Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zamieć

Zamieć

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-753-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zamieć

Szok i tajemnica. Kryminalna akcja. Pragnienie wolności. Miłosne uwikłania. Dlaczego niektórzy znikają? „Zamieć Adama Cioczka mnie zachwyciła. Lubię gubić się w zamieci jego bohaterów. Dobrze się tam czuję. W zamieci pragnienia autentyzmu i spełnienia. Pragnienia wolności. Ludzie, których spotykam w tej zamieci są tajemnicą. Jak każdy z nas”. - Andrzej Seweryn „Przeczytałem Zamieć z zapartym tchem. Jest to książka, która pochłania czytelnika już od pierwszych zdań. Sposób prowadzenia narracji i sprawność, z jaką Adam Cioczek przeprowadza nas przez kolejne punkty zwrotne, nie pozwala oderwać się od lektury. Każdy kolejny rozdział, tej wielowątkowej historii, ujawnia tajemnice, z którymi autor niezwykle umiejętnie i błyskotliwie konfrontuje swoich bohaterów. Jednocześnie z wielkim wyczuciem opisuje ich rozterki duchowe, prowokując czytelnika do głębokiej i wnikliwej refleksji. Piękna i mądra opowieść o poszukiwaniu miejsca na ziemi, o odkrywaniu sensu życia i własnej tożsamości! Gorąco polecam! - Artur Żmijewski Zamieć odsłania losy trzech osób, które nagle przepadają bez śladu. Łączy je wspólna nić. Piotr wraz z policją i jasnowidzem poszukuje syna studenta, który nie wrócił z nocnej imprezy; kto ukrywa rzeczywisty przebieg wydarzeń? Po dwudziestu latach pogodnego małżeństwa, Basia tropi życie męża, odkrywając czyny i postawy, których przed jego zniknięciem nie podejrzewała. Janek, wnuk słynnego alpinisty, na kilka dni przed maturą ucieka z domu. Dlaczego narzuca sobie tę przedwczesną, pełną zagrożeń inicjację w dorosłe życie? Książka jest misternym portretem psychologicznym zaginionego i poszukującego. Lustrem, w którym przegląda się złudna i powierzchowna wiedza o naszych najbliższych.

Polecane książki

Maximilian Cale, książę Lyons, przyzwyczaił się do myśli, że jego porwany przed laty brat nie żyje. Gdy słynny detektyw Tristan Bonnaud twierdzi co innego, Max dociera do jego siostry, Lisette - tylko po to, by się dowiedzieć, że Tristan zniknął... Czy piękna dziewczyna działa w zmowie z bratem czy ...
Rok 2015, centralna Polska. Trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły. Dwieście metrów od domu spotyka znajomych, dziewczynki idą dalej same, lecz nie docierają do celu. Niedługo potem przyjaciel zrozpaczonej rodziny, emerytowany policjant, korzystając z nieformalnyc...
Ostatni tom oklaskiwanej trylogii Richarda J. Evansa o narodzinach, rozkwicie i upadku nazistowskiego państwa. Wojna Trzeciej Rzeszy opisuje jak Niemcy ruszyły z impetem ku własnej zagładzie, niszcząc po drodze cały kontynent. Wszyscy wiemy, jak kończy się ta historia (...), ale Richard Ev...
Wzmocnij swoje zdrowie i pogodę ducha. Charyzmatyczny lekarz i filozof oraz wybitny specjalista z dziedziny budowy i funkcjonowania ludzkiego mózgu połączyli siły, tworząc książkę na temat potencjału naszego mózgu. Pokazują, jak poprzez odpowiedni trening i pogłębienie samoświadomości można rozwinąć...
Krzysztof Ziemiec, gwiazda telewizji, jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych prezenterów (aktualnie „Wiadomości” TVP1), a równocześnie człowiek niezwykle doświadczony przez los. Ogromna popularność, wielkie emocje i duże kontrowersje, jakie towarzyszyły jego autorskiemu programowi „Nie...
Monografia poświęcona jest podstawowemu zagadnieniu prawa zobowiązań - swobodzie kształtowania treści stosunków zobowiązaniowych za pomocą umów. Autor formułuje koncepcję teoretyczną swobody umów oraz podaje zasady stosowania wyrażonej w art. 3531 KC normy. Monografia zawiera obszerne przedstawienie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adam Cioczek

Zamieć

Copyright © 2018 by Adam Cioczek

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

through arrangement with Renata de La Chapelle Agency

Copyright © 2018 for this edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Agata Pabian

Redakcja: Lena Marciniak-Cąkała / Słowne Babki

Korekta: Krzysztof Majewski / Słowne Babki, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-8110-753-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

„Na każdej drodze naszego życia kładą się cieniem

drogi niewybrane”.

Profesor Tadeusz Gadacz

Podziękowania

Serdecznie podziękowania chciałbym złożyć mojej agentce Renacie de La Chapelle, Panu Andrzejowi Sewerynowi, Panu Arturowi Żmijewskiemu, Pani Annie Jurkiewicz z Fundacji Itaka, Katarzynie Anczarskiej, mojej żonie Beacie, rodzicom.

Prolog

„Mam mało czasu” – pomyślała, a raczej poczuła tę myśl, jak igłę pod skórą. Jeden weekend to zbyt krótko, by odpowiedzieć samej sobie, czy wystarczy odwagi. Wybrała to miejsce z pełną świadomością. Przyjeżdżała tu od lat, spotykała się z przyjaciółmi, których poznała za sprawą Itaki, poszukującej „cieni”, jak nazywała zaginionych bez śladu.

Rezerwowali dom wysoko w górach, by po godzinach rozmów zatopić się w milczeniu. Różni ludzie, ale wspólny mianownik. Kilka pytań, którym podporządkowali życie, w imię których starli na pył całą resztę. Czy bliscy kiedykolwiek odnajdą swoją Itakę? Czy drzwi raz jeszcze skrzypną, jak dawniej? Czy można żyć, wiecznie czekając? Te spotkania dawały siłę, pomagały wracać do żywych, na krótką chwilę koiły zszargane nerwy. „Może ukoją po raz kolejny” – westchnęła. Przekroczyła próg schroniska, a zapach świeżo parzonej kawy pobudził zmysły, wyostrzone panującym na zewnątrz mrozem. Zdjęła rękawiczki i szybkim ruchem poprawiła włosy, zerkając przy okazji w małe lusterko, zawieszone tuż obok recepcji. Rumieńce ożywiały twarz, oczy łzawiły od wiatru.

– Rezerwowałam pokój na drugim piętrze.

– Jak pani nazwisko?

– Wrońska.

– Przepraszam, nie widzę.

Jej palec wskazujący niemal wbił się w plik kartek rozrzuconych przed szczupłym, młodym chłopakiem, który wpatrywał się w nią wzrokiem trupa na siłę przywołanego do życia. Zdawało się, że recepcjonista już wraca do pełni władz umysłowych i lada moment odzyska najwyższy stopień koncentracji, by udzielić wyczerpującej odpowiedzi, gdy kobiecie raptem zabrakło cierpliwości.

– Proszę pana, zmarzłam jak nie wiem i oddam życie za filiżankę gorącej herbaty! Czy ktoś się kryje za tym pustym wzrokiem?!

„Znów nerwy” – pomyślała. Znów w zwyczajnej sytuacji dopadało ją to, od czego próbowała uciec. Trafiało rykoszetem w przypadkowych ludzi, ścinało wszystko, co stało na drodze.

– Przepraszam. Jest. Już panią prowadzę. – Recepcjonista, jakby pobudzony potrójną dawką espresso, zgarnął klucz z haczyka i wystrzelił zza lady, by podnieść torbę podróżną i zaprowadzić gościa schodami na górę.

– Proszę. Tu jest czajnik, tu herbata.

– Dzięki.

Chłopak zamknął drzwi. Podeszła do okna, wbijając wzrok w roztaczający się wokół widok na Tatry. Najszybsza hipnoza, wędrówka w czasie do chwil, gdy wszystko było łatwe i proste. Przymknęła oczy i w końcu poczuła spokój. Tu podejmie decyzję. Góry zawsze jej pomagały. „Znajdowałam w nich siłę. I tym razem będzie podobnie”, powiedziała sobie w duchu. Nie chciała zwlekać. Chwilę później zbiegała na dół, mijając pustą recepcję. Chłopak musiał być w toalecie, gdyż dobiegł ją stłumiony dźwięk spuszczanej wody. W progu minęła się z parą, która żywo rozprawiała o stopniu zagrożenia lawinowego i śniegu zalegającym na górskich szczytach. Nie wsłuchiwała się w szczegóły dyskusji. Była w innym świecie. Wciągnęła w płuca rześkie powietrze, przyśpieszyła kroku. „Przed siedmioma laty straciłam najważniejszą osobę – pomyślała. – Świat rozpadł się na miriady mikroskopijnych części, których nie umiem poskładać. Teraz mam szansę dowiedzieć się najważniejszego: dlaczego? Nie zająknąłeś się słowem. Pewnego dnia przekreśliłeś wszystko, znikając jak duch. Nie wybaczę ci, słyszysz? Nigdy”.

Odkaszlnęła i znów przyśpieszyła. Pogrążona w myślach szła przez kolejną godzinę, nie odrywając wzroku od szlaku przed sobą. Nie zwróciła uwagi, że słońce skryło się za gęstą czapą chmur. Temperatura spadła o kilka stopni, potęgując uczucie zimna, przynosząc niepokój. Usłyszała głosy i dojrzała grupkę ludzi gestykulujących nerwowo. Coś mówili, lecz nie potrafiła wyłowić konkretnych słów. Poczuła tylko, że coś się zbliża. Minęło kilkadziesiąt sekund i ktoś krzyknął głośno, z całych sił odciągając jedną z pozostałych osób na bok. W jednej chwili świat stracił ostrość, białe drobinki przykryły wszystko, wpadały do oczu, szczypały skórę, zdawały się przenikać każdy milimetr ciała. Traciła oddech, nie mogła się ruszyć, miała wrażenie, że ktoś wprowadził ją w stan hipnozy. Nagle poczuła uderzenie. Kilka razy spotkała się z określeniem „popłynąć z lawiną”, lecz nigdy nie przypuszczała, że przeżyje to na własnej skórze. Dusiła się, lecąc bezwładnie.

Gdy się ocknęła, było całkiem cicho. Przypomniała sobie przeczytane gdzieś rady, że uwięziony przez białą śmierć człowiek powinien osłonić twarz dłońmi, by śnieg nie dostał się do ust i nosa. Niestety, nie mogła wykonać najmniejszego ruchu ani wydłubać szczeliny. Poczuła strach. Ucisk w gardle. I znów ciemno przed oczami. Nagle cała sytuacja wydała jej się idiotyczną groteską. Każdy może wpaść pod koła samochodu na ulicy, podobnie jak każdy może paść ofiarą napadu. Tylko wyjątki giną w lawinach. Ilu znacie ludzi, których zabiła śnieżna nawałnica? Ilu spośród waszych przyjaciół zginęło pod śniegiem? Pocieszała się, że została wybranką losu, a jej śmierć przynajmniej nie będzie banalna.

– W tym życiu nie dowiem się, dlaczego odszedłeś. Nie będę wiedzieć, co sprawiło, że siedem lat temu zamieniłeś życie moje i Gabi w nieprzerwany koszmar. Jestem coraz bliżej. Widocznie muszę umrzeć, by wyciągnąć od ciebie tę prawdę – wymamrotała, tracąc przytomność.

Rozdział pierwszy

„PIOTR NADOLNY. 43 lata”.

Wszystko przepadło, straciło sens w jednej sekundzie. Myśli biegną w setkach kierunków i nawet nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kto siedzi przede mną, z czymś w rodzaju doklejonego uśmiechu lub grymasu bólu, nie umiem odróżnić. Niby go znam, tego wysokiego bruneta, wpatrującego się we mnie przerażonym, szklanym wzrokiem, lecz w odurzonej głowie próżno szukać imienia. Nagle czuję, że tabletki przestają działać. Śpiew łabędzi spokoju. Stłumione odgłosy muzyki przebijają kolejną zaporę, jedna po drugiej, zbliżając się w zawrotnym tempie. Mam kilka sekund, by zrobić, co nieuniknione.

– Czekaj. – Wymykam się z sali barowej, pokonuję pasmo korytarza, zamykam drzwi obcej łazienki w burym kolorze i łykam ostatnią pastylkę z wciśniętego w kieszeń listka.

– Jestem.

Znów patrzę na niego i w skołowanej pamięci szukam skojarzeń. Kumpel, znajomy, przyjaciel? Kto, kurwa, siedzi przede mną?

– Piotruś, ja teraz muszę wyjechać, ale wrócę. Chcę jakoś pomóc. Obiecuję, gdy tylko będę z powrotem w Warszawie…

– Pomóc? Jak? – Zawrót głowy, więc opadam w ciężki fotel. Mam nadzieję, że lada moment połknięta dawka leków znów odetnie mnie od wszystkiego i zamieni układ nerwowy w galaretowatą breję.

– Co ma policja?

– Gówno. – Chyba plącze mi się język. Musiał zrozumieć.

– Żartujesz?

Nagle obrazy układają się w logiczną całość, a każde wspomnienie przybiera wyraźny kształt.

– Przesłuchują młodych, ale młodzi nie mówią prawdy. Policjant z głupkowatym uśmiechem przyjął zgłoszenie. Śmiał się, skurwiel, że przesadzam. Że pewnie zabalował gdzieś z laską. Kazał czekać. Umiałbyś czekać?

– Jak długo go nie ma?

– Dwanaście dni, sześć godzin i czternaście minut. – Śledzę pędzącą na przegubie ręki wskazówkę, czując strużkę potu na skroni, której nie mam ani siły, ani chęci wycierać.

– Stary, dasz radę. Znam cię trochę, nie? Kto ma dać, jak nie ty? – Nachyla się nade mną, jest blisko, a zdaje mi się, że oddziela nas tafla szkła. Ktoś dzwoni, Robert z Itaki. Odbieram, lecz Robert nie słyszy mojego głosu i muszę powtórzyć „halo”. Dwukrotnie, nim w końcu wypluwam słowo.

– Halo.

– Panie Piotrze, pamięta pan o spotkaniu? Wojnar dojeżdża na miejsce.

– Tak. Fundacja. Jasne. – Rozłączam się. Znów przyglądam się komuś, kto nie spuszcza mnie z oczu. Przywołuję jego imię. Andrzej, kumpel, poznany gdzieś, kiedyś, w alkoholowym zwidzie. Dawno temu. Muszę mówić. Mówić do kogokolwiek i wciąż być w ruchu. Inaczej już po mnie.

– Wczoraj byłem w górach na spotkaniu organizowanym przez Itakę. Ja i tacy jak ja. Wypatrujący cieni, jak to ktoś trafnie nazwał. Każdy opowiadał swoją historię, aż przyszła kolej na mnie. Coś zarzęziło mi w gardle, rozwaliłem się. Bez słowa.

– To normalne. Jesteś na świeżo. Ci inni pewnie od lat.

– Niektórzy od lat, inni od miesięcy. Masz rację. Ja najkrócej z nich. Była tam kobieta, którą dwóch ratowników TOPR-u cudem wyciągnęło spod śniegu po przejściu krótkiej lawiny. Trzęsła się, piła herbatę z rumem i opowiadała swoją historię. Baśka. Chyba Baśka. Od siedmiu lat czeka na męża. Razem z córką czekają. Wyszedł coś załatwić i przepadł. Wyobrażasz sobie? Tak po prostu, jak po zapałki. Mieli jechać na wakacje do Włoch, a on zwyczajnie… Chyba u nikogo nie spotkałem tak smutnych oczu jak u niej.

– Napiją się panowie czegoś? – Widzę stojącego nade mną kelnera i muzyka dociera do mnie w pełni, jakby głośnik drżał centymetr od ucha. Jestem w barze. Niedaleko domu.

– Dziękujemy. Nie trzeba.

– Coś do jedzenia może? Zaproponuję wyśmienite…

– Podziękowaliśmy. Bez powtórki nie chwytasz?! – Kelner znika na palcach, ja wpatruję się w przejętego kumpla. – Co roku fundacja organizuje te spotkania, byłem na pierwszym. Była też dziennikarka. Nie znam nazwiska, nie wiem, dla jakiej gazety pracuje. Podobno planuje napisać artykuł o zaginionych, opowiedziałem jej o Mikim. Nie mam pojęcia, po cholerę ci o tym mówię. Idę. – Wstaję i nie patrzę za siebie. Jego głos zatrzymuje mnie na dwie, trzy sekundy.

– Co mogę zrobić?

– Potrafisz cofnąć czas? – odpowiadam bez namysłu, opuszczam pub, dopadam apteki za rogiem, płacę, wrzucam w siebie dwie pastylki, opieram się o mur. Staram się przypomnieć sobie, jaki jest miesiąc, dzień tygodnia, własną datę urodzenia, lecz pamięć wydaje się nieszczelnym sitem. Listopad lub grudzień. Jeden z nich. Powtarzam kłamstwo, licząc, że zamienię je w prawdę. Mój syn wziął taksówkę, wrócił z klubu, zasnął w łóżku, jak zwykle zasypia. Wracam do niego, bo wiem, że czeka. O żadnych zaginionych nic nie wiem.

Dwanaście dni od zaginięcia.

Gapię się na niego, przeczuwając, że mój wzrok nie wyraża nic prócz zimnej pustki, która dzięki połkniętej dawce leków na chwilę wyparła wściekłość. Przyglądamy się sobie w milczeniu. Ma czarną marynarkę i rozpiętą białą koszulę, której kołnierzowi zabrakło raptem kilku ruchów żelazkiem, by rozprasować drobne fałdy. Krótkie włosy, szerokie ramiona, opalona gęba, godna okładki. Stara się szachować mnie wzrokiem, lecz nie przywiązuję do tego wagi.

– Nazywam się Piotr Wojnar.

„Bond, James Bond” – dodaję w myślach, podsycając niechęć. W tej samej sekundzie drzwi się otwierają i wchodzi Robert z Itaki. Zza ściany dobiega mnie gwar rozmów, krótki wybuch śmiechu.

– Panie Piotrze, pan Wojnar jest prywatnym detektywem, o którym rozmawialiśmy. Zobowiązał się pomóc.

– Pomaga się za darmo, a ja wątpię, że będziemy rozmawiać o zleceniu charytatywnym. – Uśmiech na twarzy Wojnara jest ledwie dostrzegalny, Robert spuszcza wzrok, detektyw przejmuje pałeczkę. – Pana sprawa bardzo mnie zainteresowała, o moim honorarium porozmawiamy później, bo nie ono gra tu pierwsze skrzypce. Odnalezienie pańskiego syna. To jest nadrzędny cel.

– Policji także. Chłopcy w mundurach też podobno nie próżnują. – Tabletki działają, od słów odgradza mnie gruba zasłona.

– Chciałbym, żeby opowiedział mi pan wszystko, co pan zapamiętał z tamtej nocy.

Wstaję, wyglądam przez okno biura Itaki, patrzę na pędzące w deszczu, rozbryzgujące kałuże auta. Muszę dać z siebie wszystko, by uporządkować chaos w głowie.

– Dwanaście dni temu. Mikołaj szykował się na tę imprezę od dawna. Dwa dni wcześniej miał ciężkie kolokwium. Nie, dzień wcześniej… nie, nie wiem… Studiował. Kurwa. Przepraszam, studiuje na pierwszym roku stosunków międzynarodowych na UW. Chciał odreagować ze znajomymi.

– Kto był w tej grupie znajomych?

– Jego dobry kolega Szymon, dwie dziewczyny, koleżanki, Viola i Sylwia.

– Koleżanki?

Odwracam się, detektyw przestaje notować, patrzę mu w oczy.

– W tym wieku trudno nadążyć. Miałem wrażenie, że Sylwia wpadła mu w oko.

– Skąd to wrażenie?

– Znikąd. Tak to jest z wrażeniem, że przychodzi znikąd. Świeciły mu się oczy, gdy o niej mówił. Może stąd.

– Co dalej?

– Mieli zacząć w domu u Szymona. Wypić jakiś alkohol i pójść do klubu, o którym mówił jak nakręcony.

– Jakiś alkohol? Syn dużo pił na takich imprezach? Ile?

– Nie stałem nad nim z miarką, do cholery. Nade mną ojciec też nie stał. Można powiedzieć, że zachowaliśmy ciągłość pokoleń.

– Do jakiego klubu się wybierali?

– Ghost Town na Mokotowie. Ironia losu ta nazwa, co? – mówię w pośpiechu i po raz pierwszy czuję, jak łzy napływają mi do oczu. Zaciskam powieki do granic bólu, czuję pieczenie w przełyku, choć nie wypiłem ani grama. – Nigdy wcześniej tam nie był, z tego, co wiem. Jakoś przed trzecią w nocy wyszedł z imprezy i nie wziął taksówki. Do domu nie dotarł. W tym czasie spałem, jak kamień, ledwie żywy po robocie. O ósmej rano obudziło mnie pukanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem znajomych, z którymi był w klubie. Przerażeni. Pytali o mojego syna.

– Co pan zrobił?

– Nie do końca rozumiałem, co się dzieje. Wszedłem do jego pokoju, ale przywitało mnie puste łóżko. Wtedy zaczęło do mnie docierać, że coś się musiało stać. Opowiedzieli mi, jak przebiegał wieczór. Że w klubie doszło do kłótni między Mikołajem a Szymonem. Podobno o jakąś bzdurę. Mój syn wybiegł z imprezy i ruszył w stronę domu. Miał stamtąd jakieś dwadzieścia minut piechotą. To, co się wydarzyło, musiało stać się po drodze.

– Kogo pan podejrzewa?

– Młodych. Kto inny? – odpowiadam bez wahania.

– Dlaczego oni?

– A dlaczego nie odsypiali imprezy o ósmej rano? Dlaczego byli na nogach? Dlaczego czułem ich strach, skoro o tamtej porze nie mieli powodu podejrzewać, że synowi coś się stało?

– Jak to tłumaczyli?

– Że próbowali się do niego dodzwonić i spytać, czy wrócił do domu cały. Miał wyłączony telefon, więc zaczęli się martwić. Oni coś wiedzą. I nikt z nich nie chce pisnąć słowa. Nawet gliniarzom. Jest coś jeszcze.

– Co takiego?

– Po tym, jak wyszli ode mnie, rozmawiali na klatce schodowej. Szymon powiedział do dziewczyn: „O tym gęba na kłódkę”. Muszę dodawać coś jeszcze?!

– Panie Piotrze. – Wojnar wstaje i podchodzi do mnie, a ja instynktownie robię krok w tył. – Czy syn mógł uciec z domu?

– Nie miał powodów, Warszawa była jego miejscem na ziemi. A nasz kontakt, uprzedzając pytanie, był poprawny. Nawet więcej niż poprawny. Drobne zgrzyty, klasyka, nic więcej.

– Czy policja zabezpieczyła jakieś nagranie z nocnego monitoringu?

– Nic o tym nie wiem.

– Poza tą Sylwią, która wpadła mu w oko, była jakaś inna dziewczyna w jego życiu?

– Nic na dłużej. Przynajmniej ja o niczym nie wiem.

– On może już nie żyć.

– Że co?

– Może już nie żyć.

– Nie rozumiem. Co pan powiedział?

– Pytanie kto… – Słowa Wojnara, jak dawka trucizny wprowadzona do krwiobiegu, wymazują wszystko inne, gaszą światełko w tunelu, wypalają w moim mózgu wszystkie wspomnienia.

– Czy mogę porozmawiać z mamą chłopca?

– Nie ma szans.

– Dlaczego?

– Szukaj wiatru w polu. Spakowała walizkę, kiedy mój syn skończył dwa lata. Niech pan powtórzy, co pan powiedział wcześniej.

– Nie rozumiem.

– Doskonale pan rozumie!

Detektyw poprawia koszulę, na lśniący blat stołu kładzie wizytówkę, żegna się, cicho zamyka drzwi, jakby nagle pożałował bezdusznej szczerości.

– Jakim trzeba być skurwysynem, żeby ojcu w takiej chwili…?! – mówię szeptem, lecz mam wrażenie, że mój głos przebija się przez każde z pięter budynku. Robert siada naprzeciwko. Ciszę wokół rozsadza napięcie, które czuję w powietrzu i w każdym z otaczających nas przedmiotów.

– Panie Piotrze, jako fundacja współpracujemy ze znakomitymi psychologami i myślę, że…

– „Piotrze” – wystarczy.

– Mów mi Robert.

– Psycholog?

– Tak.

– Co powie? Że będzie dobrze?! Że warto wierzyć, odnaleźć spokój, być silnym? Pieprzyć go. A zresztą, niech będzie. Wszystko jedno. Gdzie i kiedy?

Piętnaście dni od zaginięcia.

Pierwsi z mikrofonami zajmują już miejsca w owalnej sali, spoglądam na zegarek, czując szklące się krople potu na skroni. Dobiegają mnie dźwięki przyciszonych rozmów, przypominające radiowy szum, niosący się latem z otwartych okien na przeludnionych osiedlach. „Piętnaście minut” – mówi cicho Robert, stając tuż przy mnie. Zamykam oczy, przywołuję spotkanie z psychologiem, setki wypowiedzianych banałów i ten dziwny lęk, który go zdradzał. Jakby nie był pewien, czy ma w arsenale choć jedno zdanie, którym mógłby mi pomóc.

– Mówiłem młodemu, że warto być twardym. Niezły banał, co? – Odwracam się do Roberta.

– Słucham? – Robert spogląda na mnie, gwar wokół narasta, muszę podnieść głos, choć on stoi tuż obok.

– Wydawało mi się, że tak trzeba. Facet może mieć sto talentów i tysiące zalet, ale jeśli przegra sam ze sobą, to cała reszta nie znaczy więcej niż gówno.

Wchodzę między ludzi, kilka fleszy błyska, oślepia, tracę równowagę, dopadam krzesła w prawie pełnej sali. I od tej chwili robię wszystko, co w mojej mocy, by zrozumieć każde słowo, jakie wypowie, by w gąszczu ustaleń nie przeoczyć żadnego detalu.

– Jesteśmy dziś tutaj, żeby przekazać państwu najnowsze ustalenia naszej agencji detektywistycznej i rzucić nieco inne światło na całą sprawę. Pan Piotr Nadolny, ojciec Mikołaja, skontaktował się ze mną przed trzema dniami, czyli dokładnie dwanaście dni po tym, jak zgłosił zaginięcie syna na policję. W ciągu tych trzech dni udało nam się to, czego z niewiadomych przyczyn nie zrobiła policja. Zdobyliśmy materiał video z kamer monitoringu, które zarejestrowały syna mojego klienta, wracającego z imprezy w klubie. Proszę o fragment numer jeden.

Podnoszę wzrok i patrzę prosto w czerń ekranu, wyszukując w kieszeni opakowanie tabletek. Są. Jak broń na pasku. Jedyna.

– Jest to ulica równoległa do tej, przy której znajduje się klub, w którym bawił się Mikołaj. Proszę zatrzymać. Godzina trzecia dziesięć. Jest to moment, kiedy syn mojego klienta mija dwóch mężczyzn. Proszę spojrzeć. Jeden ogląda się za nim, sięga po telefon i wybiera numer. Poproszę o fragment numer dwa. Godzina trzecia dwadzieścia trzy, Park na Mokotowie. Chłopak jest już w bliskiej okolicy domu. Brakuje jakichś pięciu minut, by włożył klucz do zamka. Proszę zatrzymać. Właśnie w tym miejscu jego telefon logował się po raz ostatni do stacji BTS. W pewnej odległości za nim pojawia się mężczyzna w kurtce. Dokładnie tu. Proszę puścić. Zbliżenie.

W tym momencie zamieram, patrząc na pokrytą gęstym zarostem twarz człowieka z nagrania, szybkie ruchy, z jakimi się zbliża, podchodzi, zdaje się, że lada moment dotknie Mikołaja…

– Niestety, koniec nagrania. Obaj wychodzą z kadru.

– Kto jest sprawcą pana zdaniem? – pada pytanie z sali.

– Czy chłopak nie żyje?

– Kiedy rozwiążecie sprawę?

– Naszym celem jest teraz ustalenie tożsamości mężczyzn z obu nagrań. Prawdopodobne, że mężczyzna z nagrania numer jeden znał człowieka w kurtce i telefonicznie przekazał mu jakieś informacje. Proszę zauważyć, że sięgnął po telefon akurat wtedy, gdy zauważył mijającego go chłopaka.

Mam dość, powyżej uszu. Wstaję, przeciskam się w stronę wyjścia, zostawiam za sobą strzępy słów, czyjś podniesiony głos. Tuż przy drzwiach ktoś łapie mnie za rękę.

– Popełnia pan błąd.

– Nie rozumiem.

– Wynajmując detektywa. Trzeba było dać nam działać w spokoju.

– O jakim spokoju pan mówi, do cholery?!

– Zaraz… – Pomiędzy mnie a glinę wciska się Robert.

– Panie komisarzu, co jest błędem? Szukanie syna?

– My go szukamy.

– A co zrobiliście do tej pory? Dlaczego dopiero teraz dowiadujemy się, co zarejestrowały kamery monitoringu?

– Jest podobny do mnie – wypalam bez sensu.

– Kto? – Robert wpatruje się we mnie.

– Facet z nagrania. Wygląda jak ja, widziałeś? – Nie wiem, dlaczego wypowiadam te słowa.

Zamawiam taksówkę i dziesięć minut później jak automat otwieram usta, gdy kierowca pyta o adres docelowy. Przed oczami przelatują obrazy, płyną wartko jeden za drugim. Jego roześmiana twarz, gdy w parku bawi się piłką. Plaża w Ustce. Spacer w górach. Mój palec na aparacie. Zatrzymany kadr, próbujący oddać intensywność wszystkich barw wokół. Pełną gamę życia.

– Dokąd jedziemy?

– Byle dalej.

Siedemnaście dni od zaginięcia.

Pierwszy raz, odkąd zniknął, zatrzymuję przez dłuższą chwilę wzrok na tafli lustra i nie przejmuję się odbiciem. Zgaszona, ziemista cera, brązowe cienie tańczące wokół oczu, jak nieproszeni goście, poczynający sobie coraz śmielej na mojej gębie. Nieogolony pysk, jak po tygodniu chlania na umór. Piję kawę, na przekór sobie zwiększając dygot.

– Żyjesz i wiem, że jesteś. Gdzieś tam. Znajdę ich. Nawet na końcu świata. Kimkolwiek są. Vivere militare est. Pamiętasz, Miki? – mówię, płuczę usta zimną wodą i zgodnie z umową piętnaście minut później docieram na miejsce. Parę stopni na plusie, odwilż po kilku lodowatych nocach, ciemnobrunatne gałęzie nad głową odcinają się od nieba. Mokotowski park, grupa policjantów z długimi przedmiotami, którym nie potrafię przypisać żadnej nazwy. Harpuny, jedyne skojarzenie. Z oddali widzę uśmiechającego się do mnie Roberta, chcę odpowiedzieć uśmiechem, lecz moja twarz przypomina nieruchomą maskę.

– Zaczynamy! Pierwsza grupa od prawej! – Dowodzący akcją daje znak, nakłuwają dno rowu, znajdującego się pod bramą parkową. Dołączają kolejne postaci w czarnych mundurach, ciężkie buciory suną po trawie, słońce z uporem przepycha się przez chmury z ołowiu. Zgrana armia przeczesuje teren, by znaleźć… Właśnie. Każde nakłucie to sygnał dla mnie, że lada chwila… Zamykam oczy. Gdy je otwieram, Robert jest już na wyciągnięcie ręki. W promieniach słońca jego twarz traci wyraz, rozrywa się na milion niepołączonych ze sobą punkcików.

– But, bluzka, nic więcej! – Krzyk policjanta niesie się echem.

– Śmieci!

– Jest coś! Chwila!

Tracę oddech, nie chcę podchodzić. Nikt mnie nie zmusi, żeby postawić te kilka kroków.

– Fałszywy alarm!

– Tutaj! – Harpun zatapia się w śliskiej od deszczu ziemi, wystarczą dwa ruchy, by wydobyć jego ciało. Na moich oczach. Teraz. Za chwilę.

– Kot… Truchło…

Mdłości dopadają mnie, aż dziw, że nie wcześniej, opieram się o drzewo. Robert widzi, że nie zniosę tu nawet minuty dłużej.

– Wracaj do domu. Ja zostanę. Jestem w kontakcie z drukarnią. Zadzwonię, gdy tylko doślą kolejną partię plakatów.

– Nie usiedzę na dupie.

– Musisz odpocząć.

Słońce znika za chmurami i w końcu przyglądam mu się z uwagą, mogę skoncentrować się na czymś więcej niż ciepła barwa głosu, jaką przywitał mnie w siedzibie Itaki. Delikatne rysy, gęste brwi, chłopięca uroda, a jednak nie sposób odmówić mu męskości. Silny uścisk ręki. Jedno spojrzenie zarezerwowane dla mnie, pełne współczucia i troski. Drugie dla chłopaków w mundurach, twarde, ponaglające, szorstkie. Mimo niepozornej sylwetki zaskarbił sobie szacunek tych z kryminalnego. Liczą się z nim, widzę to jak na dłoni.

– Praca w fundacji przyniosła dziwne odczucie. Mam trzydzieści trzy lata, a widziałem tyle, jakbym żył dwa razy dłużej. – Powiedział to na naszym pierwszym spotkaniu i o tych dwóch zdaniach staram się myśleć przez całą drogę do domu, by wymazać obrazy kłutej, przebijanej, zmarzniętej ziemi i stopklatek podrzucanych przez wyobraźnię. Wchodzę po schodach, siadam w fotelu i patrzę na jego zamknięty pokój. Chcę wstać, lecz sygnał z głowy nie wystarcza, by wprawić ciało w ruch. Dopiero po dziesięciu minutach przekraczam próg, kładę się na łóżku Mikołaja, mojego Mikołaja, dotykam jego poduszki, rzuconej niedbale niebieskiej koszulki, w której lubił grać w piłkę, myślę o tych wszystkich latach, jakie miał przed sobą, ma przed sobą, palancie, poprawiam się natychmiast, i po raz tysięczny wybieram jego numer, telefon wypada z ręki. Skręca mnie z głodu, w kuchni połykam jakiś batonik, nie czując żadnego smaku. Zgarniam telefon z podłogi, by zadzwonić do pracy.

– Anka? Jak w salonie? Pamiętasz o dostawie z Holandii? Dobrze, zajrzę jutro. Poradzisz sobie. Pa. – Opieram się o ścianę i zaczynam mówić na głos. – Weź się w garść. Wykiwają cię wszyscy. Policja, detektyw, młodzi, każdy. Nawet jeśli coś ustalą, nic nie zrozumiesz. Twój mózg nie przyswoi najprostszej informacji.

Człapię do łóżka. Z sześciu godzin pozostałych do świtu prześpię tylko jedną – włączam laptop i w wyszukiwarkę internetową wpisuję zasłyszane gdzieś nazwisko.

– Jasnowidz Marek Strocki – mówię pod nosem.

Odczekuję dwie godziny, wybieram numer, uderzam się w czoło, nim rozbrzmi pierwszy sygnał. Na co liczysz, idioto? Na precyzyjną wizję, zrodzoną w głowie szaleńca, który wskaże konkretne drzwi, adres, miejsce, gdzie go znajdę, zobaczę, uchronię przed całym złem świata? Zmieniam zdanie, wybieram numer Roberta.

– Cześć, nie za wcześnie?

– Jestem w drodze do pracy. Co się dzieje? – Wyczuwam jego niepokój. W tle słyszę sygnał klaksonu.

– Myślałem o wynajęciu jasnowidza. Strockiego.

– Nie. Każdy, byle nie on.

– Dlaczego?

– Powiedzmy, że nie mam dobrych doświadczeń. Ani ja, ani nikt z fundacji. Zaufaj mi. Wojnar to dobry detektyw, cały czas prowadzimy działania w porozumieniu z policją. Potrzeba czasu.

– Jest coś nowego?

– Weryfikujemy spływające informacje. Tylko wczoraj mieliśmy cztery telefony, że Mikołaj był widziany w różnych częściach Polski. Niestety, tropy okazały się fałszywe. Dzisiaj ukażą się kolejne publikacje w mediach. O trzynastej mam spotkanie z dziennikarzami.

– To co mam robić?

– Będę po ciebie w ciągu godziny. Zaraz odbieram plakaty.

– Co mam robić?!

– Wytrzymaj.

– Jasne.

– Chcemy pomóc. Rozwiesimy je tam, gdzie chodziliśmy razem. Jest jedna knajpa na rogu Rozbrat i Szarej, którą Miki uwielbiał.

Przyglądam się Szymonowi. Jemu i dziewczynom. Nie ufam im ani trochę. Nie ufam ściągniętym brwiom i rozbieganym oczom. Tak jak nie ufam fałszywym kaznodziejom, którzy wmawiają, że nie wolno tracić nadziei. Tylko Szymon wytrzymuje moje spojrzenie, reszta wybiera asfalt. Dlaczego nie mają odwagi spojrzeć mi w oczy?

– O co się pokłóciliście?

– Słucham?

– Wtedy w klubie. O co wam poszło z Mikim?

– O bzdury. Przecież pan wie.

– W takich sprawach nie ma bzdur. Wszystko jest ważne. – Robert trafnie puentuje zza moich pleców, z trudem przylepiając kolejny plakat do wilgotnej od deszczu ściany sklepu.

Mój wzrok zatrzymuje się na widocznej na zdjęciu twarzy Mikołaja i tych kilku słowach, które dotychczas znałem wyłącznie z filmowych kadrów czy telewizyjnych reportaży. „Ktokolwiek widział Mikołaja, proszony jest o kontakt…”

– Wszystko powiedzieliśmy policji. Nie mamy nic do ukrycia.

– Wątpię.

Po chwili wahania podaję im ostatnią partię plakatów do rozlepienia, młodzi żegnają się szybko, siadam na ławce i rozgrzewam zmarznięte dłonie.

– Wiesz, co jest najgorsze? Że nikt nie umie wydobyć z nich prawdy. Nawet nie wiem, na jakim etapie jest policyjne śledztwo.

– Sprawdźmy.

– Jak?

Robert wyjmuje telefon. Z czarnych chmur nad nami lecą krople jak srebrne pierścienie, stawiam kołnierz i chowam się pod dachem, obserwując, jak wiatr podrywa liście i wprawia je w taniec.

– Robert Krasowski z tej strony. Itaka. Co nowego? Wolimy dzisiaj. Zdecydowanie dzisiaj. Świetnie, zawiadomię pana Wojnara.

– Za godzinę mamy być w komendzie.

– Chcę się przebrać, wziąć prysznic. Zdążymy?

– Jasne.

W drodze do komisariatu na klatce schodowej dziwny impuls, by otworzyć skrzynkę na listy. Pośród nic niewartych ogłoszeń – tony idiotycznie zmarnowanego papieru – uwagę przyciąga jedna koperta, którą rozdzieram niechlujnie, siadając na schodach. Zawarta w niej wiadomość sprawia, że nie potrafię wstać i postawić kroku: „Szanowny Panie Mikołaju, z przyjemnością informujemy, że został Pan przyjęty na roczne studia fotografii”.

– Uwielbiał robić zdjęcia ludziom. Wymyślił sobie te studia jakieś pół roku temu.

– Znajdziemy go. Zobaczysz. Jedźmy.

Ostry ton Roberta powinien dodać mi animuszu, lecz zadziałał na opak.

– Nie mam siły.

– Czas jechać. – Podnosi mnie za ramię, prowadzi do auta. Nie zapamiętuję ani jednej z mijanych ulic, cały świat pokrywa się gęstą mgłą, która niknie dopiero, gdy wchodzę do sali w kolorze wyblakłej zieleni, zatrzymuję wzrok na lustrze weneckim, przyglądam się twarzom bez wyrazu, które z upływem chwil odzyskują tożsamość: detektyw Wojnar, Robert i dwóch policjantów z wydziału kryminalnego. Jeden z nich podekscytowany, ze wzrokiem świdrującym na wylot, pół głowy wyższy od drugiego. Czuć, że to on wiedzie prym, skupia uwagę, nie wytrzymuje dwóch sekund w jednej pozycji. Pod spranym T-shirtem odznaczają się mięśnie jak napięta sprężyna. Drugi, niższy, z widocznym brzuszkiem, czasem dopowiada, puentuje, robi, co może, by zaznaczyć swoją obecność w cieniu kowboja. Sprężyna i Brzuszek, tak od tej pory postanawiam ich nazywać.

– Co mamy, panowie? – zagaja Wojnar, żołnierskim ruchem gładząc włosy.

– Wkrótce młodziaki mają poddać się badaniu na wykrywaczu kłamstw. – Sprężyna.

– Tyle dobrego. – Wojnar.

– Z jednym wyjątkiem. – Brzuszek.

– A jaśniej? – Robert.

– Jedna z osób nie zgodziła się na badanie. Niestety, ma takie prawo.

– Niech zgadnę. Szymon? – pytam, a gliniarze potakują, jak kukiełki na sznurku. – Mówiłem, że łże. Jak to możliwe, że ma prawo odmówić?!

– Ma, a my póki co nie mamy żadnych dowodów na winę młodych. Szymon w noc imprezy tankował wódę do czwartej. Alibi potwierdzone przez pół klubu. Nie ma opcji, żeby balował i jednocześnie skrzywdził pańskiego syna. Chyba że miał wspólnika, ale tej tezy nic w tej chwili nie potwierdza.

– O tym „gęba na kłódkę” wam mówiłem. To słowa Szymona, które wypowiedział na klatce. Sprawdziliście to? Docisnęliście ich? Co miał na myśli?!

– Sprawdzamy wszystko. Bez wyjątku. – Sprężyna.

– Jeśli reszta towarzystwa coś wie, jest duża szansa, że nie utrzymają ciśnienia na wariografie. Powtarzam. Badania lada chwila. – Brzuszek.

– Co z osobami z kamer monitoringu? – Robert.

– Ja i moi ludzie ciągle szukamy. – Wojnar.

– A nasi ludzie leżą na hamakach i czekają, aż odwalisz za nich robotę.

Sprężyna podnosi głos, detektyw patrzy mu w oczy. Przez chwilę widzę iskry sypiące się ze skrzyżowania ich spojrzeń. Wojnar odpuszcza. Pojedynek dwóch samców alfa odroczony w czasie, gong na przerwę.

– Facet z telefonem z pierwszego nagrania i gość w kurtce zapadli się pod ziemię. Nikt ich nie zna, nikt nie zapamiętał.

– Cały czas wysyłamy komunikaty z prośbą o kontakt. Ktoś ich, kurwa, musi rozpoznać. Rodzina, kumpel, wróg, zdradzona dziewczyna, musi być gdzieś ktoś, kto cokolwiek pamięta. – Sprężyna wkłada ręce do kieszeni i przestępuje z nogi na nogę, rzucając Wojnarowi spojrzenie, które mnie samego przyprawia o ciarki na plecach. Błyska za oknem.

– Gdybym wiedział, że mam się zgłosić na komendę, bo chodzi o czyjeś życie, nie czekałbym ani chwili – przerywam ciszę.

– Podstawowa zasada, panie Piotrze: nie zakładać, że inni myślą jak my. – Brzuszek, wciągając obfity brzuch, z miną filozofa wygłaszającego sentencję życia, po której można już tylko kłaść się do grobu i wypatrywać zbawienia.

– Nie muszą koniecznie stać za zaginięciem pańskiego syna. Wystarczy, że mają co innego za uszami, by unikać mundurowych jak ognia.

– Mogą wciąż nie wiedzieć, że ich szukamy. – Robert.

– Albo przyjezdni. Wpadli do Warszawy na weekend, wrócili na zadupie i tyle ich widzieli. – Sprężyna.

– Zagranica? Wpadł jeden z drugim na balety i do tej pory odsypia kaca gdzieś pod Władywostokiem. – Brzuszek.

– Chuj ich wie. Trzeba szukać. W końcu wypłyną. – Puenta Sprężyny wydaje się jawną zachętą do zamknięcia dyskusji i opuszczenia lokalu.

– Prosiłbym o stopklatki z maksymalnym zbliżeniem ich twarzy. Puszczę komunikat na stronie Itaki. – Robert.

– Jasne. Jesteśmy w kontakcie.

– Jeszcze jedno… – mówię, gdy Sprężyna wyciąga rękę w moją stronę. – Co podejrzewacie? Kawa na ławę.

– Nie premedytację, raczej afekt – odpowiada bez śladu emocji Sprężyna po kilku sekundach.

– Dlaczego?

– Raczej skreśliłbym zaplanowane działania. Kto mógł przewidzieć, że pana syn poprztyka się z przyjaciółmi i w pojedynkę opuści klub?

– Chyba że sprawca był w zmowie z przyjaciółmi Mikiego.

– Jak mówię, sprawdzamy każdą ewentualność.

– Czekam na wiadomości. Do widzenia.

Wychodzimy z Robertem przed komendę, sugeruję, że wrócę piechotą, lecz nie trzeba mi wiele, drobny uśmiech czy gest ręką wystarczą, by zająć miejsce obok kierowcy i odwlec moment, gdy zostanę sam w salonie z widokiem na ściany.

– Co dalej?

– Czekamy.

– Czekamy… – powtarzam na głos, znów zaciskam powieki, instynktownie sięgam do kieszeni, wyjmuję z portfela banknot dwudziestozłotowy i skanuję go wzrokiem, jak pod lupą, obracam w dłoni. Wzdrygam się na odgłos grzmotu w oddali. Strumienie deszczu płyną wartko, tworząc z szyby mokrą mozaikę, a moje palce zamieniają nominał w bezkształtną kulkę papieru. Robert nie włącza silnika, wpatruje się we mnie. Czując to spojrzenie, słyszę niezadane pytanie.

– Tak niewiele zabrakło.

– Nie rozumiem.

– By wziął taksówkę i wrócił do domu.

Dwadzieścia jeden dni od zaginięcia.

Dochodzi południe, słucham dźwięku skapujących minut, odmierzanych wysłużoną wskazówką zegara. Powinienem go zdjąć. Pasuje tu jak kwiatek do kożucha. Nie ma nic wspólnego ze mną, zawsze pędzącym z duchem czasu, otaczającym się odpowiednią liczbą nowoczesnych gadżetów, by dać sobie miłe złudzenie, że czas stoi w miejscu i że wszystko jeszcze przede mną. Wbrew zdrowemu rozsądkowi wlewam w siebie filiżankę piekielnie mocnej kawy, zagryzam kanapką, wychodzę przed blok, by po piętnastu minutach marszu bez celu zatrzymać się na bezludnym placu i wbić wzrok w mosiężne drzwi. Nie miałem takiego zamiaru, ale przez głowę przemyka myśl: A gdyby tak…? Przynajmniej na chwilę? Nikt mnie przecież nie zmusi, bym został tam dłużej, niż zechcę. To nie moje miejsce, lecz jedyne pod ręką; nie moje miejsce, lecz nie potrafię wymyślić lepszego. Śmieję się z samego siebie. Ja i rzędy opustoszałych ławek? Ja i migoczący w słońcu ołtarz, witraż ze strużką światła? Ja i ręce złożone do modlitwy? Przekraczam próg, wybucham nieszczerym śmiechem, który roznosi się echem i przerywa czyjąś spowiedź. Młoda kobieta obrzuca mnie złowrogim spojrzeniem, wychodzi, ruszam w stronę konfesjonału, krok po kroku, na raty, bez cienia pewności.

– Mój syn zaginął – mówię cicho, przełykając ślinę. – Boję się, że umrę, jeśli ten koszmar się nie skończy. Wykończy mnie strach albo sam się poddam. A jeżeli się poddam, to Mikołaj na pewno nie wróci. Czyli nie wróci przeze mnie.

– Co pan zaniedbał? – Kapłan ma młody głos, przez chwilę wyobrażam sobie, że jest w wieku Mikiego.

– Słucham?

– Które z pańskich błędów sprawiły, że Mikołaj zniknął?

– Myśli ksiądz, że to przeze mnie?

– Zawsze szukamy winnego, a to droga donikąd. Jeśli nie ktoś, to ja sam. A jeśli nie ja, to pewnie Bóg. Mam rację?

– Mój syn nikogo nie skrzywdził. Dlaczego on?

– Nie wiem.

– To cała odpowiedź?

– Trzeba się modlić. W dzień i w nocy. Prosić, bez końca…

– Jeśli On istnieje, to pozwolił na to. Mam Go prosić, skoro pozwolił?!

– Dał nam wolną wolę. I w ostatecznym rozrachunku każdy z nas dokonuje wyboru… – Słuchając kolejnych zdań, myślę o tych wszystkich słowach, za którymi kryje się bezradna chęć niesienia ulgi.

– Nienawidzę świata, odkąd go nie ma. Czasem chciałbym, żeby ktoś złapał mnie za rękę, powstrzymał.

– Przed czym?

– Podejrzewam wszystkich. Każdego mijanego człowieka. Dowolną osobę w tłumie ludzi. Faceta, który siedzi obok mnie w metrze. Chłopaka, który tankuje mi auto, sprzedawcę w sklepie, rozkrzyczaną bandę nastolatków. Nie ma znaczenia. W każdym z nich widzę winę, w ich spojrzeniach, uśmiechach. Każdy z nich może wiedzieć coś o moim synu, doprowadzić do niego, podrzucić trop. – Podnoszę wzrok utkwiony na wysokości kolan i przez niewielkie szpary w kracie konfesjonału dostrzegam jego oczy. Młode, żywe, pełne blasku. I zadaję pytania, których nie umiem powstrzymać.

– Stracił ksiądz kiedyś bliską osobę? Wie ksiądz, o czym mówię?

Obaj nie spuszczamy wzroku, dzieli nas kilkanaście centymetrów.

– Straciłem wiele.

Patrzę mu głęboko w oczy, nie mam riposty. Wstyd mi jedynie, że przypisuję sobie prawo do cierpienia ponad miarę.

Wychodzę na zewnątrz, staram się na próżno odszukać w pamięci słowa modlitwy nauczonej w dzieciństwie. Wyjmuję telefon i spostrzegam dwa nieodebrane połączenia od Roberta.

– Oddzwaniam.

– Posłuchaj, coś mnie tknęło, żeby przejechać przez Powiśle. Po tym, jak usłyszałem, że Szymon odmówił badania na wariografie. Znalazłem je.

– Co?

– Rzucili przy śmietniku.

– O czym ty, do cholery, mówisz?!

– O plakatach. Nie rozwiesili wszystkich.

– Dlaczego?

– To samo pytanie chciałem ci zadać.

Robert już się rozłączył, siadam na ławce, a raczej opadam na nią, nie dbając o przejmujące zimno. Wiem, że powinienem zadzwonić do rodziców, czekają na wiadomość, lecz zdaję sobie sprawę, że wciąż nie mam nic godnego przekazania. Będą pytać, drążyć i nie ustawać w domysłach. Co ustaliła policja, Itaka, detektyw? Słowo „nic” nie przejdzie mi przez gardło. Zaczekam. Zadzwonię, jeśli pojawi się jakikolwiek punkt zaczepienia, cień nadziei.

W myślach powracam do czasu, gdy Miki miał dwa lata. Wtedy zniknęła jego matka. Po odejściu Magdy udawałem, że żyję. Co prawda otworzyłem swój pierwszy salon meblowy, lecz bywałem tam tak rzadko, że pracownicy ledwie odróżniali mnie od klientów. Miki regularnie zostawał z moją mamą, która rzucała mi spojrzenia ostre jak żyletki, lecz nie skarżyła się słowem. Wszystko sprowadzało się do wyboru między knajpą a klubem, piwem a pięćdziesiątką, brunetką a blondynką, by zapomnieć o tej, o której zapomnieć nie sposób.

Pewnego razu wracałem z lokalu, którego każdy kąt poznałem jak własną kieszeń. Zrezygnowałem z taksówki, by świeże powietrze wyrównało mi krok. Stali po drugiej stronie ulicy, ubrani w dresowe kurtki, z wyszytym logo klubu sportowego. Wystarczyła jedna zaczepka, podniesiony ton, bym przeciął ulicę i wykrzyczał kilka słów. Pamiętam grad ciosów i upadek na zimny asfalt. Pamiętam odgłos ich kroków, gdy uciekali, i ciszę tuż potem. I krew na ustach. Pamiętam chłód nocy, płatki śniegu wirujące w powietrzu.

Otępiały z bólu podniosłem się, ocierając twarz. To jedno zdarzenie zmieniło wszystko. Zrozumiałem, że muszę zapomnieć o Magdzie, stanąć na nogi i regularnie zjawiać się w pracy. Miki potrzebował mnie, nie dziadków. Z czasem otworzyłem kolejne salony meblowe, marka stała się znana w całym kraju. Na cztery spusty zamknąłem erę hucznych klubów, chwiejnego kroku i wódki wlewanej w siebie, by nie pamiętać.

Dwadzieścia pięć dni od zaginięcia.

– Panie Piotrze, dojeżdżam. Za chwilę spotykamy się w parku, jeśli dobrze pamiętam?

– Tak. Prześlę jego dokładny adres.

– Proszę wziąć ze sobą ubrania syna.

– W jakim celu?

– Chodzi o wizję. Wzmacnia ją atrybut związany z zaginionym. Jest bardziej precyzyjna.

– Rozumiem. Wezmę.

– Do zobaczenia.

Rozłączam się, wysyłam wiadomość zgodnie z obietnicą i natychmiast żałuję. Jak diabli. Odradzali mi wszyscy, nawet jakaś część mnie do końca nie miała pewności. Coś przeważyło. Mimo wszystko. Wybieram dwa swetry i ciemnozielony T-shirt. By pomóc wizji, cholera, wzmocnić ją, jak powiedział. Zamykam drzwi za sobą i chwilę później jestem w parkowej alei. Nie potrzebuję jasnowidza ani innych magów, by wiedzieć, że gdzieś blisko, być może o krok, zdarzyło się coś, co przekracza granice mojej wyobraźni.

– Dzień dobry. Strocki.

– Witam.

Podaje