Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Zamojszczyzna 1918–1959

Zamojszczyzna 1918–1959

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64476-31-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zamojszczyzna 1918–1959

Autor – lekarz, regionalista, społecznik – w swoich wspomnieniach i dziennikach z lat 1918–59 opisał wnikliwie dzieje Zamojszczyzny, unikając podawania szczegółów życia osobistego. Uważał za swój obowiązek przede wszystkim obiektywne zapisywanie historii. Powstała dzięki temu uniwersalna kronika XX wieku, która utrwala nie tylko wydarzenia lokalne, ale przede wszystkim procesy historyczne: rozwój II Rzeczpospolitej w dwudziestoleciu międzywojennym, ale też panujący wówczas antysemityzm, w czasie II wojny światowej okupację niemiecką, pacyfikację wsi zamojskich, Holokaust, partyzantkę, wkroczenie Sowietów i nastanie komunizmu, niszczenie podziemia niepodległościowego. W książce znalazł się nieznany dotąd w Polsce dziennik z lat 1945–46 i wspomnienia z lat 50.

Polecane książki

Druga wojna światowa skończyła się dwa lata temu. Dla wielu była klęską. Społeczeństwa Zachodu chcą pokoju, który nie jest dany znajdującym się pod radzieckim butem Polakom. Część z nich ciągle walczy. W osamotnieniu, bez fanfar, chwały, a czasem i nadziei. Sierżant amerykańskiej armii Char...
Publikacja dotyczy wzajemnych relacji architektów i polityki w latach 1944-1989. Autor przybliża losy wybranych jednostek, które uznać można za reprezentatywne dla całego środowiska. Projekty i realizacje, jakkolwiek niezwykle ważne, stanowią tło dla opisanych historii. Narrację budują osobiste wspo...
Przybyli z otchłani kosmosu, żeby nas zniszczyć. Przed pięćdziesięciu laty żądni krwi obcy spustoszyli Ziemię. Większość ludzkości zginęła. Stoczyliśmy się w ciemność. Ale teraz odradzamy się z popiołów. Nadszedł czas, żeby stawić im czoła. Marco Emery urodził się w czasach wojny i na włas...
„(…)Biografia Kazimierza Odnowiciela napisana w końcu XIX wieku przez wybitnego historyka, znawcę historii początków państwa polskiego oraz nauk pomocniczych historii Stanisława Kętrzyńskiego jest po dziś dzień pierwszym w pełni naukowym i w wielu fragmentach wciąż aktualnym opracowaniem dotyczą...
Przez długi czas ośrodek w Starych Kiejkutach kojarzył się ze słynną szkołą wywiadu – internatem dla resortowych dzieci bądź kuźnią profesjonalistów, zależnie od historycznej opcji. Po kilku latach międzynarodowych śledztw i raportów, doniesieniach prasy i organizacji pozarządowych, nielicznych wyzn...
„Antynadwaga” Andrzeja Kondratyuka to książka o tym jak schudnąć i co warto zmienić w diecie. Dieta nie może opierać się na jednej zasadzie. Nieskuteczne okazały się próby ograniczenia węglowodanów lub tłuszczów, nie pomaga liczenie kalorii, indeksów, punkt&...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zygmunt Klukowski

Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1959

© by Ośrodek KARTA, 2015

© by Andrew Klukowski, 2015

OPRACOWANIE REDAKCYJNE, KOORDYNACJA PROJEKTU Agnieszka Knyt

WSPÓŁPRACA Barbara Odnous

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERIIrzeczyobrazkowe.pl

SKŁAD KOMPUTEROWY TANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCE

Dr Zygmunt Klukowski z personelem szpitala w Szczebrzeszynie.

Fot. Biblioteka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

e-mail:ok@karta.org.pl, www.karta org.pl

Wydanie III

Warszawa 2015

ISBN 978-83-64476-35-8

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

OD WYDAWCY

Dzieło, które przedstawiamy, jest spóźnione o pół wieku. Powinno było ukazać się jeszcze za życia Autora, jako podsumowanie jego drogi i pasji. Zygmunt Klukowski zmarł w 1959 roku i miał już w rękach drugie wydanie swego Dziennika z lat okupacji (1939–44), ale o publikacji pozostałych części swego dzieła mógł wtedy jedynie marzyć. Tak jak o niepodległości Polski.

W serii „Świadectwa” zamieszczamy niezwykłą, uniwersalną kronikę XX wieku – dotyczącą Zamojszczyzny, jednak w takim zapisie staje się ona sednem Polski lat 1918–59. Za sprawą dr. Zygmunta Klukowskiego, który ze swojego szpitala w Szczebrzeszynie czyni punkt obserwacyjny i widzi stąd dużo więcej niż drogi na Zamość i na Zwierzyniec. Patrzy na procesy historyczne, tak boleśnie doświadczające jego kraj i… jego samego.

Na dwutomową edycję Zamojszczyznyskładają się wyłącznie autorskie, osobiste teksty Zygmunta Klukowskiego: wspomnienia z lat 1918–39, dziennik 1939–47, wspomnienia 1950–51 i 1952–54 oraz listy z ostatnich dwóch lat życia. Z całej spuścizny Autora dokonaliśmy wnikliwego wyboru; celem skrótów było ujednolicenie zapisu – tak, by kolejne przedstawiane okresy były na podobnym poziomie szczegółowości i w naturalnej proporcji między sobą, by tą edycją odsłonić sens ciągłości 40-letniego świadectwa.

Dziennik i wspomnienia z lat 1945–54 nie były dotąd znane w oryginale. Co więcej – w ogóle nie było ich w Polsce. Udało nam się odnaleźć w Tajlandii wnuka Autora, Andrew Klukowskiego, który zgodził się na przekazanie brakujących oryginałów do Polski, a także na taką, całościową edycję.

Zygmunt Klukowski urodził się 25 stycznia 1885 w Odessie. Po ukończeniu studiów medycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, rozpoczął pracę jako lekarz w szpitalu w Nieświeżu, a potem w Żołudku w powiecie lidzkim. W sierpniu 1914 został powołany do wojska carskiego jako starszy ordynator szpitala polowego; służył do maja 1918. W październiku tegoż roku przyjechał (wraz z żoną Heleną i dwuletnim synem Jerzym) do Krasnobrodu na Zamojszczyźnie, gdzie rozpoczął praktykę lekarską.

Praktykujący lekarz, ordynator szpitala w Szczebrzeszynie, stawał się zarazem coraz bardziej znaczącą postacią wśród polskich bibliofilów, a z czasem także najważniejszym historykiem Zamojszczyzny, wiernym jej kronikarzem. Wspomnienia dotyczące II Rzeczpospolitej spisane zostały w trakcie niemieckiej okupacji, dziennik pisany był nieprzerwanie od 19 czerwca 1939 do 8 września 1946 oraz w 1947 roku. Całą historię Autora oraz jego spuścizny przedstawiamy w posłowiu od redaktora – w tomie drugim.

Dzieło Zygmunta Klukowskiego jest jednym z największych w polskiej literaturze faktu ubiegłego stulecia. Autor nie był pisarzem, nie tworzył świata słowami. Odwrotnie, starał się jedynie oddać to, co postrzegał. Czasem, jak w 1942 roku, brakowało mu słów. Ale i ten brak staje się świadectwem, gdy wynika z całego opisywanego procesu. Widać w wysiłku Autora świadomość obowiązku wobec historii i bezinteresowną służbę – kronikarza oddanego Polsce, jednak bezwzględnie honorującego prawdę, także tę trudną dla nas.

Jako wydawcy jesteśmy przekonani, że red. Zygmunt Klukowski, patrząc po latach, uznałby nasz wybór z jego osobistej spuścizny. I że cieszyłby się, iż wreszcie oddano głos całemu jego życiu – także powojennej części, wówczas całkowicie „na indeksie” komunistycznego państwa. My, którzy doczekaliśmy wymarzonej przezeń III Rzeczpospolitej, staraliśmy się zrobić to w jego imieniu.

Styczeń 2007

Zbigniew Gluza

1918–1939

7 października 1918 przyjechałem z Rosji do Warszawy, goły jak turecki święty. Parę walizek z resztkami rzeczy i trochę książek stanowiło cały mój majątek. Od razu musiałem szukać jakiegoś zarobku. Poszedłem to tu, to tam, udałem się do Ministerstwa Zdrowia, lecz wszędzie odprawiono mnie z kwitkiem. Przypadkowo spotkałem kolegę z krakowskiego uniwersytetu, doktora Stefana Madlera, który w tym czasie był zastępcą lekarza powiatowego w Zamościu, w okupacji austriackiej. Dowiedziawszy się o mojej dość smętnej sytuacji, zaproponował, żebym pojechał do Zamościa, a on postara się urządzić mnie gdzieś w powiecie.

Tym sposobem wieczorem 3 listopada 1918 znalazłem się w Krasnobrodzie, małej mieścinie żydowskiej w powiecie zamojskim. Wynająłem jeden duży pokój u gospodarza Nawoja i na drugi dzień rano pierwsze kroki skierowałem do miejscowej apteki magistra Niedzielskiego. Zastałem tu młodego chłopca, praktykanta, któremu powiedziałem, kim jestem i że chciałbym zobaczyć się z aptekarzem. Po chwili wyszła do mnie pani Niedzielska, z którą, usiadłszy na kanapce, zaczęliśmy wstępną rozmowę. Zaledwie zamieniliśmy kilka pierwszych zdań, wlatuje z wnętrza domu służąca z przeraźliwym wrzaskiem: „Proszę pani, pan leży na ziemi nieżywy!”. Zerwała się z miejsca pani Niedzielska, ja za nią, wpadamy oboje do pokoju sypialnego i tam widzimy leżącego na podłodze w kałuży krwi pana Niedzielskiego z niewielką raną na skroni, a obok niego rewolwer.

Jak się okazało, mgr Niedzielski, prowadząc aptekę w ciężkich warunkach wojennych, nie mógł jej należycie zaopatrywać i żył w ciągłej obawie, co on będzie robił, jeżeli któregoś dnia przyjedzie na stałe jakiś lekarz i zacznie zapisywać normalne recepty, a on, przy swoich wielkich brakach, nie będzie w stanie ich wykonać. Ta myśl prześladowała go jak zmora i gdy praktykant zameldował, że przyjechał nowy lekarz, który ma zamiar tu się osiedlić – wystrzałem z rewolweru odebrał sobie życie.

Łatwo sobie wyobrazić, jakie to na mnie wywarło wrażenie i jak się wówczas czułem, będąc zupełnie mimowolnym sprawcą śmierci człowieka. Nie wiedziałem, co mi właściwie wypada robić. Pierwszą myślą było, by czym prędzej uciekać z Krasnobrodu, gdzie na wstępie spotyka mnie taka przygoda, nie stanowiąca dobrej wróżby. Lecz w kieszeni miałem zaledwie kilka koron, za które mógłbym dojechać najwyżej do Zamościa. Z konieczności więc zostałem w Krasnobrodzie.

Jakoś praktyka szczęśliwie od razu ruszyła z miejsca. Lekarzy w powiecie było mało […]. Chłopi pieniędzy mieli dużo i chętnie udawali się do lekarzy. Toteż wkrótce zajęty byłem od rana do wieczora, miewając dziennie po kilkunastu chorych w domu i czasem po pięć–sześć wyjazdów.

[…] Z początku czułem się bardzo obco i nieswojo. Mieszkaniowe warunki miałem niezbyt pociągające, bo w jednym pokoju musiałem jeść, spać i przyjmować chorych. Znalazło się paru ludzi bardzo niezadowolonych z mojego przyjazdu – miejscowy felczer Polak i cyrulik Żyd, którzy, jak to często bywa, rozpoczęli przeciwko mnie całą kampanię. Używali przy tym ciekawego argumentu; mianowicie, widząc u mnie na stole i na półce sporo książek, dowodzili chłopom, że nic się nie znam na medycynie, że dopiero teraz się uczę i dlatego mam tyle książek. I jednego, i drugiego ignorowałem zupełnie. Po paru tygodniach felczer wyjechał, pozostał tylko cyrulik Lejbuś.

Byłem młody – nie miałem jeszcze ukończonych 34 lat – pełen zapału, chęci do pracy i do walki ze złem. Między innymi oburzałem się na Lejbusia, że zupełnie bez potrzeby, a tylko ze szkodą, na prawo i na lewo stawia cięte bańki wszystkim zgłaszającym się do niego chłopom. Postanowiłem to wykorzenić, a gdy kilkakrotne ostrzeżenia nie odniosły skutku, zawiadomiłem o tym oficjalnie lekarza powiatowego. W naiwności sądziłem, że rzecz będzie załatwiona na poczekaniu, sposobem administracyjnym. Tymczasem lekarz powiatowy przekazał sprawę do Sądu Pokoju w Krasnobrodzie.

Stanęliśmy któregoś dnia przed Wysokim Sądem – Lejbuś jako oskarżony, ja w charakterze oskarżyciela. Trzeba trafu, że sędzia był tego dnia nieobecny i sprawy sądzili dwaj ławnicy, starsi już obywatele gminy. Długo przemawiałem, dowodząc szkodliwości puszczania krwi bez potrzeby, ławnicy słuchali uważnie, lecz równocześnie patrzyli na mnie z politowaniem, że niby jestem uczonym lekarzem, a takie głupstwa gadam. Przecież im obydwu co roku na wiosnę Lejbuś musi krew puścić i tylko dlatego tak dobrze się trzymają… Oczywiście Lejbuś został uniewinniony, a ja, jak mówią Rosjanie, w durakach ostałsia.

Wypadek ten ogromnie zniechęcił mnie do urzędowego zwalczania partactwa lekarskiego.

Chorych miałem dużo, zwłaszcza męczące były bardzo częste wyjazdy. Nieraz wracałem o północy od chorych do domu, ze strachem z daleka wypatrując, czy aby jeszcze jakaś furmanka na mnie nie czeka. Raz na tydzień w dni targowe jeździłem do Józefowa, gdzie nie było lekarza i tam przyjmowałem chorych w pokoju przy aptece.

W miesiącach zimowych zaczęła gwałtownie szerzyć się epidemia tyfusu plamistego. Była to prawdziwa klęska. Czegoś podobnego nigdy przedtem ani potem nie widziałem. Wzywano mnie czasem do wsi, gdzie prawie w każdej chałupie byli chorzy. W niektórych domach bywali chorzy absolutnie wszyscy – w różnych stadiach choroby. W jednej chałupie zastałem chorą całą siedmioosobową rodzinę. Wszyscy leżeli na słomie, na ziemi, a pośrodku stał duży kubeł z wodą, którą jakiś sąsiad przyniósł im z litości. W innych znów chatach widziałem zmarłych, których pogrzebaniem nie było komu się zająć. Zdrowi jeszcze sąsiedzi bali się zachodzić do chałup, gdzie byli chorzy, ozdrowieńcy zaś po przebytej chorobie byli zbyt słabi, by pomagać innym.

Nigdy nie zapomnę, co mi się przytrafiło w jednym domu, gdzie było kilku chorych. Sam gospodarz jeszcze trzymał się na nogach, ale już widać było, że lada dzień i on się położy. Chodziła koło chorych całkiem jeszcze zdrowa żona owego gospodarza, kobieta lat trzydziestu kilku. Otóż kiedy po zbadaniu chorych i przepisaniu im odpowiednich lekarstw miałem już wychodzić, baba odwołuje mnie na stronę i powiada dosłownie: „Niech pan doktór i mnie coś doradzi, tyle tu zmartwienia ztemi choremi, a ja mam taki hapetyk na męża, nie mogę wytrzymać…”.

Wracałem do domu bardzo późno, szczelnie otulony w swoje olbrzymie niedźwiedzie futro i czułem, jak mnie samego wszy gryzą. Pracując w takich warunkach, zdawałem sobie doskonale sprawę, że choroba mnie nie ominie. I rzeczywiście, 20 lutego 1919 dostałem gorączki, przez dwa dni jeszcze pracowałem i jeździłem do chorych, a 22 lutego już na dobre położyłem się do łóżka. […] Telegraficznie wezwałem z Warszawy żonę, która sama będąc lekarzem bardzo energicznie i z pełnym poświęceniem zajęła się ratowaniem mnie z tej fatalnej choroby. Jej przede wszystkim zawdzięczam, że utrzymano mnie przy życiu.

Przez wiele dni byłem nieprzytomny. Leczeniem mnie zajęli się dwaj najzacniejsi moi koledzy z Zamościa: dr Bolesław Bogucki i dr Stefan Madler, który w niespełna dwa miesiące potem sam padł ofiarą tej strasznej choroby […], mając lat 33. […]

Jednostajne i szare było życie w Krasnobrodzie. Mała zażydzona osada, otoczona lasami, odległa od kolei 12 kilometrów, a od Zamościa około 20, żyła swoim małostkowym, codziennym materialnym życiem. Naokoło nie było ani kawałka szosy, drogi piaszczyste lub błotniste utrudniały komunikację. […] Towarzystwo miejscowe było nudne i nieciekawe. […]

Chciałem więc – z jednej strony – wyrwać się z Krasnobrodu i znaleźć dla siebie bardziej odpowiednią pracę w jakimkolwiek szpitalu, z drugiej zaś – tak się rozmiłowałem w moich studiach nielekarskich, że szkoda mi było je przerywać, a bałem się, że gdzie indziej nie będę miał na nie tyle czasu, co tutaj.

I tak schodził mi dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, aż kiedyś w październiku przyjechał do mnie lekarz powiatowy, dr Mędrkiewicz, i zaproponował objęcie szpitala w Szczebrzeszynie, małym miasteczku, też w powiecie zamojskim. Przed paroma dniami umarł tam na tyfus plamisty lekarz i szpital pozostał bez kierownika. […]

20 października 1919 wieczorem przyjechałem do Szczebrzeszyna. Nie przypuszczałem wówczas, że tyle lat wypadnie mi w nim przeżyć.

Szpital pod wezwaniem św. Katarzyny istniał tu od 1812 roku. […] Mieścił się w starym, zapuszczonym budynku po klasztorze franciszkanek. […] W chwili mojego przybycia miał się ku końcowi poważniejszy remont szpitala, lecz pomimo tego braki wszędzie jeszcze były ogromne. Chorych zastałem około pięćdziesięciu. Stałą opiekę nad nimi sprawowała jedna pielęgniarka, siostra Zofia Klimczuk, mająca do pomocy tylko trochę więcej od innych wyszkoloną posługaczkę. […]

Zamieszkawszy w szpitalu, szybko zorientowałem się, że organizacja pracy i cała administracja pozostawia wiele do życzenia. […] Nikt nie przestrzegał godzin, kiedy można było odwiedzać chorych, wciąż kręcili się tu obcy ludzie; w kuchni to samo; brama stale otwarta, wszyscy sąsiedzi przychodzili do studni po wodę; z sadu szpitalnego Żydzi zrobili coś w rodzaju parku miejskiego […]. Zacząłem więc od uporządkowania dziedziny gospodarczej, zaprowadzając jaki taki ład, lecz przez to naraziłem się tak najbliższym sąsiadom, jak i innym obywatelom miasta, którzy nie mogli już po dawnemu korzystać z urządzeń gospodarczych szpitala.

[…] W krótkim czasie poznałem miejscowe towarzystwo i panujące stosunki. Pierwszą osobą – jak zwykle bywa w małych miasteczkach – był proboszcz ks. kanonik Andrzej Wadowski. […] Drugie miejsce zajmował rejent Aleksander Krzywdziński, bardzo popularny, ponieważ już przeszło trzydzieści lat mieszkał w Szczebrzeszynie. Niesłychanie pedantyczny i sumienny w swoim zawodzie, jowialny staruszek. Jako senior miejscowych działaczy przemawiał zawsze na uroczystościach 3 Maja (co roku zupełnie to samo), a na przyjęciach imieninowych wygłaszał z pamięci lub odczytywał toasty wierszowane, zawczasu ułożone podług ustalonego od dawna szablonu (na przykład: „pani Jadwiga kręci się jak fryga”). […]

Wszystkie wolne chwile poświęcałem w dalszym ciągu studiom humanistycznym. Towarzysko udzielałem się bardzo mało, zwłaszcza że w tym czasie nie miałem jeszcze żadnego pojęcia o brydżu, przez co ogromnie traciłem w oczach miejscowej elity. […]

[Rok 1920] Żywo interesowałem się tym, co się działo w kraju. Bo też były to czasy naprawdę osobliwe. Ze wszystkich stron czaił się wróg i całe społeczeństwo musiało wytężyć wszystkie siły, aby nie wpaść w nową niewolę. Dla swojej obrony musiało nowo powstałe państwo zmobilizować wszystko i wszystkich. […]

Wobec coraz groźniejszych wieści, młodzież starsza licznie zaczęła się zgłaszać na ochotnika do szeregów wojskowych. […] Komisja poborowa pracowała w Zamościu bez przerwy. […] A sytuacja stawała się istotnie coraz groźniejsza. Dochodziły nas hiobowe wieści o cofaniu się armii polskiej na całym froncie i o szybkim posuwaniu się naprzód bolszewików. […] W Szczebrzeszynie zaczęły pokazywać się pierwsze wozy z uciekinierami ze wschodu, wyłącznie ze sfer zamożniejszych i urzędniczych. Liczne tabory wojskowe przeciągały przez Szczebrzeszyn, udając się na zachód, koleje ograniczyły przewóz osób cywilnych, poczta funkcjonowała coraz gorzej, gazety stawały się rzadkością, a radia jeszcze w tym czasie nie było. […]

Zbliżały się krytyczne dla nas dni. Przez miasteczko ciągnęły coraz liczniejsze tabory uciekinierów. […] Jechały powozy i bryczki, a najczęściej duże wozy drabiniaste zaprzężone w dobre konie dworskie, naładowane rozmaitymi rzeczami, skrzyniami, walizami, pościelą. Nie wszystkimi pojazdami powozili furmani lub fornale. Na bardzo wielu wozach siedzieli z lejcami w rękach dostatnio ubrani panowie, a nawet panie i młode panienki. Niemało wozów jechało z księżmi, też bez furmanów, czasem obok siedziała gospodyni. Widok uciekających ziemian, a zwłaszcza księży, wyprowadzał z równowagi mojego intendenta, eksdziedzica Rzuchowskiego. Stawał w otwartym oknie i przy przejeżdżających księżach zawsze zaczynał śpiewać na cały głos, niemiłosiernie fałszując: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…”. Jadący podnosili głowy w stronę okna i zacinali batem konie. […]

Przygnębiające wrażenie robiły odchodzące wojska – najpierw tabory, potem oddziały liniowe. Wreszcie i to się skończyło. W Szczebrzeszynie pozostała tylko jedna kompania saperów z dwoma podporucznikami, z których jeden nazywał się Matkowski. W ogrodzie szpitalnym, o jakieś 10 metrów od budynku głównego, wykopano rowy strzeleckie dla ewentualnego ostrzeliwania szosy i mostu na rzece Wieprz. Takież okopy porobiono tuż poza miastem w kilku innych miejscach. Na szosach w pobliżu okopów ustawiono ruchome zasieki z drutów kolczastych.

Nastrój stawał się coraz bardziej trwożny, wzmagało się napięcie nerwów, wzrastał niepokój. Wszelkimi sposobami starałem się podtrzymać ducha wśród mojego personelu pomocniczego. Wieczorami, gdy już skończyła się wszelka robota i krzątanina w szpitalu, zabierałem obie pielęgniarki do swojego mieszkania i tu… czytałem im Słowackiego. […]

28 sierpnia bolszewicy podeszli pod Zamość i przecięli szosę na Szczebrzeszyn. Byliśmy już odcięci od Zamościa, lecz jeszcze przez parę godzin porozumiewaliśmy się z nim telefonicznie, dopóki nie przerwano drutów. 29 i 30 sierpnia bolszewicy podchodzili pod sam Szczebrzeszyn. Byli w pałacu w Klemensowie, byli i w cukrowni, gdzie w pewnym domu dwaj żołnierze bolszewiccy zgwałcili jedną panią na oczach męża (ze zrozumiałych względów nazwiska jej nie wymieniam).

Podchodzili do okopów tuż pod naszym miastem […]. W dzień, stojąc na wzniesieniu w ogrodzie szpitalnym niedaleko kostnicy, widzieliśmy na własne oczy kilku bolszewików zjeżdżających z Brodzkiej Góry. Były to jednak tylko małe podjazdy konnicy Budionnego. Oczekiwaliśmy lada chwila ich wejścia do miasta.

Dowiedziawszy się o gwałcie dokonanym w cukrowni, zwołałem do kancelarii cały mój personel i przedstawiłem otwarcie sytuację […]. Oświadczyłem, że kto chce, może jeszcze uciekać, nikogo nie będę zatrzymywać, a siostrom dam nawet muły z wozem. Było mi przyjemnie, gdy nie zauważyłem u nikogo najmniejszego nawet wahania. Bez namysłu wszyscy zgodnie odpowiedzieli, że zostają ze mną. Podziękowałem i rozeszliśmy się do roboty. […]

Nadszedł wieczór, po kolacji wszyscy porozłazili się do swoich pokoi. W całym szpitalu zapanował zupełnie niezwykły nastrój niepewności i oczekiwania. […] Dyżur pełniła tego dnia Maria Neussówna. Widziałem, że jest zdenerwowana bardziej od innych. Zdawała sobie sprawę z tego, że jej, jako dyżurnej, może pierwszej wypadnie zetknąć się z bolszewikami, jeżeli w nocy zjawią się w szpitalu. Uspokoiłem ją trochę, zapewniając, że nie będę się kładł spać i że usłyszawszy jakikolwiek ruch na ulicy przed szpitalem, zaraz zejdę na dół i sam spotkam niepożądanych gości. Być może dlatego mniej od innych miałem obaw, że przecież przetrzymałem jakoś rewolucję bolszewicką w Rosji i pracując w tym czasie w szpitalu wojskowym w Symferopolu na Krymie, dużo miałem z nimi do czynienia. […]

31 sierpnia jakoś o bolszewikach cicho. Nie widać ich w pobliżu nigdzie. […]

Saperzy mieli już pewną wiadomość, że oddziały Budionnego zaczęły się cofać. Ogarnęła nas szalona radość. Zaprosiłem oficerów do siebie na wieczór. Żołnierzom kazałem wydać z zapasów szpitalnych kilka litrów spirytusu. Całe miasto wyległo na ulicę. Omawiano wypadki ostatnich dni. Okazało się, że podjazd bolszewicki był już koło samego Szczebrzeszyna, już podchodził do okopów między cukrownią a miastem – i stąd się cofnął.

Wieczorem oficerowie mówili mi, że Zamość też jest już wolny. Wobec tego umówiliśmy się z ppor. Matkowskim, że na drugi dzień pojedziemy tam razem. […] Im bliżej Zamościa, tym więcej widać było śladów pobytu bolszewików. Koło folwarku Płoskie wszystkie pola stratowane były kopytami końskimi.

[…] Bez przeszkód dojechaliśmy do Zamościa. […] Trafiłem właśnie na moment, kiedy przez rynek przeciągał niezwykły kondukt pogrzebowy. Czternaście trumien ze zwłokami żołnierzy poległych w obronie Zamościa niesiono na barkach przez środek rynku ku kolegiacie. Za trumnami szły wielkie tłumy ludzi. Rzucał się w oczy zupełny brak księży. Okazało się, że w całym Zamościu nie było ani jednego księdza, czy to cywila, czy kapelana wojskowego. Wszyscy zwiali przed bolszewikami, bez skrupułów porzucając swoich wiernych parafian. Rozgoryczenie wśród ludności było ogromne.

Po tym cudownym odparciu bolszewików, […] życie zaczęło powoli powracać do normy. Po pewnym czasie wznowiły pracę urzędy pocztowe, ruszyły pociągi, pojawiły się gazety, a wreszcie i zaległa korespondencja z kilku tygodni. Wśród przesyłek urzędowych znalazłem pismo […] powołujące mnie z dniem 6 lipca do czynnej służby wojskowej w randze kapitana-lekarza z oddaniem do dyspozycji NNK [Naczelnego Nadzwyczajnego Komisariatu ds. walki z epidemiami]. Wiadomość ta ucieszyła mnie jeszcze bardziej, bo mogłem już włożyć mundur oficera Wojska Polskiego. A któż z nas o tym nie marzył!?

23 września, stosownie do otrzymanego rozkazu, pojechałem do Lublina, do Dowództwa Okręgu Generalnego Lubelskiego, gdzie mnie zaprzysiężono i zarejestrowano w Dziale Sanitarnym. Zająłem się też umundurowaniem siebie, zacząwszy naturalnie od czapki. Wróciłem do Szczebrzeszyna w mundurze kapitana i czułem, jak moje walory pod każdym względem znacznie poszły w górę. […]

Straszna była dezorganizacja życia społecznego i gospodarczego. Niepewni jutra żyliśmy chwilą obecną, z dnia na dzień. Dopiero po odparciu bolszewików […] ludzie rzucili się do roboty. […] Wszystko trzeba było organizować niemal od początku i wszystko to się robiło. Prędko ruszyły szkoły, w grudniu [1920] uroczyście witano w Zamościu uczniów i nauczycieli zwolnionych z wojska, całe życie weszło na zwykłe tory. Lecz ludzie, przyzwyczajeni do szybszego tempa życia, nie mogli się pogodzić z monotonią systematycznej, szarej, codziennej pracy i szukali ujścia dla swej energii. Rzucono się do budowania, handlu, do przemysłu, zakładano rozmaite spółki, stowarzyszenia, organizacje, urządzano kursy, odczyty, zjazdy…

[…] Pozbyłem się swoich mułów, kupiłem parę koni i bryczkę, przez co nie byłem już tak skrępowany, jak dawniej, kiedy wybierając się do Zamościa musiałem za każdym razem konie wynajmować. Mówiąc nawiasem, była to w tych czasach pierwsza i przez długi czas jedyna bryczka w Szczebrzeszynie. […]

W sierpniu [1921] zostałem „bezterminowo urlopowany” z wojska. […] Z żalem rozstawałem się z mundurem.

W tym samym czasie w cichym i nudnym Szczebrzeszynie nastąpiło wielkie ożywienie. Po ostatecznym zlikwidowaniu Domu Uzdrowieńców, Ministerstwo Spraw Wojskowych przekazało dawne gmachy szkolne Ministerstwu Oświaty. Zaczęły zjeżdżać różne komisje […] i wreszcie dowiedzieliśmy się, że zostanie tu przeniesione z Zamościa Państwowe Seminarium Nauczycielskie Męskie. Istnienie w Szczebrzeszynie, liczącym około 7 tysięcy mieszkańców, średniego zakładu naukowego miało dla miasta kolosalne znaczenie, było zapowiedzią jego dalszego rozwoju.

Niektóre sklepy, zwłaszcza żydowskie, zaopatrzyły się w większą ilość towarów, krawcy i czapnicy czynili przygotowania do wzmożonej pracy, w wielu domach mieszczańskich urządzano stancje dla uczniów. Odremontowano gmachy, zwieziono inwentarz szkolny, zjechała dyrekcja, zaczęli ściągać powoli nauczyciele i wychowawcy, a w końcu uczniowie. Wreszcie szkołę uruchomiono. Dyrektorem został Tadeusz Niedzielski. Mnie zaangażowano na lekarza szkolnego. […]

Uczniowie rekrutowali się przeważnie spośród chłopów, częściowo ze sfer mieszczańskich i urzędniczych. Przybywał więc element surowy, który trzeba było wychować i nauczyć w ciągu zaledwie pięciu lat. Czasem trudno było poznać absolwentów. Przychodził do szkoły na pierwszy kurs materiał całkiem nieokrzesany, nieobyty i brudny. Stopniowo następowało przeobrażenie, głównie zewnętrzne. Z każdym kursem uczniowie powierzchownie się cywilizowali, nabierali pewnej ogłady. Gdy kończyli szkołę i dostawali posadę, przede wszystkim musieli się ubrać. Sprawiali sobie eleganckie ubranie, krawat, kapelusz – nigdy czapkę! – bo to zewnętrznie wyprowadzało ich ze świata, z którego pochodzili i przenosiło do sfery „panów”.

Warunki zewnętrzne były niezbyt sprzyjające wychowaniu młodzieży, bo takie małe miasteczko, jak Szczebrzeszyn, nie mogło dostarczyć chłopcom niezbędnej atmosfery kultury. Cała praca wychowawcza musiała więc skupić się w samej szkole. Oczywiście, wyniki tej pracy były też zależne od grona nauczycielskiego. A sprawa doboru odpowiednich nauczycieli wcale się tu dobrze nie przedstawiała.

Szczebrzeszyn był uważany – nie bez słuszności – za straszną dziurę, nikt chętnie tu nie jechał. Kuratorium warszawskie […] lepszych nauczycieli przeznaczało do szkół w większych środowiskach. Do Szczebrzeszyna często przysyłano „wybrakowanych”, nie mających pełnych kwalifikacji lub bardzo młodych, dopiero rozpoczynających pracę zawodową. Każda zdolniejsza jednostka i mająca większe aspiracje starała się jak najprędzej o przeniesienie gdzie indziej. […]

Życiem szkolnym zawsze bardzo żywo się interesowałem, między innymi zajęła mnie sprawa alkoholizmu wśród uczniów. Przeprowadziłem ankietę. […] Wynik był taki, jakiego się spodziewałem. Picie wódki było stosunkowo rozpowszechnione. Znalazło się nawet kilkoro dzieci, które same opowiedziały swym wychowawcom, że rodzice dają im codziennie po kieliszku wódki „dla apetytu” i tak się do tego przyzwyczaiły, że czasem po kryjomu sobie biorą. […]

Innym razem przeprowadziłem ankietę w sprawie palenia tytoniu. Wynik ogłosiłem, […] wysuwając wniosek, żeby władze szkolne zerwały nareszcie z nierealnym zakazem palenia, zezwalając na nie w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju. Moim zdaniem, liczba palących uczniów znacznie by się zmniejszyła, gdyby zabrakło smaku owocu zakazanego. […]

Wszyscy nauczyciele brali czynny udział w życiu szkoły, nie tylko nauczając. Dla miasta, dla ożywienia ruchu umysłowego i kulturalnego robili dużo. Często odbywały się w sali aktowej seminarium odczyty, pogadanki, obchody, koncerty, przedstawienia amatorskie, które przyciągały tłumy publiczności. Niektóre przedstawienia trzeba było powtarzać po parę razy. Szkoła promieniowała na całą okolicę, wnosząc do zatęchłej atmosfery miasteczka świeży, ożywczy prąd. […]

Trzy lata później Seminarium zdobyło się na pierwszy w Szczebrzeszynie aparat radiowy. Był ogromny, obsługa dość skomplikowana, słuchało się tylko na słuchawki, ale była to dla wszystkich wielka sensacja. Pierwszy raz wówczas usłyszałem audycję radiową. […]

Wygląd miasta był w tym czasie okropny. Przede wszystkim wszędzie błoto – na rynku, na wszystkich ulicach. Tylko główna ulica [Zamojska], stanowiąca część szosy wiodącej z Zamościa do Biłgoraja, była wybrukowana kocimi łbami. Tylko na głównej ulicy ułożone były wąskie chodniki z klinkieru, a poza tym gdzieniegdzie z desek. Koło wikarówki, w poprzek szosy, przebiegał kanał z nieczystościami, wiecznie niemożliwie śmierdzący. W całym mieście były tylko trzy studnie publiczne, ani jednego publicznego ustępu, na ulicach ani jednej latarni. W nocy, gdy nie świecił księżyc, panowały nieprzebrane ciemności. Domy na zewnątrz zaniedbane, nietynkowane, brudne. Po rynku i przyległych ulicach łaziły świnie, które zresztą były nawet pożyteczne, bo oczyszczały trochę miasto. Słowem, wszędzie brud i smród.

[…] Nadszedł rok 1922. Znów w gwałtowny sposób zaczął szerzyć się tyfus plamisty i szpital był przepełniony. 29 stycznia zostałem telegraficznie wezwany do NNK w Warszawie. Zaproponowano mi objęcie stanowiska inspektora NNK w Baranowiczach, gdzie trzeba było w ciągu kilku tygodni zorganizować nowy szpital epidemiczny na trzysta łóżek. Pośpiech był konieczny nie tylko ze względu na ilość chorych wśród repatriantów, którzy w tym czasie masowo powracali z Rosji, lecz i dlatego, że w kwietniu miała przyjechać do Polski specjalna komisja Ligi Narodów dla sprawdzenia akcji zwalczania epidemii, finansowanej w znacznym stopniu przez Ligę. […]

Zastępstwo w szpitalu w Szczebrzeszynie objęła żona, a ja 5 lutego wyjechałem do Baranowicz. […] W ciągu tych kilku tygodni tam spędzonych przeżyłem niezmiernie dużo, bo też działy się rzeczy okropne. Zamiast przypominać sobie ten pobyt, przytoczę niektóre ustępy z mojego listu, pisanego z Baranowicz kilka dni po przyjeździe:

„Oto podchodzi pociąg bolszewicki z naszymi repatriantami do oznaczonego miejsca wpolu. Tam czeka już, ale nie zawsze, pociąg nasz, który ma wszystkich zabrać. Bolszewicy wyładowują pociąg dość szybko i oddają władzom polskim repatriantów zdrowych ichorych. Trupów nie oddają, ponieważ zmarłych zrzucają po drodze, natychmiast po śmierci. Zdarzało się często, że po wyładowaniu z pociągu bolszewickiego repatrianci musieli kilkanaście godzin oczekiwać naszego pociągu wprost wpolu, na silnym mrozie, pod gołym niebem. Tak i mój bratanek oczekiwał wpolu całą noc.

Nareszcie, po wstępnych ceremoniach, pakują się repatrianci do naszego pociągu, składającego się z wagonów towarowych, niestety nie zawsze opalanych. Icóż się dzieje? Gdy przybywa taki pociąg z repatriantami do Baranowicz, gdzie wszyscy muszą przejść przez dezynfekcję, łaźnię, szczepienia itp., to wraz ze zdrowymi zdejmuje się za każdym razem, zależnie od siły mrozu, od kilkunastu do kilkudziesięciu trupów. Przez tych parę godzin jazdy od granicy do Baranowicz ludzie wycieńczeni do ostateczności zamarzają. Itak jest co dzień.

Pośród repatriantów chorych bywa około 20 procent. Ci idą do szpitala. Śmiertelność jest nie do uwierzenia. Dzisiaj na przykład pochowano osiemdziesięciu kilku ludzi, którzy zamarzli po drodze lub poumierali w barakach szpitalnych od chorób zakaźnych czy też zwycieńczenia. Na wagonach polskich napisy „Witajcie”. Przed paroma dniami w czasie większego mrozu wjednym z takich wagonów ze szczeropolskim napisem znaleziono szesnaście trupów. Czasem już wBaranowiczach, gdy pociąg przyjdzie w nocy itych nędzarzy gdzieś na poczekaniu rozmieszczą w nie opalanych barakach, znajdują nad ranem zamarzniętych wrozmaitych pozycjach – leżących, siedzących. Grzebanie zwłok odbywa się en masse, naturalnie bez trumien, sposobem, który mi niezmiernie przypomina zmiatanie szczoteczką zdechłych much ze stołu.

Prawie naprzeciw mojego okna odbywa się rejestracja. Przed niektórymi oknami budynku stoi tłum lub ogonek repatriantów. W oknach porobiono małe otwory, przez które interesanci podają iotrzymują wszelkie dokumenty. Chodzi o to, żeby urzędnicy nie mieli żadnej styczności zrepatriantami i dlatego siedzą wewnątrz ciepłego budynku, arepatrianci po kilka godzin muszą wystawać na mrozie. Jak wyglądają, trudno opisać. Są typy bardzo różne. Niektórzy, takich jest większość, są szalenie wyczerpani, wynędzniali i ledwie nogami włóczą. Niektórzy nie rażą swoim wyglądem. Czasem nawet trafi się jakiś osobnik odziwnie zdrowym i czerstwym wyglądzie. […]

I to się ciągnie dzień w dzień, zrażącą jednostajnością, od wielu miesięcy. Myślę o tym, co się dzieje wduszy tych wszystkich powracających do kraju. Wytężyć wszystkie swe siły, zdobyć się na nadludzki wysiłek wytrwania, dotrzeć do granic swej wytęsknionej, wymarzonej ojczyzny i tu, już wjej granicach, ginąć przy pełnej świadomości, że to z winy nieudolności iobojętności wszystkich zamieszkujących w tej ojczyźnie… […]

Ludzie tu pracujący znajdują się w warunkach bardzo ciężkich. Bardzo dużo pracują, ciężko chorują iumierają. Umierają lekarze, pielęgniarki, sanitariusze i pracownicy biurowi. Tyfus nie przebiera, śmierć również […]. Dziwnie też ludzie przytępieli. O ilości trupów przywiezionych ipochowanych lub też o zmarłych wciągu dnia mówi się jako o rzeczy tak zwykłej, że się nawet dziwią temu, iż ktoś się jeszcze dziwi. Lekarzy brak. Na ochotnika wyjątkowo kto się zgłasza. […] Wszędzie panuje chaos. Urzędów i instytucji jest tu dużo. […] Niestety, żadnego współdziałania nie można się dopatrzyć. Nawzajem się kłócą i dołki pod sobą kopią.

Gdy ci nędzarze-repatrianci odbędą już w Baranowiczach wszystkie formalności, wyprawiają ich dalej ito bardzo często również w nie opalanych wagonach towarowych. Iznów mrą i zamarzają… […] Nie opisuję wielu spraw mniejszej wagi i rzeczy, na które patrzę, bo reszta blednie wporównaniu z tymi trupami, chorobami, głodem izimnem.” […]

Po powrocie do domu miałem pracy po uszy. W szpitalach pełno chorych, w Seminarium duże zaległości. Pracowałem więc intensywnie. […]

Na jesieni żona z synkiem wyjechała ze Szczebrzeszyna na stałe do Warszawy, a mnie pochłonęło życie społeczne, praca zawodowa i studia humanistyczne.

[…] Były to ostatnie miesiące piastowania przez Marszałka Piłsudskiego godności Naczelnika Państwa. W październiku udało się jeszcze władzom wojskowym uprosić go, by zechciał przybyć do Zamościa na poświęcenie sztandaru 9 pułku piechoty Legionów. […] 17 października z rana, w asyście świty i wojewody Stanisława Moskalewskiego, przyjechał Marszałek do Zamościa. Po nabożeństwie odprawionym na rynku przez ks. biskupa Bandurskiego, przyjmował defiladę wojskową, stojąc wprost na chodniku przed wejściem do gimnazjum. Otoczył go tłum cywilów i wojskowych. Znajdowałem się od Marszałka w odległości paru metrów. Nikt nie mógł od niego oczu oderwać. […]

Stale raziło mnie ogólne tło i charakter życia w małym miasteczku. Nie mogłem i nie chciałem przystosowywać się do przyjętych tu zwyczajów, nie dawałem się wciągnąć do jałowego życia towarzyskiego. Co prawda, po przeniesieniu Seminarium Nauczycielskiego przybyło trochę elementu ciekawszego, lecz wśród inteligencji od dawna tu mieszkającej życie umysłowe było bardzo mizerne. Nie można było wyczuć żadnych poważniejszych zainteresowań intelektualnych. Tylko w okresie wyborów odzywały się jakie takie namiętności partyjne. Cała inteligencja szczebrzeska była zwolenniczką endecji. Ja uchodziłem za odszczepieńca, ponieważ gdy mnie zapytano, otwarcie mówiłem, że będę głosował na listę Polskiej Partii Socjalistycznej […]. Z tego powodu jeden z panów przestał mi się kłaniać na ulicy.

Tak więc stałem trochę na uboczu miejscowego towarzystwa. Lecz z nastaniem świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy musiałem dokonywać w pierwszych latach przyjętego tu obyczaju obchodzenia wszystkich znajomych domów. Najpierw zbierali się wszyscy u księdza kanonika Wadowskiego i tu jedli pierwsze śniadanie, potem szli do apteki do państwa Szczygłowskich na solidne jedzenie, jak gdyby obiadowe, stąd udawali się do rejenta Krzywdzińskiego, który wciąż dostawał jakieś stare butelczyny i niezmiernie rad był swoim gościom. Następnie w coraz lepszych humorach wstępowali na przekąskę do doktorostwa Kozickich, a na ostatek do nas. To niesamowite obżarstwo trwało bez przerwy od godziny jedenastej do osiemnastej. Na wieczór wracali jeszcze wszyscy do apteki na brydża, no i na kolację, lecz ja już w tym udziału nie brałem. […]

Przez kilka lat z rzędu stosowałem się do tego zwyczaju, aż któregoś roku zbuntowałem się i nigdzie nie poszedłem. Od tego czasu nie uprawiałem już pielgrzymki świątecznej. Trudno było jednak wymawiać się od okresowych większych przyjęć proszonych. Tak mnie w końcu zaczęła nużyć atmosfera tych zebrań towarzyskich z jałowymi rozmowami i płaskimi dowcipami – w czym celowali niektórzy księża – że czasami kazałem o pewnej godzinie przysyłać po siebie gońca z wezwaniem do jakiegoś nagłego wypadku w szpitalu. […]

Zastanawiałem się nad tym, dlaczego najczęściej tak bywa, że każdy prawie, kto osiądzie na prowincji, nawet jeżeli ma większe potrzeby intelektualne i aspiracje naukowe, ulega w końcu i wsiąka w tę okropną, wyjaławiającą atmosferę życia małomiasteczkowego. Taki, niestety, bywał los większości lekarzy prowincjonalnych. Przeciwko temu buntowałem się całą duszą. Postanowiłem nie poddać się. Przeciwnie, chciałem stworzyć dookoła siebie atmosferę duchową, do której mieliby przystosować się ci, z którymi żyłem bliżej. Pragnąłem stworzyć sobie odpowiednie warunki pracy, zorganizować warsztat naukowy i tak ułożyć swoje życie, by mi dawało jak najwięcej zadowolenia. […]

[Rok 1923] Teraz zacząłem utrwalać się tu na dłużej. Ustała epidemia tyfusu, zwinięto szpital epidemiczny jako już niepotrzebny, pozostał tylko jeden dawny szpital sejmikowy. Praca w nim stała się przez to bardziej normalna. Zacieśniły się moje stosunki z Seminarium Nauczycielskim. Zajęcia w tych dwóch placówkach dawały mi duże zadowolenie. A równocześnie ugruntowywał się mój kontakt z Zamościem, gdzie znalazłem sporo ludzi odpowiadających mi pod względem umysłowym. […] Moje zamiłowania humanistyczne i bibliofilskie zbliżyły mnie przede wszystkim do sfer pedagogicznych. […]

Zdawało mi się, że bez książek nie mógłbym istnieć. Czytałem po kilka godzin dziennie, kupowałem książki masami. Niesłychaną przyjemność sprawiało mi nie tylko samo czytanie, lecz i posiadanie książek. Po ich przeczytaniu, musiałem podzielić się wrażeniami w gronie, które rozumiało i podzielało mój zapał do ksiąg. […]

Kiedyś wpadliśmy na pomysł urządzenia w Zamościu wystawy książki polskiej. […] Przez tę wystawę i odczyt zyskałem sobie w Zamościu trwałą sławę bibliofila i znawcy książek. Ucierpiała natomiast bardzo moja opinia jako lekarza. […] Tak się już ułożyło na prowincji, że jeżeli jakiś lekarz kilka godzin dziennie traci na grę w domino, na karty, a przy tym nie gardzi alkoholem, to nic mu nie szkodzi jako lekarzowi, gdy zaś inny ten sam czas zużywa na jakąś pracę naukową lub studia specjalne, lecz nie lekarskie, to się mówi, że medycyna go nie obchodzi.

[…] Po wystawie grono bibliofilskie w Zamościu znacznie się rozszerzyło. […] Nadzwyczaj cennym dla nas przybyszem stał się Bolesław Leśmian, przeniesiony z Hrubieszowa na stałe do Zamościa na stanowisko rejenta. Jakże ciekawa to była postać! Bardzo małego wzrostu, szczuplutki, drobniutki, o rysach twarzy wybitnie semickich, rudawy, szpakowaty, łysiejący, z nieproporcjonalnie wielkimi stopami, zdawał się karykaturą człowieka. Z wyglądu nie można było domyślić się w nim wielkiego poety. […] Każde spotkanie z nim przynosiło coś nowego, jego zainteresowania były bardzo rozległe i wszechstronne. Zajmowały go zagadnienia przyrodnicze, przede wszystkim życie seksualne. Przy każdej sposobności wszczynał na ten temat rozmowę. […] Bronił się, jak mógł, przed procesem starzenia, wynajdywał jakieś nadzwyczajne środki na porost włosów… […] Kancelarią swoją nie zajmował się zupełnie, podobno nawet mało znał się na rejenturze. Pomimo swej erudycji był bardzo nieśmiały. Nigdy nie można go było namówić do publicznego wystąpienia czy wieczoru autorskiego. […]

W samym Szczebrzeszynie właściwie nic się nie działo. […] W gospodarce miejskiej nie dało się zauważyć żadnego postępu. Na posiedzeniach Rady Miejskiej radzono, gadano bez końca, kłócono się, wzajemnie się oskarżano, uchwalano, po raz nie wiem który, zainstalowanie w mieście lamp żarowo-naftowych… […]

Jeździłem bardzo często do Zamościa, gdzie życie umysłowe biło coraz szybszym tętnem. […] Przyjeżdżało się do Zamościa końmi i zostawiało je w staroświeckim zajeździe Żyda Dichtera. […] Sprawunki i interesy załatwiało się szybko, bo przecież wszystkie sklepy i urzędy mieściły się albo w rynku, albo w przyległych uliczkach.

[…] Zakład fryzjerski, uznany i uczęszczany przez cały świat zamojski, był tylko u Wawrzyszczaka w Domu Centralnym. Utrzymywał on swe wyłączne stanowisko aż do ostatniej wojny, skutecznie broniąc się przed wszelką konkurencją. Tu się spotykało mnóstwo znajomych, słuchało kawałów, ostatnich plotek i innych nowinek. Panie do czesania i ondulacji uznawały tylko zakład Szepsowej przy ulicy 3 Maja. Nieraz siedziały tu po kilka godzin i plotkowały, ile wlezie.

Krawców kilku było bardzo wziętych. Z Polaków przede wszystkim Dytry. […] Znany był z tego, że roboty przetrzymywał całymi miesiącami. Należał do zamojskiej endecji, często paradował w sokolskim mundurze. Poza nim, oczywiście, Żydzi – Rychtman i Grossman […]. W sklepach i zakładach żydowskich każdy miał niemal nieograniczony kredyt. Toteż mało było osób wśród „towarzystwa” zamojskiego, które by nie korzystały z tego kredytu. Niektórzy wprost po uszy siedzieli w długach u Żydów. […]

Bywały jeszcze do załatwienia sprawy w urzędach. […] Najgorszy był Urząd Skarbowy. Szło się tam z wielką niechęcią. Już samo wejście do Urzędu i wygląd sal biurowych sprawiały odstręczające wrażenie. Wszędzie brud, zaduch, pełno dymu. Urzędnicy, pochyleni nad dużymi księgami, stosami akt lub wprawnie przebierający palcami na wielkich liczydłach, byli przeważnie biednie ubrani, zaniedbani, znudzeni, w stosunku do interesantów bardzo nieuprzejmi i opryskliwi, jak w żadnym innym urzędzie. […] W stosunku do ogółu interesantów – Żydów, chłopów i ludzi gorzej ubranych – niektórzy urzędnicy bywali bardzo niegrzeczni, a nawet brutalni. Przeprowadzanie wyjaśnień w sprawie złożonych zeznań nosiło wprost charakter jakiegoś śledztwa policyjnego. Czasem miewał człowiek wrażenie, że się znajduje w bolszewickiej czerezwyczajce. […]

Kiedy się już pozałatwiało w mieście wszystkie interesy i sprawunki, nabiegało, nalatało, człowiek czuł się zmęczony, głodny i chętnie myślał o posiłku. Na obiad i kolację, jeżeli się nie było gdzieś u znajomych, szło się do restauracji „Centralnej”, popularnie zwanej Centralką, prowadzonej dawniej przez „ciocię” Wojnarowską. Przez wiele lat innej restauracji nie znano. W porze obiadowej pełno tu było osób przyjezdnych z okolicy. Miejscowi przychodzili czasem do towarzystwa i tylko nieliczni stale się stołowali. Wieczorem natomiast, przy muzyce, można tu było zawsze spotkać bardzo wielu sędziów, adwokatów, urzędników, oficerów, niektórych nauczycieli, zapóźnionych okolicznych ziemian…

[…] Do osobliwości Zamościa należała winiarnia Fersztendika w rynku, zwana „zamojskim Fukierem”. Na parterze był zwykły skład wódek, win i innych napojów, a dopiero specjalnym wejściem wchodziło się do obszernej, oświetlonej elektrycznością piwnicy z kilkoma rozgałęzieniami. Tu znajdowały się beczki, omszałe gąsiory i tysiące butelek z winem i miodem. Dookoła stołu stały drewniane masywne krzesła i tu się piło doskonałe wina. Usługiwał zwykle sam właściciel, stary Fersztendik, ortodoksyjny Żyd w długim czarnym chałacie. Znał się doskonale na winie i swoich gościach i dobrze wiedział, co komu podać. Do wina stawiał zawsze spodeczek z migdałami. […]

Gdy ludzie uporali się już ze swoją codzienną pracą zawodową, zjedli obiad, trochę odpoczęli, dopiero zaczynało się życie społeczne, towarzyskie. […] Najrozmaitszych organizacji, stowarzyszeń i związków była nieprzebrana moc. […] Niektórzy należeli do kilkunastu, a nawet więcej […]. Czasem wszystkie dni w tygodniu były zajęte jakimiś zebraniami, posiedzeniami. Trzeba jeszcze do tego dodać różne imprezy sporadyczne […].

Ta olbrzymia mnogość rozproszkowanych organizacji i ciągłych zebrań stanowiła wprost plagę społeczną, wielu odrywała lub wręcz odzwyczajała od pozytywnej, systematycznej pracy. […] W niektórych organizacjach ludzie brali udział z konieczności, zwłaszcza urzędnicy państwowi i samorządowi. Nienależenie do takich towarzystw, jak Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej lub Liga Morska i Kolonialna, albo Związek Obrony Kresów Zachodnich, Towarzystwo Rozwoju Ziem Wschodnich – było bardzo źle widziane przez władze. […]

Na medycynę poszedłem z powołania. Od najmłodszych klas gimnazjum nie miałem nigdy żadnych wahań i wątpliwości, że po uzyskaniu matury wstąpię na wydział lekarski. Zacząłem studia w 1904 roku w Moskwie, lecz już jesienią 1905 przeniosłem się do Krakowa i tu w 1911 roku otrzymałem stopień doktora medycyny. W ciągu trzydziestu lat pracy zawodowej nie żałowałem nigdy tej decyzji, chociaż bardziej pociągała mnie praca naukowa aniżeli praktyka lekarska. Sam o sobie mogę powiedzieć, że byłem lekarzem przeciętnym, wygórowanych ambicji nigdy nie miałem. […] Starałem się sumiennie wykonywać swoje obowiązki […], ale całego siebie […] medycynie nie poświęcałem. […]

W Szczebrzeszynie równolegle ze mną osiadł dr Kozicki […]. Przez kilka lat byliśmy tu tylko my dwaj i materialnie powodziło się nam bardzo dobrze. Nie mieliśmy konkurencji żydowskiej, bo jakimś dziwnym trafem lekarze Żydzi omijali Szczebrzeszyn. Aż wreszcie w 1927 roku zjawił się dr Józef Grosglik i rozpoczął praktykę, przebojem zdobywając pacjentów. Reklamę o sobie posunął tak daleko, że wydrukował małe czerwone ulotki z zawiadomieniem o swoim przybyciu i zorganizował rozdawanie ich podczas jarmarków w Szczebrzeszynie i w okolicy. […]

W całym jego zachowaniu było coś tak dziwnego, a przy tym zdradzał on taką ignorancję w medycynie, że powzięliśmy nawet poważne wątpliwości, czy w ogóle jest lekarzem. Lecz, jak się okazało u lekarza powiatowego w Zamościu, wszystkie dokumenty i dyplom lekarski miał w największym porządku. Po kilku miesiącach nagle opuścił Szczebrzeszyn i przeniósł się do Hrubieszowa, gdzie ożenił się z córką bogatego właściciela młyna. Wkrótce jednak ulotnił się jak kamfora, bo wyszło na jaw, że to szarlatan, który ukradł wszystkie dokumenty dr. Grosglikowi w Warszawie i posługując się nimi grasował na prowincji.

[…] W Krasnobrodzie zdarzył się dość ciekawy wypadek. Osiadła tam kobieta lekarz. Bardzo szybko zdobyła sobie praktykę i cieszyła się znacznym powodzeniem. Jednak zdradzała coś nienormalnego. Po pewnym czasie wzbudziła u władz jakieś poważniejsze podejrzenia. Z polecenia prokuratury została aresztowana i przewieziona do Zamościa. Tu zarządzono oględziny lekarskie, które stwierdziły ponad wszelką wątpliwość jej stuprocentową męskość. Dalsze dochodzenie ustaliło, że był to szarlatan otrzaskany trochę z medycyną, który zdobył dokumenty jakiejś lekarki. […]

Przez Józefów ordynacki też przewinęło się kilku lekarzy, lecz najpopularniejszym był dr Jan Snacki […]. Był najpierw klerykiem w seminarium duchownym, potem ukończył medycynę w Warszawie. Do dziś po Józefowie krążą o nim legendy. Nabierał podobno ciemnych i naiwnych chłopów w nieprawdopodobny sposób. Opowiadano, jak rzekomo prześwietlał chorych, sadzając ich w jakiejś specjalnej szafie, za pomocą zwykłej tylko dużej latarki elektrycznej, nakładał normalne klamerki i upewniał, że są platynowe i dlatego takie kosztowne. Zapisywał lekarstwa, które trzeba było rzekomo sprowadzać samolotem z Japonii, a po paru dniach wręczał próbki przysyłane lekarzom przez firmy farmaceutyczne. […] Jest bardzo zarozumiały i pewny siebie, blaguje na potęgę, a przy tym mówi z takim przekonaniem, że ludzie święcie mu wierzą. Praktykę, zwłaszcza wśród chłopów, ma kolosalną. Recepty zapisuje długie jak tasiemce, mieszając nieraz po kilkanaście składników na raz. Wielką przyjemność sprawiają one właścicielom aptek. […]

Obok lekarzy leczeniem chorych zajmowali się i felczerzy. […] Ludność nie tytułowała ich inaczej jak „panie doktorze” i oni sami siebie za takowych uważali. […] Byli zarozumiali i pewni siebie. […] W Szczebrzeszynie mieliśmy dwóch starych felczerów, o których muszę wspomnieć, bo były to postacie bardzo charakterystyczne i wielce w całej okolicy popularne. Obydwaj pochodzili ze Szczebrzeszyna.

Leonard Tałanda przed pójściem do wojska rosyjskiego uległ namowom popa i przeszedł na prawosławie, co dało mu możność wstąpienia do szkoły wojskowych felczerów kompanijnych. Po odbyciu służby wojskowej wrócił do Szczebrzeszyna już jako rotnyj [kompanijny] felczer i przy poparciu ówczesnego popa polakożercy Tracza zapewnił sobie duże powodzenie. Pracował przy lekarzu w szpitalu, przez pewien czas był tam nawet intendentem. Sytuacja jego całkiem się zmieniła po wojnie światowej. Opinia pierekinczyka, czyli odszczepieńca, nie była miła, a już prawosławie wręcz przeszkadzało, ze szpitala na przykład od razu został usunięty. Chciał więc koniecznie powrócić na łono Kościoła katolickiego. […] Lecz ks. Wadowski kategorycznie odmówił mu, wiedząc, że robi to nie z przekonania, a dla interesu. Tałanda pozostał przy prawosławiu, z wiekiem stając się coraz gorliwszym jego wyznawcą. Praktykę miał potem rozległą zarówno w miasteczku, jak i okolicznych wsiach.

Drugi felczer Symcha Etenberg był równocześnie cyrulikiem i fryzjerem. Pochodził z dawnej, bardzo znanej i licznej rodziny cyrulików. […] Jakim sposobem był on legalnie zarejestrowanym felczerem, tego nigdy nie mogłem odgadnąć. W każdym razie pisać po polsku nie umiał. Ale recepty chorym wydawał. Miał na bloczku wypisane przez syna gotowe recepty na najrozmaitsze cierpienia, jak dla dorosłych, tak i dla dzieci. Siadał przy chorym i udawał, że pisze, a w odpowiednim momencie wyrywał karteczkę i podawał choremu.

Na rynku, w głębi jednej kamienicy, której był współwłaścicielem, miał swój zakład fryzjerski, czyli tzw. razurę. Dawniej, staroświeckim zwyczajem, wisiały nad wejściem do niej trzy miedziane talerze. Wykonywano tu najrozmaitsze zabiegi – strzyżono, golono, stawiano bańki, robiono lewatywy, przystawiano pijawki, puszczano krew, potajemnie stawiano bańki cięte… Oprócz tego „pan doktor” Symcha przyjmował tu chorych. Nieraz odbywały się przy tym sprytne historie.

W pokoju przyjęć było przepierzenie z desek nie dochodzące do sufitu i za nim przejście do wnętrza mieszkania, skąd drugie wyjście prowadziło na podwórze. Przychodziła matka z chorym dzieckiem. „Pana doktora” nie zastawała w domu i musiała na niego trochę poczekać. Bawiła ją przez ten czas rozmową żona „pana doktora”, rozpytywała szczegółowo o przebieg choroby dziecka, a za przepierzeniem siedział Symcha i uważnie słuchał opowiadania. Potem wkładał palto, wychodził tylnymi drzwiami i po chwili zjawiał się głównym wejściem wprost do pokoju, gdzie siedziała baba z dzieckiem. Zaczynał badać chorego i nie zadając żadnych pytań, mówił o chorobie wszystko, co słyszał przez ściankę; olśniewał babę swoją nadzwyczajną orientacją.

Muszę przyznać, że z naszymi felczerami kłopotu nie mieliśmy żadnego. Podporządkowali się nam całkowicie, nie próbowali wobec nas odgrywać roli lekarzy i ściśle spełniali, cośmy im polecili. Oczywiście, traciliśmy przez nich pewną część pacjentów, ale o to nikt z nas nie miał pretensji, bo mieliśmy i bez tego praktykę dobrą. […]

Istna plaga natomiast to wiejskie „duchtory”. […] Pojęcia o medycynie nie mieli, a jednak leczyli i rzekomo nawet ludziom pomagali – tak przynajmniej głosiła fama po wsiach. Niektórzy dawali swoje leki, jakieś zioła, napary, maści, inni pisali recepty. Aptekarze nieraz mocno się nabiedzili, zanim odcyfrowali taką „receptę” […], lecz wydania lekarstw nie odmawiali, ponieważ nie zawierały one nigdy środków narkotycznych. […]

Niektórzy mieli praktykę ogromną. Parę razy, jadąc do chorych przez Podborcze, widziałem pod domem „duchtora” Ulanowskiego po kilkanaście furmanek. Podczas konsultacji wspólnie popijano, co przyciągało klientów. W pewnym momencie bezczelność Ulanowskiego doszła do tego stopnia, że zaczął przyjeżdżać co wtorek do Szczebrzeszyna na jarmark i w zajeździe Wajsfelda przyjmował chorych. Towarzyszyła mu zwykle żona. Pod koniec jarmarku bywali już zupełnie pijani. Raz nawet przyprowadzono do mnie do szpitala „pana duchtora” na opatrunek, bo mu ktoś po pijanemu rozwalił łeb. Wkrótce jego gastrole w Szczebrzeszynie ustały.

Zdarzało się, że i osoby duchowne zajmowały się partactwem lekarskim. Kiedyś w Szczebrzeszynie zamieszkał zasuspendowany ksiądz i przez pewien czas „praktykował”. W końcu jednak ukorzył się, odbył pokutę i został wikariuszem w Wielączy. […]

Byli też specjaliści od „zamawiania” rozmaitych chorób, od „wypalania” róży – głównie zajmowały się tym baby. […] Nie brakowało też „babek”, co to „po kobietach chodzą”, intymnych rad udzielają i porody odbierają.

[…] Przesądy i zabobony lecznicze ludu tutejszego były niezmiernie rozpowszechnione, a walka z nimi była trudna, gdyż zakorzenione od wieków przechodziły z pokolenia na pokolenie. […]

Miałem w swoich zbiorach specjalną pętlę z łyka, poświęconą! – przeznaczoną do łapania złego ducha. Kiedyś w Krasnobrodzie widziałem rodzącą przepasaną starym sznurem od męskiego habitu zakonnego, pozostałym po jakimś dominikaninie z klasztoru krasnobrodzkiego. „Babka” zawsze to robiła, gdy chodziło o wzmożenie bólów porodowych.

W Radecznicy w pewnym wypadku bardzo szybkiego porodu pękło krocze, „babka” zdecydowała, że „macica się obsunęła” i na drugi dzień po porodzie chciała wszystko „naładować”, „ustawić” macicę na miejsce. Robiła to w ten sposób, że za pomocą ręczników wieszała położnicę za nogi do pułapu, głową w dół i, chwytając oburącz za kości miednicy, mocno nią potrząsała […]. Po takim dwukrotnym wieszaniu i wstrząsaniu przywieziono mi nieszczęsną kobietę, w ciężkim stanie, do szpitala.

[…] Nieograniczona była pomysłowość w wynajdywaniu rozmaitych sposobów leczenia i sporządzaniu domowych środków leczniczych. Mocz ludzki i kał zwierzęcy zajmowały tu poczesne miejsce. […]

Wszystkie te domowe sposoby […] przyczyniały chorym nieraz bardzo ciężkich szkód. Zgłaszali się do lekarzy lub przybywali do szpitala w tak zapuszczonym stanie choroby, zwłaszcza gdy chodziło o cierpienia zewnętrzne, rany, owrzodzenia czy egzemy, a przy tym tak brudni, że się załamywało ręce i nie wiedziało, jak do nich przystąpić.

W ogóle brud i zawszenie były okropne. […] Ludność tak była do wszy przyzwyczajona, że ich obecność wcale jej nie raziła. Niektórzy nie kąpali się dosłownie przez całe życie. Kiedyś kazałem wykąpać staruszkę, przyjmując ją do szpitala. Zaczęła mnie błagać, żeby jej tego nie robić: „Ostatnim razem się kąpała, jakem za mąż wychodziła, a teraz, na stare lata, pan doktor chce mi taką krzywdę robić”.

[…] W ostatnich latach okropnie rozszerzyła się wiara w skuteczność zastrzyków i moda na prześwietlenia promieniami Roentgena. Przy przeciągającej się chorobie każdy chciał koniecznie jechać na prześwietlenie, sądząc, że to nie tylko wyjaśni chorobę, ale i uzdrowi.

[…] Przez pierwsze lata po wojnie światowej praktyka lekarza na prowincji bywała czasem trudna, zwłaszcza przy wyjazdach zdarzały się niespodzianki. Najpierw były kłopoty z otrzymaniem honorarium, jeżeli się go z góry nie wzięło, potem z końmi na powrót do domu. Kilka razy zdarzyło mi się, że po przeprowadzonym porodzie, kiedy już swoje zrobiłem i byłem niepotrzebny, chłop ze spokojem oświadczał mi, że nie może dostać koni, czasem drapał się w głowę i pytał: „I cóż teraz będzie?”. Trzeba było iść do sołtysa, żądać koni i oczywiście odpowiednio za nie płacić. Niektórzy lekarze, nauczeni doświadczeniem, nie ruszali się z domu, nie otrzymawszy z góry honorarium. […]

Wyjeżdżałem do chorych dosyć często, zwłaszcza do nieprawidłowych, zapuszczonych porodów. Bywałem przy tym nieraz w ciężkiej sytuacji. W małej, brudnej, dusznej, zawalonej gratami chałupie, gdzie nawet podłogi nie było, tylko ubita glina, zastawałem wijącą się z bólu rodzącą, której niechybnie groziło pęknięcie macicy. Trzeba było działać szybko, gotować narzędzia, ustawiać stół, stołki, wyznaczyć baby do trzymania nóg podczas operacji i znaleźć kogoś do dawania narkozy. Z tym bywał największy kłopot.

Najczęściej znajdowała się jakaś nauczycielka, nauczyciel lub sekretarz gminy, ale nie zawsze i wówczas trzeba było posługiwać się zwykłą „babką”. Gdy już wszystko było gotowe i kobieta leżała na stole, szybko myłem się, owijałem ręce w sterylizowane serwetki i usypiałem chorą, a potem oddawałem maskę i flaszkę z chloroformem improwizowanemu narkotyzerowi, któremu polecałem tylko od czasu do czasu puszczać na maskę po parę kropel, a sam zabierałem się do roboty. Uwaga moja przez cały czas zwrócona była nie tyle na wykonywany zabieg, co na usypianie.

Odbywało się to najczęściej w nocy, przy świetle lichej naftowej lampki kuchennej. Z powodu tej lampki musiałem usypiać chloroformem, a nie eterem, ze względu na niebezpieczeństwo wybuchu. Opanowanie wszystkiego wymagało zawsze dużej stanowczości i szybkiej decyzji. Nerwy przez cały czas były w silnym napięciu. […] Pomimo wszystko, wypadki zakażenia były niezmiernie rzadkie. […]

Gdy już zacząłem mówić o ginekologii i położnictwie, to wypada mi poruszyć dość ciężkie zagadnienie przerywania ciąży. Przez pierwsze lata swej praktyki w Szczebrzeszynie stałem twardo na stanowisku niedopuszczalności wywoływania sztucznych poronień i żadne względy nie mogły mnie skłonić do jakichkolwiek odstępstw od tej zasady. […] Wyjątek stanowiły istotnie ciężkie schorzenia kobiety. Powoli jednak mój stosunek do tej sprawy uległ radykalnej zmianie. […]

Przekonałem się, że jeżeli kobieta chce przerwać ciążę, to – z nielicznymi wyjątkami – nic jej nie powstrzyma: ani wstyd, ani obawa, ani względy religijne. I gdy lekarze odmawiali przeprowadzenia odpowiedniego zabiegu, kobiety udawały się do różnych „babek” i akuszerek, które robiąc to niewłaściwie, sprowadzały na nie bardzo ciężkie cierpienia, a nierzadko i śmierć. […] Stosowały najrozmaitsze sposoby, jedna – na przykład – używała maszynki do nabijania papierosów, inna drutu, najczęściej wstrzykiwały do macicy jodynę, wodę lub tylko przebijały pęcherz.

Kiedyś w ciągu jednego tygodnia trzy młode kobiety zmarły w szpitalu na ciężkie zapalenie otrzewnej. Były przedtem klientkami niejakiej babki Majewskiej w Tworyczowie. Zawiadomiłem władze prokuratorskie. Sekcje sądowo-lekarskie wykazały we wszystkich przypadkach przebicie tylnego sklepienia pochwy aż do jamy brzusznej za pomocą zwykłego wrzeciona. Zdarzało mi się interweniować i w ciężkich zatruciach, na przykład chininą, zażywaną, by wywołać poronienie.

Największe wrażenie robiły na mnie wypadki, kiedy przywożono mi w beznadziejnym stanie kobiety, którym ja przed kilkoma dniami odmówiłem przerwania ciąży i zmuszone były udać się do „babek”. Widziałem w nich ofiary mojej bezwzględności. […] Więc stopniowo stawałem się coraz mniej bezwzględny.

Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie robiłem tego dla pieniędzy. Bardzo często nie brałem ani grosza. Pacjentki moje pochodziły absolutnie ze wszystkich sfer – pod tym względem nie było żadnych różnic. Zgłaszały się kobiety wiejskie, mieszczanki, Żydówki, żony i córki urzędników, policjantów, żony lekarzy, inżynierów, adwokatów, sędziów, prokuratorów oraz liczne ofiary związków nielegalnych i stosunków przelotnych. Nawet księża nie stanowili pod tym względem wyjątku. […] Zdarzało się nieraz, że usuwając ciążę z pewnością ratowałem kobietę od śmierci samobójczej, a jeszcze częściej decydowałem o jej dalszym losie. Bywało tak chociażby z uczennicami szkół średnich. […]

1 listopada [1925] przez Szczebrzeszyn przejeżdżał ze Lwowa do Warszawy pociąg ze zwłokami Nieznanego Żołnierza. […] Liczne tłumy udały się na stację: Seminarium Nauczycielskie w komplecie, Rada Miejska, wszystkie organizacje i dużo luźnej publiczności. W podniosłym nastroju, w pozycji na baczność, patrzyliśmy na zbliżający się pociąg, a potem podchodziliśmy do ostatniego wagonu zamienionego na kaplicę, w której stała trumna ze zwłokami… Nieprzyjemne wrażenie sprawił na nas elegancki wagon osobowy tuż za lokomotywą – z rozbawionymi i wesoło śmiejącymi się oficerami konwojującymi pociąg. […]

Dość częstym gościem bywał w Szczebrzeszynie gen. Sławoj Składkowski [minister spraw wewnętrznych]. W czasie wypadów służbowych często wstępował tu na kilkanaście godzin, by odwiedzić matkę i siostrę, dyrektorową Niedzielską. […] [Druga] rodzona siostra Sławoja, Dobrosława, była nauczycielką szkoły powszechnej w Senderkach, niedaleko Józefowa.

Kiedyś Dobrosława ciężko zachorowała i przyjechała do Niedzielskich. Stwierdziłem u niej tyfus plamisty. Nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności i obawiając się grymaśnej pacjentki w szpitalu, poradziłem, żeby dano znać Sławojowi, może by ją samolotem sanitarnym przewiózł do Warszawy. Sławoj natychmiast przyjechał, ale koleją, kategorycznie oświadczył rodzinie, że nie myśli tyfusu plamistego zawozić do stolicy i kazał ją umieścić u mnie w szpitalu.

Nie lada sensacja była w miasteczku, gdy środkiem jezdni transportowano na noszach chorą do szpitala, w otoczeniu matki, siostry, dyrektora Seminarium i z kroczącym obok Sławojem. Zdarzyło się to w grudniu, mróz był dość tęgi. W pewnym momencie Sławoj przykrył chorą siostrę swym generalskim płaszczem, a sam szedł tylko w mundurze, co wywołało jeszcze większą uciechę wśród coraz liczniejszego tłumu gapiów. […]

Kiedyś znów przyjechał do dyrektorstwa Niedzielskich na chrzciny syna Rafała. Przy kolacji, jako ojciec chrzestny, wygłosił skandalicznie frywolne przemówienie, którym nawet zaślepiona matka była zgorszona.

Za każdą swoją bytnością opowiadał mnóstwo kawałów i przygód […]. A mówił tak obrazowo i z humorem, żeśmy się pokładali ze śmiechu. […]

W tych właśnie latach Sławoj, wróciwszy po kilkumiesięcznym pobycie z Paryża, […] przeprowadzał rozwód z pierwszą żoną i przygotowywał się do ożenku z Hiszpanką poznaną w Paryżu. Rodzina nie bardzo była z tego zadowolona, a dyrektorowa Niedzielska z właściwym sobie złośliwym dowcipem dowodziła, że „Sławek zawsze lubił studia etnograficzne”. […]

Była to najczystszej krwi Hiszpanka z bogatej rodziny […]. U niej, już jako wdowy po wojskowym lekarzu z kilkunastoletnią córką, zainstalowano Sławoja w Paryżu. Ognista Hiszpanka tak się zaopiekowała swym lokatorem, że ten postanowił się z nią ożenić. […] Okaz to był pierwszorzędny! Mieliśmy na co patrzeć.

Wzrostu średniego, włosy czarne jak heban przewiązane wstążką z dużą kokardą, wymalowana i wyszminkowana niczym aktorka wychodząca na scenę. Ubrana dziwacznie, spódniczka powyżej kolan, ramiona całkiem obnażone, a był wówczas koniec listopada i zimno porządne. Zdradliwy ząb czasu wyciskał na niej już wtenczas aż nadto wyraźne piętno. Po polsku mówiła tylko „dzień dobry” i „dziękuję”. Rzucała się i skakała po całym mieszkaniu, krzyczała, śpiewała i zachowywała się niesamowicie, a Sławoj jej towarzyszył. Calutki dom przewrócili do góry nogami, ku uciesze trojga dzieci dyrektorostwa. […]

Na drugi dzień z wielką paradą przyszli do mnie. Tak się Hiszpance spodobały moje kwiaty, że musiałem jej dwie doniczki ofiarować. Poszliśmy razem do Niedzielskich. Po drodze, idąc środkiem jezdni, Sławoj zachowywał się niemożliwie, żywo coś opowiadając gestykulował, wrzeszczał, przysiadał i czynił to na oczach licznej gawiedzi towarzyszącej nam w pewnym oddaleniu. […]

Będąc u mnie Sławoj ofiarował na szpital 200 złotych i zaproponował, żebym razem z nimi pojechał do Warszawy. Bez namysłu skorzystałem z okazji, ze względu na uciechę, jaką spodziewałem się mieć w drodze i żeby za otrzymane pieniądze kupić wózek do przewożenia chorych. Wyjazd został wyznaczony na godzinę szóstą rano. Gdy przyszedłem o tej porze do Niedzielskich, Sławoj był już dawno gotów, popędzał wszystkich i wrzeszczał: „Tempo, tempo!”. Wreszcie pięknym, ogromnym, otwartym austro-daimlerem wyruszyliśmy, przy czym Sławoj usiadł za kierownicą, a Hiszpanka obok niego.

Jazda była kawalerska i urozmaicona. W Izbicy Sławoj miał przemowę do świni, która zatarasowała szosę […]. W lesie za Krasnymstawem nagle stanęła ostro zahamowana maszyna i usłyszeliśmy tubalny głos Sławoja: „Jeneralna inspekcja lasu, panie na lewo, panowie na prawo!”. […] Nawaliła potem kicha. Sławoj z pasją sam rzucił się do lewarowania auta i zakładania zapasowego koła, szofer tylko mu przy tym pomagał.

Na pewnym odcinku szosy Sławoj wziął szybkość dobrze ponad 100 kilometrów na godzinę. Hiszpanka, upojona szaloną jazdą, objęła go wówczas za szyję i zaczęła całować. A myśmy siedzieli w milczeniu, ze strachem oczekując, co z tego wyniknie. Sławoj się nie poruszył, wpatrzony w szosę rozwijał szybkość. Wreszcie Hiszpanka uspokoiła się i wtedy dopiero Sławoj, trzymając lewą ręką kierownicę i nie zmniejszając szybkości, zaczął prawą dłonią oddawać całusy. […]

Wreszcie dojechaliśmy do Warszawy. Na przedmieściu szosa była fatalna i Sławoj, wbrew przepisom, zaczął prowadzić wóz lewą stroną, gdzie bruk był już naprawiony. W pewnym miejscu posterunkowy zatrzymał samochód i wyjął blok do wypisywania mandatu. Poznawszy ministra, okropnie się stropił, lecz Sławoj pochwalił go za gorliwość służbową i kazał swemu sekretarzowi, który też z nami jechał, zapisać jego numer i nazajutrz w komisariacie wypłacić 25 złotych nagrody.

Pojechaliśmy wprost do mieszkania Składkowskich, tuż obok wojskowego szpitala na Mokotowie. Zaciągnęli mnie jeszcze do siebie na wino, które we flaszkach całymi koszami sprowadzano z Francji, ponieważ bez niego Hiszpanka nie mogła żyć. Mieszkanko mieli bardzo skromne, o małych czterech pokojach. Absolutnie nic nie wskazywało, że jest to siedziba ministra spraw wewnętrznych. […]

Rok 1927 był kulminacyjny w tym pierwszym okresie mojej intensywnej pracy. […] Bez wytchnienia pracowałem cały tydzień, aż przychodziła sobota. Jakoś w tym dniu gorzej mi się pisało, myśl rozpraszała się i czułem potrzebę rozrywki. Karnawał w tym roku był dość ożywiony, w soboty po kilka zabaw bywało do wyboru w Zamościu, Zwierzyńcu lub w cukrowni. A ponieważ bardzo lubiłem tańczyć i nęciły mnie te zabawy, więc pod wieczór wkładałem smoking lub stary, przedwojenny, przyciasny już nieco frak i jechałem na bal.

Bawiłem się zawsze do samego rana. Wracałem do domu przed ósmą i, przebrawszy się, szedłem od razu do roboty w szpitalu. W uszach brzmiały mi najnowsze przeboje taneczne i czasem łapałem się na tym, że opukiwałem plecy chorego w rytmie tanga lub fokstrota. Zmęczenie i senność opanowywały mnie dopiero po obiedzie, lecz musiałem iść do chorych na miasto. W obawie, by nie zasnąć, nawet recepty wypisywałem stojąc. […]

Najwybitniejszym wydarzeniem tego roku był przyjazd do Zamościa prezydenta Rzeczpospolitej prof. Ignacego Mościckiego. Miało to nastąpić w czerwcu, przygotowania zaczęły się parę miesięcy przedtem. Pan prezydent zgodził się przybyć do Zamościa na poświęcenie Szkoły Rolniczej im. Józefa Piłsudskiego w Janowicach, tym chętniej, że z Zamojszczyzną były związane wspomnienia jego młodości; w Skierbieszowie bowiem, w domu rodziców, spędził swe dziecięce lata, a w Zamościu zaczynał naukę gimnazjalną. […]

Program dwudniowego pobytu prezydenta został drobiazgowo opracowany i w najmniejszych nawet szczegółach uzgodniony z szefem kancelarii cywilnej. […] Zaroiło się w mieście i okolicy od agentów tajnej policji. Nadzór nad obiektami, które miał zwiedzać prezydent, […] objęła żandarmeria. Ostrożność była posunięta tak daleko, że w szkole w Sitnie przeprowadzono rewizję nawet w kuferkach uczennic. Robiło to niezbyt przyjemne wrażenie.

18 czerwca rano wybrałem się końmi do Zamościa na całe dwa dni, ażeby – mając imienne zaproszenie na wszystkie programowe imprezy i raut – wziąć udział w uroczystościach powitalnych, tym bardziej że nigdy jeszcze prezydenta nie widziałem. Zawczasu musiałem sprawić sobie nowe czarne palto i kupić pierwszy i ostatni w życiu melonik na głowę. Dzień był wyjątkowo gorący i upał przy galowych strojach dawał się wszystkim mocno we znaki. Lecz trzeba było zastosować się do ceremoniału.

[…] Przyjechał prezydent w godzinach przedpołudniowych samochodem od strony Lublina, w otoczeniu licznej świty […]. Od granic powiatu już kilka razy go zatrzymywano i witano. Udał się najpierw do kolegiaty, a potem do starostwa, gdzie przygotowano dla niego cały apartament i tu jadł obiad w ścisłym gronie swego otoczenia. Warto zanotować ciekawy szczegół: lekarz powiatowy, dr Branicki, musiał przedtem w kuchni sam próbować wszystkich potraw, jakie miały być podane i kosztować wina z butelek, które przy nim odkorkowywano. […]

Wieczorem odbył się raut w kasynie oficerskim w koszarach. Przed kasynem na dworze stał stół, przy którym siedzieli oficerowie i prowadzili ścisłą kontrolę przybywających […]. O godzinie dziesiątej zjawił się prezydent i od tej chwili już nikogo na salę nie wpuszczano. Wkrótce odbył się cercle, w czasie którego starosta przedstawiał prezydentowi po kolei wybitniejszych obywateli z miasta i powiatu. […]

Starosta Koślacz chciał przedstawić i mnie, lecz się wymawiałem, bo raził mnie ten suchy szablon i byłem nieco onieśmielony w swym starym, kusym, niemodnym fraku. Lecz ani się spostrzegłem, gdy w pewnym momencie schwycił mnie za ramię i postawił przed prezydentem, mówiąc: „Oto dyrektor jednego z naszych szpitali, który jednak więcej zajmuje się historią aniżeli medycyną”. Trochę mnie to stropiło, czułem, że mam głupkowatą minę, prezydent uśmiechając się po swojemu wyciągnął rękę i powiedział coś w rodzaju „aa”. […] Coś tam odbąknąłem i już musiałem się usuwać, bo „podawano” następnego gościa.

Po odjeździe prezydenta nastąpiło widoczne odprężenie w ogólnej, bardzo oficjalnej atmosferze i rozpoczęła się wesoła zabawa taneczna, która trwała do białego dnia. […]

A w Szczebrzeszynie życie szło swoim własnym trybem, to znaczy zaledwie wegetowało. Rada Miejska w pełni wykazała swą nieudolność, nie stać jej było na żaden czyn realny, posiedzenia były jałowe, najwięcej czasu zabierały napaści i zarzuty przeciwko burmistrzowi Kołodziejczykowi. Wreszcie w maju [1928] władze rozwiązały Radę Miejską i zarządziły nowe wybory. Wówczas wszystko się ożywiło i rozpoczęła się zwykła agitacja i walka przedwyborcza. Największy ruch panował wśród Żydów, którym chodziło o wprowadzenie możliwie dużej liczby swoich radnych.

Wśród Polaków zainteresowanie wyborami też było tym razem niemałe. Miejscowa inteligencja postanowiła wyjść wreszcie ze stanu bierności i wziąć czynniejszy niż zwykle udział w wyborach, a ponieważ ludność miasteczka do swoich kilku list nie chciała dopuścić ludzi z wykształceniem, więc została stworzona osobna lista kandydatów wywodzących się wyłącznie spośród inteligencji. Tylko tym sposobem weszli do nowej Rady ks. kanonik Wadowski i dyrektor Niedzielski. Ja byłem na liście na trzecim miejscu i zabrakło mi kilkunastu głosów. […]

W żadnym roku tak się nie bawiłem, jak w 1928. Ze swoich starych notesów widzę, że w karnawale nie opuściłem żadnego większego balu, a czasem w ciągu jednej nocy bywałem nawet na paru zabawach.

Praktykę lekarską miałem ogromną. Coraz bardziej ustalała się i rozszerzała o mnie opinia położnika-ginekologa, pieniędzy zarabiałem mnóstwo. Powodzenie materialne w znacznym stopniu mnie demoralizowało, zdrowiem cieszyłem się w owym czasie doskonałym, o jutrze nigdy nie myślałem, czułem wstręt do ciułania grosza i od razu wydawałem wszystko, co zarobiłem. Ubierałem się zawsze skromnie, lecz pisma i książki pochłaniały bardzo poważne sumy, jak również częste wypady ze Szczebrzeszyna, zjazdy naukowe i bibliofilskie. Za ciasno mi było w Szczebrzeszynie, pociągało życie na szerszą skalę.

Zacząłem marzyć o własnym samochodzie, lecz gotówki nie miałem żadnej i trzeba było wpierw ją nazbierać. Postanowiłem na jakiś czas ograniczyć swoje bieżące wydatki […] i po kilku miesiącach mogłem już plan swój zrealizować. A samochody w tych latach były jeszcze stosunkowo bardzo drogie, nie tak rozpowszechnione i łatwo dostępne, jak w latach późniejszych. Najskromniejszy kosztował około 10.000 złotych. […]

W połowie maja pojechałem do Warszawy i kupiłem skromną, czterocylindrową, dwudrzwiową limuzynę. 30 maja wyjechałem do Lublina na spotkanie bratanka, który prowadził już maszynę z Warszawy. Dla całego miasteczka była to też sensacja nie lada, bo nikt tu jeszcze nigdy prywatnego samochodu osobowego nie posiadał.

Rozpoczął się samochodowy szał. Codziennie, po skończeniu pracy w szpitalu i załatwieniu prywatnych pacjentów, wyruszaliśmy z domu. W soboty zwykle wyjeżdżaliśmy zaraz po obiedzie i wracaliśmy w poniedziałek nad ranem. […] Szybko nauczyłem się prowadzić i z wielką przyjemnością siadałem za kierownicą.

W związku z naszą działalnością bibliofilską i nowymi projektami, parę razy jeździliśmy do Lwowa i Lublina z Lewickim i Rosińskim. […] Powoli staliśmy się nierozłączną trójką, będąc jednocześnie jądrem pewnego zespołu ludzi, od których zawisł cały ruch umysłowy i kulturalny w Zamościu. Przezwaliśmy sami siebie KŻK – co znaczyło Klub Żonatych Kawalerów; nazwa rychło przyjęła się w Zamościu. Dyrektor Lewicki, pomimo ożenku, zachował wszelkie cechy i przyzwyczajenia starokawalerskie, ja tym bardziej, ponieważ od wielu lat już z żoną nie mieszkałem, mecenas Rosiński wciąż nosił się z zamiarem ożenienia się, czego zresztą nigdy nie uczynił. Występowaliśmy wszędzie razem i przez to staliśmy się znani we wszystkich ogniskach bibliofilskich w Polsce. […]

Starostą powiatowym w Zamościu został mianowany płk Jan Janusz Pryziński, były oficer II Brygady Legionów, ostatnio dowódca pułku kawalerii w Złoczowie. […] Zjawił się w Zamościu w mundurze pułkownika, obwieszony orderami, bardzo przystojny, elegancki, z dumnie podniesioną głową. […] Zaczął od razu rządzić w powiecie po wojskowemu, wydając rozkazy na prawo i lewo. Przede wszystkim uporządkował biura starostwa i Wydziału Powiatowego […] i podniósł do niezwykłego dotychczas poziomu prestiż urzędu, dodając mu splendoru swoją osobistą prezencją.

Nie nazywano go inaczej jak pułkownikiem, zwłaszcza wobec oświadczenia, że nie lubi, gdy go tytułują starostą. Na tym tle powstawały nawet czasem nieporozumienia, ponieważ nieświadomi rzeczy interesanci, jak na przykład rabin szczebrzeski, przy załatwianiu ważniejszych spraw za nic nie chcieli iść do żadnego pułkownika, tylko koniecznie do starosty. Zdaje się, że województwo zwróciło mu w końcu uwagę, iż należałoby jednak zmienić ten styl wojskowy i przywrócić urzędowaniu bardziej cywilny charakter, bo po kilku miesiącach zaczął już rzadziej ukazywać się w mundurze i częściej nazywano go starostą.

[…] Dbał Pryziński bardzo o wygląd i stan sanitarny Zamościa. Ulice, place i podwórza domów prywatnych zostały w dużej mierze uporządkowane. Między innymi powstał plac autobusowy. […] Dalej powziął myśl o stworzeniu lotniska pod Zamościem. Od Ordynacji Zamojskiej uzyskał odpowiedni plac koło Mokrego. Planował na nim budowę hangarów, a na razie zadowolił się przygotowaniem lądowiska, z którego samoloty zaczęły z czasem korzystać.

[…] Do Szczebrzeszyna przyjeżdżał Pryziński bardzo często, łaził po całym mieście i sypały się wówczas grzywny na Żydów za brud i niechlujstwo. […] Klinkierem udzielonym przez Wydział Powiatowy wybrukowano główną ulicę […]. Ułożono wówczas sporo chodników z porządnymi krawężnikami, posadzono dużo drzewek przy głównej drodze. Na skutek nalegań starosty Pryzińskiego Ordynacja Zamojska odnowiła należący do niej ratusz w środku rynku. Ulegając swej pasji porządkowania, kazał Pryziński znieść przebiegające wzdłuż domów prawie dookoła rynku bardzo charakterystyczne, stare, drewniane podcienia. Były one co prawda w stanie okropnym, lecz nadawały rynkowi tak swoisty wygląd, że szczerze żałowałem tego zabytku, zniszczonego – moim zdaniem – niezbyt przemyślanym i zbyt pochopnie przeprowadzonym zarządzeniem starosty.

[…] Latem i jesienią tego roku, w ciągu dobrych kilku tygodni Zamojszczyzna przeżywała nie lada sensację, wskutek objawienia się nowego „proroka”, „cudotwórcy” Michałka z Michalowa. Był to najzwyklejszy czeladnik kowalski, który nasłuchawszy się różnych kazań i nauk religijnych, zaczął sam wygłaszać podobne zdania. Prawdopodobnie był to osobnik o strukturze somnambulicznej. Produkcje swe rozpoczął w czasie pełni księżyca późnym wieczorem, wzbudzając na razie prostą ciekawość wśród nielicznych świadków.

Gdy jednak zaczęło się to powtarzać regularnie, co tydzień w określone dni, zbierało się coraz więcej osób. Michałek zwykle przy tym wędrował, za nim śpieszył tłum gapiów, aż wszyscy zatrzymywali się na łączce niedaleko młyna i mostu w Michalowie i tu dopiero Michałek wypowiadał biblijnym stylem wiele zdań i proroctw bez żadnego składu i związku, najczęściej o grzechach, o pokucie, o końcu świata… Jednak fama o nim dziwnie szybko się rozszerzała i z każdym tygodniem gromadziło się coraz więcej ludzi żądnych sensacji. Schodzili się już nie tylko z sąsiednich wsi, lecz zaczęli furmankami zjeżdżać z dalszych okolic.

W końcu Michałek zdobył niebywały wprost rozgłos. Przybywali na oznaczone z góry dni ludzie ze wszystkich sąsiednich powiatów, z całej Lubelszczyzny, a poszczególne grupki i pojedyncze osoby z całej Polski. Przyczyniały się do tego też wzmianki w prasie o cudach i objawieniach Michałka. Już na wiele godzin przedtem ciągnęły przez Szczebrzeszyn nieprzerwanym sznurem furmanki naładowane pątnikami, ze znaczną przewagą kobiet. […]

Tym sposobem gromadziło się w Michalowie do kilkunastu tysięcy ludzi. Z miasta dążyli przekupnie z jedzeniem i herbatą, tak samo i chłopi z Michalowa rozkładali na długich stołach swoje wiejskie produkty. Ciągnęli duże zyski i z noclegów. Zjawili się handlarze dewocjonaliami. Dwaj fotografowie, Polak i Żyd, sprzedawali pocztówki z podobizną Michałka i zawzięcie kłócili się między sobą o prawo do monopolu pod tym względem, udzielone jakoby każdemu z nich przez samego Michałka.

Najwięcej jednak korzystali pracodawcy Michałka, kowale, którzy – jak się później okazało – za pomocą specjalnych machinacji, ze strychu swej niedaleko położonej kuźni, operowali odpowiednimi efektami świetlnymi. Działacze partyjni z posłem Diduchem na czele starali się wykorzystać tak liczne zgromadzenia dla swoich celów politycznych.

A