Zapiski niepamięci
- Wydawca:
- Rozpisani.pl
- Kategoria:
- Styl życia
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-940546-1-8
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- człowieka
- historia
- jachtu
- która
- losów
- niepamięci
- realizacji
- spełnieniu
- swadą
- ucieczka
- zapiski
- zbudował
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Zapiski niepamięci”
Oparta na faktach opowieść o marzeniu, dojrzewaniu do jego realizacji i spełnieniu. Historia pewnego jachtu oraz człowieka, który go kosztem wielu wyrzeczeń i zakrętów życiowych zbudował. Wreszcie napisana z gawędziarską swadą rzecz o wyboistej drodze życia i podróży, która stała się ucieczką. Nietypowy sposób pozyskania rękopisu oraz wątpliwości co do dalszych losów autora sprawiają, że publikacja jest swego rodzaju eksperymentem.
Polecane książki
Nowe Standardy Sprawozdawczości, wydanie specjalne: Podniesienie kapitału zakładowego zwiększa wiarygodność spółki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Grzegorz Tulisow
© copyright for the Polish edition by Grzegorz Tulisow, Warszawa 2014
text copyright © by Grzegorz Tulisow 2014
redakcja
Jerzy Tulisow, Grzegorz Tulisow
korektaBożena Hałuszczyńska
projekt okładki, opracowanie graficzne i łamanieJustyna Grabowska
zdjęciaokładka Ilyina, tycoon101/Fotolia.com
rozdział 4 – archiwum rodzinne autora, rozdziały 12, 13, 16 – Grzegorz Tulisow, rozdział 15 – Wiesław Jaros, rozdziały 1, 2, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 14, 17, 19 – Alexander Yakovlev, Andrii Iurlov, christingasner, allocricetulus, lfmpereira, remik44992, Markus Mainka, Pascal06, TTstudio, Marcus Thöricht, Africa Studio, hannibal565, Minerva Studio/Fotolia.com
ISBN 978-83-940546-0-1
e-publikacjaJustyna i Piotr Grabowscy/entourage
Z myślą o w drodze spotkanych
Śladach na piasku widzianych
I tych – ledwie przeczuwanych
spis rozdziałów
1. Kosmyk włosów Nereidy
2. Fale gór, góry fal
3. Babki z piasku
4. Otchłań czasu
5. Ludzie, herosi i demony
6. Każde drzewo stoi na wielu korzeniach
7. Droga na wschód
8. Derwisz
9. Uwodzenie „Jolisy”
10. Przedmieścia raju
11. Pora na dobranoc
12. Miejsce na Ziemi
13. W krysztale pomyje
14. Żaglowiec z mlecznej drogi
15. Płyń po morzach i oceanach!
16. W stronę słońca
17. No stress, island’s
18. Koniec jest początkiem
19. Posłowie od redakcji
KOSMYK WŁOSÓW
NEREIDY
Chwilę przed śmiercią, w obliczu rzeczy ostatecznej, myśli się szybko i raczej spokojnie. Przynajmniej tak to bywa w moim przypadku albo raczej bywało tak dotychczas, bo mimo że każdy taki przypadek wydaje się być jedyny w swoim rodzaju, to nie śmiem twierdzić, że ostatni. Jeszcze nie… Nie mówię tu o przeszłych wcieleniach, ale jak najbardziej o obecnym, współczesnym życiu. Tym razem jednak odczuwałem dodatkowo bezsilną złość. Jeszcze podczas niedawnego rejsu ojciec, od strony naukowej przygotowany zawsze i na każdą okazję, przyniósł mi do steru książkę o niebezpieczeństwach na morzu z podkreślonym ołówkiem ku przestrodze akapitem, z którego bezsprzecznie wynikało, że większość zaginięć na morzu związana jest z sikaniem za burtę; a tu proszę: błoga chwila odprężenia, osłabienie czujności i fala ciągnie mnie w dół, nalewa się do kieszeni sztormiaka, zdziera kalosze z nóg i nasącza sweter. Czuję jej słony smak w ustach, pieczenie w oczach i tchawicy.
Szum wiatru cichnie, gdy uszy zalewa coraz głębsza toń. Świat staje się szarozielony i cichy. Otwieram oczy i coraz wyżej nad sobą widzę nierówną, wewnętrzną stronę powierzchni, a nad nią coraz mniej wyraźnie migoczące gwiazdy. Widzę oddalające się zakończone złotą śrubą i płetwą sterową dno jachtu. Najpierw się bezsilnie szamoczę, potem daję się ponieść urokowi zielonej ciszy i ze zdziwieniem i ciekawością zapadam się w nie mój świat. Minęła mnie ryba, może delfin albo foka. Nie tu nie ma fok. Tu jest ciepło. Po co mi był ten cholerny sztormiak? Miała długie zielone włosy i cudownie błękitne oczy. Tym bardziej błękitne, im bardziej dookoła było szaroturkusowo. Ten cudowny błękit przysunął się do mojej twarzy. Potem poczułem, że coś pcha mnie w górę, ku powierzchni. Czułem niemal żal, a potem ból w płucach, kiedy usiłowałem ponad falą złapać tchu. Opadałem znowu i znów robiło się cicho i turkusowo, kiedy kątem oka zobaczyłem pomarańczową smugę przecinającą toń. Nadludzkim wysiłkiem, z szybkością, na jaką mnie tylko było stać, zatoczyłem ręką łuk i poczułem gwałtowne szarpnięcie i ból w dłoni. Potem ból ustał. Wszystko ucichło.
– Wreszcie się obudziłeś – wyszeptała z westchnieniem ulgi, odgarniając długie włosy za ucho. – Masz, pij.
Moje usta dotknęły gorącego metalu kubka i poczułem, jak ciepło rozlewa mi się po przełyku. Siedziała na brzegu koi, podtrzymując mi kubek i patrząc z uśmiechem, jak oblewam się herbatą.
– Spałeś dwa dni, już się bałam, że poza ręką coś jeszcze ci się stało, coś, czego nie będę umiała naprawić. – Spojrzała na moją zabandażowaną rękę, rękawem wytarła mi policzki i musnęła ustami czoło.
Poczułem jej zapach. Zapach świeżych arbuzowych perfum i morskiego wiatru.
– Możesz… – zachrypiałem i poczułem strach. Machnąłem tylko niezdarnie ręką z kubkiem nie tyle, by dostać więcej herbaty, choć początkowo właśnie mi o to chodziło, ale bardziej by pokryć zmieszanie. – Jak ona ma na imię?
Kiedy zniknęła wraz ze swoim uśmiechem w kambuzie, rozejrzałem się. Co to za miejsce? Co się stało? Opadłem na poduszkę przybity do posłania tętniącym pod skronią przerażeniem i własnym, coraz szybszym oddechem. Kim ja jestem? To pytanie prawie mnie rozbawiło. Było tak aktualne w tej chwili, jak i czułem, że obecne cały czas w moim życiu. Zrosło się ze mną jak opatrunek z raną.
Kiedy odważyłem się wstać z koi, przez bulaje wpadało już mało światła. Pokład uciekał mi łagodnie pod bosymi stopami na długiej fali. Rozpoznawałem znaczenie dotykanych sprzętów, ale nie potrafiłem w moich myślach odnaleźć ich historii. Składany stół, szuflada z mapami, jaskółki z drobiazgami, szafa z konserwami, skrzynia na ubrania. Nad głową w zejściówce zobaczyłem granatowoczarne niebo upstrzone tysiącem srebrnych gwiazd i kasztanowe pasemko włosów. Stała za sterem wpatrzona w daleką linię horyzontu.
– Witam wśród żywych. – Uśmiechnęła się na powitanie.
Bez słowa wyszedłem na pokład i stanąłem obok oparty o nadbudówkę. Wiedziałem, że płyniemy na południowy zachód, że można by trochę podebrać żagle, ale nie rozpoznawałem ani miejsca, ani wspomnień, które nieskładnie kołatały mi się w głowie.
– Ja nic nie pamiętam…
Spojrzała na mnie przelotnie i nic nie mówiąc, wybrała genuę, która zaczynała łopotać tym swoim upiornym chichotem.
– To przejdzie…
– Tylko luźne obrazy i wrażenia, jak rozsypane pudełko puzzli.
– Może pomóż pamięci układać te puzzle. Zawsze chciałeś pisać, więc może to jest dobry moment, żeby zacząć – dodała po chwili.
Nic nie odpowiedziałem. Ująłem korbę kabestanu i podebrałem grota, a kilka godzin później wyjąłem ze skrzyni dawno nieużywany blok rysunkowy i stare pióro Wattermana i starałem się sobie przypomnieć, skąd je mam.
Jak trudno jest napisać pierwsze słowo książki. Historia, którą masz w głowie, rozbita na tysięczne obrazy, wymyka się logice i żyje własnym życiem. Jak szkiełka w kalejdoskopie – piękne i nieobliczalne, widziane coraz to z innej perspektywy, mimo że wciąż te same. Jak poskładać ją w całość i czego w niej jeszcze brakuje? Pierwsza kropla atramentu rozlewająca się literami na kartce papieru odbiera historii świeżości i zmusza do okrzepnięcia w formie i treści nadającej się zmieścić pomiędzy okładkami książki. Myśląc „ją”, nie postępuję jak kot goniący rozwijający się kłębek. Traktuję ją raczej jak płomień świecy, który pełgając po ścianach, sieje blask w każdym kierunku, a czym bardziej coś oświetla, tym bardziej też uwypukla cienie. Płomień świecy ma jeszcze tę cudowną właściwość, że zawsze mogę poślinić palce i go zgasić. Wszystko wróci wtedy do krainy mroku, a po blasku pozostanie tylko unoszący się w powietrzu zapach i ślad ciepłego wosku na dłoniach. Powoli opowieść wyłaniała się z niepamięci, krzepła wraz z wysychającym tuszem, dojrzewała do opuszczenia mojego biurka i zamknięcia się w ramach okładek. Tak było przeznaczone.
Kiedy Noe budował Arkę nie myślał o trudach czekającej go żeglugi, o piętrzących się górach morskich fal, o ryku sztormu w wantach, nie zastanawiał się też nad długością rejsu. Nie miał czasu o tym myśleć. Zajmowało go żmudne dopasowywanie klepek poszycia, wysokość sufitu w kabinie nawigacyjnej, żeby nie zawadzać głową, liczba kojców dla zwierząt, które miały się mnożyć i stanowić żywy prowiant na bliżej nie określony czas podróży. Część zwierząt zjadł, zanim się rozmnożyły, więc dzisiaj traktujemy je jako wymarłe.
Każdy ma swój potop i na jego wypadek buduje (a w każdym razie myślę, że powinien budować) swoją arkę. W pracy łatwiej zapomnieć o grożącym niebezpieczeństwie – a może też arka okaże się na tyle mocna, by z niego uratować? Choć jak teraz o tym myślę, to widzę, że chyba ważniejsze od samego ratunku jest przekonanie samego siebie, że się na niego zasługuje. Noe miał lepiej – był jedynym sprawiedliwym. Ale co ma zrobić wielbłąd stojący przed uchem igielnym? Podobno każdy zasługuje na kolejną szansę, ale ile razy można ją otrzymać? I jak żyć ze świadomością, że poprzednią się sprzeniewierzyło, nie dostrzegło, dało się jej odejść, zdradziło? Jak żyć z własną pamięcią i doświadczeniem krzywd, których się doznało i których było się sprawcą. Jak żyć ze sobą w zgodzie i pokoju, kiedy na plecach piętrzy się garb minionych doznań. Czy wtedy też się zasługuje na kolejną szansę? Czy można się jej bez reszty oddać, wierząc, że tym razem nie będzie się ani katem, ani ofiarą i że tak pozostanie już do końca? Kim się w tym wszystkim jest i gdzie odnaleźć spokój na ziemi? Błogosławiona naiwność, bezmyślność i niepamięć! Błogosławione wiara w porządek świata i prawo – dające szczęście wtłoczenia w szufladę i poczucie jedności w tłumie. A jeśli brak tej wiary to… to jak się odnaleźć? No właśnie, jak?
Na moją arkę zwierząt (poza psem) nie planuję zabierać, więc zamiast kojców na żywiec, jakie zapewne musiał zbudować Noe, w celu uniknięcia grożącego katastrofą chaosu i rzezi na pokładzie, wystarczą bakisty i szafy. Moja arka zbudowana jest ze stali, ma prawie 17 metrów po pokładzie i nie nosi rei, poza tym większych różnic nie ma – też ma mnie wynieść cało z potopu.
Dziewiętnaście lat wcześniej, zanim kupiłem jacht (albo raczej to, co z niego zostało), szkutnicy położyli stępkę w Szczecińskiej Stoczni Remontowej. Siłami śląskiej maszoperii, według projektu o nazwie gwiazdozbioru Rigel autorstwa Kazimierza Michalskiego (wg instrukcji kpt. Jurka Radomskiego i inspiracji projektem Brusa Robertsa), zbudowano dzielny jacht przeznaczony do ekstremalnych pływań oceanicznych. W 1989 roku o jego burtę pękła butla szampana (mam korek). Pierwsze rejsy na daleką północ i jeszcze dalsze południe odbywał pod nazwą „Dar Śląska”. Potem, pływając pod harcerską banderą, otrzymał nowe imię „Solaris”. Jak głosi legenda, zmiana nazwy odbyła się po pobycie na pokładzie oraz za zgodą i cichą namową Stanisława Lema. Podobno spędził tu kilka dni, pływając po wodach Morza Północnego i czerpiąc inspiracje do powieści z szarej toni rozkołysanych wód. „Solaris” to dobre imię dla statku. Planeta z powieści Stanisława Lema o tej samej nazwie miała moc materializacji wspomnień i obdarzania ich niezależnym bytem. To prawdziwy tłok, ale jeśli ma się motyw i jest się dobrze otrzaskanym z 4 wymiarem, to zgodnie ze świadectwem zawartym w „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa nawet w mieszkaniu na piętrze przy ulicy Sadowej można urządzić bal dla króla piekieł. A co dopiero, gdy ma się wokoło cały ocean…
Fale gór, góry fal
Moja żona Jola ze świętym oburzeniem w oczach wzięła na stronę moją mamę:
– Czy Pani wie (nigdy nie były w zażyłych stosunkach), co on teraz wymyślił? Że kupi sobie jacht!
– Wiem o tym – powiedziała spokojnie mama. – Myślę, że od mniej więcej dwudziestu lat nie jest to dla nikogo tajemnicą.
To prawda.
W lipcu 1987 roku, kiedy szkutnicy w Szczecińskiej Stoczni Remontowej dopijali poranną kawę i odstawiwszy ciężkie od fusów szklanki na plany zabudowy wnętrza „Solarisa”, chwytali za sklejki na szalunek i narzędzia, ja z kolegą, objuczeni linami, taśmami, hakami, kostkami i innymi niezbędnymi szpejami, szliśmy z Taboriska pod ścianę Żabiego Mnicha. Starą drogę Uchmańskiego na Żabim Mnichu postanowiliśmy zrobić na rozgrzewkę przed rozpoczynającym się właśnie letnim sezonem wspinaczkowym. Poranne mgiełki rozproszyło wschodzące coraz wyżej słońce. Biblia przewodnika autorstwa Henryka Witolda Paryskiego prowadziła nas jak po sznurku pod skalną ścianę. I tu zaczęły się wątpliwości. Przestałem wierzyć w słowo pisane. Siedliśmy na piargu, patrząc na połyskujące w dole Morskie Oko, i zastanawialiśmy się, co dalej. Kanapki z żółtym serem i łyk herbaty z plastikowego termosu nie wyjaśniły sytuacji, ale pokrzepiły ciało.
Paryski napisał przewodnik kilka lat wcześniej i wskazówki, żeby kierować się na wyraźne hakodziury, a potem słowa „ni to po skałkach, ni to po trawkach na pobliski już wierzchołek” straciły aktualność. Teraz wszędzie było pełno hakodziur. Postanowiliśmy losowo wstrzelić się w jedną z wyglądających najspokojniej drogę. Wygodna z początku szczelina wyprowadziła na prawie gładką przewieszkę przypominającą dwa wypięte na nas półdupki Żabiego Mnicha. Dobrze, że przynajmniej nie zanosiło się na deszcz. Szczelina zwężała się i kości asekuracyjne znanego wówczas producenta sprzętu alpinistycznego złośliwie (aczkolwiek nie bez pewnej racji) zwanego Kaziem Mordercą przestały w niej siadać.
Innymi słowy szedłem prawie bez asekuracji. W kluczowym momencie na przewieszce nie znalazłem chwytów. Nogi wyjechały ze stopni na tarcie i poznałem siłę przyciągania ziemskiego. Leciałem głową w dół. Dziwił mnie mój spokój i to, że patrzę na wszystko jakby z boku. Piargi na zboczu sto metrów poniżej mieniły się fioletowo i złoto, mijając stanowisko, zobaczyłem przerażoną twarz asekurującego mnie kolegi. Czułem delikatne szarpnięcia w momencie, gdy pod wpływem nieznośnej siły ciążenia wyrywały się ze skały kolejne punkty asekuracyjne. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, w głuchej ciszy, aż do czasu, kiedy zadziałała lina, nieco przechodzony podciąg rodzimej produkcji Bezalinu, i obróciła mnie, zatrzymując kilka metrów przed półką skalną. Nagle kolory, dźwięki i czas wróciły na swoje zwykłe miejsce.
Lina wciąż wibrowała, kołysząc mną delikatnie. Docierał do mnie świst wiatru, widok na morza szarozielonych piargów z wyspami kosodrzewiny. Wszystko było spokojne jak przedtem. Absolut nie przejął się krzykiem kamienia. Na półce pode mną, do której to zbliżałem się, to oddalałem, zwisając na wahadle liny, pojawiły się czerwone plamki. Dopiero teraz spojrzałem na ręce. Były całe we krwi, ale sprawne, gorzej z prawą nogą, potworny bój przeszywał piętę i staw skokowy. Jak przez mgłę usłyszałem ochrypły już od krzyku głos kolegi.
– Żyję, spróbuję do ciebie dojść! – odkrzyknąłem.
Małpowanie po swobodnie zwisającej linie piętnastu metrów do stanowiska zajęło mi tyle czasu, że ręce całkiem już obeschły, a słońce niemal z hukiem przetoczyło się na zachodnią stronę nieba. Kiedy jedliśmy czekoladę, zobaczyłem, że kolega, ratując mnie, wkręcił sobie palec w przyrząd asekuracyjny i lina zdarła mu całkowicie skórę z kciuka. Robiło się późno. Na biwak nie byliśmy przygotowani. Telefonów komórkowych nie było, jedyny ślad naszego istnienia to wpis w książce wyjść z podaną na wyrost planowaną godziną powrotu. Spojrzeliśmy na siebie w napięciu.
– To co? Idziemy?
– Idziemy.
Zamiast zjeżdżać na linach, postanowiliśmy skończyć drogę. Byliśmy praktycznie już po trudnościach, do góry było bliżej i po ponownym zmierzeniu się z feralną przewieszką, wreszcie tak jak napisał H.W. Paryski: „ni to po trawkach, ni to po skałkach”, dotarliśmy „na pobliski już wierzchołek”. Schodziliśmy ścieżką bardzo powoli w zapadających ciemnościach. Nad Czarnym Stawem zobaczyliśmy kilka błądzących światełek.
Piotr Malinowski zaświecił mi latarką w twarz.
– Widzieliście kogoś schodzącego z Żabiego Mnicha?
Pokręciłem przecząco głową. Nie było nikogo, przecież stamtąd wracamy – pomyślałem. Kiedy światełka znikły za progiem Czarnego Stawu, powlekliśmy się po omacku na dół. Dopiero rano, kiedy obolały, mrużąc oczy, wyczołgałem się z namiotu, dotarło do mnie, że najprawdopodobniej szli po nas. Piotrka już o to nie mogę zapytać, zginął w Andach kilka lat później.
Gips, w który wsadził mnie jakiś zakopiański lekarz, przeszkadzał w chodzeniu, więc go przeciąłem finką i zamieniłem na bandaż i dwa patyki. Wybierałem się do ojca na działkę nad Narew i nie chciałem się przyznać do przygód w górach. I choć po części mogłem zwalić winę na niego, bo w końcu kilkanaście lat wcześniej to on zaszczepiał mi zamiłowanie do gór, ciągając po Pirinie, Rile oraz jaskiniach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie na dodatek wygrzebywał spod ziemi artefakty prehistorii, to mógłby próbować zwalić winę na przyjaciółkę babci, Irkę Schneider, czyli ciocię Zosię, która powiewając czarnym warkoczem spod meksykańskiego sombrero, kusząc mnie wydzielanymi czekoladkami After Eight, wprowadzała mnie na pierwsze tatrzańskie szczyty. W każdym razie wolałem nie ryzykować konieczności wysłuchania wykładu o bezpieczeństwie na szlaku górskim. Za szczenięctwa lubiłem wycieczki z ojcem i wolałem, aby tak pozostało. Pamiętam, jak rozpaczał, kiedy w Peczu na Węgrzech zgubiłem jego ulubionego misia podróżnego, pacynkę z dzieciństwa, albo jak za pomocą drewnianego kordelasa, który mi wystrugał, sterroryzowałem statek wycieczkowy na Balatonie. Innym razem, jadąc rowerami wzdłuż Bugu i Narwi, zajechaliśmy do jakiegoś przydrożnego sadu, w którym babina w chusteczce na głowie wsypała nam do plecaków pełno jabłek, mówiąc:
– Jabłek chcecie? A to macie. Myśmy nie zjedli, świnie nie chciały, to może wy zjecie.
Albo jak w dalekiej Finlandii u styku granic fińskiej, szwedzkiej i norweskiej, kiedy to tata, a nie jak teraz ja, miał kłopot z nogą, zadekowaliśmy się w saunie nad jeziorem, o ile pamiętam, noszącym wdzięczną nazwę Kilpis Jarvi Oziero See (co zapewne wynikało z tego, że dysponowaliśmy mapą niemiecką, będącą przedrukiem mapy rosyjskiej z fińskiego oryginału) i tata, który nie cierpi papierosów, całą noc zmuszał się do palenia, żeby wygonić upierdliwe meszki. Zresztą też on zaszczepiał mi zamiłowanie do sportów wodnych, ciągnąc w kajaku na sznurku przez niedawno zalany mętną tonią Zalew Sulejowski i stąpając niemalże jak Chrystus po ledwo wystających z wody pieńkach ściętych drzew.
Kajakarstwo bardzo mi przypadło do gustu i już kiedy wolno mi było samemu włóczyć się po kraju, nie raz pożyczałem od ojca starego składanego „Neptuna” i pokonywałem różne trasy. Któregoś razu udało się nam z przyjacielem Pawłem kajak wywrócić na Kanale Augustowskim, a pierwszą rzeczą, którą uratowaliśmy, był przepływający obok słoik Nutelli kupiony w Baltonie oraz puszka tytoniu. Słoik wylizaliśmy, jeszcze stojąc po pas w wodzie, a tytoń usiłowaliśmy reanimować, susząc przy ognisku i uszlachetniając różnymi domowymi sposobami, ale ostatecznie zapleśniał, więc go wyrzuciliśmy i zastąpiliśmy herbatą. Hardcor, nie polecam. Słoik po Nutelli zachowałem jako skarbonkę. Co się stało z Pawłem mimo kilku prób odnalezienia go po latach – nie umiem powiedzieć. „Neptun” zaś dużo później skończył zjedzony przez szczury w moim gospodarstwie w Narusie, ale w chwili, kiedy z pękniętą nogą jechałem do ojca nad Narew, był jeszcze w stanie pełnej używalności i gotowy na nowe wyzwanie. A skoro nie bardzo dawało się chodzić, więc jak za dawnych, chłopięcych lat, pływałem z ojcem kajakiem. Potem zaś, mając do dyspozycji jeszcze połowę wakacji, popłynąłem w pierwszy morski rejs.
Fale Bałtyku poczułem z pokładu „Bieszczad” pod kpt. Jarosławem Marszalem. Pamiętam, że podczas rejsu w przerwach pomiędzy wachtami obaj zaczytywaliśmy się książką o życiu królików pt. „Wodnikowe Wzgórze”. Książka nie miała nic wspólnego z żeglarstwem i przenosiła nas z rozkołysanych fal pomiędzy łany falujących traw oraz pozwalała poznać podstawy języka króliczego (zresztą również zrozumiałego dla jeży). Do dzisiaj pamiętam, że w narzeczu, którym się posługiwano pod Wodnikowym Wzgórzem, emblirny chrududu to nic innego jak cholerny samochód (choć emblirny można również przetłumaczyć jako śmierdzący lub przebrzydły, co w tym przypadku i z punktu widzenia królika na jedno wychodzi). Natomiast najgorszym przekleństwem było powiedzieć emblirny Elahrera – gdzie Elahrera oznaczał Stwórcę.
Siedziałem na psiej wachcie. Wiało równe 4B, wiatr czasem pogwizdywał w olinowaniu. Spokój, bezkres. Patrzyłem na góry fal z czapami piany i czułem się jak kilkaset kilometrów na południe – w Tatrach. To zupełnie coś innego niż żeglarstwo szuwarowo-bagienne, które dotąd uprawiałem. Urocze i niewinne jak nasze zakupy przed regatami na jeziorze Dargin, do których zaopatrzyliśmy się w kiosku w Pozezdrzu w karton prezerwatyw… Nie chodziło jednak o wybujały temperament ani o zbiorową inicjację seksualną. Byliśmy w wieku wczesnej podstawówki i nawet damska toaleta stanowiła dla nas tabu. Zwykle wędrowaliśmy do tego sklepiku po lizaki, które poza tym, że miały pyszny nieco gumowaty, wiśniowy smak, to na terenie obozu stanowiły walutę wymienną na równi z wynoszonymi ze stołówki kanapkami z żółtym serem i dżemem. Zrobiliśmy zrzutę skąpych oszczędności i uwiesiliśmy się przy ladzie sklepiku.
– Proszę pani… – Nieśmiało zaczął Jacek, który jako że kiblował w trzeciej klasie, wyglądał najpoważniej z nas czterech. – …Proszę erosy.
– Słucham? – Sklepowa albo nie dosłyszała, albo nie dowierzała temu, co słyszy.
– Erosy – prawie krzyknął Jacek, ośmielony tym, że nie usłyszał „zmykaj gówniarzu”.
Sklepowa, wtedy dla nas strasznie stara, miała chyba więcej niż dwadzieścia lat, uśmiechnęła się zalotnie i położyła przed nami srebrnoniebieski kwadracik. Jacek zamaszystym ruchem wysypał na ladę ściskaną w garści kupkę drobnych.
– Za wszystko!
Sprzedawczyni spojrzała na nas z rosnącym zainteresowaniem, oparła się o ladę tak, że jej piersi poczęły się wymykać spod kontroli non-ironowego kwiecistego fartucha i powoli zaczęła liczyć aluminiowe monety. Trwało to kilka chwil, kilka chwil dłużej, niż się spodziewaliśmy, i pewność siebie zaczęła nas opuszczać, szczególnie, że pod sklepem zobaczyliśmy koleżanki z podobozu żeńskiego. Tego by brakowało, żeby te zołzy teraz złapały smak na lizaka i weszły do sklepiku. No i weszły dokładnie w momencie, kiedy sklepowa, odgarniając z karminowych ust niesforny kosmyk blond włosów, wsypywała do papierowej torebki garść prezerwatyw.
– Powiem pani! – wykrzyknęła pierwsza z panienek, na co druga, bardziej rozwinięta, której koszulka zaczynała odstawać na piersi, deformując dziewczęcą sylwetkę syrenki z logo warszawskiego Pałacu Młodzieży, parsknęła śmiechem i wybiegła ze sklepu, pociągając za rękę koleżankę.
Wracaliśmy piaszczystą drogą, czując się niemal jak złapani na gorącym uczynku spiskowcy, przekazując z rąk do rąk ciążącą nam szarą torbę pełną srebrnoniebieskich erosów zamiast różowych lizaków.
Koleżanki nie wydały nas, najwyraźniej licząc na udział w naszej radości, albo też nikt im nie uwierzył, dość że w dniu regat wyciągnęliśmy nasz skarb spod drewnianej podłogi wojskowego namiotu NS, w którym mieszkaliśmy, i zanieśliśmy na żaglówkę, na której mieliśmy startować. Tam, tuż przed startem, zgodnie z instrukcjami jednego ze starszych kolegów, przywiązaliśmy rozciągniętymi prezerwatywami do forsztagu drewnianej Omegi, o dźwięcznej nazwie „Będzie Lepiej”, spinaker wyciągnięty cichaczem z niedomkniętego forluku prywatnego jachciku typu Orion komendanta obozu. Wystartowaliśmy. Kiedy po opłynięciu bojki poczuliśmy wiatr od rufy, wyciągnęliśmy miecz i uwiesiliśmy się u obu szotów, aby zerwać gumki i otworzyć czaszę spinakera. Doświadczony kolega, który polecał nam tę metodę, radził, żeby kupować prezerwatywy w kiosku, gdzie siedzi starsza pani w moherowym bereciku, gdyż taka osoba spędza całe dnie z cyrklem w ręku, wykonując w nich perforację, przez co łatwiej jest je potem zerwać. My jednak nie mieliśmy wielkiego wyboru. Pani w sklepie wprawdzie była pewnie ze trzy razy starsza od nas, co najwyraźniej okazało się niewystarczające, a ponadto nie miała moherowej czapeczki, my natomiast po prostu z wrażenia zapomnieliśmy o perforacji. Napinaliśmy wątłe mięśnie, ciągnęliśmy i ciągnęliśmy tak, że mało nie wypadliśmy za burtę, a inne łódki nas wyprzedzały. Wreszcie – udało się!
– Oooooo…. – Począł buczeć z przejęcia i rosnącego podniecenia siedzący za sterem Wojtek, kiedy rumpel ożył i zaczął mu się wyrywać z ręki.
„Będzie Lepiej” uniosła się nad falą i pognała w kierunku trzcinowisk. Usiedliśmy, żeby nie stracić równowagi, natomiast na sędziowskiej łódce wstała postać komendanta, z przerażeniem na brodatej twarzy. Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Przy brzegu wiatr odkręcił i nasz spinaker zawinął się wokół masztu, rwąc się z hukiem o saling, komendant stracił równowagę i rozpaczliwie machając obiema rękami, wpadł do wody, a „BL” zanurzyła się w gęstwinę trzcin. Wtedy na dobre straciłem żyłkę sportową. Odtąd od narowistych łódek sportowych, które na dodatek przechylały się już w chwili, gdy wsiadało się na nie w porcie lub przesuwało się środek ciężkości, usiłując zmienić miejsce na ławeczce, wolałem ciężkie, stabilne i leniwe drewniane DZ-y zaopatrzone w bawełniane gaflowe żagle i kilka par ciężkich okutych skórą wioseł. Zresztą DZ-y jako szalupy ratunkowe z przedwojennego statku „Batory” były owiane nimbem przygody i historii – co przemawiało do mnie znacznie bardziej niż walory sportowe Omegi czy – nie daj Boże – Fina lub Optymista.
Tamte śródlądowe doznania były urocze i humorystyczne, tymczasem morze to twarde życie i niemal mistyka. Siedząc pierwszy raz nocą za sterem, doznałem olśnienia! Tu są te same emocje, proste, surowe zasady i wzniosłe doznania co na szczytach, jasno określone miejsce człowieka na ziemi, pokora, absolut (a nawet liny tego samego producenta jak te, które uchroniły mnie podczas lotu z Żabiego Mnicha). Po raz kolejny filogeneza okazała się powtórzeniem ontogenezy. To, co wyssałem z mlekiem matki – czy tego chciałem, czy nie – okazało się silniejsze ode mnie. Nagle wszystko stało się oczywiste i proste. Po powrocie z morza wiedziałem już czego chcę, gdzie jest moje miejsce. Było to dla mnie nowe, wspaniałe i oczekiwane doznanie.
Babki z piasku
Teraz, kiedy piszę te słowa, a fala miarowo przelewa się wzdłuż burty, mam wciąż te same wrażenia, ale wydają mi się one tak naturalne, że niemal powszednie. Przemknęło mi przez głowę, że to dotyka rutyny, a ona zabija radość. Czy to czas na kolejną zmianę? Na razie jest wieczór, a wiatr chyba poszedł wiać gdzieś indziej. Aby oszczędzać prąd, zapaliłem lampę naftową. Jej równy płomień drży na krawędzi cienia. Kasztanowłosa śpi w hamaku na rufie. Blask lampy przydaje kosmykowi jej włosów koloru morskiej toni. A może po prostu ma ona włosy zielone, a oczy błękitne? Uśmiechnąłem się do siebie – gdzieś to już chyba widziałem… Pewnie to złudzenie. Zawsze miałem kłopot z kolorami i ortografią. W teczce z dokumentami w skrzyni pod pokładem znalazłem nawet odnośny dokument z okrągłą pieczątką, pozwalający mi robić błędy. Swego czasu było to bardzo wygodne, bo pozwalało otrzymywać dwa stopnie na wypracowaniach z polskiego, z czego liczył się ten lepszy – za treść. Współcześnie podobną swobodę daje komputer, sprawdzając ortografię.
Niestety zaświadczenie nie obejmuje błędów życiowych ani nawet tych w postrzeganiu kolorów. Na to stempla nie dostałem. Jednak mój świat nie jest przez to mniej barwny, tylko kolory są inne i trudno mi zrozumiale malować. Dlatego nie odważyłem się studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Pewnie słusznie, bo bojaźliwy malarz nie przydałby się światu.
Odkąd moim światem przestała być tylko mama, dziadkowie i piaskownica oraz tata na weekendowym horyzoncie zdarzeń, a w dni powszednie jakaś nudna niania niepozwalająca iść bawić się z dziećmi z przedszkola; z niedopowiedzianych rozmów dorosłych i strzępów starych zdjęć zaczynałem wyłapywać ważne dla rodziny fakty i miejsca, których nie byłem w stanie nigdzie umiejscowić. Nie było ich w wykopie pod naszym blokiem, w którym przez jakiś czas tkwiła wielka bomba lotnicza. Ani na górce z placem zabaw i śmietnikiem osiedlowym, którego podłoga wyłożona była kamiennymi płytami ze skrzyżowanymi dłońmi i siedmioramiennymi świecznikami, ani nawet pomiędzy stojącymi nad kolejowym rowem pełnym małych smoków – traszek, opuszczonymi czereśniami, z których wydłubywałem spłaszczone ołowiane kulki pocisków. Nie było ich na wysadzanej akacjami drodze z domu do szkoły, którą przemierzałem za rączkę z koleżanką Majką. Nie było też w szkole. Były tam za to wielkoludy z ósmej klasy, zabierające mi i na moich oczach pochłaniające kanapkę i jabłko, oraz owładnięty traumą wojny dyrektor puszczający nam na dużej przerwie z terkoczącego projektora w kółko ten sam czarno-biały film o obozie koncentracyjnym z podkładem muzycznym w postaci piosenki, z której utkwił mi w pamięci jeden dramatycznie kontrastujący z obrazem wers: „świat się śmieje i śmiejmy się my, my wszystkie, wszystkie dzieci”.
Nigdzie nie znajdowałem śladów rodziny, a ponadto niepokoił mnie fakt, że podczas zabaw na podwórku koledzy nigdy nie chcieli mnie wybrać Jankiem Kosem z „Czterech pancernych…”. Zrozumiałem dlaczego, kiedy lekarz w przychodni zdrowia posadził mnie bez koszulki na zimnym, białym, obrotowym zydlu i po oględzinach skóry zaczął podejrzewać żółtaczkę.
– Z całym szacunkiem, panie doktorze, ale my nie do końca jesteśmy białą rasą… – Pospieszył z wyjaśnieniem obecny przy badaniu tata.
Lekarz spojrzał na ojca i zamiast żółtaczki zdiagnozował u mnie ropne zapalenie migdałków czy coś równie prozaicznego, a ja zamiast Jankiem Kosem, postanowiłem zostać Winnetou i przynajmniej godzinę dziennie siedziałem w kucki przed lustrem meblościanki, naciągając kciukami kąciki oczu, bo nie wiedząc czemu, umyśliłem sobie, że mój czerwonoskóry idol ma oczy skośne jak Temudżyn.
Wkrótce zaprzyjaźniłem się z atlasem geograficznym, ale poza pokazywaniem drogi do kopalni złota i srebra oraz do dalekich wysp skarbów on także był bezradny i nie pokrywał się z nadpalonymi albumami rodzinnymi. Nie potrafił mi pomóc w dopasowaniu zdjęć do geografii, a tym bardziej do historii i współczesnych realiów. Tych miejsc po prostu już nie było. Widziałem mieszkania rodziców i dziadków, jednak nigdy ich domów, o których mówili z pasją i ciepłem, ale bez żalu. Padały nazwy Lwów, Wilno, Woroneż, Kisłowodzk, Witebsk, Massal. Było coś o dalekich górach Kaukazu, o jeszcze dalszych i sięgających nieba szczytach Ałtaju. O bliższym Krymie, balach w petersburskim pałacu carów i o jakiejś połaci ziemi wyszarpywanej sobie nawzajem przez Litwę, Ukrainę i Rosję. Nie dawało się to dopasować do map w atlasie, gdzie kolorowe plamy państw oznaczały też obce mi narodowości. Kiedyś podobno tak nie było, podobno wolno było być innym, ale i tak od dawna obecna była w domu wątpliwość, w jakim terminie obchodzić święta i do którego kościoła się udać, jeżeli w ogóle nie lepiej po prostu posiedzieć pod rozgwieżdżonym niebem. Opowieści rodzinne układały się w mojej głowie gdzieś pomiędzy legendami o Rycerzach Okrągłego Stołu a lekturą „Wyspy Skarbów”. Zapadały w pamięć i w dużej mierze kształtowały późniejsze wybory, niepokoje i potrzebę poszukiwania siebie.
– Cóż, skoro się już przeżyło, trzeba było trwać w socrealistycznej rzeczywistości – mówili domownicy. – Żal nic nie zmieni, a złość tym bardziej.
Każdy w domu skądeś przyjechał, stracił dawne życie i starał się tworzyć nową historię bez korzeni. Ja urodziłem się tu pierwszy i nigdy nie widziałem miejsc, w których dorastali dziadkowie, ani nawet drzew, po których łaził mój tata, kiedy był mały, czy pokoju mamy z dzieciństwa. Brakowało mi tego i skrycie zazdrościłem koledze Arturkowi, i to wcale nie tego, że lepiej ode mnie widział zielony długopis na czerwonym dywanie, albo koledze Rafałowi, nie jego wspaniałej kolekcji kolejek elektrycznych, ale tego, że kiedy przychodził weekend albo wakacje, jechali z rodzicami do babć i chodzili z ojcami na ryby na te same glinianki, nad którymi siadał kiedyś ojciec z dziadkiem, kiedy był w ich wieku. Nie miałem takich miejsc, nie miałem nawet ojca w domu, więc wymyślałem rzeczywistość na bieżąco. Opowiadałem na podwórku, że ojciec jest właśnie na wykopaliskach w Mongolii i wykopuje dinozaury albo o tym, że blizna, którą mam na nodze, a którą zdobyłem, spadając z metalowych drabinek na placu zabaw na ławkę bez szczebli, tak naprawdę pochodzi od zatrutej włóczni, jaka utkwiła we mnie podczas wakacji z tatą w Amazonii, gdzie byliśmy u indiańskich krewnych.
Byłem mały i latałem po betonowym podwórku z kluczem od pustego M2 na szyi. Musiałem świat tworzyć od początku, wytrwale szukając resztek rozproszonej w nim magii, którą tak pragnąłem odnaleźć. Czasem zdarza się, że wielokulturowość rodziny nie ubogaca świata. Niekiedy po prostu świat nie pozostawia wyboru, a dorosłym wygodniej jest przemilczeć swoje i przodków trudne decyzje oraz wątpliwości. Pozostawia to wiele dziur, które trudno załatać i przez które przeziera trywialna rzeczywistość.
Tworzenie własnego świata od podstaw nie jest łatwe. Trzeba karmić wybujałą fantazję resztkami dnia powszedniego. Trudno pustkę wypełnić samotnymi włóczęgami po jaskiniach, lasach i ruinach, marzeniami o lotach do gwiazd, podróżami w świat duchów czy grą na gitarze aż do ran na opuszkach palców. Czy ja nie mogłem po prostu marzyć o nowym rowerku?
Pustki nie były też w stanie rozproszyć zwierzaki, którymi się otaczałem. Jak pamiętam, zawsze znosiłem z podwórka to, co babcia określała mianem CCKPZO (coś, co kot przyniósł z ogrodu), a głównie dogorywające myszki albo wypadłe z gniazda pisklaki, kładłem na biurku dziadka i kazałem mu coś o nich napisać w następnej książce. Pewnie, jak większość dzieciaków, hodowałem chomiki. Namiętnie wygryzały one dziury w ścianie, zaraz koło kaloryfera i chowały się za rurami tak, że za pomocą młotka i przecinaka trzeba było ratować im życie. Kiedy udało mi się wyłapać chomiki, przyszła era świnek morskich. Najbardziej pamiętną była świnka Urszulka (przerabiałem wtedy w szkole lirykę Kochanowskiego). Mruczała jak samochód, więc mój młodszy brat Piotrek pożyczał ją ode mnie, kładł na kolanach, głaskał, a kiedy zaczynała warczeć, kręcąc plastikową kierownicą odjeżdżał w świat. Z psów najukochańszy był Hades (wtedy z kolei przeżywałem okres fascynacji mitologią grecką). Przywiozłem go z gospodarstwa znajomych „Żabie Błota” na Pojezierzu Drawskim. Spędzałem tam kolejne z rzędu wakacje, zbierając kamienie z pola i zaganiając konno owce. Lało równo przez całe lato, a w tym deszczu podwórkowa dożyca powiła potomstwo po wilczurze z sąsiedztwa. W sumie zdarzyło się to jej pierwszy raz i sama była zaskoczona sytuacją, więc z niedowierzaniem witała szczeniaki, które gubiła, biegnąc przez podwórko. Pozbieraliśmy je wszystkie. Było ich chyba 13. Pomógł je wylizywać Krótki (jamnik, który nie przeszedł eliminacji do wystawy psów rasowych ze względu na swoje wymiary i został kanapowcem oraz szczurołapem). Przeżyły to wszystko najwyżej cztery szczeniaki, które rosły bardzo pięknie, a jako że dożyca miała nadmiar mleka – dokarmiała również kilka kotów i osieroconych jagniąt. Wkrótce cała gromadka biegała z kośćmi w pyszczkach albo podgryzała po łydkach listonosza czy sikała na skrzydło Delfiny – ukochanego motoszybowca naszego gospodarza. Budziło to jego słuszny gniew, więc postawił na radykalne rozwiązanie i pod koniec wakacji ja i mój przyjaciel Arek, z którym razem pasaliśmy owce, dostaliśmy po szczeniaku i w ulewie, tuląc je pod kurtkami, poszliśmy szukać pociągu do Warszawy. To była pora jakiegoś wysypu żab albo to one z nieba padały. Pamiętam, że na początku usiłowaliśmy je w strugach deszczu omijać, potem już tylko chrzęściły pod butami do konnej jazdy.
Hades rósł na wielkiego psa. Spał ze mną w łóżku, ale że wolał leżeć między mną a ścianą, spadałem, kiedy się przeciągał. Mama nie była naturalnie tym zachwycona, ale ostatecznie kupiła mi większy materac. Byliśmy z Hadesem prawie nierozłączni. W zimie nauczył się ciągnąć sanki, a w lecie, jeżdżąc na harcerskie wypady w góry czy nad jeziora, zabierałem go ze sobą i wykupywałem mu dodatkowy przydział żywności, bo jadł za dwóch. Kiedyś do domu przyszła Cyganka. Hades ją strasznie obszczekał i nie chciał wpuścić za próg, mama ledwo go utrzymała za obrożę, a Cyganka szeptała jakieś zaklęcia pod nosem i patrzyła krzywym okiem. Tej nocy Hades odszedł do krainy wiecznych łowów. Akurat był w domu znajomy lekarz, stwierdził atak serca i rozłożył ręce. Ja nie dawałem za wygraną. Próbowałem przywołać na pomoc kosmiczną energię. Z roślinami zwykle mi się udawało. W moich rękach ożywały te, które chciałem ożywić. Teraz też czułem znajome mrowienie w dłoniach, ale pies robił się coraz zimniejszy. To była zima, wszystko zamarzło na kość i strasznie mi trudno było wykopać mu grób.
Dopiero po latach, gdy pierwszy raz postawiłem nogę na pokładzie – zrozumiałem. Może już nie ma mojego miejsca na ziemi, ale mogę je odnaleźć na morzu.
– Mamo, zamiast szałasu na hali, chcę mieć pływający dom!
– O Boże! Kolejne wariactwo! Ty lepiej weź się za naukę, zaraz matura! Przez te góry siedzisz drugi rok w tej samej klasie!
No fakt, dostałem siedem niedostatecznych na koniec roku. Ale z drugiej strony – jeśli coś robić, to z pasją, a nauka najwyraźniej do nich nie należała.
Z gór do końca nie zrezygnowałem, nawet kilka lat w nich mieszkałem i hodowałem owce, konie i krowy. Równocześnie pracowałem, wykonując prace alpinistyczne i zbierałem do słoika po Nutelli kasę na jacht. Przez wiele lat nie było czasu ani na wspinaczkę, ani na pływanie. Często trzeba było słój rozbić w innych celach. Zmieniały się kobiety, mieszkania, zawody. Pojawiły się dzieci i zmarszczki na twarzy, ale marzenie zawsze pozostawało i zamykając oczy, nie raz widziałem daleki horyzont. Bałem się, że za parę lat, patrząc do lustra na siwiejący łeb, zaśpiewam przy goleniu: „gdyby tak ktoś przyszedł i powiedział – stary, czy masz czas, potrzebuję do załogi jakąś nową twarz…”, a moja twarz ani nie będzie już nowa, ani nie będzie we mnie już siły.
Otchłań czasu
Wczoraj zaraz po mojej wachcie wpadłem na świetny pomysł. Żeby odgrzebać popioły niepamięci, zacząłem przeszukiwać moje (jak mniemam) rzeczy. Poza znoszonymi w większości ubraniami i książkami w różnych językach odkryłem nieco zapleśniałe albumy ze zdjęciami i sporo pożółkłych listów z czasów, kiedy się je jeszcze pisało na papierze. Czy rzeczywiście do mnie były skierowane te słowa? Czy to ja jestem na tych zdjęciach? A kto stoi obok i czemu się uśmiecha? Ta kobieta… czemu ona nie patrzy w obiektyw? Czy to moje notatki? Wersje niewydanej książki? Zapiski z podróży? Wiele wydarzeń zapomnianych staje przed moimi oczyma. Często czytam z niedowierzaniem jak opowieść o cudzym życiu. Trudno to poskładać w całość, ale powoli się udaje. Jest to jednak moja wersja wydarzeń. Jest spójna, ale zapewne daleko jej do historycznej doskonałości. To moja mitologia.
Do Związku Radzieckiego nie można było ot tak sobie pojechać. Oficjalnie niby byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, ale bez zaproszeń, wiz i podobnych ceregieli nie dało się ani rusz. Rok 1990 był rokiem pieriestrojki, ale w praktyce niewiele się zmieniło, a na pewno nie było łatwiej podróżować. Cóż, nikt nie wybiera swojego czasu i nieświadomość jutra zmusza do podejmowania decyzji na dziś.
Kiedy więc w listopadzie roku 1990 kupowałem bilet na pociąg z Warszawy do Wilna, miałem w planie dużo dalszą podróż. W notesie kilka adresów do dość dalekich znajomych w Uzbekistanie, a w kieszeni tkwiło zaproszenie – ważne do Moskwy, i dodatkowo list uwierzytelniający z Uniwersytetu Warszawskiego – ważny tam, gdzie ktoś będzie skłonny go uznać, a wytargowany u profesora Tadeusza Majdy w Katedrze Turkologii Wydziału Orientalistyki, gdzie jako student wspinałem się po wiedzę po pamiętających Fryderyka Chopina drewnianych, skrzypiących schodach. Klucze od kawalerki powierzyłem przyjacielowi z afrykanistyki – Pawłowi, z prośbą, żeby karmił i głaskał mojego kota Tekira (po turecku Tygrysa – z racji umaszczenia i charakteru), i z całkiem sporą sumką rubli za pazuchą uzyskaną z wymiany studenckiego stypendium ruszałem na podbój walącego się imperium.
W Wilnie wyciągnąłem z kieszeni mapę miasta i poszedłem na ulicę Gerosies Vilties 16B i zadzwoniłem do drzwi z numerem 43, nad którymi wisiał pęczek cierniowych gałązek, a kiedy stanął w nich jegomość kompletnie łysy za to z bujną siwą brodą, bez namysłu wypaliłem po rosyjsku:
– Wasilij Siergiejewicz? – Skinął głową.
– Ja wasz wnuk.
Otworzył szeroko drzwi i ramiona i powiedział, zaciągając po polsku łamiącym się głosem:
– Wiedziałem, że prędzej czy później ktoś mnie znajdzie, choć raczej miałem nadzieję, że wcześniej – dodał z szelmowskim uśmiechem.
A było to tak. Mój tata się nudził. Siedział w hotelu w Pekinie (biorąc pod uwagę dystans, który przemierzył z Warszawy – to już całkiem niedaleko od podałtajskich siedzib swoich przodków) i czekał na oficjalne pozwolenie od stosownych władz na odwiedzenie wsi na rubieżach imperium, w której podobno żyła starowinka władająca językiem mandżurskim, w którym tata miał zamiar spisać lokalne podania i legendy sięgające korzeniami prahistorii. Tatę zawsze interesowało dokopywanie się do sedna sprawy, więc początkowo został archeologiem, jednak później zew krwi pchnął go ku studiom nad językami i kulturami ludów Wielkiego Stepu. Najwyraźniej władze Chińskiej Republiki Ludowej miały nadzieję, że z racji upływu czasu sprawa stanie się wkrótce nieaktualna, bo decyzja rodziła się w bólach, a potem tygodniami nabierała mocy prawnej. Toteż tata jadł ryż z dżemem i nadrabiał zaległości w korespondencji. Między innymi po raz kolejny napisał do Czerwonego Krzyża z pytaniem, czy przypadkiem nie odnaleźli adresu jego zaginionego podczas drugiej wojny światowej ojca, oczywiście, jeśli ten jeszcze żyje. Ku jego zdziwieniu, odpowiedź nadeszła szybciej, niż w sprawie mandżurskiej, i był nią list od dziadka, który – jak się okazało – od wojny mieszkał w Wilnie, o kilka przecznic dalej od miejsca urodzenia się taty. W owych czasach, choć może to niewiarygodne, nie było Facebooka, Internetu, a nawet komórek, a telefon stacjonarny należał do urządzeń luksusowych, przez co żyło się może trochę wolniej, ale spokojniej, a już na pewno z większą pokorą i cierpliwością podchodziło się do dnia codziennego, toteż tata poinformował mnie o odkryciu tradycyjną pocztą. Do informacji o odnalezieniu naszego antenata tata dołączył również osobisty utwór liryczny, będący wyrazem tęsknoty i – jak mniemam – znużenia chińskim ryżem z dżemem. Poezja ta utrzymana w stylu nienowoczesnym, z niesłusznie ojca postarzającymi licznymi odwołaniami do antyku, nawiązuje w istocie do moich ówczesnych podbojów miłosnych, a z szanownym antenatem nie ma nic wspólnego, jednak stwierdziłem, że jeśli nie tu, to chyba już nigdzie nie doczeka się publikacji. Dlatego Mesdames et Messieurs, c’est ici:
A więc byłeś Grzegorzu, z lubą swą w Ojcowie!
Jak mnie ta wieść wzruszyła – język nie wypowie.
Był bowiem czas, przed laty, gdy ojcowskie skały
Moich młodzieńczych kroków echem rozbrzmiewały
Tam byłem, tam błądziłem, tam z memi kompany
Z dna pieczar dobywałem krzemień ociosany
Były i milsze trudy… Mawiały dziewczyny
Że miło chodzić z Jerzym w Jurze na jeżyny.
Ech, młodość… Dzisiaj starym, resztka włosów siwa
A i tę mi Boreasz okrutny wyrywa.
Miast w Ojcowie być – błądzę w chińskiej rubieży
Gdzie Scyta skośnooki żółte zęby szczerzy.
Zamiast afektem pałać – dygocę od chłodu,
Którym tchnie na mnie Amur spod powłoki lodu.
I tylko myślą biegnę ku Prądnika brzegom
Et ego in Arcadia – wzdychając – et ego…
Dziś ty, miły pasterzu, pasiesz tam swe stada
(Pasterzu, bowiem Grzegorz „pasterz” się wykłada)
Przy tobie jest twa Nympha, Cato ukochana,
Wywczas ci umila słodka fletnia Pana,
Jary cię chłodem darzą, a w swym megaronie
Gości Uracz. O, miłe ojcowskie ustronie!
Oby je dobre bogi strzegły długie lata!
Twym amorom życzliwy – nadamurski Tata.
Jak widać, po raz kolejny okazuje się, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Niestety nie doczekałem się dalszego ciągu epopei lirycznej ojca, ponieważ wkrótce po tym liście władze w Pekinie przekonały się, że mandżurska starowinka jest wciąż w dobrym zdrowiu i w najbliższym czasie nie ma co liczyć na jej naturalne zejście, więc dla świętego spokoju wydały pozwolenie na spotkanie z polskim orientalistą. Toteż tata pojechał na północ Chin – do Mandżurii, a ja kupiłem bilet do Wilna.
Przed wyjazdem pojechałem do babci.
Czy coś przekazać? Może babcia zechce coś napisać? Udzielić mi jakichś wskazówek?
Mieszkanko babci było ciemne, z wystawą północno-wschodnią, widokiem na śmietnik i piaskownicę. Pełne było kłębków wełny, papierosowego dymu, żurnali mody z okresu pracy w ambasadzie w Paryżu, babcinych obrazów i sztychów malowanych na studiach w Wileńskiej Akademii Sztuk Pięknych i trelów kanarka (na którego trzeba było uważać, bo mógł wylecieć przez lufcik, by upragnioną chwilę wolności przypłacić śmiercią z dziobów zazdrosnych o jego złote upierzenie wróbli). Na starość Kubuś (według moich obserwacji nazywał się tak jak 50 procent populacji polskich kanarków, pozostała część to Maciusie) porzucił marzenia o podniebnych lotach, wyraźnie zszarzał i w razie niedomkniętych drzwiczek w klatce bywało, że pieszo wędrował do kuchni na śniadanie – co o ile pamiętam – ostatecznie przypłacił śmiercią pod kapciem zaspanego ojca. Cóż, można by rzec, zabiła go rutyna powszedniości…
A co tu powiedzieć? Może tyle, że odmieńcom jest trudno na świecie, ale bez nich jest szaro i nudno, a zresztą to w końcu przede wszystkim ich życie i ich wybór i nie dotyczy to jedynie kanarków i wróbli…
Jednak mimo to babcia wolała kanarka trzymać w klatce.
W tym małym mieszkaniu, w odrapanym, gomułkowskim bloku na warszawskim Mokotowie, dzięki opowieściom babci pierwszy raz się przekonałem, jak działa czwarty wymiar, jak zmieścić cały wszechświat na 34 metrach.
Dawno, dawno temu, kiedy babcia nie była jeszcze babcią tylko małą dziewczynką, mówiła tylko po rosyjsku i francusku. Kiedy miała siedem lat, śmierć zabrała jej ojca, a mojego pradziadka i babcia musiała wyprowadzić się spod niebosiężnego szczytu Elbrusu z domu, przez którego kominy czasem wpadały bańki mydlane piorunów kulistych i wylatując oknami, wybuchały na płocie, wypalając dziury na suszących się tam lnianych prześcieradłach – i wraz z matką i braćmi przeniosła się do Wilna. Przy najbliższej okazji postanowiłem pojechać na Kaukaz i odnaleźć dom babci i poczuć klimat tego miejsca, jeśli jeszcze po tylu latach tam trwa. Na sposobność przyszło czekać latami, ale w końcu morza łączą wszystko, a mój jacht się po ich toni unosi. Może więc kierunek na Morze Czarne?
Pradziadek był dragonem z zamiłowania i z obowiązku. Patrolował ze swoim kinburnskim pułkiem rubieże imperium i stacjonując w nadgranicznych miasteczkach, pilnował spokoju wąskiej linii oddzielającej Rosję od państw ościennych. Nie lubił tych miasteczek przy granicy z Polską, gdzie – jak mawiał – zdarzało się, że po deszczach na głównym placu tonął w błocie konny dragon i to z piką na sztorc.
Podobno bywało, że dragon ratował się wspinaczką na powierzchnię topieli, po ustawionej na zadzie końskim pice i tam czekał dopóty, dopóki błoto nie skrzepnie albo koledzy nie dojrzą go przez strugi deszczu i nie rzucą pomocnej liny. Nieczęsto jednak ta sztuka się udawała i dobrze, jeśli wystawało ostrze z proporcem półkowym, bo kiedy po porannym apelu wychodził na jaw brak żołnierza i rozpoczynano poszukiwania – przynajmniej było wiadomo, gdzie kopać w czasie suszy, kiedy błoto wysychało i pękało na plastry miodu. Niestety często po odkopaniu wychodziło na jaw, że dragon jest już niekompletny, pozbawiony wszystkiego, co można było ukraść i sprzedać, ale zdarzało się też, że odkopywano go całego, żywego i nawet w lepszej kondycji, niż kiedy się był utopił, siedzącego na grzbiecie zjedzonego do połowy konia i oddychającego przez pustą w środku pikę. Ci, którzy nie utopili się w błocie, topili smutki i nudę w gorzałce albo brali się za łby, karbując na szablach kolejny udany pojedynek i opłakując poniewczasie brak kolejnego serdecznego druha. Dziadek nie pił w ogóle, a po wypadku, kiedy pijany oficer, czyszcząc broń, niechcący zastrzelił przez glinianą ścianę piękną córkę gospodarzy, u których się zatrzymali na popas, niosącej do jego kwatery dzban malin – karał pijaństwo chłostą, która w tym czasie nie była już regulaminową karą, ale widocznie wychodził z założenia, że pijaństwo w regulaminie również się nie mieściło.