Zapach prawdy
- Wydawca:
- Szara Godzina
- Kategoria:
- Kryminał
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-66201-08-8
- Rok wydania:
- 2018
- Słowa kluczowe:
- anicie
- denata
- kryminalnej
- książka
- orskiemu
- prawdy
- profesora
- również
- testamentuoficjalne
- zapach
- zbrodni
- znanego
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Zapach prawdy”
Ciało Adama Korczyńskiego, profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, znanego w całym świecie orchidologa, zostaje znalezione w lesie. Policja stwierdza brutalny mord. W trakcie rutynowych czynności śledczych funkcjonariusze odkrywają tajemniczy zapisek. Ustalają też, że z domu denata zniknął rzadki, XIX-wieczny album botaniczny. Czy jego kradzież jest motywem zbrodni? A może ta wiąże się z cennym okazem storczyka? Sprawa komplikuje się dodatkowo wraz z ogłoszeniem testamentu profesora. Bardzo zaskakującego testamentu…
Oficjalne śledztwo powierzone zostaje komisarzowi Michałowi Orskiemu. Na prośbę wnuka profesora zagadkę morderstwa stara się rozwikłać również mecenas Anita Herbst. W ogrodzie willi naukowca natrafia na szkielet, który znika tuż przed przyjazdem policji...
Jaki rezultat przyniesie podwójne śledztwo?
Pierwsza książka o dociekliwej mecenas Anicie Herbst i komisarzu Orskim z nowej serii kryminalnej Pensjonat Biały Dwór.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Iga Karst
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Mariusz Banachowicz
Fotografie
© IronFlame/Shutterstock
Redakcja
Bartosz Szpojda
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice2018
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2017
ISBN 978-83-66201-08-8
Rodzicom
[…] Uczniu Jundziłła! obiegłeś dwa światy,
Aby z zdobyczą wrócić do swych progów
I jak syn wierny czarownymi kwiaty
Osypać ołtarz Twych domowych Bogów. […]
To nasza wiara, że nic nie przepada,
Co jak ofiara na ołtarz się składa.
Niech więc kwiatami pamięć syna słynie,
Który port stały znalazł w tej dziedzinie.
W. Pol
PROLOG
Hanna nie mogła dłużej biec. Musiała się zatrzymać, żeby złapać oddech. To był jeden z tych momentów, kiedy boleśnie odczuwała, czym jest starość. Ciało coraz częściej odmawiało jej posłuszeństwa. Zacisnęła pięści, przeklinając własną słabość. W oddali majaczył już zarys willi profesora.
Po chwili, sapiąc z wysiłku, ruszyła przed siebie. Z gęstniejącego mroku powoli wyłonił się szary budynek. Przed bramą wjazdową stał wysłużony ford.
Nie powinno go tutaj być, pomyślała.
Mimo to ciągle miała nadzieję, że nie stało się nic złego. Szybko podeszła do drzwi i zdecydowanym ruchem nacisnęła dzwonek.
Minęła minuta, może dwie, ale nikt nie otworzył.
Nie zamierzała dłużej czekać. Wyciągnęła z torebki klucz, przekręciła go w zamku, po czym wkroczyła do holu. Dopiero wtedy poczuła się nieswojo. Ogarnęło ją nieprzyjemne wrażenie, że ktoś na nią patrzy.
– Profesorze, jest pan tu?
Odpowiedziała jej tylko głucha cisza. Dom wydawał się pusty i ponury. Przez nieszczelne okna ciągnęło wilgotnym chłodem sierpniowego wieczora. Wnętrza tonęły w ciemnościach.
Po omacku dotarła do salonu. Wypełniał go bardzo intensywny zapach. Słodki, egzotyczny, mógł kojarzyć się z kosztownymi perfumami, ale Hanna doskonale wiedziała, że z perfumami nie miał nic wspólnego. Wydzielał go pewien storczyk z rodziny Oncidium.
Poruszając się przy ścianie, ominęła konsoletę, na której stała waza z orchideą, a potem odnalazła kontakt. Kiedy włączyła światło, nagle rozległo się głośne brzęczenie much. Cały rój tych owadów wzbił się do lotu i krążył wściekle wokół lampy.
Hanna spojrzała na stół. Skrzywiła się z obrzydzeniem. Żeby powstrzymać odruch wymiotny, otworzyła okno i wystawiła głowę na zewnątrz. Zimne powietrze pomogło jej dojść do siebie.
Nabrała odwagi i raz jeszcze spojrzała na stół. Leżało na nim nakrycie z resztkami obiadu sprzed kilku dni. Muchy zrobiły sobie z nich ucztę. Pozostałości po steku, który w piątek osobiście przyrządziła profesorowi, zamieniły się w siedlisko białych larw. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna wstał od stołu w trakcie jedzenia i już nie wrócił. Nie posprzątał po sobie, chociaż lubił prządek. Zazwyczaj od razu po posiłku wynosił talerz do kuchni i zmywał. Dlaczego tym razem tego nie zrobił?
Hanna czym prędzej opuściła pokój. Postanowiła sprawdzić piętro. Walcząc z rosnącym napięciem, zajrzała do sypialni.
Na krześle znalazła torbę podróżną. Ostrożnie odsunęła zamek i przerzuciła zawartość. Trafiła tylko na ubrania, kosmetyki i inne przedmioty, które zazwyczaj zabiera się ze sobą w podróż. Sięgnęła po jedną z koszul. Przyłożyła ją do nosa i wyczuła ostry zapach męskiego potu. Reszta ubrań też była noszona. Oznaczało to, że profesor nie rozpakował torby od piątku, czyli od dnia, kiedy wrócił do Sycowa z Wrocławia, gdzie w ciągu tygodnia pracował na uniwersytecie.
Sytuacja wyglądała poważnie.
Hanna usiadła na skraju łóżka. Dygotała ze zdenerwowania. Próbowała zebrać myśli, ale bez skutku. Jednego tylko była pewna. Wszystko wskazywało na to, że profesor Adam Korczyński przepadł bez śladu.
1.
List przyszedł do Sycowa przed południem, ale Marta otworzyła go dopiero po obiedzie.
Potrzebowała do tego kilku chwil ciszy i spokoju. Najpierw uporała się z bieżącymi sprawami związanymi z pensjonatem, który prowadziła. Kiedy wreszcie znalazła parę minut, zamknęła się w swoim biurze. Chciała mieć pewność, że nikt nie będzie jej przeszkadzał.
Powoli rozcięła brzeg koperty. Wyjęła z niej kilka starannie złożonych kartek i czarno-białą fotografię.
Widziała już kiedyś to zdjęcie. Dawno, bardzo dawno temu. Zrobiono je we wczesnych latach sześćdziesiątych. Przedstawiało radosną parę wpatrzonych w siebie ludzi. Siedzieli przy stole, wznosząc kieliszki do toastu. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. Nic nie zapowiadało tragedii.
Martę ścisnęło w gardle. Przełknęła łzy.
Tak naprawdę to nie oni ją interesowali. W kadrze, na drugim planie, przypadkowo została uchwycona jeszcze jedna osoba. Mężczyzna. Widoczna była tylko część jego sylwetki i połowa twarzy, jakby właśnie próbował odwrócić się od obiektywu.
Za drzwiami zrobił się harmider. Stukot kroków mieszał się z odgłosami rozmowy.
Marta pośpiesznie rozłożyła list i przesunęła wzrokiem po drobnych literach. Pismo było niewyraźne, jak gdyby ktoś rozsypał na kartce mak. Czytała je z trudem.
Wiadomość właściwie potwierdzała wszystkie jej obawy.
Nie spodziewała się, że tamta sprawa jeszcze kiedykolwiek powróci. Przecież życie toczyło się dalej. Wydawało jej się, że przeszłość nie ma i już nigdy nie będzie miała znaczenia. Najwyraźniej się myliła.
Postanowiła, że jeszcze dzisiaj napisze odpowiedź. Decyzja ta nie przyniosła jej jednak ulgi, a wręcz odwrotnie. Marta obawiała się, co może z tego wyniknąć. Jeszcze bardziej martwiła się o to, co może się stać, jeżeli nie zrobi nic.
Z szuflady biurka wyciągnęła lupę, żeby przyjrzeć się fotografii. W tym momencie usłyszała dźwięk dzwonka zamontowanego na recepcyjnym kontuarze.
Wstała z krzesła, rozchyliła palcami żaluzje i zerknęła za okno. Na podjeździe zaparkował jeden z tych niedużych samochodów, którymi lubili podróżować emeryci. Obok czekały już wypakowane z bagażnika walizki i dwa duże kosze na grzyby.
Marta podarowała sobie jeszcze tylko krótką chwilę, żeby ochłonąć, a potem wsunęła list do kieszeni swetra, uzbroiła się w uśmiech i wyszła do klientów.
2.
Michał Orski czuł, że życie właśnie wystawia go na poważną próbę.
Stał oparty o futrynę i obserwował, jak jego syn bezskutecznie usiłuje zawiązać sznurowadła. Tomek co prawda potrafił ułożyć końce sznurówki w dwie pętelki, ale ciągle jeszcze nie dawał sobie rady ze zrobieniem przyzwoitego supła.
Michał, zagryzając zęby, niecierpliwie zerkał na zegarek. Śpieszył się, ale pięciolatek nic sobie z tego nie robił.
– Pomogę ci – zaproponował.
– Chcę sam!
– Naprawdę musimy już iść.
Tomek wyprostował się i popatrzył na ojca z niezadowoleniem.
– Mówiłeś, że dzisiaj masz urlop i będziemy razem grać w piłkę.
– Zgadza się, mówiłem. Ale czasem tak już jest, że wydarzy się coś nieoczekiwanego i trzeba zmienić plany. Nic na to nie poradzę. Niestety jeden z moich kolegów zachorował, dlatego szef poprosił, żebym jednak przyjechał do pracy. Ja też jestem rozczarowany. Obiecuję, że to nadrobimy. A teraz lepiej załóż kalosze zamiast tych trampek, bo chyba będzie padało.
Tomek bez sprzeciwu wykonał polecenie. Michał poczuł ulgę, bo wreszcie mogli opuścić mieszkanie. Już obrócił się i chciał wyjść, kiedy syn pociągnął go za rękę.
– Nie zabrałeś blachy i giwery.
– Prosiłem, żebyś nie używał słowa giwera, tylko pistolet.
– A to nie to samo?
Orski uznał, że nie ma czasu na wyjaśnienia. Pobiegł do sypialni, szybko otworzył sejf i wyjął z niego służbową legitymację oraz broń, którą od razu wcisnął do kabury. Tomek uważnie mu się przyglądał.
– No, teraz wyglądasz jak prawdziwy policjant.
Kiedy wyszli z bloku, uderzyła w nich letnia spiekota. Michał poczuł się jak kurczak wrzucony do rozgrzanego na pełną moc piekarnika z termoobiegiem.
Jechali przez centrum, gdy w pewnym momencie Tomek zauważył stoisko z watą cukrową. Nagle zapytał:
– Kiedy wróci mama?
Michał ścisnął mocniej kierownicę. Jak powiedzieć pięciolatkowi, że matki nie zobaczy już nigdy? Jak wytłumaczyć dziecku, czym jest śmierć? Zastanawiał się nad tym codziennie od ponad roku i ciągle nie potrafił zebrać się na odwagę, żeby szczerze porozmawiać z synkiem i wyjaśnić mu, że jego matka odeszła na zawsze. Żałował, że nie zrobił tego jeszcze przed pogrzebem Katarzyny. Wtedy wydawało mu się jednak, że dla Tomka będzie lepiej, jeśli przynajmniej przez pewien czas uchroni go przed złą wiadomością. Psycholog, z którą się wówczas skontaktował, przytaknęła mu. Stwierdziła, że dziecko może poznać prawdę później, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Ale co to znaczy: odpowiednia chwila?
Skręcił na parking. Postanowił zainteresować syna innym tematem.
– Zrobimy wieczorem zawody w jedzeniu pizzy?
Tomek momentalnie się ożywił.
– Hawajskiej? – spytał.
– Może być.
– Dobra! A jaka będzie nagroda?
– A co byś chciał?
– Pomyślę i powiem ci, jak przyjedziesz odebrać mnie z przedszkola.
– Synku, dzisiaj odbierze cię pani Dorota. Ale na pewno uda mi się znaleźć jakąś ciekawą nagrodę.
Był na siebie zły. Wiedział, że postępuje niewłaściwie. Tomek jak najszybciej powinien poznać prawdę o matce. Nie można odwlekać tego w nieskończoność.
Wysiedli z samochodu i weszli do przedszkola. Na ich widok nauczycielka zrobiła niezadowoloną minę. Nie omieszkała przypomnieć Michałowi, że dziecko należy przywozić na zajęcia przed śniadaniem, a nie w porze obiadowej.
– Przepraszam, to się już nie powtórzy – zapewnił. – To wyjątkowa sytuacja.
Przez moment patrzył jeszcze, jak syn radośnie wita się z kolegami i rzuca w wir zabawy. Czy Tomek pozostanie tym samym beztroskim dzieckiem, kiedy dowie się, że jego matka nie żyje?
Przygryzając policzek, Orski odwrócił się i ruszył do wyjścia. Prowadzący na dwór korytarz wydał mu się wyjątkowo długi i ciemny. Zawieszone na ścianach rysunki rozdrażniły go dziecięcą naiwnością. Prawdziwy świat nie był tak kolorowy.
Idąc po półpiętrze, odruchowo unikał spoglądania w prawą stronę. Znajdowała się tam gablota z pracami przygotowanymi z okazji Dnia Matki. Na drugiej półce od góry, pomiędzy wieloma innymi, stała kilkucentymetrowa figurka dość nieudolnie ulepiona z plasteliny. Do ręki miała przymocowaną wielką, białą kulę.
– To jest mama z watą cukrową – dumnie wyjaśnił Tomek, kiedy pokazywał ojcu wystawę. Wata cukrowa była jego ulubionym przysmakiem. Katarzyna często kupowała mu ją w trakcie popołudniowych spacerów.
Przygnębiające rozmyślania przerwał Michałowi dźwięk telefonu. W słuchawce rozległ się głos aspirant Pauliny Siedleckiej.
– Kiedy dotrzesz do komendy?
– Za kilka minut.
– To dobrze.
– Coś się stało?
– Mamy tu faceta, który chce złożyć zawiadomienie. Myślę, że będzie lepiej, jeżeli to ty z nim porozmawiasz. Masz większe doświadczenie ode mnie, a ta sprawa wydaje mi się jakaś podejrzana.
3.
– Dlaczego przyszedł pan do nas dopiero trzy dni po zaginięciu ojca?
Komisarz Orski popatrzył na siedzącego przed nim mężczyznę. Piotr Korczyński wyraźnie ociągał się z odpowiedzią.
– Wstyd przyznać, ale nie miałem pojęcia, że stało się coś złego. Mieszka sam. Mama nie żyje. Dopiero wczoraj wieczorem o całej sytuacji powiadomiła mnie jego gosposia. Mogłem od razu zadzwonić na policję, ale nie chciałem wszczynać niepotrzebnego alarmu. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Wrocławia. Ojciec już od dawna powinien być na emeryturze, ale nie chce zrezygnować z pracy na uniwersytecie. Jest profesorem botaniki. Pięć dni w tygodniu spędza we Wrocławiu. Ma tam mieszkanie. Na weekendy i święta zazwyczaj wraca do domu w Sycowie.
– Rozumiem, że w ten weekend też był tu, w Sycowie.
– Przyjechał w piątek późnym popołudniem.
– A w ubiegłym tygodniu pracował na uczelni?
– Tak.
– W sierpniu? – dopytywał Michał zdziwiony. – Sądziłem, że w wakacje na Uniwersytecie Wrocławskim nie ma żywego ducha. Naukowcom też należy się urlop.
– Tata nigdy nie odpoczywa dłużej niż dwa, trzy dni. Twierdzi, że bezczynność go męczy. Wiecznie ma coś do załatwienia. Przygotowuje nowe publikacje, prowadzi projekty badawcze, organizuje ekspedycje.
– Wróćmy do piątku.
– Ojciec przyjechał z Wrocławia późnym popołudniem. Gosposia podała mu obiad, a potem zostawiła go samego. W poniedziałek, to znaczy wczoraj, zatelefonowała do niej asystentka taty zmartwiona tym, że ojciec nie dotarł na uniwersytet na egzamin magisterski i nie można się z nim skontaktować. Wtedy gosposia poszła do niego do domu sprawdzić, co się dzieje. Nikogo nie zastała – mówił szybko i bez zająknięcia Piotr, jakby opowiadał to już wielokrotnie.
– Kiedy po raz ostatni pan się z nim kontaktował?
– W sobotę około południa. Widzieliśmy się przez chwilę tutaj, w Sycowie.
– Jakie plany miał na resztę soboty?
– Nie rozmawialiśmy na ten temat.
– A co zazwyczaj robi w sobotnie popołudnia i wieczory?
Zdaniem Piotra profesor, jeżeli akurat nie pracował i nie zajmował się storczykami, to najczęściej czytał, rzadziej oglądał telewizję. Lubił stare amerykańskie filmy z Marilyn Monroe.
– Można z tego wywnioskować, że jest samotnikiem – powiedział Michał i czekał na reakcję Korczyńskiego. Przyszło mu do głowy, że patrzy na tego człowieka od dobrych kilku minut, a gdyby musiał narysować jego portret pamięciowy, miałby z tym poważny kłopot. Siedział przed nim ktoś, kto doskonale wtopiłby się w tłum. Przeciętny mężczyzna po pięćdziesiątce. Ani za chudy, ani z nadwagą, z klasycznie ściętymi, popielatymi jak mysz włosami i równie szarymi oczami w neutralnej oprawie. Orski pomyślał, że Korczyński ma twarz idealną dla aktora – pozbawioną jakichkolwiek szczególnych cech, ale zarazem taką, która mogłaby zagrać wiele różnych ról.
– Rzeczywiście, ojciec nie jest wybitnie towarzyski – potwierdził Korczyński. – Chociaż czasami zdarza mu się spotkać z którymś z sąsiadów na partyjce szachów.
Michał był niezdecydowany co do tego, jak powinno brzmieć następne pytanie.
– Czy ostatnio… to znaczy niekoniecznie w trakcie ostatniego spotkania, ale w ostatnim czasie, zauważył pan coś niepokojącego?
Syn profesora poruszył się na krześle.
– Niepokojącego?
– Chodzi mi o zauważalną zmianę w postępowaniu, stosunku do pana i rodziny…
– Niczego takiego sobie nie przypominam. Ojciec nie jest osobą wylewną. Zawsze stara się być samowystarczalny. Nigdy nie zdaje się na łaskę innych. Jest dumny i twierdzi, że o pewnych rzeczach się nie rozmawia. Wszystkie problemy dusi w sobie.
Mężczyzna wyraźnie starał się powściągać emocje, ale wychodziło mu to coraz gorzej. Ze skulonymi ramionami pochylał się nad biurkiem. Przypominał czujne, zlęknione zwierzę, które w każdej chwili może zostać napadnięte przez drapieżnika.
Zachowuje się tak, jakby zupełnie nie zależało mu na odnalezieniu ojca, pomyślał Michał. Postanowił zaryzykować, chociaż spodziewał się wybuchu. W postępowaniu jego rozmówcy było coś osobliwego, czego nie potrafił nazwać. Korczyński był bardziej rozdrażniony niż zdenerwowany. Nie starał się mu pomóc. Każde pytanie wyraźnie odbierał jak atak.
– Jakie problemy?
Korczyński spojrzał na policjanta z wyraźnym niezadowoleniem.
– Żadne konkretne. Mówię tak ogólnie… Przykładowo.
– Więc pański ojciec nie ma żadnych problemów? – drążył Orski.
– Chyba nie.
– Żadnych kłopotów, wrogów, konfliktów?
Raptem Korczyński wyprostował się na krześle. Głowę uniósł wysoko, a z jego twarzy zniknęło napięcie niczym z twarzy wytrawnego negocjatora, który nie chce zdradzić swoich myśli.
– Każdy, proszę pana, ma jakieś problemy. Ojciec też pewnie ma. Ale ja o nich nic nie wiem. Powtarzam panu jeszcze raz, że on z takimi rzeczami do mnie nie przychodzi.
Michał wyciągnął standardowy formularz, który należało wypełnić w przypadku zgłoszenia zaginięcia.
– Będzie potrzebne aktualne zdjęcie profesora.
Piotr skinął głową.
– Wiem, że macie swoje procedury, ale… – zaczął.
– Co ma pan na myśli?
– Nie rozpoczynacie poszukiwań przed upływem czterdziestu ośmiu godzin.
– To nie jest reguła. Pana ojciec jest osobą starszą, więc zajmiemy się tym niezwłocznie. Najpierw jednak chciałbym uzyskać jeszcze kilka informacji.
Korczyński uprzedził kolejne pytanie policjanta i sam zaczął wyjaśniać:
– Kontaktowałem się już z rodziną i znajomymi. Nikt nie wie, co się z nim dzieje.
– Może wyjechał? – podsunął Orski.
– I nikogo o tym nie zawiadomił? To do niego zupełnie niepodobne. Jest człowiekiem wyjątkowo obowiązkowym. Nie porzuciłby pracy na uczelni z dnia na dzień, bez dopełnienia niezbędnych formalności. Poza tym wszystkie swoje plany zawsze konsultował z asystentką i z panią Hanną.
– Kim jest pani Hanna?
– Jego gosposią. Nazywa się Boberska. – Mężczyzna odetchnął głęboko, jakby czekał go maraton. – Jak już wspomniałem ojciec jest profesorem botaniki – zaczął wyjaśniać. – Specjalizuje się w orchidologii, czyli we wszystkim, co jest związane ze storczykami. W przydomowej oranżerii zgromadził wiele cennych gatunków. Te rośliny wymagają bardzo skrupulatnej pielęgnacji. Niektórych nie można pozostawić bez opieki nawet na kilka dni. Kiedy ojciec wyjeżdża z Sycowa, jego kwiatami zajmuje się pani Hanna. Tylko ona wie dokładnie, jak postępować z poszczególnymi egzemplarzami, i tylko jej ojciec powierza całą swoją kolekcję. Pani Hanna zawsze zna jego plany, żeby wiedzieć z wyprzedzeniem, kiedy będzie musiała zająć się roślinami. Poza tym, jak każda gosposia, dba o dom i mu gotuje. Tym razem nie uprzedził jej, że dokądś zamierza pojechać. – Zresztą… Piotr Korczyński zawahał się.
– Proszę mówić – zachęcił go Orski. – Każdy szczegół może być ważny.
– Myślę, że ojciec nigdzie się nie wybierał. Na podjeździe stał jego samochód, a w sypialni leżała nierozpakowana torba podróżna. W salonie na nakrytym stole znajdowała się niedojedzona kolacja. Kiedy na to patrzyłem, odniosłem takie wrażenie, jakby tata w trakcie posiłku nagle zniknął.
Michał nie wiedział, co o tym myśleć. Przeszedł do zadawania pytań z formularza.
Z relacji Piotra Korczyńskiego wynikało, że profesor czuł się dobrze, nie cierpiał na depresję, zaburzenia pamięci, alzheimera czy inne choroby charakterystyczne dla podeszłego wieku. Nie miał też długów, przed którymi mógłby chcieć uciec.
– Czy pana ojcu zdarzyło się to już wcześniej?
– Co?
– Na przykład nagły wyjazd bez powiadamiania najbliższych, który z zewnątrz mógłby wyglądać na zaginięcie.
– Nie, nigdy.
– Jest pan pewny, że nie miał żadnego powodu, żeby…
Korczyński wszedł Orskiemu w słowo:
– Czy pan coś insynuuje?
– Nie miałem takiego zamiaru.
Zapadła cisza, bo Michał coś notował. Odezwał się, dopiero kiedy skończył.
– Czy profesor ma telefon komórkowy?
– Tak, ale go, krótko mówiąc, bojkotuje. Ciągle go wyłącza albo o nim zapomina. Woli używać starodawnego aparatu stacjonarnego, który ma na biurku w gabinecie.
– A paszport?
– Nie wiem, gdzie jest. Nie sprawdzałem.
– Ale posiada ważny paszport, tak?
– Naturalnie. Często lata na różne konferencje i wykłady. Zawsze towarzyszy mu wtedy asystentka.
– Czy miałby pan coś przeciwko temu, żebyśmy jeszcze dzisiaj rozejrzeli się trochę w domu pana ojca?
– Oczywiście, że nie. Dom w każdej chwili pozostaje do waszej dyspozycji.
Gdy wreszcie przebrnęli przez formalności, Michał odprowadził Korczyńskiego do wyjścia. Potem zapukał do pokoju Pauliny.
– Proszę.
– Możesz zwołać chłopaków na naradę? – pytał, stojąc w drzwiach.
– W konferencyjnej za kwadrans będzie dobrze?
– Jasne, dziękuję.
Wrócił do siebie i włączył komputer, żeby wprowadzić informacje o profesorze do rejestru osób zaginionych. Ziewnął szeroko, aż zachrzęściło mu w szczęce. Przez zmęczenie miał ociężały umysł. Ostatnio musiał zajmować się zbyt wieloma sprawami naraz. Policja cierpiała na chroniczne braki kadrowe i czasami miał wrażenie, że jest zatrudniony na trzech etatach.
Nastawił wodę na kawę. Potrzebował solidnej dawki kofeiny. Nalał wrzątku do kubka, rozsiadł się za biurkiem i spojrzał na kalendarz. Był wtorek czternastego sierpnia. Czuł, że dzisiaj pracy szybko nie skończy.
4.
Dziecko wybiegło wprost przed maskę samochodu.
Anita Herbst wcisnęła hamulec, rozpaczliwie próbując zatrzymać rozpędzony pojazd. Dosłownie w ostatnim momencie chłopiec zrobił unik i odskoczył na bok. Machał rękami i krzyczał coś niezrozumiałego. W oczach miał przerażenie. Nie było jednak spowodowane tym, że o mały włos nie doszło do wypadku. Wyraźnie chodziło o coś innego.
Anita zjechała na pobocze, włączyła światła awaryjne, odpięła pas i wysiadła z samochodu.
– Tam, w lesie, jest coś dziwnego! – zawołał chłopiec.
– Co takiego?
– Chyba… – Dziecko zacięło się. Głośno przełknęło powietrze.
– Ktoś zrobił ci krzywdę?
– Nie, ale Jędrek kazał mi pobiec po kogoś dorosłego.
Czekała na dalsze wyjaśnienia, jednak chłopiec zamilkł. Przez chwilę mu się przypatrywała. Dopiero teraz rozpoznała w nim wnuka Wandy Gryczak, która była pokojówką w pensjonacie należącym do jej babki. Miał na imię Antek. Jędrek, o ile dobrze pamiętała, to jego starszy brat.
Poczuła, że dziecko ciągnie ją za rękę.
– Pani Anito, chodźmy!
Antkiem targały dreszcze. Trzymał ją tak mocno, że zbielały mu knykcie. Raz po raz pociągał nosem i szczękał zębami. Był poruszony. Dziesięciolatek nie umiałby aż tak dobrze udawać przejęcia.
Rozejrzała się bezradnie. Doskonale znała okolicę i wiedziała, że na tym odludziu nie można liczyć na szybką pomoc innego przypadkowego kierowcy.
– Gdzie jest Jędrek?
– Czeka na rozstaju dróg! Musimy tam iść jak najszybciej!
Zbierało się na burzę. Letnia susza przedwcześnie zrzuciła z drzew część liści i teraz wiatr przetaczał je po asfalcie. Niebo zaczęło zachodzić posępnymi chmurami. W każdej chwili mógł rozpadać się deszcz.
Anita otworzyła bagażnik, wyciągnęła bluzę i okryła nią Antka. Wzięła chłopca za rękę i pieszo ruszyli przed siebie.
Po kilku minutach marszu skręcili z jezdni w szutrowy dukt. Po obu stronach drogi rosły rozłożyste dęby. Miały ogromne, z pewnością ponad stuletnie pnie i potężne, górujące wysoko ponad głową gałęzie. Ich konary splatały się, tworząc zielony tunel. Robił niesamowite wrażenie.
Anitę uderzyło to, że drzewa wyglądały dokładnie tak jak wtedy, gdy chodziła do szkoły podstawowej i przyjeżdżała tu z dziadkiem na rowerowe wycieczki. Nic się nie zmieniły. Dla nich czas zdawał się stać w miejscu. Dla niej biegł nieubłaganie. Za szybko. Na domiar złego jej życie toczyło się zupełnie inaczej, niż by tego chciała. Wolała jednak teraz tego nie rozważać. Przyjechała na urlop, a nie po to, żeby się zadręczać.
Objął ich chłód podmokłego lasu. Robiło się coraz wietrzniej.
Antek gnał do przodu jak zahipnotyzowany. Co tak przeraziło to dziecko? Anita chciała dowiedzieć się od niego czegoś więcej, ale nie miała pojęcia, jak go o to zapytać. Nagle chłopiec sam się odezwał:
– Mrówki wchodzą mu do nosa.
– Komu?
– No, temu trupowi. Jędrek mnie odepchnął, żebym nie patrzył… Ale ja i tak widziałem! Na początku myślałem, że ten pan jest chory, ale Jędrek powiedział, że on nie żyje. Widziała pani kiedyś kogoś takiego? To ja go znalazłem. On ma takie fioletowe usta, jakby zjadł dużo jagód. Jędrek chciał wezwać policję, ale padła mu bateria w komórce.
Gdzieś nad nimi do lotu poderwał się ptak. Anita mocniej ścisnęła rękę dziecka.
– Gdzie jest ten nieżywy pan?
Antek wyraźnie się ośmielił.
– Leży w lesie. Albo… Chyba raczej siedzi… I pewnie jest zimny. Ciocia Beata kiedyś mówiła, że jak ktoś umrze, to jest zimny.
– Dotykaliście tego pana?
Chłopiec skrzywił się z obrzydzeniem.
– Nie, bo jest ohydny i coś mu leci z buzi.
Dębowa Aleja skończyła się w miejscu, gdzie las z jednej strony otwierał się na łąkę. Jędrek siedział na pniu przewróconego buka. Zwalone przez burzę drzewo ze sterczącymi do góry korzeniami robiło upiorne wrażenie. Nastolatek wzrok miał wbity w ziemię. Nerwowo uderzał nogą o duży kamień. Poderwał się do pionu, kiedy zobaczył brata. Natychmiast zagrodził mu drogę.
– Tam. – Skinieniem głowy wskazał Anicie kierunek.
– Zaczekajcie tutaj – poleciła.
Na rozwidleniu duktów stała kapliczka ze świątkiem. Kobieta wyminęła ją i ruszyła wzdłuż rowu. Wtedy mignęło jej przed oczami coś niepokojącego. Coś, co nie pasowało do otoczenia. Coś, czego absolutnie nie powinno tu być.
Zaczęła powoli iść w głąb starodrzewu. Chmury rozproszyły się i do lasu wpadły smugi rażącego światła. Nagle nastąpiła jakąś gałąź, która pękła z donośnym trzaskiem. Anita wzdrygnęła się ze strachu. Odwróciła głowę. Chłopcy w milczeniu śledzili każdy jej ruch. Dalej kroczyła uważniej, żeby nie potknąć się na nierównym mszystym podłożu. W duchu próbowała przygotować się na to, co ją zaraz czeka.
Kiedy dotarła do celu, nie od razu zrozumiała, co ma przed sobą. Co prawda spodziewała się, że zobaczy zwłoki, ale nie przypuszczała, że będą to zwłoki człowieka, który padł ofiarą morderstwa. Okrutnego morderstwa. Uświadomiwszy sobie prawdę, dygocząc ze zdenerwowania, wyciągnęła telefon i wykręciła numer policji.
5.
Komisarza Michała Orskiego dręczyło niejasne przeczucie, że coś przeoczył.
Jeszcze raz rozejrzał się po miejscu zbrodni.
Widok, na który patrzył, przedstawiał skraj lasu i przywiązane do drzewa ludzkie ciało. Ręce i nogi tego człowieka zostały spętane sizalowym sznurkiem. Głowa zwisała smętnie. Przerzedzonymi, siwymi włosami wściekle targał wiatr. Na tle pozbawionej wyrazu, szaro-żółtej twarzy wyróżniały się wytrzeszczone gałki oczne. Mętniejące spojrzenie nadawało zwłokom wygląd indiańskiego szamana w transie. Sylwetka zmarłego mężczyzny była drobna, jakby skurczona, palce rozczapierzone i powykrzywiane, a skóra mocno pomarszczona.
Raptem Michał zrozumiał, co się nie zgadzało. Ten człowiek był stary. Bardzo stary. Niezwykle rzadko spotyka się ofiary morderstw w tym wieku. A jeżeli już starsze osoby giną na skutek zabójstwa, najczęściej dzieje się to w ich własnych domach, w efekcie napadów rabunkowych. Jako oficer policji doskonale znał statystyki przestępstw. Właściwie pierwszy raz w życiu widział starca pozbawionego życia w taki sposób.
Założył ochraniacze na buty i zbliżył się do ciała. Zza pleców usłyszał głos inspektora Roberta Stelmacha.
– Ma liczne zadrapania od gałęzi.
– Ktoś wlókł go po ziemi?
Stelmach wskazał na wygniecione w trawie ślady.
– Prawdopodobnie tak, chyba tamtędy.
Chciał coś jeszcze dodać, ale tego nie zrobił, bo dołączył do nich lekarz medycyny sądowej Andrzej Romanowski.
– Możesz oszacować wiek ofiary? – zapytał Michał.
– Na oko między osiemdziesiątką a setką.
– Tak to ja też potrafię… – mruknął niezadowolony Orski. – Może coś uściślisz?
– Nie licytuj się. Więcej powiem po autopsji.
– A przyczyna zgonu?
Andrzej przykucnął. Delikatnie odchylając kurtkę, w którą były ubrane zwłoki, odsłonił rozlaną na koszuli, brunatną plamę.
– Postrzały z broni palnej. Jak się domyślam, z serca zrobiły mu krwawą miazgę. W kluczowym momencie wiatr musiał odrzucić połę kurtki, dlatego pociski jej nie ruszyły. – Romanowski demonstracyjnie złapał za brzeg własnej wiatrówki i nim powachlował. – Pamiętaj, że to na razie tylko domniemana przyczyna. Dopóki go nie pokroję, nie będziemy mieć stuprocentowej pewności.
– Zmarł tutaj, na miejscu? – pytał dalej Michał, bo nie zamierzał dyskutować na temat oczywistości.
– Tak sądzę. Strzelano tutaj. Dwa pociski przeszły na wylot i utkwiły w drzewie. Śmierć nastąpiła praktycznie natychmiast.
Orski zostawił kolegów i poszedł przyjrzeć się śladom w trawie, które wskazał Stelmach. Ciągnęły się aż do leśnej drogi i tam urywały. Dukt był twardy, wysypany mocno ubitym żwirem, więc nawet jeżeli morderca przywiózł tu ofiarę samochodem, opony nie odcisnęły się na nawierzchni.
Instynktownie odsunął się w cień drzew. Znad pól bił piekielny żar. Koniki polne cykały jak oszalałe. Ich odgłosy przenikały się z szumem poruszanych wiatrem zbóż i pokrzykiwaniami funkcjonariuszy.
Policjanci zabezpieczający miejsce zdarzenia miotali się bez ładu i składu. Całość wyglądała jak kiepskie przedstawienie szkolnego teatrzyku. Panował chaos. Podkomisarz Hubert Janson, który normalnie odpowiadał za nadzorowanie działań ekipy technicznej, dzisiaj miał wolne. Zabrakło jednego ogniwa i to wystarczyło, żeby rozsypał się ustalony porządek.
Michał miał ochotę coś z tym zrobić, ale nie bardzo wiedział, jak nadać pracy techników odpowiedni rytm. Nie znał szczegółowych procedur w tym zakresie. Nigdy nie należało to do jego obowiązków. Wobec własnej bezsilności nieobecność Jansona wydała mu się jeszcze bardziej dokuczliwa. Jak Hubert to robił, że w podobnych sytuacjach ludzie funkcjonowali niczym dobrze naoliwiona maszyna?
Wrócił do Roberta Stelmacha.
– Wiemy, z jakiej broni strzelano?
– Standard – odparł inspektor. – Kaliber dziewięć milimetrów.
Orski obszedł ciało. Potem rzucił pytanie, nie kierując go bezpośrednio do żadnej z zebranych osób:
– Po co przywiązano go do drzewa?
– Najwyraźniej dlatego, że ktoś chciał go zabić – stwierdził Romanowski.
– Nie trzeba przywiązywać człowieka do drzewa, żeby go zastrzelić.
– A skąd ten wniosek?
– Skoro przed morderstwem ktoś ciągnął go po ziemi, to pewnie facet już wtedy był skrępowany. Wystarczyło strzelić i po robocie. A jednak najpierw zabójca przywiązał ofiarę do drzewa. Jakby…
– Jakby chciał z niego coś wydobyć?
– Być może.
Lekarz zastanowił się.
– Autopsja wykaże, czy był torturowany.
– Nie mógłbyś, przynajmniej pobieżnie, sprawdzić tego teraz? – zapytał Orski.
– Pobieżnie to sam widzisz, jak to wygląda. Facet jest podrapany. Na razie tyle musi ci wystarczyć. Reszta będzie w protokole posekcyjnym.
– Nie mogę tak długo czekać. Musimy zacząć coś robić.
– Skoro tak ci się spieszy, to wpadnij do mnie jutro, jak będę miał go na stole.
– Tożsamość nieznana – wtrącił inspektor Stelmach, ignorując wcześniejszy wątek rozmowy. – Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Ale myślę, że z dużym prawdopodobieństwem to profesor Korczyński.
– Nie sądziłem, że tak szybko go znajdziemy – powiedział Michał. – Trzeba będzie wezwać jego syna, żeby zidentyfikował zwłoki.
– Zajmę się tym – zaoferował się posterunkowy Damian Jodłowski.
Nagle Orskiego ogarnął lęk. Nie mógł pojąć okrucieństwa, z jakim zamordowano tego staruszka. W społeczeństwie rósł poziom agresji. Miał wrażenie, że z roku na rok morderstwa stawały się coraz mniej zrozumiałe i trudniejsze do wyjaśnienia. Z czym miał do czynienia tutaj?
– Znaleźliście przy zwłokach jakieś kosztowności? – rzucił pytanie, żeby odsunąć od siebie ponure myśli.
Jodłowski zdjął czapkę i się nią wachlował.
– To dość ciekawa sprawa – powiedział. – Nie odnotowano przy nim żadnych pieniędzy, ale na ręce ma złoty zegarek na skórzanym pasku, prawdopodobnie Patek Philippe. Nie znam się na tym, ale Andrzej upiera się, że to jakaś snobistyczna marka.
– Nie wiem, czy snobistyczna, ale z całą pewnością prestiżowa. Nazywana marką królów, bo cieszy się popularnością wśród koronowanych głów, włącznie z papieżami – potwierdził lekarz z wyraźną fascynacją tematem. – Ten zegarek to droga zabawka jak na przeciętnego emeryta.
– Może to nie był przeciętny emeryt – powiedział Stelmach, ale nie wyjaśnił tego szerzej.
– W każdym razie motyw rabunkowy możecie wykluczyć – skonstatował lekarz.
– Na początku lepiej niczego nie wykluczać – trzeźwo zaoponował Michał. – Zacznijmy od podstawowych informacji. Kto ujawnił zwłoki?
Robert Stelmach rozejrzał się po ludziach z ekipy kryminalnej, którzy kręcili się po terenie ogrodzonym plastikową taśmą.
– Paulina powinna wiedzieć. Dotarła tutaj pierwsza.
Siedlecka właśnie wyłoniła się zza policyjnego parawanu i podążała w ich kierunku. W jednej ręce trzymała telefon, a w drugiej papierowy kubek z kawą ze stacji benzynowej. Kiedy się zbliżyła, Michał powtórzył poprzednie pytanie. Odpowiedziała bez zastanowienia:
– Dzieciaki, które zbierały jeżyny. Były przerażone. Rodzice już zabrali je do domu. Posłałam tam też dyżurnego psychologa. To są bracia. Po znalezieniu ciała jeden z chłopców pobiegł, żeby zawiadomić kogoś dorosłego, i zatrzymał, wyobraźcie sobie, Anitę. Przyjechała na wakacje.
– Anitę? – upewnił się inspektor.
– Mhym – potwierdziła mruknięciem Paulina, upijając łyk kawy.
Michał był zdezorientowany.
– Znacie ją?
– Jej babka jest właścicielką pensjonatu i najlepszej knajpy w okolicy – wyjaśniła Siedlecka. – Nie mów, że nie byłeś w Białym Dworze!
– Słyszałem o tej restauracji, ale nigdy tam nie jadłem.
Stelmach pomasował się po brzuchu.
– No to koniecznie musisz to nadrobić. Nigdzie nie dają lepszych roladek wołowych z modrą kapustą.
– Gdzie jest ten Biały Dwór? – zapytał Michał.
– Nad zalewem w Kobylej Górze. Nieopodal Sycowa.
– Wróćmy do Anity – powiedział Michał. – Czy ta kobieta ma jakieś nazwisko?
– Herbst – odparła Paulina. – To znaczy… chyba Herbst.
– Jak to chyba? Nie zanotowałaś?
Michał rozzłościł się, ale nie pokazał tego po sobie. Zanim przeprowadził się do Sycowa, pracował we Wrocławiu i tam za tego typu błędy można było stracić etat. Tutaj wpadki najczęściej uchodziły płazem.
– Nie pomyślałam, żeby to sprawdzić – przyznała Siedlecka. – Znamy się od dzieciństwa. Anita w każde wakacje przyjeżdżała do Sycowa. Mieszkali tu jej dziadkowie. Do Kobylej Góry przeprowadzili się, dopiero gdy kupili Biały Dwór. Kiedy dzieciaki, te, które znalazły zwłoki, zatrzymały Anitę na drodze, właśnie jechała do pensjonatu. Zamierza spędzić tu urlop.
Michał zniecierpliwił się. Czuł, że marnują czas.
– A co z tym nazwiskiem?
– Jeżeli wyszła za mąż, to teraz może nazywać się inaczej.
– Dajcie już spokój – mruknął Stelmach. – Anita to Anita i już. Tu nie Nowy Jork, nie zgubi się w tłumie.
– I tak będziemy musieli spisać jej zeznania – powiedział Michał.
Inspektor klepnął Michała w ramię i się roześmiał.
– No to wtedy poprosisz ją o dowód i sprawdzisz nazwisko.
– Ręczysz za nią?
Stelmach był coraz bardziej rozbawiony.
– Dobrze znam tę rodzinę. Z jej ojcem chodziłem do liceum. Nie sadzę, żeby pani mecenas zależało na tym, by wchodzić w konflikt z policją w tak błahej sprawie.
– Mecenas?
– Tak, Anita jest adwokatem.
Fotograf miał jakiś problem z aparatem, więc Stelmach do niego podszedł. Dołączyli do nich Romanowski i Jodłowski. Wszyscy czterej zaczęli majstrować przy sprzęcie z minami fachowców od elektroniki. Michał został sam na sam z Pauliną.
– Przepraszam, zagalopowałem się – powiedział. – Chyba trochę przesadziłem. Nie wiem, co mnie napadło. Mieszkam w Sycowie już od ponad dwóch lat, a ciągle nie mogę się przyzwyczaić do tego, że panują tu trochę inne zwyczaje niż we Wrocławiu. Tam każdy człowiek jest anonimowy i w kilka chwil potrafi przepaść jak kamień w wodę.
– Wydaje mi się, że wcale nie chodzi o Anitę.
Orski spuścił wzrok.
– Jak zwykle masz rację – przyznał.
– Mogę ci jakoś pomóc?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Masz problem z Tomkiem? – zagadnęła.
– Kolejny raz dopytywał o Katarzynę.
– Jeszcze mu nie powiedziałeś?
Pokiwał głową.
Milczeli.
Michał był wdzięczny Paulinie za to, że w przeciwieństwie do wielu innych znajomych nie zarzuca go wyssanymi z palca poradami i nie komentuje jego decyzji, chociaż nie zawsze były trafione. Wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Wspierała go od pierwszych chwil, kiedy znalazł się w trudnej sytuacji. Zresztą musiał przyznać, że wszyscy w komisariacie wykazali duże zrozumienie dla jego roli samotnego ojca. Często szli mu na rękę.
Technicy przecięli sznur, którym skrępowano zwłoki. Właśnie kładli ciało na foliową płachtę, gdy nadjechał wypolerowany, czarny peugeot. Orskiemu skojarzył się z wołgą wożącą socjalistycznego dygnitarza.
W ekipie zapanowało poruszenie. Ludzie natychmiast rozpierzchli się po terenie, jakby nadciągała chmura gradowa.
Michał usłyszał piskliwy głos. Należał do kobiety, która wysiadła z samochodu. Miała na sobie szkarłatny kostium, tak obcisły, że wyglądał na dwa rozmiary za mały, i buty na wysokich obcasach. W tym niezbyt wygodnym stroju z desperacją zaczęła przedzierać się przez gąszcz traw i krzaków.
– Ile razy mam powtarzać, że przed przyjazdem prokuratora nie wolno ruszać zwłok! – krzyczała. – Nauczcie się wreszcie procedur. To ja prowadzę śledztwo, a nie policja. Wy macie tylko wykonywać moje polecenia.
Siedlecka nie mogła się powstrzymać i przykrywając usta dłonią, szepnęła:
– Witamy naszą kochaną panią prokurator.
– Chciałaś powiedzieć: witamy totalny kataklizm – mruknął Michał.
– Najwyraźniej ma dzisiaj zły dzień – powiedział Andrzej, który ukrył się za przysadzistą sylwetką Stelmacha.
– A kiedy Marzena Berg nie ma złego dnia? – zapytał retorycznie inspektor.
Zapadła cisza.
Ukradkiem spoglądali, jak Berg w szpilkach balansuje na miękkim mchu. Rozkładając ręce, niebezpiecznie chybotała się na wszystkie strony. Michał miał wrażenie, że pozostali w napięciu czekają, aż prokurator wyląduje przed nimi na kolanach. Nie doczekali się. Poradziła sobie doskonale.
Szerokim łukiem ominęła zwłoki. Nie poświęciła im ani minuty. Od niechcenia zerknęła na nie z odległości kilkunastu metrów, a następnie, całkiem ignorując niższych rangą policjantów, podeszła do inspektora. Stanęła blisko niego. Od razu odsunął się od niej jak od pokrzywy.
– Co tam macie dla mnie ciekawego? – zapytała.
Stelmach streścił informacje, którymi dysponował. Mówił oficjalnym tonem. Niespokojnym wzrokiem wodził po współpracownikach. Szukał wsparcia, ale nikt ze zgromadzonych się do tego nie kwapił. Przypominał muchę złapaną w sieć przez czarną wdowę. Berg nawet nie próbowała ukrywać, że zagięła na niego parol. I wcale nie przeszkadzało jej to, że inspektor był szczęśliwym mężem, ojcem i dziadkiem, który na randki umawiał się wyłącznie ze swoimi wędkami.
Orski odwrócił się, żeby na to nie patrzeć. Na horyzoncie dostrzegł kilka zabudowań. Stały wzdłuż drogi kończącej się na leśnej polanie. Zanotował w pamięci, że trzeba tam wysłać patrol, żeby sprawdzili, czy któryś z mieszkańców tych domów nie zauważył czegoś niepokojącego.
Technicy rozstawili parawan i zaczęli rozbierać zwłoki. Równocześnie robili dokumentację fotograficzną i spisywali raport z oględzin.
Orski zastanawiał się, kto i dlaczego skrzywdził tego bezbronnego człowieka. Jakie motywy mogły kierować mordercą? Gdzie znaleźć punkt zaczepienia, który pozwoli rozpocząć śledztwo? Był ciekaw, co w tej chwili myśli Stelmach, ale nie chciał pytać go o to przy pani prokurator.
Do tej pory technicy pracowali we względnej ciszy, padały tylko pojedyncze słowa. Teraz przy zwłokach zapanowało poruszenie.
– Michał, powinieneś to zobaczyć! – krzyknął Jodłowski, wsuwając do woreczka strunowego kawałek kartki.
Orski podszedł do niego.
– Gdzie to znaleźliście?
– Przy korzeniu, w szczelinie kory drzewa.
– Tego, do którego przywiązano ofiarę?
– Mhym.
– Mogło mu to wypaść z kieszeni?
– Mogło.
– Jemu albo zabójcy… O ile to nie jest przypadkowy śmieć – zauważyła Paulina.
Michał wziął do ręki zabezpieczony dowód. W foliowej torebce znajdował się wydarty z zeszytu róg kartki z niekompletną notatką. Zapisane na niej czarnym atramentem litery rozmazały się pod wpływem wilgoci.
– Podeślij to zaraz do laboratorium. Niech jak najszybciej odczytają tekst.
6.
Ze wszystkich wspomnień z dzieciństwa najbardziej żywe były dla Anity te chwile, kiedy odwiedzała dziadków ze strony ojca. Lubiła spędzać u nich wakacje i ferie zimowe. Kojarzyły jej się z czasem prawdziwej beztroski.
Babcia z dziadkiem mieszkali wówczas w Sycowie, niewielkim mieście na Dolnym Śląsku. Ich dom stał w sąsiedztwie innych przedwojennych willi, przy brukowanej uliczce ślepo zakończonej okrągłym dziedzińcem. Stary i ponury, ukryty za gęstym żywopłotem, z przesiąkniętym wilgocią, zagraconym strychem, dla dziecka był wymarzonym placem zabaw.
Z tamtego okresu Anita pamiętała nieustannie krzątającą się po kuchni babcię i aromat pysznych potraw, jakich nie potrafił przygotować nikt inny. Pamiętała dziadka podlewającego ogród w letnie wieczory i unoszący się w powietrzu zapach zmoczonej wodą ziemi.
Dziadek Henryk zmarł wiele lat temu. Do tej pory nie mogła się z tym pogodzić. Był ostoją spokoju i mądrości. Dzięki niemu zrozumiała, co jest w życiu naprawdę ważne, a co płytkie i powierzchowne. Nauczył ją czerpać radość z drobnych przyjemności. Miała wrażenie, że z roku na rok tęskni za nim coraz bardziej.
W połowie lat dziewięćdziesiątych dziadkowie kupili dworek położony nad Zalewem Blewązka w Kobylej Górze, zaledwie kilka kilometrów na wschód od Sycowa. Zdewastowany pustostan nabyli bardzo tanio. Gmina chciała się go pozbyć, więc wystawiła na licytację za śmiesznie niską cenę. Za pieniądze ze sprzedaży domu gruntownie go wyremontowali. Chylącą się ku upadkowi ruinę przekształcili w ładny pensjonat z restauracją.
Anita nie mogła się doczekać, kiedy tam wreszcie dotrze.
Samochód powoli toczył się po wąskim asfalcie. Pomiędzy posadzonymi wzdłuż pobocza topolami migotało słońce. Po lewej stronie widok otwierał się na porośniętą bujnym lasem dolinę. Wśród wysokich sosen, w ograniczonej potężną tamą niecce, kryły się wody zalewu.
Droga ciągnęła się poprzez łagodne pagórki z polami owsa i kukurydzy. Prawdziwą zmorą rolników były tu nieurodzajne, piaszczyste grunty, ale to właśnie za ich sprawą rozlewisko otaczały malownicze, żółte plaże, a woda była krystalicznie czysta.
Żyjącemu w ciągłym pośpiechu mieszczuchowi, za jakiego uważała się Anita, w pierwszej chwili ten krajobraz wydawał się nierzeczywisty. Drażnił spokojem. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżała, potrzebowała kilku dni, żeby przywyknąć do ciszy i bliskiego otoczenia natury. Dopiero wtedy zaczynała odpoczywać.
Pogrążona w myślach skręciła na podjazd. Zatrzymując auto, zerknęła na pensjonat. Biała bryła dworu tonęła w zieleni.
Anita wyjmowała walizkę z bagażnika, gdy poczuła otulające ją ramię babci Marty.
– Moja kochana wnuczka… Nareszcie jesteś!
Odwzajemniła uścisk. Przez chwilę obie przyglądały się sobie nawzajem. Pierwsza ciszę przerwała babcia:
– Nic nie mów, już o wszystkim wiem. Przykro mi, że spotkało to akurat ciebie.
– Jakoś sobie z tym poradzę – wymamrotała Anita. – Nie takie rzeczy widuję w aktach sądowych.
– Co innego zdjęcia, a co innego zetknąć się z takim czymś na żywo. Zresztą teraz już lepiej o tym nie myśl. Przygotowałam ci twój ulubiony pokój na poddaszu.
– Dziękuję.
– Jesteś pewna, że chcesz tam spać? – Babcia spojrzała na nią spod oka. – Nie jesteś już dzieckiem, po co będziesz gnieździła się w tej klitce ze skośnym sufitem? Może wolałabyś normalną sypialnię?
– Będę spała tam, gdzie zawsze.
– Ale to łóżko jest takie wąskie… – Nie poddawała się babcia.
– Wystarczające. Chyba nie jestem aż taka gruba, żeby się w nim nie zmieścić? – zapytała zaczepnie Anita.
– Chucherko ty moje, ty gruba? A w którym miejscu? Przezroczysta taka jesteś, jakbyś miała mi tu zaraz zemdleć. Widać, że całymi dniami przesiadujesz przed komputerem. Ale ja już się tu tobą odpowiednio zajmę.
Pomaszerowała w ślad za babcią.
W pokoju na poddaszu nic nie zmieniło się od lat. Jasne ściany i proste meble sprawiały, że pomieszczenie wydawało się schludne i przestronne. Jedyną ekstrawagancją była stojąca na parapecie, misternie wykonana, porcelanowa figurka tancerki flamenco.
– Pięknie wyglądałaby w recepcji na kontuarze – powiedziała Anita.
– Wolałabym, żeby została tutaj. Wiesz, że jest dla mnie cenna… Skarbeńku, idź zaraz do restauracji. Bożena zrobi ci coś do jedzenia. Dołączę do was później, bo na razie muszę zająć się gośćmi – powiedziała Marta i ruszyła w kierunku schodów.
Siedząc na łóżku, Anita patrzyła, jak babcia znika za drzwiami. Marta nie wyglądała na swoje lata. Wciąż poruszała się sprężystym krokiem z energią godną czterdziestolatki, chociaż miała prawie dwa razy tyle. Mimo podeszłego wieku zadziwiająco dobrze radziła sobie z prowadzeniem pensjonatu. Ciągle nie chciała słyszeć o przejściu na emeryturę.
Anita wzięła szybki prysznic, założyła świeże ubrania i poszła na dół.
Restauracja znajdowała się na parterze prawego skrzydła budynku. Z czystą bielą ścian ładnie kontrastowała tu ciepła barwa modrzewiowych podłóg i belek konstrukcyjnych. Wysokie okna wychodziły wprost na taras, z którego rozciągał się widok na zalew.
Anita przemknęła między stolikami i zaraz znalazła się w kuchni. Wyciągnęła ręce do pulchnej kobiety w średnim wieku, która właśnie kroiła natkę pietruszki.
– Bożena!
Kucharka odłożyła nóż, otrzepała ręce z zieleniny i uściskała Anitę serdecznie.
– Cieszę się, że już jesteś!
– Wspaniale wyglądasz! Nic się nie zmieniłaś.
– Nie pleć głupot! Cudów nie ma! Siwych włosów nikomu z wiekiem nie ubywa – zaśmiała się Bożena. – Bałam się, że policja zatrzyma cię aż do wieczora.
– Nie mieli powodu.
– No to całe szczęście!
Anita usiadła na taborecie, przy blacie roboczym. Kucharka postawiła przed nią talerz z parującym obiadem, ale dziewczyna odsunęła go od siebie.
– Na pewno jest pyszne, ale nie dam rady… Wolałabym mocną kawę.
Mdliło ją na samą myśl o jedzeniu. Po tym, co dzisiaj widziała, nie przełknęłaby nawet jednego kęsa. Zdecydowanie nie była przyzwyczajona do widoku rozkładających się zwłok. O ile do czegoś takiego w ogóle można przywyknąć.
Bożena z powrotem podepchnęła jej talerz pod nos.
– Kawa zaraz będzie, ale na razie musisz coś przekąsić. Przynajmniej spróbuj – powiedziała i wcisnęła jej do ręki widelec.
Anita wiedziała, że nie wygra. Poddała się. Skubnęła trochę ziemniaka. Udało jej się nie zwymiotować, ale dosłownie czuła, jak jedzenie utyka jej w gardle.
– Przepraszam, nie mogę.
Kucharka popatrzyła na nią ze współczuciem, machnęła ścierką i zabrała posiłek.
– Osłabniesz tylko, a staremu Korczyńskiemu i tak już nie pomożesz.
Anita gwałtownie się odwróciła.
– Powiedziałaś Korczyńskiemu? Ten w lesie to…
– Profesor Adam Korczyński. Przynajmniej tak mówiła Adela Urbańska. Ale od kogo się dowiedziała, to ja nie mam pojęcia.
– Zapomniałam, że plotki szybko się tu rozchodzą.
W wyobraźni Anity znów odżyła scena z lasu.
– Nigdy nie pomyślałabym, że to on – rzuciła mimochodem.
Wyraźnie zainteresowało to Bożenę.
– Znałaś Korczyńskiego? – zapytała.
– Zanim babcia z dziadkiem przeprowadzili się do Kobylej Góry, mieszkali w Sycowie.
– No tak.
– Profesor miał dom na tej samej ulicy co oni. W dzieciństwie czasami bawiłam się z jego wnukiem.
– Tym… Jak mu tam…
– Sebastianem.
– Ano właśnie!
– Zdarzało się, że chodziliśmy do profesora na podwieczorek, który przygotowywała gosposia. On opowiadał nam o dalekich podróżach i egzotycznych kwiatach. Zawsze wychodziłam od niego oczarowana wspaniałymi orchideami, które uprawiał w przydomowej oranżerii.
Na chwilę zapadła cisza.
– Profesora nie widziałam od wielu lat – pierwsza odezwała się Anita. – Musiał się bardzo zmienić. Pewnie dlatego dzisiaj go nie rozpoznałam.
– Utrzymujesz jakiś kontakt z jego wnukiem?
– Niestety nie. Spotkałam go przypadkiem rok czy dwa lata temu na stacji benzynowej, ale spieszyłam się, więc nie rozmawialiśmy długo.
– Co za tragedia! W głowie się nie mieści – mówiąc to, Bożena zaczęła zdejmować fartuch. – Adela Urbańska…
– To ta, która ma sklep obok kościoła?
Kucharka skinęła i mówiła dalej:
– Adela szepnęła mi coś w tajemnicy. Ze swoich źródeł wie, że ciało było w nie najlepszym stanie.
Anita przytaknęła jej w duchu, ale się nie odezwała.
– Ten biedak podobno nie żyje już przynajmniej od soboty. – Głos kucharki przybrał konspiracyjny ton. – I pomyśleć, że w sobotę cała rodzina bawiła się w najlepsze, a on może tam, w tym lesie, dogorywał.
– Gdzie się bawili? – zapytała Anita nieco zdezorientowana.
– To ty nic nie wiesz? No tak, przecież dopiero dzisiaj przyjechałaś! Korczyńscy i ze dwustu gości się tu bawiło. – Wskazała kciukiem na podłogę. – Wynajęli cały pensjonat. Taką galę tu wyprawili, że co poniektórym w Sycowie to oko zbielało z zazdrości.
– Z jakiej okazji zrobili to przyjęcie?
– Jubileusz dwudziestolecia założenia firmy. Zorganizowali go z ogromnym rozmachem. Stoły uginały się od jedzenia. Były i pieczone prosiaki, i łososie podawane w całości, i tort bezowy kryty angielskim marcepanem. Nawet ostrygi kazali sprowadzić. Co prawda ja bym tego paskudztwa do ust nie wzięła, ale goście byli zachwyceni. Chociaż muszę przyznać, że ten ich rarytas napsuł mi krwi, oj napsuł! – westchnęła z przejęciem Bożena. – Bo to niby dostarczyli te skorupiaki świeże, w pudłach z lodem, ale że spożywa się to na surowo, to zawsze ryzyko zatrucia jest duże. A co my byśmy zrobili, jak by fama poszła, że po przyjęciu w naszym pensjonacie ludzie się pochorowali? – Popatrzyła przed siebie rozmarzonym wzrokiem. – Gdybyś to widziała… Ta Olga Korczyńska to światowa kobieta – ciągnęła. – Miała głowę do tego, jak to wszystko zaplanować.
– Olga?
– Żona prezesa.
– Żona Piotra Korczyńskiego?
– Tak. Synowa profesora.
– Myślałam, że ma na imię Iwona.
– Iwona jest już nieaktualna. – Kucharka wykonała przy twarzy taki ruch ręką, jakby odganiała osę. – Korczyński rozwiódł się z nią kilka lat temu. Teraz ma drugą żonę. Jest chyba ze dwadzieścia lat młodsza od niego. Wygląda jak gwiazda filmowa. Widać, że Korczyński jest z niej bardzo dumny. Wspaniale prezentowała się na tej gali. Najpierw była w minisukience, całej z takich cekinów, które mieniły się jak tęcza, a potem przebrała się w długą, powiewną kreację w kolorze bladego różu.
– Profesor też był na tym przyjęciu? – zapytała Anita.
– Na początku chyba był, a co by go miało nie być. Ale nie jestem pewna. Cały wieczór spędziłam w kuchni. Korczyńską widziałam, bo tu kilka razy zaglądała, żeby dopilnować szczegółów.
Wskazówki zegara zawieszonego nad drzwiami ułożyły się na godzinie siedemnastej. Bożena zerknęła na nie nerwowo.
– Przepraszam, ale muszę zadzwonić do piekarni, żeby zamówić pieczywo na jutrzejsze śniadanie. Zaraz wrócę.
Poszła do recepcji, gdzie stał telefon. Anita podniosła się, żeby zaparzyć im kawę. Nie mogła przestać myśleć o profesorze.
7.
Orski zaparkował między dwoma radiowozami. Wysiadł z samochodu i pędem ruszył przez plac przed komisariatem. Sycowska policja urzędowała w niedużym budynku sąsiadującym z rozległym terenem parku miejskiego. Różowawy kolor tynku kłócił się z powagą instytucji. Szpetny wygląd podkreślała też brązowa podmurówka i kraty w oknach na pierwszym piętrze, z których całymi płatami obłaziła olejna farba. Nawet w środku dnia zza szyb bił mdły blask jarzeniowych lamp.
Michał wpadł na korytarz i cicho przemknął do swojego pokoju, gdzie czekała na niego Paulina. Nie chciał, żeby wszyscy w komisariacie wiedzieli, że urwał się z pracy.
– Załatwiłeś? – zapytała Siedlecka, kiedy zamknął za sobą drzwi.
– Załatwiłem! Ale Tomek był niepocieszony… Znów go rozczarowałem. Co prawda pizzę zjadł z apetytem, ale potem rzucił mi uszczypliwą uwagę na temat moich ojcowskich obietnic. No i co ja mam z tym zrobić?
– Nic. Jak dorośnie, to sam zrozumie, że masz taką, a nie inną pracę. Na pewno widzi, że się starasz. Zawiozłeś mu pizzę, więc spełniłeś przynajmniej część obietnicy.
Michał odetchnął ciężko.
– Na dworze jest istne piekło – zmienił temat. – Ale zbierają się czarne chmury.
– Czarne chmury to zbiorą się nad nami, jeżeli nie ruszymy z tym śledztwem.
– Na razie nie mamy żadnych wytycznych od prokuratora.
– Stelmach chce, żebyśmy działali mimo to. Profesor był osobą publiczną, więc boi się nacisków z góry. Poza tym musimy liczyć się z tym, że niebawem będziemy mieć na karku dziennikarzy. Takiego tematu pewnie nie odpuszczą. – Z ulgą zdjął marynarkę. Duszkiem wypił szklankę chłodnej wody. – Ominęło mnie coś ważnego? – zapytał.
– Jeszcze w lesie Piotr Korczyński zidentyfikował ojca.
– Jak zareagował?
– Zachowywał się tak, jakby to, co się działo, zupełnie go nie dotyczyło. Zero emocji.
– Może tak reaguje na stres?
– Może. Za to jego żona, Olga, wpadła w histerię. Najpierw zemdlała, a kiedy się ocknęła, zaczęła tak rozpaczliwie płakać, że lekarz musiał podać jej zastrzyk na uspokojenie. Patrol odwiózł ich do domu, bo żadne z nich nie nadawało się do prowadzenia samochodu.
– Niech Jodłowski przejdzie się po najbliższych domach, tam, gdzie znaleziono ciało, i ustali, czy ktoś nie zauważył czegoś niepokojącego – mówiąc to, wyciągnął broń z kabury i umieścił ją w sejfie.
– Pierwsze zabudowania są dość daleko od miejsca zbrodni… No, ale oczywiście można spróbować. Wracając do Korczyńskich… Byli w takim stanie, że nie można było ich przesłuchać, ale udało mi się przynajmniej ustalić, kiedy ostatni raz widzieli profesora żywego. Korczyński oświadczył, że spotkał ojca w sobotę około dwunastej. Rozmawiali krótko o nowej partii storczyków do sprzedaży.
– To samo powiedział mi, zgłaszając zaginięcie.
– Za to jego żona najpierw zeznała, że ostatni raz spotkała go na niedzielnym obiedzie dwa tygodnie wcześniej. Wahała się, była niepewna. Stelmach przycisnął ją i wtedy wyznała, że była u teścia we Wrocławiu w środę. Zawiozła mu domowy obiad i ciasto.
– Dlaczego udawała, że tego nie pamięta? – zaczął drążyć Michał. – Bo przecież nie mogła o tym zapomnieć?
– Co chwilę zerkała na Korczyńskiego, jakby obawiała się jego reakcji. Założę się, że on nie miał bladego pojęcia, że Olga była u jego ojca.
– Przecież nie zrobiła niczego złego.
– Nie wiadomo, jaki miała interes w wożeniu teściowi obiadków – bystro zauważyła Siedlecka.
Oboje zerknęli za okno, na dwie kobiety, które dźwigały wiaderka wypełnione wiśniami. Michał, obserwując je, zastanawiał się na głos:
– Ciekawe, czy już wiedzą.
– Co?
– Czy one zdają sobie sprawę z tego, że niedaleko stąd doszło do morderstwa?
– Złe wiadomości szybko się rozchodzą.
– Nie unikniemy tego.
– Niestety.
Żeby zająć ręce, Paulina zaczęła bawić się spinaczem do papieru.
– Szczerze mówiąc… Pomimo że jestem policjantką… Skóra mi cierpnie, kiedy myślę o tym, że profesor został zastrzelony z zimną krwią – przyznała. – Kto chciał śmierci takiego szanowanego i cenionego człowieka?
Pytanie zawisło w gęstym od upału powietrzu.
– Przychodzi ci do głowy, jaki motyw mógł mieć zabójca? – Michał po chwili wrócił do rozmowy.
– Nie. Wydaje mi się, że to nie będzie prosta sprawa. Najpierw powinniśmy przyjrzeć się najbliższym profesora. Podejrzane jest to, że jego syn tak długo zwlekał z zawiadomieniem nas o zaginięciu ojca, nie sądzisz?
Orski zmarszczył czoło.
– Nie wyciągałbym pochopnych wniosków. Ludzie często mają opory przed kontaktami z policją. Na jego miejscu też najpierw spróbowałabym szukać na własną rękę. Poza tym odniosłem wrażenie, że panów Korczyńskich nie łączyły zbyt bliskie relacje. Chyba prowadzili oddzielne życia i rzadko się ze sobą kontaktowali.
Mimowolnie Orski przywołał w myślach obraz własnego ojca. Widział go w chłodnych barwach, z twarzą ściągniętą powagą. Zdystansowanego, niedostępnego i – niezależnie od sytuacji – zawsze neutralnego w uczuciach. Tak wymagającego, że nie sposób było sprostać jego oczekiwaniom. Krytykanta, który z mistrzowską wprawą posługiwał się naganami, ale nie uznawał żadnych nagród, nawet zwykłych pochwał.
Jako student Michał przeszedł okres ostrego buntu przeciwko wszystkiemu, co mu się z ojcem kojarzyło. Po studiach prawniczych wstąpił do policji, zamiast pójść w ślady ojca i zostać prokuratorem. Wybrał własną drogę i tego nie żałował. Ojciec do tej pory się z tym nie pogodził. Być może czuł się urażony. Ale nawet jeśli tak było, to nigdy tego nie przyznał.
Teraz, kiedy Michał mieszkał z dala od rodziców, jego relację z ojcem najtrafniej można było nazwać mianem dyplomatycznej poprawności.
Paulina pomachała notatkami, które trzymała w ręce.
– Komisarzu Orski, jest pan tutaj?
– Przepraszam, chyba wyłączyłem się na chwilę. Masz jeszcze coś ciekawego?
– Nie wiem, czy to jest ciekawe, ale zebrałam trochę informacji o Korczyńskich. Profesor był wdowcem. Miał tylko jedno dziecko, Piotra właśnie, który prowadzi firmę Korchid zajmującą się uprawą i sprzedażą storczyków. Piotr jest człowiekiem sukcesu. Rozwinął całkiem dochodowy biznes. Jednak z tego, co udało mi się dowiedzieć, zanim się wzbogacił, kompletnie mu w życiu nie szło. Liceum skończył z trudem, ale matury nie zdał. Szybko ożenił się z koleżanką z sąsiedztwa. Dość długo byli razem, mają dwójkę dzieci, ale podobno to małżeństwo od samego początku było nieudane. Piotr imał się jakichś dorywczych zajęć. Nie przynosił do domu zbyt wiele pieniędzy. Z Iwoną ledwie wiązali koniec z końcem. Zaczęło im się lepiej powodzić, kiedy profesor w dziewięćdziesiątym drugim roku założył firmę handlującą storczykami i Piotr zaczął mu w tym biznesie pomagać. – Paulina oderwała wzrok od kartki i popatrzyła na Michała, żeby upewnić się, że słucha. – Co ciekawe, w ubiegłą sobotę minęło dokładnie dwadzieścia lat od założenia Korchidu. Korczyńscy z tej okazji urządzili przyjęcie w Białym Dworze.
– Chodzi o ten sam Biały Dwór należący do babki tej kobiety, która znalazła zwłoki?
Siedlecka odmruknęła na potwierdzenie i referowała dalej:
– Korchid przynosi chyba całkiem niezłe dochody, bo Piotr Korczyński kilka lat temu wybudował wspaniałą rezydencję na obrzeżach miasta. Ale profesor tam nie mieszkał. Miał własną willę w innej części Sycowa.
– Majętni ludzie.
– Właśnie.
– Jedyny motyw zabójstwa, który w tej chwili pojawia mi się przed oczami, to kwestie finansowe. Może porwanie dla okupu?
– Też wzięłam to pod uwagę. Ale wydaje mi się raczej mało prawdopodobne, żeby ktoś porywał dla okupu starego ojca zamiast żonę albo dziecko.
– Na razie nie mamy innych tropów, więc warto sprawdzić ten. Spróbuj ustalić, czy Piotra ktoś nie szantażował.
Paulina rozprostowała spinacz, a potem próbowała owinąć go wokół palca. Mówiła:
– Jeżeli Piotr prowadził jakieś negocjacje z porywaczami w celu uwolnienia ojca, to mogłoby to tłumaczyć, dlaczego zgłosił się na policję dopiero dzisiaj. Być może działał na własną rękę, bo zależało mu na tym, żeby dogadać się z porywaczami i uniknąć z nami kontaktu.
– Załóżmy, że tak faktycznie było. Dlaczego Piotr, kiedy już dzisiaj przyszedł na policję, nie zgłosił porwania, tylko zaginięcie? – spytał Michał, właściwie nie oczekując odpowiedzi. – W każdym razie hipotezę o uprowadzeniu warto wziąć pod uwagę. Orientujesz się, czy technicy są jeszcze w domu profesora?