że „mam gorączkę, nudności i posępnieję”. Do 4 lipca musiałam jednak lepiej się poczuć, ponieważ przy prasowaniu słuchałam Eroiki. Dziesiątego lipca rano nastawiłam kawę i poszłam do salonu, a tam wszystkie meble wyglądały tak, jakby w nocy chciały wrócić na poprzednie miejsca. Przechylony w lewo fotel kiwał się niczym w pijanym tańcu: jednym bokiem stał na dywanie, drugim natomiast wisiał kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą, balansując niepewnie na lichej krawędzi kosza na śmiecie. Z otwartymi ustami popędziłam z powrotem do sypialni. Akurat przypadało święto Id al-Fitr i mąż jeszcze się nie rozbudził. Wydusiłam z siebie kilka bełkotliwych sylab. Bez słowa wstał z łóżka, włożył okulary i ruszył za mną. Stanął w drzwiach salonu, rozejrzał się, zdecydowanym głosem zapewnił mnie, że nie ma z tym nic wspólnego, po czym poszedł do łazienki. Słyszałam, jak zamyka za sobą drzwi, klnie na karaluchy, a następnie odkręca wodę pod prysznicem. Później stwierdziłam, że chyba lunatykuję. Myślisz, że to możliwe? Że ja to wszystko zrobiłam? Dwunastego lipca: „Znowu sen o egzekucji”.

Kłopot był następujący: Ijaz wiedział, że jestem w domu. Dokąd mogłabym pójść? Któregoś popołudnia zostawiłam go w korytarzu, choć długo przyciskał dzwonek. Następnym razem zapytał mnie oczywiście, gdzie byłam. Ach, musiałam zajść do sąsiadki, odparłam. Oczywiście mi nie uwierzył. Spojrzał na mnie z tak wielkim żalem, że natychmiast współczułam mu z całego serca.

Dżudda go drażni, twierdził, irytuje; tęskni za Ameryką, za wizytami w Londynie. Musi się tam wybrać, trochę odpocząć. Kiedy my jedziemy na urlop, może byśmy się spotkali? Wyjaśniłam, że nie mieszkamy w Londynie, czym bardzo go zaskoczyłam. Chyba podejrzewał, że to unik, jak niewpuszczenie go do domu.

– Na pewno dostałbym wizę – kontynuował. – Spotkalibyśmy się tam bez… – gestem dłoni omiótł wiszące na zawiasach wieka trumien oraz ciężkie, skłonne do samowoli meble.

Rozśmieszył mnie tego dnia historią o swojej pierwszej narzeczonej, Amerykance nazywanej przez wszystkich Patches. Z łatwością wyobraziłam sobie, jak ta elegancka opalona kobieta pewnego dnia wprawia go w kompletne zdumienie, kiedy zdejmuje bluzkę, by widokiem gołych piersi położyć kres jego wątłemu dziewictwu. Jakże potwornie musiał się bać, kiedy ich dotykał… Oczywiście nie stanął wtedy na wysokości zadania. Kiedy mi o tym opowiadał, stukał się pięścią w czoło. Słuchałam tej opowieści jak zaczarowana. W końcu jak często się słyszy coś takiego z ust mężczyzny? Później przedstawiłam ją mojemu mężowi w nadziei, że go ubawi. Nie śmiał się. Często, chcąc sprawić mu przyjemność, wciągałam do odkurzacza karaluchy przed jego powrotem z ministerstwa. Zrzucał z siebie ubranie i szedł prosto do łazienki. Słyszałam plusk wody. Lekcja dziewiętnasta: Jesteś żonaty? Tak, moja żona jest ze mną, stoi tam w rogu. Wyobrażałam sobie, jak czarne karaluchy wymachują odnóżami w worku odkurzacza.

Wróciłam do stołu w jadalni, przy którym powstawała moja powieść komiczna. Utrzymywałam to zajęcie w tajemnicy. Nigdy się z nim nie zdradziłam przed żonami kolegów z pracy mojego męża. Sama przed sobą właściwie też się do tego nie przyznawałam. Pisałam przy świetlówce, dopóki nie nadchodził czas, żeby iść po zakupy. Trzeba było z nimi zdążyć między popołudniową a wieczorną modlitwą; po pierwszym wezwaniu muezina klient wpadał w pułapkę: żaluzje sklepów opadały z trzaskiem, zamykając go w środku albo na gorącym i wilgotnym parkingu. Po centrach handlowych krążyły patrole Komitetu Krzewienia Cnót i Zapobiegania Złu.

Pod koniec lipca Ijaz przyprowadził swoją rodzinę na herbatę. Mary-Beth była drobnej budowy, ale jakby opuchnięta pod skórą. Niemrawa, piegowata, słabowita, miała wyblakłe rude włosy i sprawiała wrażenie skulonej, nieprzywykłej do rozmowy. Milczącą córkę z oczami jak ciemne gwiazdy wystroiła na tę okazję w falbaniastą białą sukienkę. Sześcioletni szpiczastogłowy Saleem stracił już dziecięcą pulchność, a jego ruchy były niepewne, jakby się bał połamania kończyn. Patrzył na mnie bardzo uważnie, za to Mary-Beth unikała mnie wzrokiem. Co Ijaz jej powiedział? Że zabiera ją na spotkanie z kobietą, która jest taka, jaka ona powinna być? Wieczór upłynął bardzo smutno. Przetrwałam go jakoś tylko dlatego, że podnosiła mnie na duchu perspektywa rychłego wyjazdu do domu: spakowałam już walizki. Dzień przed podróżą w nieużywanym pokoju, gdzie trzymałam ubrania, czekał mnie kolejny przerażający widok. Podwójne drzwi wbudowanej szafy, tak samo wielkie i ciężkie jak pozostałe trumienne wieka w tym domu, ktoś najwyraźniej usiłował zdjąć; teraz jedne i drugie wisiały tylko na dolnym zawiasie, a ich górna połowa kiwała się niczym skrzydła jakiejś zdezelowanej maszyny latającej.

Pierwszego sierpnia, kiedy wylatywaliśmy z Międzynarodowego Lotniska Króla Abd al-Aziza, rozpętała się burza z piorunami i w samolocie strasznie trzęsło. Ciekawiła mnie sytuacja Mary-Beth. Miałam nadzieję, że jeszcze ją zobaczę, choć przecież szczerze pragnęłam, żeby Ijaz po prostu zniknął.

Do Dżuddy wróciłam pod koniec listopada, zostawiwszy moją powieść agentowi. Jeszcze przed wyjazdem poznałam mieszkającą po sąsiedzku młodą saudyjską matkę, która wybrała zajęcia z literatury na uniwersytecie kobiecym. Edukacja dla kobiet uznawana była za luksus, ornament pozwalający mężowi chełpić się własną tolerancyjnością. Munira nie radziła sobie z pracami pisemnymi, chodziłam więc do niej późnymi przedpołudniami, żeby odrabiać je za nią, podczas gdy ona siedziała w negliżu na podłodze, oglądając egipskie telenowele i pogryzając ziarna słonecznika. Wszystkie trzy, Yasmin, Munira i ja, zostałyśmy przedpołudniowymi przyjaciółkami; mają lepiej, myślałam, bo najpierw mnie sobie obejrzą, a kiedy już pójdę, to mogą o mnie poplotkować. Łatwiej było nam dwóm wędrować na górę, ponieważ Munira musiałaby się ukryć pod abają i nikabem, gdyby chciała schodzić do nas na parter: kolejna ciągnąca się w nieskończoność chwila na publicznym terytorium klatki schodowej, gdzie w każdej chwili mógł się pojawić mężczyzna i powiedzieć „Witam!”. Yasmin była delikatna jak księżniczka na perskiej miniaturze; młodsza ode mnie, nienagannie wypielęgnowana, otoczona aurą nieskazitelnie dobrych manier i pełna powściągliwości. Munira miała dziewiętnaście lat, grubo ciosane rysy, bladą skórę oraz grzywę włosów, która strzelała od naelektryzowania i zdawała się prowadzić niezależne bujne życie. Śmiech Muniry brzmiał jak suchy rechot. Ona i Yasmin siedziały na poduszkach, mnie jednak uparcie podsuwały krzesło; z myślą o mnie podawały też rozpuszczalną kawę, choć wolałabym mulisty miejscowy napar. Wiedziałam już, jak skuteczna jest kofeina w walce z migreną. Zdarzały się bezsenne noce, kiedy chodziłam od ściany do ściany; dopiero poranne wezwanie do modlitwy uświadamiało mi, że muszę się położyć, ale w łóżku i tak wściekle rozmyślałam o książkach, które mogłabym napisać.

Ijaz zadzwonił do drzwi 6 grudnia. Bardzo się ucieszył, że mnie widzi po tak długim czasie.

Teraz bardziej niż kiedykolwiek przypomina pani Patches, oznajmił, promieniejąc radością. Poczułam ukłucie niepokoju: wcześniej nie było o tym mowy. Twierdził, że zeszczuplałam i świetnie wyglądam, co tłumaczyłam odstawieniem lekarstw i częstym przebywaniem na słońcu, ale on się upierał: Nie, nie, wygląda pani jakoś inaczej. To samo powiedziała mi żona któregoś kolegi z pracy mojego męża. Niewątpliwie pomyślała, że wreszcie zaszłam w ciążę.

Zaprowadziłam Ijaza do salonu – po drodze nie przestawał mnie komplementować – i podałam kawę.

– Może to kwestia książki – stwierdziłam, siadając. – Bo widzi pan, napisałam książkę…

Urwałam w pół zdania. To nie był jego świat. W Dżuddzie nikt nie czyta. Da się kupić wszystko oprócz alkoholu i biblioteczki. Moja sąsiadka Yasmin, która przecież studiowała anglistykę, twierdzi, że od ślubu nie przeczytała ani jednej książki; jest zbyt zajęta przygotowywaniem cowieczornych przyjęć. Wyjaśniłam Ijazowi, że odniosłam już pierwszy sukces, a przynajmniej taką mam nadzieję. Napisałam powieść i niech pan sobie wyobrazi, że przyjął ją agent.

– To jakieś historyjki dla dzieci?

– Dla dorosłych.

– Napisała pani podczas wakacji?

– Nie, pisałam ją od zawsze. – Poczułam się jak oszustka. Przecież pisałam wtedy, kiedy nie wpuściłam go do domu.

– Pani mąż zapłaci za publikację tej książki?

– Nie. Przy odrobinie szczęścia ktoś zapłaci za nią mnie, a mianowicie wydawca. Agent ma nadzieję ją sprzedać.

– A jak pani poznała tego agenta?

Nie było sensu wspominać o katalogu Writers’ & Artists’ Yearbook.

– Spotkaliśmy się w Londynie. W jego biurze.

– Przecież nie mieszka pani w Londynie – odparł tonem, jakby wykładał asa. Najwyraźniej postanowił znaleźć słabe punkty mojej historii. – Może nie jest solidny? Co jeśli ukradnie pani pieniądze? – Rozumiałam oczywiście, że w jego świecie termin „agent” odnosił się do raczej pokaźnego zbioru podejrzanych typów. Tylko co z napisem „Import, eksport” na jego wizytówce? Nie kojarzył mi się z kwintesencją uczciwości. Postanowiłam bronić swego. Nadal siedziała mi w głowie Patches: wyglądało na to, że Ijaz bez ostrzeżenia zmienił zasady rządzące naszą znajomością. Nie sądzę. Nie powierzyłam mu żadnych pieniędzy, a jego firma ma dobrą reputację. Gdzie się mieści siedziba tej firmy? Ijaz węszył, a ja parłam naprzód, dowodząc swoich racji. Tylko dlaczego byłam taka pewna, że siedziba przy ulicy Williama IV daje gwarancję moralnych wartości? Ijaz dobrze znał Londyn. Metro Charing Cross? Nadal zachowywał się tak, jakby spotkał go afront. Niedaleko Trafalgar Square? Mówił burkliwie. Do tego biura poszła pani sama?

Nie potrafiłam go udobruchać. Podałam herbatniki. Nie oczekiwałam, że zrozumie, co zamierzam, ale on najwyraźniej poczuł się jeszcze pokrzywdzony obecnością innego mężczyzny w moim życiu.

– Co u Mary-Beth? – zapytałam.

– Ma jakąś chorobę nerek.

Wiadomość mną wstrząsnęła.

– To coś poważnego?

Uniósł barki, ale nie było to wzruszenie ramion, raczej rozruszanie ścięgien, jakby dla rozpędzenia zadawnionego bólu.

– Musi pojechać na leczenie do Ameryki. Ale to nic takiego. I tak zamierzałem się jej pozbyć.

Odwróciłam wzrok. Nigdy bym nie przypuszczała!

– Przykro mi słyszeć, że jest pan nieszczęśliwy.

– Naprawdę nie mam pojęcia, o co jej chodzi – stwierdził cierpko. – Ciągle jest nieszczęśliwa i ciągle się czymś zamartwia.

– Widzi pan, to nie jest najlepsze miejsce do życia dla kobiet.

Tylko co on mógł o tym wiedzieć?

– Chciała duży samochód? Kupiłem jej duży samochód – ciągnął poirytowany. – Co jeszcze miałbym dla niej zrobić?

Pod datą 6 grudnia w pamiętniku zanotowałam: „Ijaz się zasiedział”. Następnego dnia znów przyszedł. Po tym, jak się wyrażał o swojej żonie – i porównał mnie do swojej Patches z Miami – nie powinnam oczywiście go przyjmować. On jednak uknuł już plan i nie zamierzał z niego rezygnować. Miałam razem z mężem pojawić się u niego na kolacji, żeby poznać jego rodzinę i kilku znajomych, z którymi prowadzi interesy. O tym pomyśle wspominał już przed moim wyjazdem i wiedziałam, że przywiązuje do niego wielką wagę. Chciałam, skoro mogłam, wyświadczyć mu przysługę: swoim klientom wydałby się obywatelem świata, gdyby zorganizował w swoim domu międzynarodowe przyjęcie, gdyby – powiedzmy to wprost – zaprosił białych przyjaciół. Teraz nadszedł właściwy czas. Bratowa już zaczęła gotowanie, zapewniał. Chciałam ją poznać; podziwiałam diasporę azjatycką, poliglotyzm tych ludzi, ich odporność na porażki, na odrzucenie, chciałam więc się przekonać, czy ta kobieta jest bardziej wschodnia, bardziej zachodnia, a może jeszcze jakaś inna.

– Musimy zorganizować transport – kontynuował Ijaz. – Przyjdę w czwartek, kiedy będzie w domu pani mąż. O szesnastej. Wytłumaczę mu, jak dojechać.

Skinęłam głową. Nie ma sensu rysować mapki: znów mogą przesunąć ulice.

Spotkanie 8 grudnia nie okazało się sukcesem. Ijaz się spóźnił, ale jakby tego nie zauważył. Mój mąż w roli gospodarza do minimum ograniczył powitalne uprzejmości, po czym usiadł sztywno w fotelu – tym, który wcześniej próbował lewitować. Zdawał się, poprzez swoje uważne milczenie, gotów położyć tamę wszelkim niedorzecznościom: ze strony mebli, ze strony gościa i z każdej innej strony też. Ijaz zabrudził sobie spodnie kawałkami baklawy, żonglował widelcem i postukiwał filiżanką. Po naszej kolacji, mówił, praktycznie następnego dnia, wybierał się służbowo do Ameryki.

– Polecę przez Londyn. Przyda mi się trochę odpoczynku. Odprężę się przez trzy, cztery dni.

Mój mąż musiał się zmobilizować, żeby zadać mu pytanie, czy ma tam znajomych. Bardzo starego przyjaciela, odpowiedział Ijaz, wgniatając okruszki w dywan. Mieszka przy Trafalgar Square. To dobra dzielnica. Zna ją pan?

Straciłam zapał; wręcz poczułam, jak