Strona główna » Kryminał » Zapach prawdy

Zapach prawdy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-08-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zapach prawdy

Ciało Adama Korczyńskiego, profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, znanego w całym świecie orchidologa, zostaje znalezione w lesie. Policja stwierdza brutalny mord. W trakcie rutynowych czynności śledczych funkcjonariusze odkrywają tajemniczy zapisek. Ustalają też, że z domu denata zniknął rzadki, XIX-wieczny album botaniczny. Czy jego kradzież jest motywem zbrodni? A może ta wiąże się z cennym okazem storczyka? Sprawa komplikuje się dodatkowo wraz z ogłoszeniem testamentu profesora. Bardzo zaskakującego testamentu…
Oficjalne śledztwo powierzone zostaje komisarzowi Michałowi Orskiemu. Na prośbę wnuka profesora zagadkę morderstwa stara się rozwikłać również mecenas Anita Herbst. W ogrodzie willi naukowca natrafia na szkielet, który znika tuż przed przyjazdem policji...
Jaki rezultat przyniesie podwójne śledztwo?
Pierwsza książka o dociekliwej mecenas Anicie Herbst i komisarzu Orskim z nowej serii kryminalnej Pensjonat Biały Dwór.

Polecane książki

Inwestorzy dążą do minimalizacji obciążeń fiskalnych z jednej strony, a z drugiej do wyłączenia ich osobistej odpowiedzialności. W tym celu wykorzystują konstrukcje spółek osobowych, w których rolę wspólnika ponoszącego pełną odpowiedzialność za zobowiązania spółki pełni spółka kapitałowa. W chw...
Tęczowa magia z wąsami! Cudowna historia o kocie, magii i przyjaźni – idealna dla wszystkich dziewczynek! Koleżanki ze szkoły baletowej nie powitały Oliwii zbyt ciepło, bo zazdrościły jej talentu. Wszystko się zmieniło, gdy dziewczynka odnalazła uroczego szaroniebieskiego kotka, Płomyczka…...
Wśród pereł architektury zaprezentowanych w albumie Skarby Polski można podziwiać monumentalne gmachy, świątynie różnych wyznań – kościoły, synagogi, cerkwie, zbory i meczety – ale także kameralne uliczki, zaułki, place i inne zakątki czarujących miasteczek. Przedstawione tu obiekty naturalne to ...
Każdy dotyk ma swoją cenę. Layla Shaw próbuje pozbierać kawałki swojego roztrzaskanego życia. Nie jest to łatwe w przypadku siedemnastolatki święcie przekonanej, że gorzej już być nie może. Co gorsza, z uwagi na tajemniczą moc, jaką włada dziewczyna, jej niewiarygodnie przystojny przyjaciel, Zay...
"Pierwsza część bestsellerowej trylogii, której akcja rozgrywa się w mieście Olimp, na wyspie Aeden. Tam właśnie znajduje się niezwykła szkoła, w której rolę nauczycieli pełni dwunastu bogów greckiej mitologii. Ich zadaniem jest nauczanie sztuki kierowania ludźmi w taki sposób, aby mieli w sobie wol...
Młodzieńcze marzenia Sebastiana zostają zdruzgotane przez okrutny kaprys losu. Jedynie dzięki pomocy oddanej pary przyjaciół staje na nogi, próbując odzyskać własne życie. Czy będzie gotowy na uczuciową burzę, jaką wprowadzi w jego świat piękna nieznajoma? Czy pochłoną go fale namiętności, czy przes...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Iga Karst

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część ni­niej­szej książ­ki nie może być re­pro­du­ko­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgo­dywy­daw­cy.

Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych

Ma­riusz Ba­na­cho­wicz

Fo­to­gra­fie

© Iron­Fla­me/Shut­ter­stock

Redakcja

Bar­tosz Szpoj­da

Re­dak­cja tech­nicz­na, skład, łamanie oraz opra­co­wa­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej

Grze­gorz Bociek

Korekta

Bar­ba­ra Ka­szu­bow­ska

Ni­niej­sza po­wieść to fik­cja li­te­rac­ka. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń rze­czy­wi­stych jest w tej książ­ce nie­za­mie­rzo­ne i przy­pad­ko­we.

Wy­da­nie I, Ka­to­wi­ce2018

Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na s.c.

biu­ro@sza­ra­go­dzi­na.pl

www.sza­ra­go­dzi­na.pl

Dys­try­bu­cja wer­sji dru­ko­wa­nej: DIC­TUM Sp. z o.o.

ul. Ka­ba­re­to­wa 21, 01-942 War­sza­wa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dys­try­bu­cja@dic­tum.pl

www.dic­tum.pl

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Sza­ra Go­dzi­na, 2017

ISBN 978-83-66201-08-8

Ro­dzi­com

[…] Uczniu Jun­dził­ła! obie­głeś dwa świa­ty,

Aby z zdo­by­czą wró­cić do swych pro­gów

I jak syn wier­ny cza­row­ny­mi kwia­ty

Osy­pać oł­tarz Twych do­mo­wych Bo­gów. […]

To na­sza wia­ra, że nic nie prze­pa­da,

Co jak ofia­ra na oł­tarz się skła­da.

Niech więc kwia­ta­mi pa­mięć syna sły­nie,

Któ­ry port sta­ły zna­lazł w tej dzie­dzi­nie.

W. Pol

PROLOG

Han­na nie mo­gła dłu­żej biec. Mu­sia­ła się za­trzy­mać, żeby zła­pać od­dech. To był je­den z tych mo­men­tów, kie­dy bo­le­śnie od­czu­wa­ła, czym jest sta­rość. Cia­ło co­raz czę­ściej od­ma­wia­ło jej po­słu­szeń­stwa. Za­ci­snę­ła pię­ści, prze­kli­na­jąc wła­sną sła­bość. W od­da­li ma­ja­czył już za­rys wil­li pro­fe­so­ra.

Po chwi­li, sa­piąc z wy­sił­ku, ru­szy­ła przed sie­bie. Z gęst­nie­ją­ce­go mro­ku po­wo­li wy­ło­nił się sza­ry bu­dy­nek. Przed bra­mą wjaz­do­wą stał wy­słu­żo­ny ford.

Nie po­win­no go tu­taj być, po­my­śla­ła.

Mimo to cią­gle mia­ła na­dzie­ję, że nie sta­ło się nic złe­go. Szyb­ko po­de­szła do drzwi i zde­cy­do­wa­nym ru­chem na­ci­snę­ła dzwo­nek.

Mi­nę­ła mi­nu­ta, może dwie, ale nikt nie otwo­rzył.

Nie za­mie­rza­ła dłu­żej cze­kać. Wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki klucz, prze­krę­ci­ła go w zam­ku, po czym wkro­czy­ła do holu. Do­pie­ro wte­dy po­czu­ła się nie­swo­jo. Ogar­nę­ło ją nie­przy­jem­ne wra­że­nie, że ktoś na nią pa­trzy.

– Pro­fe­so­rze, jest pan tu?

Od­po­wie­dzia­ła jej tyl­ko głu­cha ci­sza. Dom wy­da­wał się pu­sty i po­nu­ry. Przez nie­szczel­ne okna cią­gnę­ło wil­got­nym chło­dem sierp­nio­we­go wie­czo­ra. Wnę­trza to­nę­ły w ciem­no­ściach.

Po omac­ku do­tar­ła do sa­lo­nu. Wy­peł­niał go bar­dzo in­ten­syw­ny za­pach. Słod­ki, eg­zo­tycz­ny, mógł ko­ja­rzyć się z kosz­tow­ny­mi per­fu­ma­mi, ale Han­na do­sko­na­le wie­dzia­ła, że z per­fu­ma­mi nie miał nic wspól­ne­go. Wy­dzie­lał go pe­wien stor­czyk z ro­dzi­ny On­ci­dium.

Po­ru­sza­jąc się przy ścia­nie, omi­nę­ła kon­so­le­tę, na któ­rej sta­ła waza z or­chi­deą, a po­tem od­na­la­zła kon­takt. Kie­dy włą­czy­ła świa­tło, na­gle roz­le­gło się gło­śne brzę­cze­nie much. Cały rój tych owa­dów wzbił się do lotu i krą­żył wście­kle wo­kół lam­py.

Han­na spoj­rza­ła na stół. Skrzy­wi­ła się z obrzy­dze­niem. Żeby po­wstrzy­mać od­ruch wy­miot­ny, otwo­rzy­ła okno i wy­sta­wi­ła gło­wę na ze­wnątrz. Zim­ne po­wie­trze po­mo­gło jej dojść do sie­bie.

Na­bra­ła od­wa­gi i raz jesz­cze spoj­rza­ła na stół. Le­ża­ło na nim na­kry­cie z reszt­ka­mi obia­du sprzed kil­ku dni. Mu­chy zro­bi­ły so­bie z nich ucztę. Po­zo­sta­ło­ści po ste­ku, któ­ry w pią­tek oso­bi­ście przy­rzą­dzi­ła pro­fe­so­ro­wi, za­mie­ni­ły się w sie­dli­sko bia­łych larw. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by męż­czy­zna wstał od sto­łu w trak­cie je­dze­nia i już nie wró­cił. Nie po­sprzą­tał po so­bie, cho­ciaż lu­bił przą­dek. Za­zwy­czaj od razu po po­sił­ku wy­no­sił ta­lerz do kuch­ni i zmy­wał. Dla­cze­go tym ra­zem tego nie zro­bił?

Han­na czym prę­dzej opu­ści­ła po­kój. Po­sta­no­wi­ła spraw­dzić pię­tro. Wal­cząc z ro­sną­cym na­pię­ciem, zaj­rza­ła do sy­pial­ni.

Na krze­śle zna­la­zła tor­bę po­dróż­ną. Ostroż­nie od­su­nę­ła za­mek i prze­rzu­ci­ła za­war­tość. Tra­fi­ła tyl­ko na ubra­nia, ko­sme­ty­ki i inne przed­mio­ty, któ­re za­zwy­czaj za­bie­ra się ze sobą w po­dróż. Się­gnę­ła po jed­ną z ko­szul. Przy­ło­ży­ła ją do nosa i wy­czu­ła ostry za­pach mę­skie­go potu. Resz­ta ubrań też była no­szo­na. Ozna­cza­ło to, że pro­fe­sor nie roz­pa­ko­wał tor­by od piąt­ku, czy­li od dnia, kie­dy wró­cił do Sy­co­wa z Wro­cła­wia, gdzie w cią­gu ty­go­dnia pra­co­wał na uni­wer­sy­te­cie.

Sy­tu­acja wy­glą­da­ła po­waż­nie.

Han­na usia­dła na skra­ju łóż­ka. Dy­go­ta­ła ze zde­ner­wo­wa­nia. Pró­bo­wa­ła ze­brać my­śli, ale bez skut­ku. Jed­ne­go tyl­ko była pew­na. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że pro­fe­sor Adam Kor­czyń­ski prze­padł bez śla­du.

1.

List przy­szedł do Sy­co­wa przed po­łu­dniem, ale Mar­ta otwo­rzy­ła go do­pie­ro po obie­dzie.

Po­trze­bo­wa­ła do tego kil­ku chwil ci­szy i spo­ko­ju. Naj­pierw upo­ra­ła się z bie­żą­cy­mi spra­wa­mi zwią­za­ny­mi z pen­sjo­na­tem, któ­ry pro­wa­dzi­ła. Kie­dy wresz­cie zna­la­zła parę mi­nut, za­mknę­ła się w swo­im biu­rze. Chcia­ła mieć pew­ność, że nikt nie bę­dzie jej prze­szka­dzał.

Po­wo­li roz­cię­ła brzeg ko­per­ty. Wy­ję­ła z niej kil­ka sta­ran­nie zło­żo­nych kar­tek i czar­no-bia­łą fo­to­gra­fię.

Wi­dzia­ła już kie­dyś to zdję­cie. Daw­no, bar­dzo daw­no temu. Zro­bio­no je we wcze­snych la­tach sześć­dzie­sią­tych. Przed­sta­wia­ło ra­do­sną parę wpa­trzo­nych w sie­bie lu­dzi. Sie­dzie­li przy sto­le, wzno­sząc kie­lisz­ki do to­a­stu. Wy­glą­da­li na bar­dzo szczę­śli­wych. Nic nie za­po­wia­da­ło tra­ge­dii.

Mar­tę ści­snę­ło w gar­dle. Prze­łknę­ła łzy.

Tak na­praw­dę to nie oni ją in­te­re­so­wa­li. W ka­drze, na dru­gim pla­nie, przy­pad­ko­wo zo­sta­ła uchwy­co­na jesz­cze jed­na oso­ba. Męż­czy­zna. Wi­docz­na była tyl­ko część jego syl­wet­ki i po­ło­wa twa­rzy, jak­by wła­śnie pró­bo­wał od­wró­cić się od obiek­ty­wu.

Za drzwia­mi zro­bił się har­mi­der. Stu­kot kro­ków mie­szał się z od­gło­sa­mi roz­mo­wy.

Mar­ta po­śpiesz­nie roz­ło­ży­ła list i prze­su­nę­ła wzro­kiem po drob­nych li­te­rach. Pi­smo było nie­wy­raź­ne, jak gdy­by ktoś roz­sy­pał na kart­ce mak. Czy­ta­ła je z tru­dem.

Wia­do­mość wła­ści­wie po­twier­dza­ła wszyst­kie jej oba­wy.

Nie spo­dzie­wa­ła się, że tam­ta spra­wa jesz­cze kie­dy­kol­wiek po­wró­ci. Prze­cież ży­cie to­czy­ło się da­lej. Wy­da­wa­ło jej się, że prze­szłość nie ma i już ni­g­dy nie bę­dzie mia­ła zna­cze­nia. Naj­wy­raź­niej się my­li­ła.

Po­sta­no­wi­ła, że jesz­cze dzi­siaj na­pi­sze od­po­wiedź. De­cy­zja ta nie przy­nio­sła jej jed­nak ulgi, a wręcz od­wrot­nie. Mar­ta oba­wia­ła się, co może z tego wy­nik­nąć. Jesz­cze bar­dziej mar­twi­ła się o to, co może się stać, je­że­li nie zro­bi nic.

Z szu­fla­dy biur­ka wy­cią­gnę­ła lupę, żeby przyj­rzeć się fo­to­gra­fii. W tym mo­men­cie usły­sza­ła dźwięk dzwon­ka za­mon­to­wa­ne­go na re­cep­cyj­nym kon­tu­arze.

Wsta­ła z krze­sła, roz­chy­li­ła pal­ca­mi ża­lu­zje i zer­k­nę­ła za okno. Na pod­jeź­dzie za­par­ko­wał je­den z tych nie­du­żych sa­mo­cho­dów, któ­ry­mi lu­bi­li po­dró­żo­wać eme­ry­ci. Obok cze­ka­ły już wy­pa­ko­wa­ne z ba­gaż­ni­ka wa­liz­ki i dwa duże ko­sze na grzy­by.

Mar­ta po­da­ro­wa­ła so­bie jesz­cze tyl­ko krót­ką chwi­lę, żeby ochło­nąć, a po­tem wsu­nę­ła list do kie­sze­ni swe­tra, uzbro­iła się w uśmiech i wy­szła do klien­tów.

2.

Mi­chał Or­ski czuł, że ży­cie wła­śnie wy­sta­wia go na po­waż­ną pró­bę.

Stał opar­ty o fu­try­nę i ob­ser­wo­wał, jak jego syn bez­sku­tecz­nie usi­łu­je za­wią­zać sznu­ro­wa­dła. To­mek co praw­da po­tra­fił uło­żyć koń­ce sznu­rów­ki w dwie pę­tel­ki, ale cią­gle jesz­cze nie da­wał so­bie rady ze zro­bie­niem przy­zwo­ite­go su­pła.

Mi­chał, za­gry­za­jąc zęby, nie­cier­pli­wie zer­kał na ze­ga­rek. Śpie­szył się, ale pię­cio­la­tek nic so­bie z tego nie ro­bił.

– Po­mo­gę ci – za­pro­po­no­wał.

– Chcę sam!

– Na­praw­dę mu­si­my już iść.

To­mek wy­pro­sto­wał się i po­pa­trzył na ojca z nie­za­do­wo­le­niem.

– Mó­wi­łeś, że dzi­siaj masz urlop i bę­dzie­my ra­zem grać w pił­kę.

– Zga­dza się, mó­wi­łem. Ale cza­sem tak już jest, że wy­da­rzy się coś nie­ocze­ki­wa­ne­go i trze­ba zmie­nić pla­ny. Nic na to nie po­ra­dzę. Nie­ste­ty je­den z mo­ich ko­le­gów za­cho­ro­wał, dla­te­go szef po­pro­sił, że­bym jed­nak przy­je­chał do pra­cy. Ja też je­stem roz­cza­ro­wa­ny. Obie­cu­ję, że to nad­ro­bi­my. A te­raz le­piej za­łóż ka­lo­sze za­miast tych tram­pek, bo chy­ba bę­dzie pa­da­ło.

To­mek bez sprze­ci­wu wy­ko­nał po­le­ce­nie. Mi­chał po­czuł ulgę, bo wresz­cie mo­gli opu­ścić miesz­ka­nie. Już ob­ró­cił się i chciał wyjść, kie­dy syn po­cią­gnął go za rękę.

– Nie za­bra­łeś bla­chy i gi­we­ry.

– Pro­si­łem, że­byś nie uży­wał sło­wa gi­we­ra, tyl­ko pi­sto­let.

– A to nie to samo?

Or­ski uznał, że nie ma cza­su na wy­ja­śnie­nia. Po­biegł do sy­pial­ni, szyb­ko otwo­rzył sejf i wy­jął z nie­go służ­bo­wą le­gi­ty­ma­cję oraz broń, któ­rą od razu wci­snął do ka­bu­ry. To­mek uważ­nie mu się przy­glą­dał.

– No, te­raz wy­glą­dasz jak praw­dzi­wy po­li­cjant.

Kie­dy wy­szli z blo­ku, ude­rzy­ła w nich let­nia spie­ko­ta. Mi­chał po­czuł się jak kur­czak wrzu­co­ny do roz­grza­ne­go na peł­ną moc pie­kar­ni­ka z ter­mo­obie­giem.

Je­cha­li przez cen­trum, gdy w pew­nym mo­men­cie To­mek za­uwa­żył sto­isko z watą cu­kro­wą. Na­gle za­py­tał:

– Kie­dy wró­ci mama?

Mi­chał ści­snął moc­niej kie­row­ni­cę. Jak po­wie­dzieć pię­cio­lat­ko­wi, że mat­ki nie zo­ba­czy już ni­g­dy? Jak wy­tłu­ma­czyć dziec­ku, czym jest śmierć? Za­sta­na­wiał się nad tym co­dzien­nie od po­nad roku i cią­gle nie po­tra­fił ze­brać się na od­wa­gę, żeby szcze­rze po­roz­ma­wiać z syn­kiem i wy­ja­śnić mu, że jego mat­ka ode­szła na za­wsze. Ża­ło­wał, że nie zro­bił tego jesz­cze przed po­grze­bem Ka­ta­rzy­ny. Wte­dy wy­da­wa­ło mu się jed­nak, że dla Tom­ka bę­dzie le­piej, je­śli przy­naj­mniej przez pe­wien czas uchro­ni go przed złą wia­do­mo­ścią. Psy­cho­log, z któ­rą się wów­czas skon­tak­to­wał, przy­tak­nę­ła mu. Stwier­dzi­ła, że dziec­ko może po­znać praw­dę póź­niej, gdy na­dej­dzie od­po­wied­nia chwi­la. Ale co to zna­czy: od­po­wied­nia chwi­la?

Skrę­cił na par­king. Po­sta­no­wił za­in­te­re­so­wać syna in­nym te­ma­tem.

– Zro­bi­my wie­czo­rem za­wo­dy w je­dze­niu piz­zy?

To­mek mo­men­tal­nie się oży­wił.

– Ha­waj­skiej? – spy­tał.

– Może być.

– Do­bra! A jaka bę­dzie na­gro­da?

– A co byś chciał?

– Po­my­ślę i po­wiem ci, jak przy­je­dziesz ode­brać mnie z przed­szko­la.

– Syn­ku, dzi­siaj od­bie­rze cię pani Do­ro­ta. Ale na pew­no uda mi się zna­leźć ja­kąś cie­ka­wą na­gro­dę.

Był na sie­bie zły. Wie­dział, że po­stę­pu­je nie­wła­ści­wie. To­mek jak naj­szyb­ciej po­wi­nien po­znać praw­dę o mat­ce. Nie moż­na od­wle­kać tego w nie­skoń­czo­ność.

Wy­sie­dli z sa­mo­cho­du i we­szli do przed­szko­la. Na ich wi­dok na­uczy­ciel­ka zro­bi­ła nie­za­do­wo­lo­ną minę. Nie omiesz­ka­ła przy­po­mnieć Mi­cha­ło­wi, że dziec­ko na­le­ży przy­wo­zić na za­ję­cia przed śnia­da­niem, a nie w po­rze obia­do­wej.

– Prze­pra­szam, to się już nie po­wtó­rzy – za­pew­nił. – To wy­jąt­ko­wa sy­tu­acja.

Przez mo­ment pa­trzył jesz­cze, jak syn ra­do­śnie wita się z ko­le­ga­mi i rzu­ca w wir za­ba­wy. Czy To­mek po­zo­sta­nie tym sa­mym bez­tro­skim dziec­kiem, kie­dy do­wie się, że jego mat­ka nie żyje?

Przy­gry­za­jąc po­li­czek, Or­ski od­wró­cił się i ru­szył do wyj­ścia. Pro­wa­dzą­cy na dwór ko­ry­tarz wy­dał mu się wy­jąt­ko­wo dłu­gi i ciem­ny. Za­wie­szo­ne na ścia­nach ry­sun­ki roz­draż­ni­ły go dzie­cię­cą na­iw­no­ścią. Praw­dzi­wy świat nie był tak ko­lo­ro­wy.

Idąc po pół­pię­trze, od­ru­cho­wo uni­kał spo­glą­da­nia w pra­wą stro­nę. Znaj­do­wa­ła się tam ga­blo­ta z pra­ca­mi przy­go­to­wa­ny­mi z oka­zji Dnia Mat­ki. Na dru­giej pół­ce od góry, po­mię­dzy wie­lo­ma in­ny­mi, sta­ła kil­ku­cen­ty­me­tro­wa fi­gur­ka dość nie­udol­nie ule­pio­na z pla­ste­li­ny. Do ręki mia­ła przy­mo­co­wa­ną wiel­ką, bia­łą kulę.

– To jest mama z watą cu­kro­wą – dum­nie wy­ja­śnił To­mek, kie­dy po­ka­zy­wał ojcu wy­sta­wę. Wata cu­kro­wa była jego ulu­bio­nym przy­sma­kiem. Ka­ta­rzy­na czę­sto ku­po­wa­ła mu ją w trak­cie po­po­łu­dnio­wych spa­ce­rów.

Przy­gnę­bia­ją­ce roz­my­śla­nia prze­rwał Mi­cha­ło­wi dźwięk te­le­fo­nu. W słu­chaw­ce roz­legł się głos aspi­rant Pau­li­ny Sie­dlec­kiej.

– Kie­dy do­trzesz do ko­men­dy?

– Za kil­ka mi­nut.

– To do­brze.

– Coś się sta­ło?

– Mamy tu fa­ce­ta, któ­ry chce zło­żyć za­wia­do­mie­nie. My­ślę, że bę­dzie le­piej, je­że­li to ty z nim po­roz­ma­wiasz. Masz więk­sze do­świad­cze­nie ode mnie, a ta spra­wa wy­da­je mi się ja­kaś po­dej­rza­na.

3.

– Dla­cze­go przy­szedł pan do nas do­pie­ro trzy dni po za­gi­nię­ciu ojca?

Ko­mi­sarz Or­ski po­pa­trzył na sie­dzą­ce­go przed nim męż­czy­znę. Piotr Kor­czyń­ski wy­raź­nie ocią­gał się z od­po­wie­dzią.

– Wstyd przy­znać, ale nie mia­łem po­ję­cia, że sta­ło się coś złe­go. Miesz­ka sam. Mama nie żyje. Do­pie­ro wczo­raj wie­czo­rem o ca­łej sy­tu­acji po­wia­do­mi­ła mnie jego go­spo­sia. Mo­głem od razu za­dzwo­nić na po­li­cję, ale nie chcia­łem wsz­czy­nać nie­po­trzeb­ne­go alar­mu. Wsia­dłem do sa­mo­cho­du i po­je­cha­łem do Wro­cła­wia. Oj­ciec już od daw­na po­wi­nien być na eme­ry­tu­rze, ale nie chce zre­zy­gno­wać z pra­cy na uni­wer­sy­te­cie. Jest pro­fe­so­rem bo­ta­ni­ki. Pięć dni w ty­go­dniu spę­dza we Wro­cła­wiu. Ma tam miesz­ka­nie. Na week­en­dy i świę­ta za­zwy­czaj wra­ca do domu w Sy­co­wie.

– Ro­zu­miem, że w ten week­end też był tu, w Sy­co­wie.

– Przy­je­chał w pią­tek póź­nym po­po­łu­dniem.

– A w ubie­głym ty­go­dniu pra­co­wał na uczel­ni?

– Tak.

– W sierp­niu? – do­py­ty­wał Mi­chał zdzi­wio­ny. – Są­dzi­łem, że w wa­ka­cje na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim nie ma ży­we­go du­cha. Na­ukow­com też na­le­ży się urlop.

– Tata ni­g­dy nie od­po­czy­wa dłu­żej niż dwa, trzy dni. Twier­dzi, że bez­czyn­ność go mę­czy. Wiecz­nie ma coś do za­ła­twie­nia. Przy­go­to­wu­je nowe pu­bli­ka­cje, pro­wa­dzi pro­jek­ty ba­daw­cze, or­ga­ni­zu­je eks­pe­dy­cje.

– Wróć­my do piąt­ku.

– Oj­ciec przy­je­chał z Wro­cła­wia póź­nym po­po­łu­dniem. Go­spo­sia po­da­ła mu obiad, a po­tem zo­sta­wi­ła go sa­me­go. W po­nie­dzia­łek, to zna­czy wczo­raj, za­te­le­fo­no­wa­ła do niej asy­stent­ka taty zmar­twio­na tym, że oj­ciec nie do­tarł na uni­wer­sy­tet na eg­za­min ma­gi­ster­ski i nie moż­na się z nim skon­tak­to­wać. Wte­dy go­spo­sia po­szła do nie­go do domu spraw­dzić, co się dzie­je. Ni­ko­go nie za­sta­ła – mó­wił szyb­ko i bez za­jąk­nię­cia Piotr, jak­by opo­wia­dał to już wie­lo­krot­nie.

– Kie­dy po raz ostat­ni pan się z nim kon­tak­to­wał?

– W so­bo­tę oko­ło po­łu­dnia. Wi­dzie­li­śmy się przez chwi­lę tu­taj, w Sy­co­wie.

– Ja­kie pla­ny miał na resz­tę so­bo­ty?

– Nie roz­ma­wia­li­śmy na ten te­mat.

– A co za­zwy­czaj robi w so­bot­nie po­po­łu­dnia i wie­czo­ry?

Zda­niem Pio­tra pro­fe­sor, je­że­li aku­rat nie pra­co­wał i nie zaj­mo­wał się stor­czy­ka­mi, to naj­czę­ściej czy­tał, rza­dziej oglą­dał te­le­wi­zję. Lu­bił sta­re ame­ry­kań­skie fil­my z Ma­ri­lyn Mon­roe.

– Moż­na z tego wy­wnio­sko­wać, że jest sa­mot­ni­kiem – po­wie­dział Mi­chał i cze­kał na re­ak­cję Kor­czyń­skie­go. Przy­szło mu do gło­wy, że pa­trzy na tego czło­wie­ka od do­brych kil­ku mi­nut, a gdy­by mu­siał na­ry­so­wać jego por­tret pa­mię­cio­wy, miał­by z tym po­waż­ny kło­pot. Sie­dział przed nim ktoś, kto do­sko­na­le wto­pił­by się w tłum. Prze­cięt­ny męż­czy­zna po pięć­dzie­siąt­ce. Ani za chu­dy, ani z nad­wa­gą, z kla­sycz­nie ścię­ty­mi, po­pie­la­ty­mi jak mysz wło­sa­mi i rów­nie sza­ry­mi ocza­mi w neu­tral­nej opra­wie. Or­ski po­my­ślał, że Kor­czyń­ski ma twarz ide­al­ną dla ak­to­ra – po­zba­wio­ną ja­kich­kol­wiek szcze­gól­nych cech, ale za­ra­zem taką, któ­ra mo­gła­by za­grać wie­le róż­nych ról.

– Rze­czy­wi­ście, oj­ciec nie jest wy­bit­nie to­wa­rzy­ski – po­twier­dził Kor­czyń­ski. – Cho­ciaż cza­sa­mi zda­rza mu się spo­tkać z któ­rymś z są­sia­dów na par­tyj­ce sza­chów.

Mi­chał był nie­zde­cy­do­wa­ny co do tego, jak po­win­no brzmieć na­stęp­ne py­ta­nie.

– Czy ostat­nio… to zna­czy nie­ko­niecz­nie w trak­cie ostat­nie­go spo­tka­nia, ale w ostat­nim cza­sie, za­uwa­żył pan coś nie­po­ko­ją­ce­go?

Syn pro­fe­so­ra po­ru­szył się na krze­śle.

– Nie­po­ko­ją­ce­go?

– Cho­dzi mi o za­uwa­żal­ną zmia­nę w po­stę­po­wa­niu, sto­sun­ku do pana i ro­dzi­ny…

– Ni­cze­go ta­kie­go so­bie nie przy­po­mi­nam. Oj­ciec nie jest oso­bą wy­lew­ną. Za­wsze sta­ra się być sa­mo­wy­star­czal­ny. Ni­g­dy nie zda­je się na ła­skę in­nych. Jest dum­ny i twier­dzi, że o pew­nych rze­czach się nie roz­ma­wia. Wszyst­kie pro­ble­my dusi w so­bie.

Męż­czy­zna wy­raź­nie sta­rał się po­wścią­gać emo­cje, ale wy­cho­dzi­ło mu to co­raz go­rzej. Ze sku­lo­ny­mi ra­mio­na­mi po­chy­lał się nad biur­kiem. Przy­po­mi­nał czuj­ne, zlęk­nio­ne zwie­rzę, któ­re w każ­dej chwi­li może zo­stać na­pad­nię­te przez dra­pież­ni­ka.

Za­cho­wu­je się tak, jak­by zu­peł­nie nie za­le­ża­ło mu na od­na­le­zie­niu ojca, po­my­ślał Mi­chał. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, cho­ciaż spo­dzie­wał się wy­bu­chu. W po­stę­po­wa­niu jego roz­mów­cy było coś oso­bli­we­go, cze­go nie po­tra­fił na­zwać. Kor­czyń­ski był bar­dziej roz­draż­nio­ny niż zde­ner­wo­wa­ny. Nie sta­rał się mu po­móc. Każ­de py­ta­nie wy­raź­nie od­bie­rał jak atak.

– Ja­kie pro­ble­my?

Kor­czyń­ski spoj­rzał na po­li­cjan­ta z wy­raź­nym nie­za­do­wo­le­niem.

– Żad­ne kon­kret­ne. Mó­wię tak ogól­nie… Przy­kła­do­wo.

– Więc pań­ski oj­ciec nie ma żad­nych pro­ble­mów? – drą­żył Or­ski.

– Chy­ba nie.

– Żad­nych kło­po­tów, wro­gów, kon­flik­tów?

Rap­tem Kor­czyń­ski wy­pro­sto­wał się na krze­śle. Gło­wę uniósł wy­so­ko, a z jego twa­rzy znik­nę­ło na­pię­cie ni­czym z twa­rzy wy­traw­ne­go ne­go­cja­to­ra, któ­ry nie chce zdra­dzić swo­ich my­śli.

– Każ­dy, pro­szę pana, ma ja­kieś pro­ble­my. Oj­ciec też pew­nie ma. Ale ja o nich nic nie wiem. Po­wta­rzam panu jesz­cze raz, że on z ta­ki­mi rze­cza­mi do mnie nie przy­cho­dzi.

Mi­chał wy­cią­gnął stan­dar­do­wy for­mu­larz, któ­ry na­le­ża­ło wy­peł­nić w przy­pad­ku zgło­sze­nia za­gi­nię­cia.

– Bę­dzie po­trzeb­ne ak­tu­al­ne zdję­cie pro­fe­so­ra.

Piotr ski­nął gło­wą.

– Wiem, że ma­cie swo­je pro­ce­du­ry, ale… – za­czął.

– Co ma pan na my­śli?

– Nie roz­po­czy­na­cie po­szu­ki­wań przed upły­wem czter­dzie­stu ośmiu go­dzin.

– To nie jest re­gu­ła. Pana oj­ciec jest oso­bą star­szą, więc zaj­mie­my się tym nie­zwłocz­nie. Naj­pierw jed­nak chciał­bym uzy­skać jesz­cze kil­ka in­for­ma­cji.

Kor­czyń­ski uprze­dził ko­lej­ne py­ta­nie po­li­cjan­ta i sam za­czął wy­ja­śniać:

– Kon­tak­to­wa­łem się już z ro­dzi­ną i zna­jo­my­mi. Nikt nie wie, co się z nim dzie­je.

– Może wy­je­chał? – pod­su­nął Or­ski.

– I ni­ko­go o tym nie za­wia­do­mił? To do nie­go zu­peł­nie nie­po­dob­ne. Jest czło­wie­kiem wy­jąt­ko­wo obo­wiąz­ko­wym. Nie po­rzu­cił­by pra­cy na uczel­ni z dnia na dzień, bez do­peł­nie­nia nie­zbęd­nych for­mal­no­ści. Poza tym wszyst­kie swo­je pla­ny za­wsze kon­sul­to­wał z asy­stent­ką i z pa­nią Han­ną.

– Kim jest pani Han­na?

– Jego go­spo­sią. Na­zy­wa się Bo­ber­ska. – Męż­czy­zna ode­tchnął głę­bo­ko, jak­by cze­kał go ma­ra­ton. – Jak już wspo­mnia­łem oj­ciec jest pro­fe­so­rem bo­ta­ni­ki – za­czął wy­ja­śniać. – Spe­cja­li­zu­je się w or­chi­do­lo­gii, czy­li we wszyst­kim, co jest zwią­za­ne ze stor­czy­ka­mi. W przy­do­mo­wej oran­że­rii zgro­ma­dził wie­le cen­nych ga­tun­ków. Te ro­śli­ny wy­ma­ga­ją bar­dzo skru­pu­lat­nej pie­lę­gna­cji. Nie­któ­rych nie moż­na po­zo­sta­wić bez opie­ki na­wet na kil­ka dni. Kie­dy oj­ciec wy­jeż­dża z Sy­co­wa, jego kwia­ta­mi zaj­mu­je się pani Han­na. Tyl­ko ona wie do­kład­nie, jak po­stę­po­wać z po­szcze­gól­ny­mi eg­zem­pla­rza­mi, i tyl­ko jej oj­ciec po­wie­rza całą swo­ją ko­lek­cję. Pani Han­na za­wsze zna jego pla­ny, żeby wie­dzieć z wy­prze­dze­niem, kie­dy bę­dzie mu­sia­ła za­jąć się ro­śli­na­mi. Poza tym, jak każ­da go­spo­sia, dba o dom i mu go­tu­je. Tym ra­zem nie uprze­dził jej, że do­kądś za­mie­rza po­je­chać. – Zresz­tą… Piotr Kor­czyń­ski za­wa­hał się.

– Pro­szę mó­wić – za­chę­cił go Or­ski. – Każ­dy szcze­gół może być waż­ny.

– My­ślę, że oj­ciec ni­g­dzie się nie wy­bie­rał. Na pod­jeź­dzie stał jego sa­mo­chód, a w sy­pial­ni le­ża­ła nie­roz­pa­ko­wa­na tor­ba po­dróż­na. W sa­lo­nie na na­kry­tym sto­le znaj­do­wa­ła się nie­do­je­dzo­na ko­la­cja. Kie­dy na to pa­trzy­łem, od­nio­słem ta­kie wra­że­nie, jak­by tata w trak­cie po­sił­ku na­gle znik­nął.

Mi­chał nie wie­dział, co o tym my­śleć. Prze­szedł do za­da­wa­nia py­tań z for­mu­la­rza.

Z re­la­cji Pio­tra Kor­czyń­skie­go wy­ni­ka­ło, że pro­fe­sor czuł się do­brze, nie cier­piał na de­pre­sję, za­bu­rze­nia pa­mię­ci, al­zhe­ime­ra czy inne cho­ro­by cha­rak­te­ry­stycz­ne dla po­de­szłe­go wie­ku. Nie miał też dłu­gów, przed któ­ry­mi mógł­by chcieć uciec.

– Czy pana ojcu zda­rzy­ło się to już wcze­śniej?

– Co?

– Na przy­kład na­gły wy­jazd bez po­wia­da­mia­nia naj­bliż­szych, któ­ry z ze­wnątrz mógł­by wy­glą­dać na za­gi­nię­cie.

– Nie, ni­g­dy.

– Jest pan pew­ny, że nie miał żad­ne­go po­wo­du, żeby…

Kor­czyń­ski wszedł Or­skie­mu w sło­wo:

– Czy pan coś in­sy­nu­uje?

– Nie mia­łem ta­kie­go za­mia­ru.

Za­pa­dła ci­sza, bo Mi­chał coś no­to­wał. Ode­zwał się, do­pie­ro kie­dy skoń­czył.

– Czy pro­fe­sor ma te­le­fon ko­mór­ko­wy?

– Tak, ale go, krót­ko mó­wiąc, boj­ko­tu­je. Cią­gle go wy­łą­cza albo o nim za­po­mi­na. Woli uży­wać sta­ro­daw­ne­go apa­ra­tu sta­cjo­nar­ne­go, któ­ry ma na biur­ku w ga­bi­ne­cie.

– A pasz­port?

– Nie wiem, gdzie jest. Nie spraw­dza­łem.

– Ale po­sia­da waż­ny pasz­port, tak?

– Na­tu­ral­nie. Czę­sto lata na róż­ne kon­fe­ren­cje i wy­kła­dy. Za­wsze to­wa­rzy­szy mu wte­dy asy­stent­ka.

– Czy miał­by pan coś prze­ciw­ko temu, że­by­śmy jesz­cze dzi­siaj ro­zej­rze­li się tro­chę w domu pana ojca?

– Oczy­wi­ście, że nie. Dom w każ­dej chwi­li po­zo­sta­je do wa­szej dys­po­zy­cji.

Gdy wresz­cie prze­brnę­li przez for­mal­no­ści, Mi­chał od­pro­wa­dził Kor­czyń­skie­go do wyj­ścia. Po­tem za­pu­kał do po­ko­ju Pau­li­ny.

– Pro­szę.

– Mo­żesz zwo­łać chło­pa­ków na na­ra­dę? – py­tał, sto­jąc w drzwiach.

– W kon­fe­ren­cyj­nej za kwa­drans bę­dzie do­brze?

– Ja­sne, dzię­ku­ję.

Wró­cił do sie­bie i włą­czył kom­pu­ter, żeby wpro­wa­dzić in­for­ma­cje o pro­fe­so­rze do re­je­stru osób za­gi­nio­nych. Ziew­nął sze­ro­ko, aż za­chrzę­ści­ło mu w szczę­ce. Przez zmę­cze­nie miał ocię­ża­ły umysł. Ostat­nio mu­siał zaj­mo­wać się zbyt wie­lo­ma spra­wa­mi na­raz. Po­li­cja cier­pia­ła na chro­nicz­ne bra­ki ka­dro­we i cza­sa­mi miał wra­że­nie, że jest za­trud­nio­ny na trzech eta­tach.

Na­sta­wił wodę na kawę. Po­trze­bo­wał so­lid­nej daw­ki ko­fe­iny. Na­lał wrząt­ku do kub­ka, roz­siadł się za biur­kiem i spoj­rzał na ka­len­darz. Był wto­rek czter­na­ste­go sierp­nia. Czuł, że dzi­siaj pra­cy szyb­ko nie skoń­czy.

4.

Dziec­ko wy­bie­gło wprost przed ma­skę sa­mo­cho­du.

Ani­ta Herbst wci­snę­ła ha­mu­lec, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc za­trzy­mać roz­pę­dzo­ny po­jazd. Do­słow­nie w ostat­nim mo­men­cie chło­piec zro­bił unik i od­sko­czył na bok. Ma­chał rę­ka­mi i krzy­czał coś nie­zro­zu­mia­łe­go. W oczach miał prze­ra­że­nie. Nie było jed­nak spo­wo­do­wa­ne tym, że o mały włos nie do­szło do wy­pad­ku. Wy­raź­nie cho­dzi­ło o coś in­ne­go.

Ani­ta zje­cha­ła na po­bo­cze, włą­czy­ła świa­tła awa­ryj­ne, od­pię­ła pas i wy­sia­dła z sa­mo­cho­du.

– Tam, w le­sie, jest coś dziw­ne­go! – za­wo­łał chło­piec.

– Co ta­kie­go?

– Chy­ba… – Dziec­ko za­cię­ło się. Gło­śno prze­łknę­ło po­wie­trze.

– Ktoś zro­bił ci krzyw­dę?

– Nie, ale Ję­drek ka­zał mi po­biec po ko­goś do­ro­słe­go.

Cze­ka­ła na dal­sze wy­ja­śnie­nia, jed­nak chło­piec za­milkł. Przez chwi­lę mu się przy­pa­try­wa­ła. Do­pie­ro te­raz roz­po­zna­ła w nim wnu­ka Wan­dy Gry­czak, któ­ra była po­ko­jów­ką w pen­sjo­na­cie na­le­żą­cym do jej bab­ki. Miał na imię An­tek. Ję­drek, o ile do­brze pa­mię­ta­ła, to jego star­szy brat.

Po­czu­ła, że dziec­ko cią­gnie ją za rękę.

– Pani Ani­to, chodź­my!

Ant­kiem tar­ga­ły dresz­cze. Trzy­mał ją tak moc­no, że zbie­la­ły mu knyk­cie. Raz po raz po­cią­gał no­sem i szczę­kał zę­ba­mi. Był po­ru­szo­ny. Dzie­się­cio­la­tek nie umiał­by aż tak do­brze uda­wać prze­ję­cia.

Ro­zej­rza­ła się bez­rad­nie. Do­sko­na­le zna­ła oko­li­cę i wie­dzia­ła, że na tym od­lu­dziu nie moż­na li­czyć na szyb­ką po­moc in­ne­go przy­pad­ko­we­go kie­row­cy.

– Gdzie jest Ję­drek?

– Cze­ka na roz­sta­ju dróg! Mu­si­my tam iść jak naj­szyb­ciej!

Zbie­ra­ło się na bu­rzę. Let­nia su­sza przed­wcze­śnie zrzu­ci­ła z drzew część li­ści i te­raz wiatr prze­ta­czał je po as­fal­cie. Nie­bo za­czę­ło za­cho­dzić po­sęp­ny­mi chmu­ra­mi. W każ­dej chwi­li mógł roz­pa­dać się deszcz.

Ani­ta otwo­rzy­ła ba­gaż­nik, wy­cią­gnę­ła blu­zę i okry­ła nią Ant­ka. Wzię­ła chłop­ca za rękę i pie­szo ru­szy­li przed sie­bie.

Po kil­ku mi­nu­tach mar­szu skrę­ci­li z jezd­ni w szu­tro­wy dukt. Po obu stro­nach dro­gi ro­sły roz­ło­ży­ste dęby. Mia­ły ogrom­ne, z pew­no­ścią po­nad stu­let­nie pnie i po­tęż­ne, gó­ru­ją­ce wy­so­ko po­nad gło­wą ga­łę­zie. Ich ko­na­ry spla­ta­ły się, two­rząc zie­lo­ny tu­nel. Ro­bił nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie.

Ani­tę ude­rzy­ło to, że drze­wa wy­glą­da­ły do­kład­nie tak jak wte­dy, gdy cho­dzi­ła do szko­ły pod­sta­wo­wej i przy­jeż­dża­ła tu z dziad­kiem na ro­we­ro­we wy­ciecz­ki. Nic się nie zmie­ni­ły. Dla nich czas zda­wał się stać w miej­scu. Dla niej biegł nie­ubła­ga­nie. Za szyb­ko. Na do­miar złe­go jej ży­cie to­czy­ło się zu­peł­nie ina­czej, niż by tego chcia­ła. Wo­la­ła jed­nak te­raz tego nie roz­wa­żać. Przy­je­cha­ła na urlop, a nie po to, żeby się za­drę­czać.

Ob­jął ich chłód pod­mo­kłe­go lasu. Ro­bi­ło się co­raz wietrz­niej.

An­tek gnał do przo­du jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Co tak prze­ra­zi­ło to dziec­ko? Ani­ta chcia­ła do­wie­dzieć się od nie­go cze­goś wię­cej, ale nie mia­ła po­ję­cia, jak go o to za­py­tać. Na­gle chło­piec sam się ode­zwał:

– Mrów­ki wcho­dzą mu do nosa.

– Komu?

– No, temu tru­po­wi. Ję­drek mnie ode­pchnął, że­bym nie pa­trzył… Ale ja i tak wi­dzia­łem! Na po­cząt­ku my­śla­łem, że ten pan jest cho­ry, ale Ję­drek po­wie­dział, że on nie żyje. Wi­dzia­ła pani kie­dyś ko­goś ta­kie­go? To ja go zna­la­złem. On ma ta­kie fio­le­to­we usta, jak­by zjadł dużo ja­gód. Ję­drek chciał we­zwać po­li­cję, ale pa­dła mu ba­te­ria w ko­mór­ce.

Gdzieś nad nimi do lotu po­de­rwał się ptak. Ani­ta moc­niej ści­snę­ła rękę dziec­ka.

– Gdzie jest ten nie­ży­wy pan?

An­tek wy­raź­nie się ośmie­lił.

– Leży w le­sie. Albo… Chy­ba ra­czej sie­dzi… I pew­nie jest zim­ny. Cio­cia Be­ata kie­dyś mó­wi­ła, że jak ktoś umrze, to jest zim­ny.

– Do­ty­ka­li­ście tego pana?

Chło­piec skrzy­wił się z obrzy­dze­niem.

– Nie, bo jest ohyd­ny i coś mu leci z buzi.

Dę­bo­wa Ale­ja skoń­czy­ła się w miej­scu, gdzie las z jed­nej stro­ny otwie­rał się na łąkę. Ję­drek sie­dział na pniu prze­wró­co­ne­go buka. Zwa­lo­ne przez bu­rzę drze­wo ze ster­czą­cy­mi do góry ko­rze­nia­mi ro­bi­ło upior­ne wra­że­nie. Na­sto­la­tek wzrok miał wbi­ty w zie­mię. Ner­wo­wo ude­rzał nogą o duży ka­mień. Po­de­rwał się do pio­nu, kie­dy zo­ba­czył bra­ta. Na­tych­miast za­gro­dził mu dro­gę.

– Tam. – Ski­nie­niem gło­wy wska­zał Ani­cie kie­ru­nek.

– Za­cze­kaj­cie tu­taj – po­le­ci­ła.

Na roz­wi­dle­niu duk­tów sta­ła ka­plicz­ka ze świąt­kiem. Ko­bie­ta wy­mi­nę­ła ją i ru­szy­ła wzdłuż rowu. Wte­dy mi­gnę­ło jej przed ocza­mi coś nie­po­ko­ją­ce­go. Coś, co nie pa­so­wa­ło do oto­cze­nia. Coś, cze­go ab­so­lut­nie nie po­win­no tu być.

Za­czę­ła po­wo­li iść w głąb sta­ro­drze­wu. Chmu­ry roz­pro­szy­ły się i do lasu wpa­dły smu­gi ra­żą­ce­go świa­tła. Na­gle na­stą­pi­ła ja­kąś ga­łąź, któ­ra pę­kła z do­no­śnym trza­skiem. Ani­ta wzdry­gnę­ła się ze stra­chu. Od­wró­ci­ła gło­wę. Chłop­cy w mil­cze­niu śle­dzi­li każ­dy jej ruch. Da­lej kro­czy­ła uważ­niej, żeby nie po­tknąć się na nie­rów­nym mszy­stym pod­ło­żu. W du­chu pró­bo­wa­ła przy­go­to­wać się na to, co ją za­raz cze­ka.

Kie­dy do­tar­ła do celu, nie od razu zro­zu­mia­ła, co ma przed sobą. Co praw­da spo­dzie­wa­ła się, że zo­ba­czy zwło­ki, ale nie przy­pusz­cza­ła, że będą to zwło­ki czło­wie­ka, któ­ry padł ofia­rą mor­der­stwa. Okrut­ne­go mor­der­stwa. Uświa­do­miw­szy so­bie praw­dę, dy­go­cząc ze zde­ner­wo­wa­nia, wy­cią­gnę­ła te­le­fon i wy­krę­ci­ła nu­mer po­li­cji.

5.

Ko­mi­sa­rza Mi­cha­ła Or­skie­go drę­czy­ło nie­ja­sne prze­czu­cie, że coś prze­oczył.

Jesz­cze raz ro­zej­rzał się po miej­scu zbrod­ni.

Wi­dok, na któ­ry pa­trzył, przed­sta­wiał skraj lasu i przy­wią­za­ne do drze­wa ludz­kie cia­ło. Ręce i nogi tego czło­wie­ka zo­sta­ły spę­ta­ne si­za­lo­wym sznur­kiem. Gło­wa zwi­sa­ła smęt­nie. Prze­rze­dzo­ny­mi, si­wy­mi wło­sa­mi wście­kle tar­gał wiatr. Na tle po­zba­wio­nej wy­ra­zu, sza­ro-żół­tej twa­rzy wy­róż­nia­ły się wy­trzesz­czo­ne gał­ki oczne. Męt­nie­ją­ce spoj­rze­nie nada­wa­ło zwło­kom wy­gląd in­diań­skie­go sza­ma­na w tran­sie. Syl­wet­ka zmar­łe­go męż­czy­zny była drob­na, jak­by skur­czo­na, pal­ce roz­cza­pie­rzo­ne i po­wy­krzy­wia­ne, a skó­ra moc­no po­marsz­czo­na.

Rap­tem Mi­chał zro­zu­miał, co się nie zga­dza­ło. Ten czło­wiek był sta­ry. Bar­dzo sta­ry. Nie­zwy­kle rzad­ko spo­ty­ka się ofia­ry mor­derstw w tym wie­ku. A je­że­li już star­sze oso­by giną na sku­tek za­bój­stwa, naj­czę­ściej dzie­je się to w ich wła­snych do­mach, w efek­cie na­pa­dów ra­bun­ko­wych. Jako ofi­cer po­li­cji do­sko­na­le znał sta­ty­sty­ki prze­stępstw. Wła­ści­wie pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział star­ca po­zba­wio­ne­go ży­cia w taki spo­sób.

Za­ło­żył ochra­nia­cze na buty i zbli­żył się do cia­ła. Zza ple­ców usły­szał głos in­spek­to­ra Ro­ber­ta Stel­ma­cha.

– Ma licz­ne za­dra­pa­nia od ga­łę­zi.

– Ktoś wlókł go po zie­mi?

Stel­mach wska­zał na wy­gnie­cio­ne w tra­wie śla­dy.

– Praw­do­po­dob­nie tak, chy­ba tam­tę­dy.

Chciał coś jesz­cze do­dać, ale tego nie zro­bił, bo do­łą­czył do nich le­karz me­dy­cy­ny są­do­wej An­drzej Ro­ma­now­ski.

– Mo­żesz osza­co­wać wiek ofia­ry? – za­py­tał Mi­chał.

– Na oko mię­dzy osiem­dzie­siąt­ką a set­ką.

– Tak to ja też po­tra­fię… – mruk­nął nie­za­do­wo­lo­ny Or­ski. – Może coś uści­ślisz?

– Nie li­cy­tuj się. Wię­cej po­wiem po au­top­sji.

– A przy­czy­na zgo­nu?

An­drzej przy­kuc­nął. De­li­kat­nie od­chy­la­jąc kurt­kę, w któ­rą były ubra­ne zwło­ki, od­sło­nił roz­la­ną na ko­szu­li, bru­nat­ną pla­mę.

– Po­strza­ły z bro­ni pal­nej. Jak się do­my­ślam, z ser­ca zro­bi­ły mu krwa­wą mia­zgę. W klu­czo­wym mo­men­cie wiatr mu­siał od­rzu­cić połę kurt­ki, dla­te­go po­ci­ski jej nie ru­szy­ły. – Ro­ma­now­ski de­mon­stra­cyj­nie zła­pał za brzeg wła­snej wia­trów­ki i nim po­wa­chlo­wał. – Pa­mię­taj, że to na ra­zie tyl­ko do­mnie­ma­na przy­czy­na. Do­pó­ki go nie po­kro­ję, nie bę­dzie­my mieć stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści.

– Zmarł tu­taj, na miej­scu? – py­tał da­lej Mi­chał, bo nie za­mie­rzał dys­ku­to­wać na te­mat oczy­wi­sto­ści.

– Tak są­dzę. Strze­la­no tu­taj. Dwa po­ci­ski prze­szły na wy­lot i utkwi­ły w drze­wie. Śmierć na­stą­pi­ła prak­tycz­nie na­tych­miast.

Or­ski zo­sta­wił ko­le­gów i po­szedł przyj­rzeć się śla­dom w tra­wie, któ­re wska­zał Stel­mach. Cią­gnę­ły się aż do le­śnej dro­gi i tam ury­wa­ły. Dukt był twar­dy, wy­sy­pa­ny moc­no ubi­tym żwi­rem, więc na­wet je­że­li mor­der­ca przy­wiózł tu ofia­rę sa­mo­cho­dem, opo­ny nie od­ci­snę­ły się na na­wierzch­ni.

In­stynk­tow­nie od­su­nął się w cień drzew. Znad pól bił pie­kiel­ny żar. Ko­ni­ki po­lne cy­ka­ły jak osza­la­łe. Ich od­gło­sy prze­ni­ka­ły się z szu­mem po­ru­sza­nych wia­trem zbóż i po­krzy­ki­wa­nia­mi funk­cjo­na­riu­szy.

Po­li­cjan­ci za­bez­pie­cza­ją­cy miej­sce zda­rze­nia mio­ta­li się bez ładu i skła­du. Ca­łość wy­glą­da­ła jak kiep­skie przed­sta­wie­nie szkol­ne­go te­atrzy­ku. Pa­no­wał cha­os. Pod­ko­mi­sarz Hu­bert Jan­son, któ­ry nor­mal­nie od­po­wia­dał za nad­zo­ro­wa­nie dzia­łań eki­py tech­nicz­nej, dzi­siaj miał wol­ne. Za­bra­kło jed­ne­go ogni­wa i to wy­star­czy­ło, żeby roz­sy­pał się usta­lo­ny po­rzą­dek.

Mi­chał miał ocho­tę coś z tym zro­bić, ale nie bar­dzo wie­dział, jak nadać pra­cy tech­ni­ków od­po­wied­ni rytm. Nie znał szcze­gó­ło­wych pro­ce­dur w tym za­kre­sie. Ni­g­dy nie na­le­ża­ło to do jego obo­wiąz­ków. Wo­bec wła­snej bez­sil­no­ści nie­obec­ność Jan­so­na wy­da­ła mu się jesz­cze bar­dziej do­kucz­li­wa. Jak Hu­bert to ro­bił, że w po­dob­nych sy­tu­acjach lu­dzie funk­cjo­no­wa­li ni­czym do­brze na­oli­wio­na ma­szy­na?

Wró­cił do Ro­ber­ta Stel­ma­cha.

– Wie­my, z ja­kiej bro­ni strze­la­no?

– Stan­dard – od­parł in­spek­tor. – Ka­li­ber dzie­więć mi­li­me­trów.

Or­ski ob­szedł cia­ło. Po­tem rzu­cił py­ta­nie, nie kie­ru­jąc go bez­po­śred­nio do żad­nej z ze­bra­nych osób:

– Po co przy­wią­za­no go do drze­wa?

– Naj­wy­raź­niej dla­te­go, że ktoś chciał go za­bić – stwier­dził Ro­ma­now­ski.

– Nie trze­ba przy­wią­zy­wać czło­wie­ka do drze­wa, żeby go za­strze­lić.

– A skąd ten wnio­sek?

– Sko­ro przed mor­der­stwem ktoś cią­gnął go po zie­mi, to pew­nie fa­cet już wte­dy był skrę­po­wa­ny. Wy­star­czy­ło strze­lić i po ro­bo­cie. A jed­nak naj­pierw za­bój­ca przy­wią­zał ofia­rę do drze­wa. Jak­by…

– Jak­by chciał z nie­go coś wy­do­być?

– Być może.

Le­karz za­sta­no­wił się.

– Au­top­sja wy­ka­że, czy był tor­tu­ro­wa­ny.

– Nie mógł­byś, przy­naj­mniej po­bież­nie, spraw­dzić tego te­raz? – za­py­tał Or­ski.

– Po­bież­nie to sam wi­dzisz, jak to wy­glą­da. Fa­cet jest po­dra­pa­ny. Na ra­zie tyle musi ci wy­star­czyć. Resz­ta bę­dzie w pro­to­ko­le po­sek­cyj­nym.

– Nie mogę tak dłu­go cze­kać. Mu­si­my za­cząć coś ro­bić.

– Sko­ro tak ci się spie­szy, to wpad­nij do mnie ju­tro, jak będę miał go na sto­le.

– Toż­sa­mość nie­zna­na – wtrą­cił in­spek­tor Stel­mach, igno­ru­jąc wcze­śniej­szy wą­tek roz­mo­wy. – Nie miał przy so­bie żad­nych do­ku­men­tów. Ale my­ślę, że z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem to pro­fe­sor Kor­czyń­ski.

– Nie są­dzi­łem, że tak szyb­ko go znaj­dzie­my – po­wie­dział Mi­chał. – Trze­ba bę­dzie we­zwać jego syna, żeby zi­den­ty­fi­ko­wał zwło­ki.

– Zaj­mę się tym – za­ofe­ro­wał się po­ste­run­ko­wy Da­mian Jo­dłow­ski.

Na­gle Or­skie­go ogar­nął lęk. Nie mógł po­jąć okru­cień­stwa, z ja­kim za­mor­do­wa­no tego sta­rusz­ka. W spo­łe­czeń­stwie rósł po­ziom agre­sji. Miał wra­że­nie, że z roku na rok mor­der­stwa sta­wa­ły się co­raz mniej zro­zu­mia­łe i trud­niej­sze do wy­ja­śnie­nia. Z czym miał do czy­nie­nia tu­taj?

– Zna­leź­li­ście przy zwło­kach ja­kieś kosz­tow­no­ści? – rzu­cił py­ta­nie, żeby od­su­nąć od sie­bie po­nu­re my­śli.

Jo­dłow­ski zdjął czap­kę i się nią wa­chlo­wał.

– To dość cie­ka­wa spra­wa – po­wie­dział. – Nie od­no­to­wa­no przy nim żad­nych pie­nię­dzy, ale na ręce ma zło­ty ze­ga­rek na skó­rza­nym pa­sku, praw­do­po­dob­nie Pa­tek Phi­lip­pe. Nie znam się na tym, ale An­drzej upie­ra się, że to ja­kaś sno­bi­stycz­na mar­ka.

– Nie wiem, czy sno­bi­stycz­na, ale z całą pew­no­ścią pre­sti­żo­wa. Na­zy­wa­na mar­ką kró­lów, bo cie­szy się po­pu­lar­no­ścią wśród ko­ro­no­wa­nych głów, włącz­nie z pa­pie­ża­mi – po­twier­dził le­karz z wy­raź­ną fa­scy­na­cją te­ma­tem. – Ten ze­ga­rek to dro­ga za­baw­ka jak na prze­cięt­ne­go eme­ry­ta.

– Może to nie był prze­cięt­ny eme­ryt – po­wie­dział Stel­mach, ale nie wy­ja­śnił tego sze­rzej.

– W każ­dym ra­zie mo­tyw ra­bun­ko­wy mo­że­cie wy­klu­czyć – skon­sta­to­wał le­karz.

– Na po­cząt­ku le­piej ni­cze­go nie wy­klu­czać – trzeź­wo za­opo­no­wał Mi­chał. – Za­cznij­my od pod­sta­wo­wych in­for­ma­cji. Kto ujaw­nił zwło­ki?

Ro­bert Stel­mach ro­zej­rzał się po lu­dziach z eki­py kry­mi­nal­nej, któ­rzy krę­ci­li się po te­re­nie ogro­dzo­nym pla­sti­ko­wą ta­śmą.

– Pau­li­na po­win­na wie­dzieć. Do­tar­ła tu­taj pierw­sza.

Sie­dlec­ka wła­śnie wy­ło­ni­ła się zza po­li­cyj­ne­go pa­ra­wa­nu i po­dą­ża­ła w ich kie­run­ku. W jed­nej ręce trzy­ma­ła te­le­fon, a w dru­giej pa­pie­ro­wy ku­bek z kawą ze sta­cji ben­zy­no­wej. Kie­dy się zbli­ży­ła, Mi­chał po­wtó­rzył po­przed­nie py­ta­nie. Od­po­wie­dzia­ła bez za­sta­no­wie­nia:

– Dzie­cia­ki, któ­re zbie­ra­ły je­ży­ny. Były prze­ra­żo­ne. Ro­dzi­ce już za­bra­li je do domu. Po­sła­łam tam też dy­żur­ne­go psy­cho­lo­ga. To są bra­cia. Po zna­le­zie­niu cia­ła je­den z chłop­ców po­biegł, żeby za­wia­do­mić ko­goś do­ro­słe­go, i za­trzy­mał, wy­obraź­cie so­bie, Ani­tę. Przy­je­cha­ła na wa­ka­cje.

– Ani­tę? – upew­nił się in­spek­tor.

– Mhym – po­twier­dzi­ła mruk­nię­ciem Pau­li­na, upi­ja­jąc łyk kawy.

Mi­chał był zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Zna­cie ją?

– Jej bab­ka jest wła­ści­ciel­ką pen­sjo­na­tu i naj­lep­szej knaj­py w oko­li­cy – wy­ja­śni­ła Sie­dlec­ka. – Nie mów, że nie by­łeś w Bia­łym Dwo­rze!

– Sły­sza­łem o tej re­stau­ra­cji, ale ni­g­dy tam nie ja­dłem.

Stel­mach po­ma­so­wał się po brzu­chu.

– No to ko­niecz­nie mu­sisz to nad­ro­bić. Ni­g­dzie nie dają lep­szych ro­la­dek wo­ło­wych z mo­drą ka­pu­stą.

– Gdzie jest ten Bia­ły Dwór? – za­py­tał Mi­chał.

– Nad za­le­wem w Ko­by­lej Gó­rze. Nie­opo­dal Sy­co­wa.

– Wróć­my do Ani­ty – po­wie­dział Mi­chał. – Czy ta ko­bie­ta ma ja­kieś na­zwi­sko?

– Herbst – od­par­ła Pau­li­na. – To zna­czy… chy­ba Herbst.

– Jak to chy­ba? Nie za­no­to­wa­łaś?

Mi­chał roz­zło­ścił się, ale nie po­ka­zał tego po so­bie. Za­nim prze­pro­wa­dził się do Sy­co­wa, pra­co­wał we Wro­cła­wiu i tam za tego typu błę­dy moż­na było stra­cić etat. Tu­taj wpad­ki naj­czę­ściej ucho­dzi­ły pła­zem.

– Nie po­my­śla­łam, żeby to spraw­dzić – przy­zna­ła Sie­dlec­ka. – Zna­my się od dzie­ciń­stwa. Ani­ta w każ­de wa­ka­cje przy­jeż­dża­ła do Sy­co­wa. Miesz­ka­li tu jej dziad­ko­wie. Do Ko­by­lej Góry prze­pro­wa­dzi­li się, do­pie­ro gdy ku­pi­li Bia­ły Dwór. Kie­dy dzie­cia­ki, te, któ­re zna­la­zły zwło­ki, za­trzy­ma­ły Ani­tę na dro­dze, wła­śnie je­cha­ła do pen­sjo­na­tu. Za­mie­rza spę­dzić tu urlop.

Mi­chał znie­cier­pli­wił się. Czuł, że mar­nu­ją czas.

– A co z tym na­zwi­skiem?

– Je­że­li wy­szła za mąż, to te­raz może na­zy­wać się ina­czej.

– Daj­cie już spo­kój – mruk­nął Stel­mach. – Ani­ta to Ani­ta i już. Tu nie Nowy Jork, nie zgu­bi się w tłu­mie.

– I tak bę­dzie­my mu­sie­li spi­sać jej ze­zna­nia – po­wie­dział Mi­chał.

In­spek­tor klep­nął Mi­cha­ła w ra­mię i się ro­ze­śmiał.

– No to wte­dy po­pro­sisz ją o do­wód i spraw­dzisz na­zwi­sko.

– Rę­czysz za nią?

Stel­mach był co­raz bar­dziej roz­ba­wio­ny.

– Do­brze znam tę ro­dzi­nę. Z jej oj­cem cho­dzi­łem do li­ceum. Nie sa­dzę, żeby pani me­ce­nas za­le­ża­ło na tym, by wcho­dzić w kon­flikt z po­li­cją w tak bła­hej spra­wie.

– Me­ce­nas?

– Tak, Ani­ta jest ad­wo­ka­tem.

Fo­to­graf miał ja­kiś pro­blem z apa­ra­tem, więc Stel­mach do nie­go pod­szedł. Do­łą­czy­li do nich Ro­ma­now­ski i Jo­dłow­ski. Wszy­scy czte­rej za­czę­li maj­stro­wać przy sprzę­cie z mi­na­mi fa­chow­ców od elek­tro­ni­ki. Mi­chał zo­stał sam na sam z Pau­li­ną.

– Prze­pra­szam, za­ga­lo­po­wa­łem się – po­wie­dział. – Chy­ba tro­chę prze­sa­dzi­łem. Nie wiem, co mnie na­pa­dło. Miesz­kam w Sy­co­wie już od po­nad dwóch lat, a cią­gle nie mogę się przy­zwy­cza­ić do tego, że pa­nu­ją tu tro­chę inne zwy­cza­je niż we Wro­cła­wiu. Tam każ­dy czło­wiek jest ano­ni­mo­wy i w kil­ka chwil po­tra­fi prze­paść jak ka­mień w wodę.

– Wy­da­je mi się, że wca­le nie cho­dzi o Ani­tę.

Or­ski spu­ścił wzrok.

– Jak zwy­kle masz ra­cję – przy­znał.

– Mogę ci ja­koś po­móc?

Za­prze­czył ru­chem gło­wy.

– Masz pro­blem z Tom­kiem? – za­gad­nę­ła.

– Ko­lej­ny raz do­py­ty­wał o Ka­ta­rzy­nę.

– Jesz­cze mu nie po­wie­dzia­łeś?

Po­ki­wał gło­wą.

Mil­cze­li.

Mi­chał był wdzięcz­ny Pau­li­nie za to, że w prze­ci­wień­stwie do wie­lu in­nych zna­jo­mych nie za­rzu­ca go wy­ssa­ny­mi z pal­ca po­ra­da­mi i nie ko­men­tu­je jego de­cy­zji, cho­ciaż nie za­wsze były tra­fio­ne. Wie­dział, że za­wsze może na nią li­czyć. Wspie­ra­ła go od pierw­szych chwil, kie­dy zna­lazł się w trud­nej sy­tu­acji. Zresz­tą mu­siał przy­znać, że wszy­scy w ko­mi­sa­ria­cie wy­ka­za­li duże zro­zu­mie­nie dla jego roli sa­mot­ne­go ojca. Czę­sto szli mu na rękę.

Tech­ni­cy prze­cię­li sznur, któ­rym skrę­po­wa­no zwło­ki. Wła­śnie kła­dli cia­ło na fo­lio­wą płach­tę, gdy nad­je­chał wy­po­le­ro­wa­ny, czar­ny peu­ge­ot. Or­skie­mu sko­ja­rzył się z woł­gą wo­żą­cą so­cja­li­stycz­ne­go dy­gni­ta­rza.

W eki­pie za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Lu­dzie na­tych­miast roz­pierz­chli się po te­re­nie, jak­by nad­cią­ga­ła chmu­ra gra­do­wa.

Mi­chał usły­szał pi­skli­wy głos. Na­le­żał do ko­bie­ty, któ­ra wy­sia­dła z sa­mo­cho­du. Mia­ła na so­bie szkar­łat­ny ko­stium, tak ob­ci­sły, że wy­glą­dał na dwa roz­mia­ry za mały, i buty na wy­so­kich ob­ca­sach. W tym nie­zbyt wy­god­nym stro­ju z de­spe­ra­cją za­czę­ła prze­dzie­rać się przez gąszcz traw i krza­ków.

– Ile razy mam po­wta­rzać, że przed przy­jaz­dem pro­ku­ra­to­ra nie wol­no ru­szać zwłok! – krzy­cza­ła. – Na­ucz­cie się wresz­cie pro­ce­dur. To ja pro­wa­dzę śledz­two, a nie po­li­cja. Wy ma­cie tyl­ko wy­ko­ny­wać moje po­le­ce­nia.

Sie­dlec­ka nie mo­gła się po­wstrzy­mać i przy­kry­wa­jąc usta dło­nią, szep­nę­ła:

– Wi­ta­my na­szą ko­cha­ną pa­nią pro­ku­ra­tor.

– Chcia­łaś po­wie­dzieć: wi­ta­my to­tal­ny ka­ta­klizm – mruk­nął Mi­chał.

– Naj­wy­raź­niej ma dzi­siaj zły dzień – po­wie­dział An­drzej, któ­ry ukrył się za przy­sa­dzi­stą syl­wet­ką Stel­ma­cha.

– A kie­dy Ma­rze­na Berg nie ma złe­go dnia? – za­py­tał re­to­rycz­nie in­spek­tor.

Za­pa­dła ci­sza.

Ukrad­kiem spo­glą­da­li, jak Berg w szpil­kach ba­lan­su­je na mięk­kim mchu. Roz­kła­da­jąc ręce, nie­bez­piecz­nie chy­bo­ta­ła się na wszyst­kie stro­ny. Mi­chał miał wra­że­nie, że po­zo­sta­li w na­pię­ciu cze­ka­ją, aż pro­ku­ra­tor wy­lą­du­je przed nimi na ko­la­nach. Nie do­cze­ka­li się. Po­ra­dzi­ła so­bie do­sko­na­le.

Sze­ro­kim łu­kiem omi­nę­ła zwło­ki. Nie po­świę­ci­ła im ani mi­nu­ty. Od nie­chce­nia zer­k­nę­ła na nie z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów, a na­stęp­nie, cał­kiem igno­ru­jąc niż­szych ran­gą po­li­cjan­tów, po­de­szła do in­spek­to­ra. Sta­nę­ła bli­sko nie­go. Od razu od­su­nął się od niej jak od po­krzy­wy.

– Co tam ma­cie dla mnie cie­ka­we­go? – za­py­ta­ła.

Stel­mach stre­ścił in­for­ma­cje, któ­ry­mi dys­po­no­wał. Mó­wił ofi­cjal­nym to­nem. Nie­spo­koj­nym wzro­kiem wo­dził po współ­pra­cow­ni­kach. Szu­kał wspar­cia, ale nikt ze zgro­ma­dzo­nych się do tego nie kwa­pił. Przy­po­mi­nał mu­chę zła­pa­ną w sieć przez czar­ną wdo­wę. Berg na­wet nie pró­bo­wa­ła ukry­wać, że za­gię­ła na nie­go pa­rol. I wca­le nie prze­szka­dza­ło jej to, że in­spek­tor był szczę­śli­wym mę­żem, oj­cem i dziad­kiem, któ­ry na rand­ki uma­wiał się wy­łącz­nie ze swo­imi węd­ka­mi.

Or­ski od­wró­cił się, żeby na to nie pa­trzeć. Na ho­ry­zon­cie do­strzegł kil­ka za­bu­do­wań. Sta­ły wzdłuż dro­gi koń­czą­cej się na le­śnej po­la­nie. Za­no­to­wał w pa­mię­ci, że trze­ba tam wy­słać pa­trol, żeby spraw­dzi­li, czy któ­ryś z miesz­kań­ców tych do­mów nie za­uwa­żył cze­goś nie­po­ko­ją­ce­go.

Tech­ni­cy roz­sta­wi­li pa­ra­wan i za­czę­li roz­bie­rać zwło­ki. Rów­no­cze­śnie ro­bi­li do­ku­men­ta­cję fo­to­gra­ficz­ną i spi­sy­wa­li ra­port z oglę­dzin.

Or­ski za­sta­na­wiał się, kto i dla­cze­go skrzyw­dził tego bez­bron­ne­go czło­wie­ka. Ja­kie mo­ty­wy mo­gły kie­ro­wać mor­der­cą? Gdzie zna­leźć punkt za­cze­pie­nia, któ­ry po­zwo­li roz­po­cząć śledz­two? Był cie­kaw, co w tej chwi­li my­śli Stel­mach, ale nie chciał py­tać go o to przy pani pro­ku­ra­tor.

Do tej pory tech­ni­cy pra­co­wa­li we względ­nej ci­szy, pa­da­ły tyl­ko po­je­dyn­cze sło­wa. Te­raz przy zwło­kach za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie.

– Mi­chał, po­wi­nie­neś to zo­ba­czyć! – krzyk­nął Jo­dłow­ski, wsu­wa­jąc do wo­recz­ka stru­no­we­go ka­wa­łek kart­ki.

Or­ski pod­szedł do nie­go.

– Gdzie to zna­leź­li­ście?

– Przy ko­rze­niu, w szcze­li­nie kory drze­wa.

– Tego, do któ­re­go przy­wią­za­no ofia­rę?

– Mhym.

– Mo­gło mu to wy­paść z kie­sze­ni?

– Mo­gło.

– Jemu albo za­bój­cy… O ile to nie jest przy­pad­ko­wy śmieć – za­uwa­ży­ła Pau­li­na.

Mi­chał wziął do ręki za­bez­pie­czo­ny do­wód. W fo­lio­wej to­reb­ce znaj­do­wał się wy­dar­ty z ze­szy­tu róg kart­ki z nie­kom­plet­ną no­tat­ką. Za­pi­sa­ne na niej czar­nym atra­men­tem li­te­ry roz­ma­za­ły się pod wpły­wem wil­go­ci.

– Po­de­ślij to za­raz do la­bo­ra­to­rium. Niech jak naj­szyb­ciej od­czy­ta­ją tekst.

6.

Ze wszyst­kich wspo­mnień z dzie­ciń­stwa naj­bar­dziej żywe były dla Ani­ty te chwi­le, kie­dy od­wie­dza­ła dziad­ków ze stro­ny ojca. Lu­bi­ła spę­dzać u nich wa­ka­cje i fe­rie zi­mo­we. Ko­ja­rzy­ły jej się z cza­sem praw­dzi­wej bez­tro­ski.

Bab­cia z dziad­kiem miesz­ka­li wów­czas w Sy­co­wie, nie­wiel­kim mie­ście na Dol­nym Ślą­sku. Ich dom stał w są­siedz­twie in­nych przed­wo­jen­nych wil­li, przy bru­ko­wa­nej ulicz­ce śle­po za­koń­czo­nej okrą­głym dzie­dziń­cem. Sta­ry i po­nu­ry, ukry­ty za gę­stym ży­wo­pło­tem, z prze­siąk­nię­tym wil­go­cią, za­gra­co­nym stry­chem, dla dziec­ka był wy­ma­rzo­nym pla­cem za­baw.

Z tam­te­go okre­su Ani­ta pa­mię­ta­ła nie­ustan­nie krzą­ta­ją­cą się po kuch­ni bab­cię i aro­mat pysz­nych po­traw, ja­kich nie po­tra­fił przy­go­to­wać nikt inny. Pa­mię­ta­ła dziad­ka pod­le­wa­ją­ce­go ogród w let­nie wie­czo­ry i uno­szą­cy się w po­wie­trzu za­pach zmo­czo­nej wodą zie­mi.

Dzia­dek Hen­ryk zmarł wie­le lat temu. Do tej pory nie mo­gła się z tym po­go­dzić. Był osto­ją spo­ko­ju i mą­dro­ści. Dzię­ki nie­mu zro­zu­mia­ła, co jest w ży­ciu na­praw­dę waż­ne, a co płyt­kie i po­wierz­chow­ne. Na­uczył ją czer­pać ra­dość z drob­nych przy­jem­no­ści. Mia­ła wra­że­nie, że z roku na rok tę­sk­ni za nim co­raz bar­dziej.

W po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych dziad­ko­wie ku­pi­li dwo­rek po­ło­żo­ny nad Za­le­wem Ble­wąz­ka w Ko­by­lej Gó­rze, za­le­d­wie kil­ka ki­lo­me­trów na wschód od Sy­co­wa. Zde­wa­sto­wa­ny pu­sto­stan na­by­li bar­dzo ta­nio. Gmi­na chcia­ła się go po­zbyć, więc wy­sta­wi­ła na li­cy­ta­cję za śmiesz­nie ni­ską cenę. Za pie­nią­dze ze sprze­da­ży domu grun­tow­nie go wy­re­mon­to­wa­li. Chy­lą­cą się ku upad­ko­wi ru­inę prze­kształ­ci­li w ład­ny pen­sjo­nat z re­stau­ra­cją.

Ani­ta nie mo­gła się do­cze­kać, kie­dy tam wresz­cie do­trze.

Sa­mo­chód po­wo­li to­czył się po wą­skim as­fal­cie. Po­mię­dzy po­sa­dzo­ny­mi wzdłuż po­bo­cza to­po­la­mi mi­go­ta­ło słoń­ce. Po le­wej stro­nie wi­dok otwie­rał się na po­ro­śnię­tą buj­nym la­sem do­li­nę. Wśród wy­so­kich so­sen, w ogra­ni­czo­nej po­tęż­ną tamą niec­ce, kry­ły się wody za­le­wu.

Dro­ga cią­gnę­ła się po­przez ła­god­ne pa­gór­ki z po­la­mi owsa i ku­ku­ry­dzy. Praw­dzi­wą zmo­rą rol­ni­ków były tu nie­uro­dzaj­ne, piasz­czy­ste grun­ty, ale to wła­śnie za ich spra­wą roz­le­wi­sko ota­cza­ły ma­low­ni­cze, żół­te pla­że, a woda była kry­sta­licz­nie czy­sta.

Ży­ją­ce­mu w cią­głym po­śpie­chu miesz­czu­cho­wi, za ja­kie­go uwa­ża­ła się Ani­ta, w pierw­szej chwi­li ten kra­jo­braz wy­da­wał się nie­rze­czy­wi­sty. Draż­nił spo­ko­jem. Za każ­dym ra­zem, kie­dy tu przy­jeż­dża­ła, po­trze­bo­wa­ła kil­ku dni, żeby przy­wyk­nąć do ci­szy i bli­skie­go oto­cze­nia na­tu­ry. Do­pie­ro wte­dy za­czy­na­ła od­po­czy­wać.

Po­grą­żo­na w my­ślach skrę­ci­ła na pod­jazd. Za­trzy­mu­jąc auto, zer­k­nę­ła na pen­sjo­nat. Bia­ła bry­ła dwo­ru to­nę­ła w zie­le­ni.

Ani­ta wyj­mo­wa­ła wa­liz­kę z ba­gaż­ni­ka, gdy po­czu­ła otu­la­ją­ce ją ra­mię bab­ci Mar­ty.

– Moja ko­cha­na wnucz­ka… Na­resz­cie je­steś!

Od­wza­jem­ni­ła uścisk. Przez chwi­lę obie przy­glą­da­ły się so­bie na­wza­jem. Pierw­sza ci­szę prze­rwa­ła bab­cia:

– Nic nie mów, już o wszyst­kim wiem. Przy­kro mi, że spo­tka­ło to aku­rat cie­bie.

– Ja­koś so­bie z tym po­ra­dzę – wy­mam­ro­ta­ła Ani­ta. – Nie ta­kie rze­czy wi­du­ję w ak­tach są­do­wych.

– Co in­ne­go zdję­cia, a co in­ne­go ze­tknąć się z ta­kim czymś na żywo. Zresz­tą te­raz już le­piej o tym nie myśl. Przy­go­to­wa­łam ci twój ulu­bio­ny po­kój na pod­da­szu.

– Dzię­ku­ję.

– Je­steś pew­na, że chcesz tam spać? – Bab­cia spoj­rza­ła na nią spod oka. – Nie je­steś już dziec­kiem, po co bę­dziesz gnieź­dzi­ła się w tej klit­ce ze sko­śnym su­fi­tem? Może wo­la­ła­byś nor­mal­ną sy­pial­nię?

– Będę spa­ła tam, gdzie za­wsze.

– Ale to łóż­ko jest ta­kie wą­skie… – Nie pod­da­wa­ła się bab­cia.

– Wy­star­cza­ją­ce. Chy­ba nie je­stem aż taka gru­ba, żeby się w nim nie zmie­ścić? – za­py­ta­ła za­czep­nie Ani­ta.

– Chu­cher­ko ty moje, ty gru­ba? A w któ­rym miej­scu? Prze­zro­czy­sta taka je­steś, jak­byś mia­ła mi tu za­raz ze­mdleć. Wi­dać, że ca­ły­mi dnia­mi prze­sia­du­jesz przed kom­pu­te­rem. Ale ja już się tu tobą od­po­wied­nio zaj­mę.

Po­ma­sze­ro­wa­ła w ślad za bab­cią.

W po­ko­ju na pod­da­szu nic nie zmie­ni­ło się od lat. Ja­sne ścia­ny i pro­ste me­ble spra­wia­ły, że po­miesz­cze­nie wy­da­wa­ło się schlud­ne i prze­stron­ne. Je­dy­ną eks­tra­wa­gan­cją była sto­ją­ca na pa­ra­pe­cie, mi­ster­nie wy­ko­na­na, por­ce­la­no­wa fi­gur­ka tan­cer­ki fla­men­co.

– Pięk­nie wy­glą­da­ła­by w re­cep­cji na kon­tu­arze – po­wie­dzia­ła Ani­ta.

– Wo­la­ła­bym, żeby zo­sta­ła tu­taj. Wiesz, że jest dla mnie cen­na… Skar­beń­ku, idź za­raz do re­stau­ra­cji. Bo­że­na zro­bi ci coś do je­dze­nia. Do­łą­czę do was póź­niej, bo na ra­zie mu­szę za­jąć się go­ść­mi – po­wie­dzia­ła Mar­ta i ru­szy­ła w kie­run­ku scho­dów.

Sie­dząc na łóż­ku, Ani­ta pa­trzy­ła, jak bab­cia zni­ka za drzwia­mi. Mar­ta nie wy­glą­da­ła na swo­je lata. Wciąż po­ru­sza­ła się sprę­ży­stym kro­kiem z ener­gią god­ną czter­dzie­sto­lat­ki, cho­ciaż mia­ła pra­wie dwa razy tyle. Mimo po­de­szłe­go wie­ku za­dzi­wia­ją­co do­brze ra­dzi­ła so­bie z pro­wa­dze­niem pen­sjo­na­tu. Cią­gle nie chcia­ła sły­szeć o przej­ściu na eme­ry­tu­rę.

Ani­ta wzię­ła szyb­ki prysz­nic, za­ło­ży­ła świe­że ubra­nia i po­szła na dół.

Re­stau­ra­cja znaj­do­wa­ła się na par­te­rze pra­we­go skrzy­dła bu­dyn­ku. Z czy­stą bie­lą ścian ład­nie kon­tra­sto­wa­ła tu cie­pła bar­wa mo­drze­wio­wych pod­łóg i be­lek kon­struk­cyj­nych. Wy­so­kie okna wy­cho­dzi­ły wprost na ta­ras, z któ­re­go roz­cią­gał się wi­dok na za­lew.

Ani­ta prze­mknę­ła mię­dzy sto­li­ka­mi i za­raz zna­la­zła się w kuch­ni. Wy­cią­gnę­ła ręce do pulch­nej ko­bie­ty w śred­nim wie­ku, któ­ra wła­śnie kro­iła na­tkę pie­trusz­ki.

– Bo­że­na!

Ku­char­ka odło­ży­ła nóż, otrze­pa­ła ręce z zie­le­ni­ny i uści­ska­ła Ani­tę ser­decz­nie.

– Cie­szę się, że już je­steś!

– Wspa­nia­le wy­glą­dasz! Nic się nie zmie­ni­łaś.

– Nie pleć głu­pot! Cu­dów nie ma! Si­wych wło­sów ni­ko­mu z wie­kiem nie uby­wa – za­śmia­ła się Bo­że­na. – Ba­łam się, że po­li­cja za­trzy­ma cię aż do wie­czo­ra.

– Nie mie­li po­wo­du.

– No to całe szczę­ście!

Ani­ta usia­dła na ta­bo­re­cie, przy bla­cie ro­bo­czym. Ku­char­ka po­sta­wi­ła przed nią ta­lerz z pa­ru­ją­cym obia­dem, ale dziew­czy­na od­su­nę­ła go od sie­bie.

– Na pew­no jest pysz­ne, ale nie dam rady… Wo­la­ła­bym moc­ną kawę.

Mdli­ło ją na samą myśl o je­dze­niu. Po tym, co dzi­siaj wi­dzia­ła, nie prze­łknę­ła­by na­wet jed­ne­go kęsa. Zde­cy­do­wa­nie nie była przy­zwy­cza­jo­na do wi­do­ku roz­kła­da­ją­cych się zwłok. O ile do cze­goś ta­kie­go w ogó­le moż­na przy­wyk­nąć.

Bo­że­na z po­wro­tem po­de­pchnę­ła jej ta­lerz pod nos.

– Kawa za­raz bę­dzie, ale na ra­zie mu­sisz coś prze­ką­sić. Przy­naj­mniej spró­buj – po­wie­dzia­ła i wci­snę­ła jej do ręki wi­de­lec.

Ani­ta wie­dzia­ła, że nie wy­gra. Pod­da­ła się. Skub­nę­ła tro­chę ziem­nia­ka. Uda­ło jej się nie zwy­mio­to­wać, ale do­słow­nie czu­ła, jak je­dze­nie uty­ka jej w gar­dle.

– Prze­pra­szam, nie mogę.

Ku­char­ka po­pa­trzy­ła na nią ze współ­czu­ciem, mach­nę­ła ścier­ką i za­bra­ła po­si­łek.

– Osłab­niesz tyl­ko, a sta­re­mu Kor­czyń­skie­mu i tak już nie po­mo­żesz.

Ani­ta gwał­tow­nie się od­wró­ci­ła.

– Po­wie­dzia­łaś Kor­czyń­skie­mu? Ten w le­sie to…

– Pro­fe­sor Adam Kor­czyń­ski. Przy­naj­mniej tak mó­wi­ła Ade­la Urbań­ska. Ale od kogo się do­wie­dzia­ła, to ja nie mam po­ję­cia.

– Za­po­mnia­łam, że plot­ki szyb­ko się tu roz­cho­dzą.

W wy­obraź­ni Ani­ty znów od­ży­ła sce­na z lasu.

– Ni­g­dy nie po­my­śla­ła­bym, że to on – rzu­ci­ła mi­mo­cho­dem.

Wy­raź­nie za­in­te­re­so­wa­ło to Bo­że­nę.

– Zna­łaś Kor­czyń­skie­go? – za­py­ta­ła.

– Za­nim bab­cia z dziad­kiem prze­pro­wa­dzi­li się do Ko­by­lej Góry, miesz­ka­li w Sy­co­wie.

– No tak.

– Pro­fe­sor miał dom na tej sa­mej uli­cy co oni. W dzie­ciń­stwie cza­sa­mi ba­wi­łam się z jego wnu­kiem.

– Tym… Jak mu tam…

– Se­ba­stia­nem.

– Ano wła­śnie!

– Zda­rza­ło się, że cho­dzi­li­śmy do pro­fe­so­ra na pod­wie­czo­rek, któ­ry przy­go­to­wy­wa­ła go­spo­sia. On opo­wia­dał nam o da­le­kich po­dró­żach i eg­zo­tycz­nych kwia­tach. Za­wsze wy­cho­dzi­łam od nie­go ocza­ro­wa­na wspa­nia­ły­mi or­chi­de­ami, któ­re upra­wiał w przy­do­mo­wej oran­że­rii.

Na chwi­lę za­pa­dła ci­sza.

– Pro­fe­so­ra nie wi­dzia­łam od wie­lu lat – pierw­sza ode­zwa­ła się Ani­ta. – Mu­siał się bar­dzo zmie­nić. Pew­nie dla­te­go dzi­siaj go nie roz­po­zna­łam.

– Utrzy­mu­jesz ja­kiś kon­takt z jego wnu­kiem?

– Nie­ste­ty nie. Spo­tka­łam go przy­pad­kiem rok czy dwa lata temu na sta­cji ben­zy­no­wej, ale spie­szy­łam się, więc nie roz­ma­wia­li­śmy dłu­go.

– Co za tra­ge­dia! W gło­wie się nie mie­ści – mó­wiąc to, Bo­że­na za­czę­ła zdej­mo­wać far­tuch. – Ade­la Urbań­ska…

– To ta, któ­ra ma sklep obok ko­ścio­ła?

Ku­char­ka ski­nę­ła i mó­wi­ła da­lej:

– Ade­la szep­nę­ła mi coś w ta­jem­ni­cy. Ze swo­ich źró­deł wie, że cia­ło było w nie naj­lep­szym sta­nie.

Ani­ta przy­tak­nę­ła jej w du­chu, ale się nie ode­zwa­ła.

– Ten bie­dak po­dob­no nie żyje już przy­naj­mniej od so­bo­ty. – Głos ku­char­ki przy­brał kon­spi­ra­cyj­ny ton. – I po­my­śleć, że w so­bo­tę cała ro­dzi­na ba­wi­ła się w naj­lep­sze, a on może tam, w tym le­sie, do­go­ry­wał.

– Gdzie się ba­wi­li? – za­py­ta­ła Ani­ta nie­co zdez­o­rien­to­wa­na.

– To ty nic nie wiesz? No tak, prze­cież do­pie­ro dzi­siaj przy­je­cha­łaś! Kor­czyń­scy i ze dwu­stu go­ści się tu ba­wi­ło. – Wska­za­ła kciu­kiem na pod­ło­gę. – Wy­na­ję­li cały pen­sjo­nat. Taką galę tu wy­pra­wi­li, że co po­nie­któ­rym w Sy­co­wie to oko zbie­la­ło z za­zdro­ści.

– Z ja­kiej oka­zji zro­bi­li to przy­ję­cie?

– Ju­bi­le­usz dwu­dzie­sto­le­cia za­ło­że­nia fir­my. Zor­ga­ni­zo­wa­li go z ogrom­nym roz­ma­chem. Sto­ły ugi­na­ły się od je­dze­nia. Były i pie­czo­ne pro­sia­ki, i ło­so­sie po­da­wa­ne w ca­ło­ści, i tort bez­owy kry­ty an­giel­skim mar­ce­pa­nem. Na­wet ostry­gi ka­za­li spro­wa­dzić. Co praw­da ja bym tego pa­skudz­twa do ust nie wzię­ła, ale go­ście byli za­chwy­ce­ni. Cho­ciaż mu­szę przy­znać, że ten ich ra­ry­tas na­psuł mi krwi, oj na­psuł! – wes­tchnę­ła z prze­ję­ciem Bo­że­na. – Bo to niby do­star­czy­li te sko­ru­pia­ki świe­że, w pu­dłach z lo­dem, ale że spo­ży­wa się to na su­ro­wo, to za­wsze ry­zy­ko za­tru­cia jest duże. A co my by­śmy zro­bi­li, jak by fama po­szła, że po przy­ję­ciu w na­szym pen­sjo­na­cie lu­dzie się po­cho­ro­wa­li? – Po­pa­trzy­ła przed sie­bie roz­ma­rzo­nym wzro­kiem. – Gdy­byś to wi­dzia­ła… Ta Olga Kor­czyń­ska to świa­to­wa ko­bie­ta – cią­gnę­ła. – Mia­ła gło­wę do tego, jak to wszyst­ko za­pla­no­wać.

– Olga?

– Żona pre­ze­sa.

– Żona Pio­tra Kor­czyń­skie­go?

– Tak. Sy­no­wa pro­fe­so­ra.

– My­śla­łam, że ma na imię Iwo­na.

– Iwo­na jest już nie­ak­tu­al­na. – Ku­char­ka wy­ko­na­ła przy twa­rzy taki ruch ręką, jak­by od­ga­nia­ła osę. – Kor­czyń­ski roz­wiódł się z nią kil­ka lat temu. Te­raz ma dru­gą żonę. Jest chy­ba ze dwa­dzie­ścia lat młod­sza od nie­go. Wy­glą­da jak gwiaz­da fil­mo­wa. Wi­dać, że Kor­czyń­ski jest z niej bar­dzo dum­ny. Wspa­nia­le pre­zen­to­wa­ła się na tej gali. Naj­pierw była w mi­ni­su­kien­ce, ca­łej z ta­kich ce­ki­nów, któ­re mie­ni­ły się jak tę­cza, a po­tem prze­bra­ła się w dłu­gą, po­wiew­ną kre­ację w ko­lo­rze bla­de­go różu.

– Pro­fe­sor też był na tym przy­ję­ciu? – za­py­ta­ła Ani­ta.

– Na po­cząt­ku chy­ba był, a co by go mia­ło nie być. Ale nie je­stem pew­na. Cały wie­czór spę­dzi­łam w kuch­ni. Kor­czyń­ską wi­dzia­łam, bo tu kil­ka razy za­glą­da­ła, żeby do­pil­no­wać szcze­gó­łów.

Wska­zów­ki ze­ga­ra za­wie­szo­ne­go nad drzwia­mi uło­ży­ły się na go­dzi­nie sie­dem­na­stej. Bo­że­na zer­k­nę­ła na nie ner­wo­wo.

– Prze­pra­szam, ale mu­szę za­dzwo­nić do pie­kar­ni, żeby za­mó­wić pie­czy­wo na ju­trzej­sze śnia­da­nie. Za­raz wró­cę.

Po­szła do re­cep­cji, gdzie stał te­le­fon. Ani­ta pod­nio­sła się, żeby za­pa­rzyć im kawę. Nie mo­gła prze­stać my­śleć o pro­fe­so­rze.

7.

Or­ski za­par­ko­wał mię­dzy dwo­ma ra­dio­wo­za­mi. Wy­siadł z sa­mo­cho­du i pę­dem ru­szył przez plac przed ko­mi­sa­ria­tem. Sy­cow­ska po­li­cja urzę­do­wa­ła w nie­du­żym bu­dyn­ku są­sia­du­ją­cym z roz­le­głym te­re­nem par­ku miej­skie­go. Ró­żo­wa­wy ko­lor tyn­ku kłó­cił się z po­wa­gą in­sty­tu­cji. Szpet­ny wy­gląd pod­kre­śla­ła też brą­zo­wa pod­mu­rów­ka i kra­ty w oknach na pierw­szym pię­trze, z któ­rych ca­ły­mi pła­ta­mi ob­ła­zi­ła olej­na far­ba. Na­wet w środ­ku dnia zza szyb bił mdły blask ja­rze­nio­wych lamp.

Mi­chał wpadł na ko­ry­tarz i ci­cho prze­mknął do swo­je­go po­ko­ju, gdzie cze­ka­ła na nie­go Pau­li­na. Nie chciał, żeby wszy­scy w ko­mi­sa­ria­cie wie­dzie­li, że urwał się z pra­cy.

– Za­ła­twi­łeś? – za­py­ta­ła Sie­dlec­ka, kie­dy za­mknął za sobą drzwi.

– Za­ła­twi­łem! Ale To­mek był nie­po­cie­szo­ny… Znów go roz­cza­ro­wa­łem. Co praw­da piz­zę zjadł z ape­ty­tem, ale po­tem rzu­cił mi uszczy­pli­wą uwa­gę na te­mat mo­ich oj­cow­skich obiet­nic. No i co ja mam z tym zro­bić?

– Nic. Jak do­ro­śnie, to sam zro­zu­mie, że masz taką, a nie inną pra­cę. Na pew­no wi­dzi, że się sta­rasz. Za­wio­złeś mu piz­zę, więc speł­ni­łeś przy­naj­mniej część obiet­ni­cy.

Mi­chał ode­tchnął cięż­ko.

– Na dwo­rze jest ist­ne pie­kło – zmie­nił te­mat. – Ale zbie­ra­ją się czar­ne chmu­ry.

– Czar­ne chmu­ry to zbio­rą się nad nami, je­że­li nie ru­szy­my z tym śledz­twem.

– Na ra­zie nie mamy żad­nych wy­tycz­nych od pro­ku­ra­to­ra.

– Stel­mach chce, że­by­śmy dzia­ła­li mimo to. Pro­fe­sor był oso­bą pu­blicz­ną, więc boi się na­ci­sków z góry. Poza tym mu­si­my li­czyć się z tym, że nie­ba­wem bę­dzie­my mieć na kar­ku dzien­ni­ka­rzy. Ta­kie­go te­ma­tu pew­nie nie od­pusz­czą. – Z ulgą zdjął ma­ry­nar­kę. Dusz­kiem wy­pił szklan­kę chłod­nej wody. – Omi­nę­ło mnie coś waż­ne­go? – za­py­tał.

– Jesz­cze w le­sie Piotr Kor­czyń­ski zi­den­ty­fi­ko­wał ojca.

– Jak za­re­ago­wał?

– Za­cho­wy­wał się tak, jak­by to, co się dzia­ło, zu­peł­nie go nie do­ty­czy­ło. Zero emo­cji.

– Może tak re­agu­je na stres?

– Może. Za to jego żona, Olga, wpa­dła w hi­ste­rię. Naj­pierw ze­mdla­ła, a kie­dy się ock­nę­ła, za­czę­ła tak roz­pacz­li­wie pła­kać, że le­karz mu­siał po­dać jej za­strzyk na uspo­ko­je­nie. Pa­trol od­wiózł ich do domu, bo żad­ne z nich nie nada­wa­ło się do pro­wa­dze­nia sa­mo­cho­du.

– Niech Jo­dłow­ski przej­dzie się po naj­bliż­szych do­mach, tam, gdzie zna­le­zio­no cia­ło, i usta­li, czy ktoś nie za­uwa­żył cze­goś nie­po­ko­ją­ce­go – mó­wiąc to, wy­cią­gnął broń z ka­bu­ry i umie­ścił ją w sej­fie.

– Pierw­sze za­bu­do­wa­nia są dość da­le­ko od miej­sca zbrod­ni… No, ale oczy­wi­ście moż­na spró­bo­wać. Wra­ca­jąc do Kor­czyń­skich… Byli w ta­kim sta­nie, że nie moż­na było ich prze­słu­chać, ale uda­ło mi się przy­naj­mniej usta­lić, kie­dy ostat­ni raz wi­dzie­li pro­fe­so­ra ży­we­go. Kor­czyń­ski oświad­czył, że spo­tkał ojca w so­bo­tę oko­ło dwu­na­stej. Roz­ma­wia­li krót­ko o no­wej par­tii stor­czy­ków do sprze­da­ży.

– To samo po­wie­dział mi, zgła­sza­jąc za­gi­nię­cie.

– Za to jego żona naj­pierw ze­zna­ła, że ostat­ni raz spo­tka­ła go na nie­dziel­nym obie­dzie dwa ty­go­dnie wcze­śniej. Wa­ha­ła się, była nie­pew­na. Stel­mach przy­ci­snął ją i wte­dy wy­zna­ła, że była u te­ścia we Wro­cła­wiu w śro­dę. Za­wio­zła mu do­mo­wy obiad i cia­sto.

– Dla­cze­go uda­wa­ła, że tego nie pa­mię­ta? – za­czął drą­żyć Mi­chał. – Bo prze­cież nie mo­gła o tym za­po­mnieć?

– Co chwi­lę zer­ka­ła na Kor­czyń­skie­go, jak­by oba­wia­ła się jego re­ak­cji. Za­ło­żę się, że on nie miał bla­de­go po­ję­cia, że Olga była u jego ojca.

– Prze­cież nie zro­bi­ła ni­cze­go złe­go.

– Nie wia­do­mo, jaki mia­ła in­te­res w wo­że­niu te­ścio­wi obiad­ków – by­stro za­uwa­ży­ła Sie­dlec­ka.

Obo­je zer­k­nę­li za okno, na dwie ko­bie­ty, któ­re dźwi­ga­ły wia­der­ka wy­peł­nio­ne wi­śnia­mi. Mi­chał, ob­ser­wu­jąc je, za­sta­na­wiał się na głos:

– Cie­ka­we, czy już wie­dzą.

– Co?

– Czy one zda­ją so­bie spra­wę z tego, że nie­da­le­ko stąd do­szło do mor­der­stwa?

– Złe wia­do­mo­ści szyb­ko się roz­cho­dzą.

– Nie unik­nie­my tego.

– Nie­ste­ty.

Żeby za­jąć ręce, Pau­li­na za­czę­ła ba­wić się spi­na­czem do pa­pie­ru.

– Szcze­rze mó­wiąc… Po­mi­mo że je­stem po­li­cjant­ką… Skó­ra mi cierp­nie, kie­dy my­ślę o tym, że pro­fe­sor zo­stał za­strze­lo­ny z zim­ną krwią – przy­zna­ła. – Kto chciał śmier­ci ta­kie­go sza­no­wa­ne­go i ce­nio­ne­go czło­wie­ka?

Py­ta­nie za­wi­sło w gę­stym od upa­łu po­wie­trzu.

– Przy­cho­dzi ci do gło­wy, jaki mo­tyw mógł mieć za­bój­ca? – Mi­chał po chwi­li wró­cił do roz­mo­wy.

– Nie. Wy­da­je mi się, że to nie bę­dzie pro­sta spra­wa. Naj­pierw po­win­ni­śmy przyj­rzeć się naj­bliż­szym pro­fe­so­ra. Po­dej­rza­ne jest to, że jego syn tak dłu­go zwle­kał z za­wia­do­mie­niem nas o za­gi­nię­ciu ojca, nie są­dzisz?

Or­ski zmarsz­czył czo­ło.

– Nie wy­cią­gał­bym po­chop­nych wnio­sków. Lu­dzie czę­sto mają opo­ry przed kon­tak­ta­mi z po­li­cją. Na jego miej­scu też naj­pierw spró­bo­wa­ła­bym szu­kać na wła­sną rękę. Poza tym od­nio­słem wra­że­nie, że pa­nów Kor­czyń­skich nie łą­czy­ły zbyt bli­skie re­la­cje. Chy­ba pro­wa­dzi­li od­dziel­ne ży­cia i rzad­ko się ze sobą kon­tak­to­wa­li.

Mi­mo­wol­nie Or­ski przy­wo­łał w my­ślach ob­raz wła­sne­go ojca. Wi­dział go w chłod­nych bar­wach, z twa­rzą ścią­gnię­tą po­wa­gą. Zdy­stan­so­wa­ne­go, nie­do­stęp­ne­go i – nie­za­leż­nie od sy­tu­acji – za­wsze neu­tral­ne­go w uczu­ciach. Tak wy­ma­ga­ją­ce­go, że nie spo­sób było spro­stać jego ocze­ki­wa­niom. Kry­ty­kan­ta, któ­ry z mi­strzow­ską wpra­wą po­słu­gi­wał się na­ga­na­mi, ale nie uzna­wał żad­nych na­gród, na­wet zwy­kłych po­chwał.

Jako stu­dent Mi­chał prze­szedł okres ostre­go bun­tu prze­ciw­ko wszyst­kie­mu, co mu się z oj­cem ko­ja­rzy­ło. Po stu­diach praw­ni­czych wstą­pił do po­li­cji, za­miast pójść w śla­dy ojca i zo­stać pro­ku­ra­to­rem. Wy­brał wła­sną dro­gę i tego nie ża­ło­wał. Oj­ciec do tej pory się z tym nie po­go­dził. Być może czuł się ura­żo­ny. Ale na­wet je­śli tak było, to ni­g­dy tego nie przy­znał.

Te­raz, kie­dy Mi­chał miesz­kał z dala od ro­dzi­ców, jego re­la­cję z oj­cem naj­traf­niej moż­na było na­zwać mia­nem dy­plo­ma­tycz­nej po­praw­no­ści.

Pau­li­na po­ma­cha­ła no­tat­ka­mi, któ­re trzy­ma­ła w ręce.

– Ko­mi­sa­rzu Or­ski, jest pan tu­taj?

– Prze­pra­szam, chy­ba wy­łą­czy­łem się na chwi­lę. Masz jesz­cze coś cie­ka­we­go?

– Nie wiem, czy to jest cie­ka­we, ale ze­bra­łam tro­chę in­for­ma­cji o Kor­czyń­skich. Pro­fe­sor był wdow­cem. Miał tyl­ko jed­no dziec­ko, Pio­tra wła­śnie, któ­ry pro­wa­dzi fir­mę Kor­chid zaj­mu­ją­cą się upra­wą i sprze­da­żą stor­czy­ków. Piotr jest czło­wie­kiem suk­ce­su. Roz­wi­nął cał­kiem do­cho­do­wy biz­nes. Jed­nak z tego, co uda­ło mi się do­wie­dzieć, za­nim się wzbo­ga­cił, kom­plet­nie mu w ży­ciu nie szło. Li­ceum skoń­czył z tru­dem, ale ma­tu­ry nie zdał. Szyb­ko oże­nił się z ko­le­żan­ką z są­siedz­twa. Dość dłu­go byli ra­zem, mają dwój­kę dzie­ci, ale po­dob­no to mał­żeń­stwo od sa­me­go po­cząt­ku było nie­uda­ne. Piotr imał się ja­kichś do­ryw­czych za­jęć. Nie przy­no­sił do domu zbyt wie­le pie­nię­dzy. Z Iwo­ną le­d­wie wią­za­li ko­niec z koń­cem. Za­czę­ło im się le­piej po­wo­dzić, kie­dy pro­fe­sor w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim roku za­ło­żył fir­mę han­dlu­ją­cą stor­czy­ka­mi i Piotr za­czął mu w tym biz­ne­sie po­ma­gać. – Pau­li­na ode­rwa­ła wzrok od kart­ki i po­pa­trzy­ła na Mi­cha­ła, żeby upew­nić się, że słu­cha. – Co cie­ka­we, w ubie­głą so­bo­tę mi­nę­ło do­kład­nie dwa­dzie­ścia lat od za­ło­że­nia Kor­chi­du. Kor­czyń­scy z tej oka­zji urzą­dzi­li przy­ję­cie w Bia­łym Dwo­rze.

– Cho­dzi o ten sam Bia­ły Dwór na­le­żą­cy do bab­ki tej ko­bie­ty, któ­ra zna­la­zła zwło­ki?

Sie­dlec­ka od­mruk­nę­ła na po­twier­dze­nie i re­fe­ro­wa­ła da­lej:

– Kor­chid przy­no­si chy­ba cał­kiem nie­złe do­cho­dy, bo Piotr Kor­czyń­ski kil­ka lat temu wy­bu­do­wał wspa­nia­łą re­zy­den­cję na obrze­żach mia­sta. Ale pro­fe­sor tam nie miesz­kał. Miał wła­sną wil­lę w in­nej czę­ści Sy­co­wa.

– Ma­jęt­ni lu­dzie.

– Wła­śnie.

– Je­dy­ny mo­tyw za­bój­stwa, któ­ry w tej chwi­li po­ja­wia mi się przed ocza­mi, to kwe­stie fi­nan­so­we. Może po­rwa­nie dla oku­pu?

– Też wzię­łam to pod uwa­gę. Ale wy­da­je mi się ra­czej mało praw­do­po­dob­ne, żeby ktoś po­ry­wał dla oku­pu sta­re­go ojca za­miast żonę albo dziec­ko.

– Na ra­zie nie mamy in­nych tro­pów, więc war­to spraw­dzić ten. Spró­buj usta­lić, czy Pio­tra ktoś nie szan­ta­żo­wał.

Pau­li­na roz­pro­sto­wa­ła spi­nacz, a po­tem pró­bo­wa­ła owi­nąć go wo­kół pal­ca. Mó­wi­ła:

– Je­że­li Piotr pro­wa­dził ja­kieś ne­go­cja­cje z po­ry­wa­cza­mi w celu uwol­nie­nia ojca, to mo­gło­by to tłu­ma­czyć, dla­cze­go zgło­sił się na po­li­cję do­pie­ro dzi­siaj. Być może dzia­łał na wła­sną rękę, bo za­le­ża­ło mu na tym, żeby do­ga­dać się z po­ry­wa­cza­mi i unik­nąć z nami kon­tak­tu.

– Za­łóż­my, że tak fak­tycz­nie było. Dla­cze­go Piotr, kie­dy już dzi­siaj przy­szedł na po­li­cję, nie zgło­sił po­rwa­nia, tyl­ko za­gi­nię­cie? – spy­tał Mi­chał, wła­ści­wie nie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi. – W każ­dym ra­zie hi­po­te­zę o upro­wa­dze­niu war­to wziąć pod uwa­gę. Orien­tu­jesz się, czy tech­ni­cy są jesz­cze w domu pro­fe­so­ra?