Strona główna » Styl życia » Zapiski niepamięci

Zapiski niepamięci

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-940546-1-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zapiski niepamięci

Oparta na faktach opowieść o marzeniu, dojrzewaniu do jego realizacji i spełnieniu. Historia pewnego jachtu oraz człowieka, który go kosztem wielu wyrzeczeń i zakrętów życiowych zbudował. Wreszcie napisana z gawędziarską swadą rzecz o wyboistej drodze życia i podróży, która stała się ucieczką. Nietypowy sposób pozyskania rękopisu oraz wątpliwości co do dalszych losów autora sprawiają, że publikacja jest swego rodzaju eksperymentem.

Polecane książki

Zastanawiałeś się kiedyś co byś zrobił, gdybyś dowiedział się, że dzisiaj jest Twój ostatni dzień życia? Autorka, podobnie jak Steve Jobs, uświadamia nam, że mamy wielkie szczęście, że nie jesteśmy nieśmiertelni, bo to z pewnością doprowadziłoby nas do zmarnotrawienia wielu godzin, dni i lat. Jest p...
Najnowsza biografia Swietłany Allilujewej – jedynej córki Stalina. Dostęp do zamkniętych wcześniej radzieckich archiwów umożliwił autorce stworzenie pełnego obrazu tej kontrowersyjnej postaci. Wychowana w luksusach „czerwona księżniczka”, a z drugiej strony nieszczęśliwa dziewczyna, która nie zaznał...
Zwiększenie kapitału zakładowego spółki z o.o. może być realizowane np. w związku z planami inwestycyjnymi, czy też wniesieniem wkładów przez dotychczasowych lub nowych wspólników. Kwestia ta, mimo dość szczegółowego unormowania w Kodeksie spółek handlowych, w praktyce tworzy wiele problemów. Dowied...
Poradnik do Praetorians koncentruje się na ukazaniu podstawowych technik walki, z jakich przyjdzie korzystać w standardowych sytuacjach na polach bitew, zilustrowanych na przykładzie sześciu wybranych misji. Praetorians - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Ws...
Budżet zadaniowy wprowadzony został w wielu krajach jako metoda usprawniania realizacji zadań publicznych. W większości państw Zachodnich rozważania nie koncentrują się wokół zasadności stosowania budżetu zadaniowego (gdyż jest to tam oczywiste), lecz dotyczą sposobu wykorzystania go do rzecz...
Publikacja zawiera: • Obszerne omówienie tematyki kryteriów oceny ofert po zmianach, • Konkretne przykłady kryteriów oceny oferty możliwych do zastosowania w przetargu, • Orzecznictwo Krajowej Izby Odwoławczej oraz odpowiedzi ekspertów na najczęściej się pojawiające problemy. Publikacja skupia się n...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Grzegorz Tulisow

© copy­ri­ght for the Polish edition by Grze­gorz Tuli­sow, War­szawa 2014

text copy­ri­ght © by Grze­gorz Tuli­sow 2014

redak­cja

Jerzy Tuli­sow, Grze­gorz Tuli­sow

korektaBożena Hałusz­czyń­ska

pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne i łama­nieJustyna Gra­bow­ska

zdję­ciaokładka Ilyina, tyco­on101/Foto­lia.com

roz­dział 4 – archi­wum rodzinne autora, roz­działy 12, 13, 16 – Grze­gorz Tuli­sow, roz­dział 15 – Wie­sław Jaros, roz­działy 1, 2, 3, 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 14, 17, 19 – Ale­xan­der Yako­vlev, Andrii Iurlov, chri­stin­ga­sner, allo­cri­ce­tu­lus, lfm­pe­re­ira, remik44992, Mar­kus Mainka, Pascal06, TTstu­dio, Mar­cus Thöricht, Africa Stu­dio, han­ni­bal565, Minerva Stu­dio/Foto­lia.com

ISBN 978-83-940546-0-1

e-publi­ka­cjaJustyna i Piotr Gra­bow­scy/ento­urage

Z myślą o w dro­dze spo­tka­nych

Śla­dach na pia­sku widzia­nych

I tych – led­wie prze­czu­wa­nych

spis roz­dzia­łów

1. Kosmyk wło­sów Nere­idy

2. Fale gór, góry fal

3. Babki z pia­sku

4. Otchłań czasu

5. Ludzie, herosi i demony

6. Każde drzewo stoi na wielu korze­niach

7. Droga na wschód

8. Der­wisz

9. Uwo­dze­nie „Jolisy”

10. Przed­mie­ścia raju

11. Pora na dobra­noc

12. Miej­sce na Ziemi

13. W krysz­tale pomyje

14. Żaglo­wiec z mlecz­nej drogi

15. Płyń po morzach i oce­anach!

16. W stronę słońca

17. No stress, island’s

18. Koniec jest począt­kiem

19. Posło­wie od redak­cji

KOSMYK WŁO­SÓW

NERE­IDY

Chwilę przed śmier­cią, w obli­czu rze­czy osta­tecz­nej, myśli się szybko i raczej spo­koj­nie. Przy­naj­mniej tak to bywa w moim przy­padku albo raczej bywało tak dotych­czas, bo mimo że każdy taki przy­pa­dek wydaje się być jedyny w swoim rodzaju, to nie śmiem twier­dzić, że ostatni. Jesz­cze nie… Nie mówię tu o prze­szłych wcie­le­niach, ale jak naj­bar­dziej o obec­nym, współ­cze­snym życiu. Tym razem jed­nak odczu­wa­łem dodat­kowo bez­silną złość. Jesz­cze pod­czas nie­daw­nego rejsu ojciec, od strony nauko­wej przy­go­to­wany zawsze i na każdą oka­zję, przy­niósł mi do steru książkę o nie­bez­pie­czeń­stwach na morzu z pod­kre­ślo­nym ołów­kiem ku prze­stro­dze aka­pi­tem, z któ­rego bez­sprzecz­nie wyni­kało, że więk­szość zagi­nięć na morzu zwią­zana jest z sika­niem za burtę; a tu pro­szę: błoga chwila odprę­że­nia, osła­bie­nie czuj­no­ści i fala cią­gnie mnie w dół, nalewa się do kie­szeni sztor­miaka, zdziera kalo­sze z nóg i nasą­cza swe­ter. Czuję jej słony smak w ustach, pie­cze­nie w oczach i tcha­wicy.

Szum wia­tru cich­nie, gdy uszy zalewa coraz głęb­sza toń. Świat staje się sza­ro­zie­lony i cichy. Otwie­ram oczy i coraz wyżej nad sobą widzę nie­równą, wewnętrzną stronę powierzchni, a nad nią coraz mniej wyraź­nie migo­czące gwiazdy. Widzę odda­la­jące się zakoń­czone złotą śrubą i płe­twą ste­rową dno jachtu. Naj­pierw się bez­sil­nie sza­mo­czę, potem daję się ponieść uro­kowi zie­lo­nej ciszy i ze zdzi­wie­niem i cie­ka­wo­ścią zapa­dam się w nie mój świat. Minęła mnie ryba, może del­fin albo foka. Nie tu nie ma fok. Tu jest cie­pło. Po co mi był ten cho­lerny sztor­miak? Miała dłu­gie zie­lone włosy i cudow­nie błę­kitne oczy. Tym bar­dziej błę­kitne, im bar­dziej dookoła było sza­ro­tur­ku­sowo. Ten cudowny błę­kit przy­su­nął się do mojej twa­rzy. Potem poczu­łem, że coś pcha mnie w górę, ku powierzchni. Czu­łem nie­mal żal, a potem ból w płu­cach, kiedy usi­ło­wa­łem ponad falą zła­pać tchu. Opa­da­łem znowu i znów robiło się cicho i tur­ku­sowo, kiedy kątem oka zoba­czy­łem poma­rań­czową smugę prze­ci­na­jącą toń. Nadludz­kim wysił­kiem, z szyb­ko­ścią, na jaką mnie tylko było stać, zato­czy­łem ręką łuk i poczu­łem gwał­towne szarp­nię­cie i ból w dłoni. Potem ból ustał. Wszystko ucichło.

– Wresz­cie się obu­dzi­łeś – wyszep­tała z wes­tchnie­niem ulgi, odgar­nia­jąc dłu­gie włosy za ucho. – Masz, pij.

Moje usta dotknęły gorą­cego metalu kubka i poczu­łem, jak cie­pło roz­lewa mi się po prze­łyku. Sie­działa na brzegu koi, pod­trzy­mu­jąc mi kubek i patrząc z uśmie­chem, jak oble­wam się her­batą.

– Spa­łeś dwa dni, już się bałam, że poza ręką coś jesz­cze ci się stało, coś, czego nie będę umiała napra­wić. – Spoj­rzała na moją zaban­da­żo­waną rękę, ręka­wem wytarła mi policzki i musnęła ustami czoło.

Poczu­łem jej zapach. Zapach świe­żych arbu­zo­wych per­fum i mor­skiego wia­tru.

– Możesz… – zachry­pia­łem i poczu­łem strach. Mach­ną­łem tylko nie­zdar­nie ręką z kub­kiem nie tyle, by dostać wię­cej her­baty, choć począt­kowo wła­śnie mi o to cho­dziło, ale bar­dziej by pokryć zmie­sza­nie. – Jak ona ma na imię?

Kiedy znik­nęła wraz ze swoim uśmie­chem w kam­bu­zie, rozej­rza­łem się. Co to za miej­sce? Co się stało? Opa­dłem na poduszkę przy­bity do posła­nia tęt­nią­cym pod skro­nią prze­ra­że­niem i wła­snym, coraz szyb­szym odde­chem. Kim ja jestem? To pyta­nie pra­wie mnie roz­ba­wiło. Było tak aktu­alne w tej chwili, jak i czu­łem, że obecne cały czas w moim życiu. Zro­sło się ze mną jak opa­tru­nek z raną.

Kiedy odwa­ży­łem się wstać z koi, przez bulaje wpa­dało już mało świa­tła. Pokład ucie­kał mi łagod­nie pod bosymi sto­pami na dłu­giej fali. Roz­po­zna­wa­łem zna­cze­nie doty­ka­nych sprzę­tów, ale nie potra­fi­łem w moich myślach odna­leźć ich histo­rii. Skła­dany stół, szu­flada z mapami, jaskółki z dro­bia­zgami, szafa z kon­ser­wami, skrzy­nia na ubra­nia. Nad głową w zej­ściówce zoba­czy­łem gra­na­to­wo­czarne niebo upstrzone tysią­cem srebr­nych gwiazd i kasz­ta­nowe pasemko wło­sów. Stała za ste­rem wpa­trzona w daleką linię hory­zontu.

– Witam wśród żywych. – Uśmiech­nęła się na powi­ta­nie.

Bez słowa wysze­dłem na pokład i sta­ną­łem obok oparty o nadbu­dówkę. Wie­dzia­łem, że pły­niemy na połu­dniowy zachód, że można by tro­chę pode­brać żagle, ale nie roz­po­zna­wa­łem ani miej­sca, ani wspo­mnień, które nie­skład­nie koła­tały mi się w gło­wie.

– Ja nic nie pamię­tam…

Spoj­rzała na mnie prze­lot­nie i nic nie mówiąc, wybrała genuę, która zaczy­nała łopo­tać tym swoim upior­nym chi­cho­tem.

– To przej­dzie…

– Tylko luźne obrazy i wra­że­nia, jak roz­sy­pane pudełko puzzli.

– Może pomóż pamięci ukła­dać te puzzle. Zawsze chcia­łeś pisać, więc może to jest dobry moment, żeby zacząć – dodała po chwili.

Nic nie odpo­wie­dzia­łem. Ują­łem korbę kabe­stanu i pode­bra­łem grota, a kilka godzin póź­niej wyją­łem ze skrzyni dawno nie­uży­wany blok rysun­kowy i stare pióro Wat­ter­mana i sta­ra­łem się sobie przy­po­mnieć, skąd je mam.

Jak trudno jest napi­sać pierw­sze słowo książki. Histo­ria, którą masz w gło­wie, roz­bita na tysięczne obrazy, wymyka się logice i żyje wła­snym życiem. Jak szkiełka w kalej­do­sko­pie – piękne i nie­obli­czalne, widziane coraz to z innej per­spek­tywy, mimo że wciąż te same. Jak poskła­dać ją w całość i czego w niej jesz­cze bra­kuje? Pierw­sza kro­pla atra­mentu roz­le­wa­jąca się lite­rami na kartce papieru odbiera histo­rii świe­żo­ści i zmu­sza do okrzep­nię­cia w for­mie i tre­ści nada­ją­cej się zmie­ścić pomię­dzy okład­kami książki. Myśląc „ją”, nie postę­puję jak kot goniący roz­wi­ja­jący się kłę­bek. Trak­tuję ją raczej jak pło­mień świecy, który peł­ga­jąc po ścia­nach, sieje blask w każ­dym kie­runku, a czym bar­dziej coś oświe­tla, tym bar­dziej też uwy­pu­kla cie­nie. Pło­mień świecy ma jesz­cze tę cudowną wła­ści­wość, że zawsze mogę pośli­nić palce i go zga­sić. Wszystko wróci wtedy do kra­iny mroku, a po bla­sku pozo­sta­nie tylko uno­szący się w powie­trzu zapach i ślad cie­płego wosku na dło­niach. Powoli opo­wieść wyła­niała się z nie­pa­mięci, krze­pła wraz z wysy­cha­ją­cym tuszem, doj­rze­wała do opusz­cze­nia mojego biurka i zamknię­cia się w ramach okła­dek. Tak było prze­zna­czone.

Kiedy Noe budo­wał Arkę nie myślał o tru­dach cze­ka­ją­cej go żeglugi, o pię­trzą­cych się górach mor­skich fal, o ryku sztormu w wan­tach, nie zasta­na­wiał się też nad dłu­go­ścią rejsu. Nie miał czasu o tym myśleć. Zaj­mo­wało go żmudne dopa­so­wy­wa­nie kle­pek poszy­cia, wyso­kość sufitu w kabi­nie nawi­ga­cyj­nej, żeby nie zawa­dzać głową, liczba koj­ców dla zwie­rząt, które miały się mno­żyć i sta­no­wić żywy pro­wiant na bli­żej nie okre­ślony czas podróży. Część zwie­rząt zjadł, zanim się roz­mno­żyły, więc dzi­siaj trak­tu­jemy je jako wymarłe.

Każdy ma swój potop i na jego wypa­dek buduje (a w każ­dym razie myślę, że powi­nien budo­wać) swoją arkę. W pracy łatwiej zapo­mnieć o gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwie – a może też arka okaże się na tyle mocna, by z niego ura­to­wać? Choć jak teraz o tym myślę, to widzę, że chyba waż­niej­sze od samego ratunku jest prze­ko­na­nie samego sie­bie, że się na niego zasłu­guje. Noe miał lepiej – był jedy­nym spra­wie­dli­wym. Ale co ma zro­bić wiel­błąd sto­jący przed uchem igiel­nym? Podobno każdy zasłu­guje na kolejną szansę, ale ile razy można ją otrzy­mać? I jak żyć ze świa­do­mo­ścią, że poprzed­nią się sprze­nie­wie­rzyło, nie dostrze­gło, dało się jej odejść, zdra­dziło? Jak żyć z wła­sną pamię­cią i doświad­cze­niem krzywd, któ­rych się doznało i któ­rych było się sprawcą. Jak żyć ze sobą w zgo­dzie i pokoju, kiedy na ple­cach pię­trzy się garb minio­nych doznań. Czy wtedy też się zasłu­guje na kolejną szansę? Czy można się jej bez reszty oddać, wie­rząc, że tym razem nie będzie się ani katem, ani ofiarą i że tak pozo­sta­nie już do końca? Kim się w tym wszyst­kim jest i gdzie odna­leźć spo­kój na ziemi? Bło­go­sła­wiona naiw­ność, bez­myśl­ność i nie­pa­mięć! Bło­go­sła­wione wiara w porzą­dek świata i prawo – dające szczę­ście wtło­cze­nia w szu­fladę i poczu­cie jed­no­ści w tłu­mie. A jeśli brak tej wiary to… to jak się odna­leźć? No wła­śnie, jak?

Na moją arkę zwie­rząt (poza psem) nie pla­nuję zabie­rać, więc zamiast koj­ców na żywiec, jakie zapewne musiał zbu­do­wać Noe, w celu unik­nię­cia gro­żą­cego kata­strofą cha­osu i rzezi na pokła­dzie, wystar­czą baki­sty i szafy. Moja arka zbu­do­wana jest ze stali, ma pra­wie 17 metrów po pokła­dzie i nie nosi rei, poza tym więk­szych róż­nic nie ma – też ma mnie wynieść cało z potopu.

Dzie­więt­na­ście lat wcze­śniej, zanim kupi­łem jacht (albo raczej to, co z niego zostało), szkut­nicy poło­żyli stępkę w Szcze­ciń­skiej Stoczni Remon­to­wej. Siłami ślą­skiej maszo­pe­rii, według pro­jektu o nazwie gwiaz­do­zbioru Rigel autor­stwa Kazi­mie­rza Michal­skiego (wg instruk­cji kpt. Jurka Radom­skiego i inspi­ra­cji pro­jek­tem Brusa Robertsa), zbu­do­wano dzielny jacht prze­zna­czony do eks­tre­mal­nych pły­wań oce­anicz­nych. W 1989 roku o jego burtę pękła butla szam­pana (mam korek). Pierw­sze rejsy na daleką pół­noc i jesz­cze dal­sze połu­dnie odby­wał pod nazwą „Dar Ślą­ska”. Potem, pły­wa­jąc pod har­cer­ską ban­derą, otrzy­mał nowe imię „Sola­ris”. Jak głosi legenda, zmiana nazwy odbyła się po poby­cie na pokła­dzie oraz za zgodą i cichą namową Sta­ni­sława Lema. Podobno spę­dził tu kilka dni, pły­wa­jąc po wodach Morza Pół­noc­nego i czer­piąc inspi­ra­cje do powie­ści z sza­rej toni roz­ko­ły­sa­nych wód. „Sola­ris” to dobre imię dla statku. Pla­neta z powie­ści Sta­ni­sława Lema o tej samej nazwie miała moc mate­ria­li­za­cji wspo­mnień i obda­rza­nia ich nie­za­leż­nym bytem. To praw­dziwy tłok, ale jeśli ma się motyw i jest się dobrze otrza­ska­nym z 4 wymia­rem, to zgod­nie ze świa­dec­twem zawar­tym w „Mistrzu i Mał­go­rza­cie” Micha­iła Bułha­kowa nawet w miesz­ka­niu na pię­trze przy ulicy Sado­wej można urzą­dzić bal dla króla pie­kieł. A co dopiero, gdy ma się wokoło cały ocean…

Fale gór, góry fal

Moja żona Jola ze świę­tym obu­rze­niem w oczach wzięła na stronę moją mamę:

– Czy Pani wie (nigdy nie były w zaży­łych sto­sun­kach), co on teraz wymy­ślił? Że kupi sobie jacht!

– Wiem o tym – powie­działa spo­koj­nie mama. – Myślę, że od mniej wię­cej dwu­dzie­stu lat nie jest to dla nikogo tajem­nicą.

To prawda.

W lipcu 1987 roku, kiedy szkut­nicy w Szcze­ciń­skiej Stoczni Remon­to­wej dopi­jali poranną kawę i odsta­wiw­szy cięż­kie od fusów szklanki na plany zabu­dowy wnę­trza „Sola­risa”, chwy­tali za sklejki na sza­lu­nek i narzę­dzia, ja z kolegą, objuczeni linami, taśmami, hakami, kost­kami i innymi nie­zbęd­nymi szpe­jami, szli­śmy z Tabo­ri­ska pod ścianę Żabiego Mni­cha. Starą drogę Uch­mań­skiego na Żabim Mni­chu posta­no­wi­li­śmy zro­bić na roz­grzewkę przed roz­po­czy­na­ją­cym się wła­śnie let­nim sezo­nem wspi­nacz­ko­wym. Poranne mgiełki roz­pro­szyło wscho­dzące coraz wyżej słońce. Biblia prze­wod­nika autor­stwa Hen­ryka Witolda Pary­skiego pro­wa­dziła nas jak po sznurku pod skalną ścianę. I tu zaczęły się wąt­pli­wo­ści. Prze­sta­łem wie­rzyć w słowo pisane. Sie­dli­śmy na piargu, patrząc na poły­sku­jące w dole Mor­skie Oko, i zasta­na­wia­li­śmy się, co dalej. Kanapki z żół­tym serem i łyk her­baty z pla­sti­ko­wego ter­mosu nie wyja­śniły sytu­acji, ale pokrze­piły ciało.

Pary­ski napi­sał prze­wod­nik kilka lat wcze­śniej i wska­zówki, żeby kie­ro­wać się na wyraźne hako­dziury, a potem słowa „ni to po skał­kach, ni to po traw­kach na pobli­ski już wierz­cho­łek” stra­ciły aktu­al­ność. Teraz wszę­dzie było pełno hako­dziur. Posta­no­wi­li­śmy losowo wstrze­lić się w jedną z wyglą­da­ją­cych naj­spo­koj­niej drogę. Wygodna z początku szcze­lina wypro­wa­dziła na pra­wie gładką prze­wieszkę przy­po­mi­na­jącą dwa wypięte na nas półdupki Żabiego Mni­cha. Dobrze, że przy­naj­mniej nie zano­siło się na deszcz. Szcze­lina zwę­żała się i kości ase­ku­ra­cyjne zna­nego wów­czas pro­du­centa sprzętu alpi­ni­stycz­nego zło­śli­wie (acz­kol­wiek nie bez pew­nej racji) zwa­nego Kaziem Mor­dercą prze­stały w niej sia­dać.

Innymi słowy sze­dłem pra­wie bez ase­ku­ra­cji. W klu­czo­wym momen­cie na prze­wieszce nie zna­la­złem chwy­tów. Nogi wyje­chały ze stopni na tar­cie i pozna­łem siłę przy­cią­ga­nia ziem­skiego. Lecia­łem głową w dół. Dzi­wił mnie mój spo­kój i to, że patrzę na wszystko jakby z boku. Piargi na zbo­czu sto metrów poni­żej mie­niły się fio­le­towo i złoto, mija­jąc sta­no­wi­sko, zoba­czy­łem prze­ra­żoną twarz ase­kuru­ją­cego mnie kolegi. Czu­łem deli­katne szarp­nię­cia w momen­cie, gdy pod wpły­wem nie­zno­śnej siły cią­że­nia wyry­wały się ze skały kolejne punkty ase­ku­ra­cyjne. Wszystko działo się jakby w zwol­nio­nym tem­pie, w głu­chej ciszy, aż do czasu, kiedy zadzia­łała lina, nieco prze­cho­dzony pod­ciąg rodzi­mej pro­duk­cji Bez­a­linu, i obró­ciła mnie, zatrzy­mu­jąc kilka metrów przed półką skalną. Nagle kolory, dźwięki i czas wró­ciły na swoje zwy­kłe miej­sce.

Lina wciąż wibro­wała, koły­sząc mną deli­kat­nie. Docie­rał do mnie świst wia­tru, widok na morza sza­ro­zie­lo­nych piar­gów z wyspami kosod­rze­winy. Wszystko było spo­kojne jak przed­tem. Abso­lut nie prze­jął się krzy­kiem kamie­nia. Na półce pode mną, do któ­rej to zbli­ża­łem się, to odda­la­łem, zwi­sa­jąc na waha­dle liny, poja­wiły się czer­wone plamki. Dopiero teraz spoj­rza­łem na ręce. Były całe we krwi, ale sprawne, gorzej z prawą nogą, potworny bój prze­szy­wał piętę i staw sko­kowy. Jak przez mgłę usły­sza­łem ochry­pły już od krzyku głos kolegi.

– Żyję, spró­buję do cie­bie dojść! – odkrzyk­ną­łem.

Mał­po­wa­nie po swo­bod­nie zwi­sa­ją­cej linie pięt­na­stu metrów do sta­no­wi­ska zajęło mi tyle czasu, że ręce cał­kiem już obe­schły, a słońce nie­mal z hukiem prze­to­czyło się na zachod­nią stronę nieba. Kiedy jedli­śmy cze­ko­ladę, zoba­czy­łem, że kolega, ratu­jąc mnie, wkrę­cił sobie palec w przy­rząd ase­ku­ra­cyjny i lina zdarła mu cał­ko­wi­cie skórę z kciuka. Robiło się późno. Na biwak nie byli­śmy przy­go­to­wani. Tele­fo­nów komór­ko­wych nie było, jedyny ślad naszego ist­nie­nia to wpis w książce wyjść z podaną na wyrost pla­no­waną godziną powrotu. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie w napię­ciu.

– To co? Idziemy?

– Idziemy.

Zamiast zjeż­dżać na linach, posta­no­wi­li­śmy skoń­czyć drogę. Byli­śmy prak­tycz­nie już po trud­no­ściach, do góry było bli­żej i po ponow­nym zmie­rze­niu się z feralną prze­wieszką, wresz­cie tak jak napi­sał H.W. Pary­ski: „ni to po traw­kach, ni to po skał­kach”, dotar­li­śmy „na pobli­ski już wierz­cho­łek”. Scho­dzi­li­śmy ścieżką bar­dzo powoli w zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach. Nad Czar­nym Sta­wem zoba­czy­li­śmy kilka błą­dzą­cych świa­te­łek.

Piotr Mali­now­ski zaświe­cił mi latarką w twarz.

– Widzie­li­ście kogoś scho­dzą­cego z Żabiego Mni­cha?

Pokrę­ci­łem prze­cząco głową. Nie było nikogo, prze­cież stam­tąd wra­camy – pomy­śla­łem. Kiedy świa­tełka zni­kły za pro­giem Czar­nego Stawu, pow­le­kli­śmy się po omacku na dół. Dopiero rano, kiedy obo­lały, mru­żąc oczy, wyczoł­ga­łem się z namiotu, dotarło do mnie, że naj­praw­do­po­dob­niej szli po nas. Piotrka już o to nie mogę zapy­tać, zgi­nął w Andach kilka lat póź­niej.

Gips, w który wsa­dził mnie jakiś zako­piań­ski lekarz, prze­szka­dzał w cho­dze­niu, więc go prze­cią­łem finką i zamie­ni­łem na ban­daż i dwa patyki. Wybie­ra­łem się do ojca na działkę nad Narew i nie chcia­łem się przy­znać do przy­gód w górach. I choć po czę­ści mogłem zwa­lić winę na niego, bo w końcu kil­ka­na­ście lat wcze­śniej to on zaszcze­piał mi zami­ło­wa­nie do gór, cią­ga­jąc po Piri­nie, Rile oraz jaski­niach Jury Kra­kow­sko-Czę­sto­chow­skiej, gdzie na doda­tek wygrze­by­wał spod ziemi arte­fakty pre­hi­sto­rii, to mógłby pró­bo­wać zwa­lić winę na przy­ja­ciółkę babci, Irkę Sch­ne­ider, czyli cio­cię Zosię, która powie­wa­jąc czar­nym war­ko­czem spod mek­sy­kań­skiego som­brero, kusząc mnie wydzie­la­nymi cze­ko­lad­kami After Eight, wpro­wa­dzała mnie na pierw­sze tatrzań­skie szczyty. W każ­dym razie wola­łem nie ryzy­ko­wać koniecz­no­ści wysłu­cha­nia wykładu o bez­pie­czeń­stwie na szlaku gór­skim. Za szcze­nięc­twa lubi­łem wycieczki z ojcem i wola­łem, aby tak pozo­stało. Pamię­tam, jak roz­pa­czał, kiedy w Peczu na Węgrzech zgu­bi­łem jego ulu­bio­nego misia podróż­nego, pacynkę z dzie­ciń­stwa, albo jak za pomocą drew­nia­nego kor­de­lasa, który mi wystru­gał, ster­ro­ry­zo­wa­łem sta­tek wyciecz­kowy na Bala­to­nie. Innym razem, jadąc rowe­rami wzdłuż Bugu i Narwi, zaje­cha­li­śmy do jakie­goś przy­droż­nego sadu, w któ­rym babina w chu­s­teczce na gło­wie wsy­pała nam do ple­ca­ków pełno jabłek, mówiąc:

– Jabłek chce­cie? A to macie. Myśmy nie zje­dli, świ­nie nie chciały, to może wy zje­cie.

Albo jak w dale­kiej Fin­lan­dii u styku gra­nic fiń­skiej, szwedz­kiej i nor­we­skiej, kiedy to tata, a nie jak teraz ja, miał kło­pot z nogą, zade­ko­wa­li­śmy się w sau­nie nad jezio­rem, o ile pamię­tam, noszą­cym wdzięczną nazwę Kil­pis Jarvi Oziero See (co zapewne wyni­kało z tego, że dys­po­no­wa­li­śmy mapą nie­miecką, będącą prze­dru­kiem mapy rosyj­skiej z fiń­skiego ory­gi­nału) i tata, który nie cierpi papie­ro­sów, całą noc zmu­szał się do pale­nia, żeby wygo­nić upier­dliwe meszki. Zresztą też on zaszcze­piał mi zami­ło­wa­nie do spor­tów wod­nych, cią­gnąc w kajaku na sznurku przez nie­dawno zalany mętną tonią Zalew Sule­jow­ski i stą­pa­jąc nie­malże jak Chry­stus po ledwo wysta­ją­cych z wody pień­kach ścię­tych drzew.

Kaja­kar­stwo bar­dzo mi przy­pa­dło do gustu i już kiedy wolno mi było samemu włóczyć się po kraju, nie raz poży­cza­łem od ojca sta­rego skła­da­nego „Nep­tuna” i poko­ny­wa­łem różne trasy. Któ­re­goś razu udało się nam z przy­ja­cie­lem Paw­łem kajak wywró­cić na Kanale Augu­stow­skim, a pierw­szą rze­czą, którą ura­to­wa­li­śmy, był prze­pły­wa­jący obok słoik Nutelli kupiony w Bal­to­nie oraz puszka tyto­niu. Słoik wyli­za­li­śmy, jesz­cze sto­jąc po pas w wodzie, a tytoń usi­ło­wa­li­śmy reani­mo­wać, susząc przy ogni­sku i uszla­chet­nia­jąc róż­nymi domo­wymi spo­so­bami, ale osta­tecz­nie zaple­śniał, więc go wyrzu­ci­li­śmy i zastą­pi­li­śmy her­batą. Hard­cor, nie pole­cam. Słoik po Nutelli zacho­wa­łem jako skar­bonkę. Co się stało z Paw­łem mimo kilku prób odna­le­zie­nia go po latach – nie umiem powie­dzieć. „Nep­tun” zaś dużo póź­niej skoń­czył zje­dzony przez szczury w moim gospo­dar­stwie w Naru­sie, ale w chwili, kiedy z pęk­niętą nogą jecha­łem do ojca nad Narew, był jesz­cze w sta­nie peł­nej uży­wal­no­ści i gotowy na nowe wyzwa­nie. A skoro nie bar­dzo dawało się cho­dzić, więc jak za daw­nych, chło­pię­cych lat, pły­wa­łem z ojcem kaja­kiem. Potem zaś, mając do dys­po­zy­cji jesz­cze połowę waka­cji, popły­ną­łem w pierw­szy mor­ski rejs.

Fale Bał­tyku poczu­łem z pokładu „Biesz­czad” pod kpt. Jaro­sła­wem Mar­sza­lem. Pamię­tam, że pod­czas rejsu w prze­rwach pomię­dzy wach­tami obaj zaczy­ty­wa­li­śmy się książką o życiu kró­li­ków pt. „Wod­ni­kowe Wzgó­rze”. Książka nie miała nic wspól­nego z żeglar­stwem i prze­no­siła nas z roz­ko­ły­sa­nych fal pomię­dzy łany falu­ją­cych traw oraz pozwa­lała poznać pod­stawy języka kró­li­czego (zresztą rów­nież zro­zu­mia­łego dla jeży). Do dzi­siaj pamię­tam, że w narze­czu, któ­rym się posłu­gi­wano pod Wod­ni­ko­wym Wzgó­rzem, emblirny chrududu to nic innego jak cho­lerny samo­chód (choć emblirny można rów­nież prze­tłu­ma­czyć jako śmier­dzący lub prze­brzy­dły, co w tym przy­padku i z punktu widze­nia kró­lika na jedno wycho­dzi). Nato­miast naj­gor­szym prze­kleń­stwem było powie­dzieć emblirny Elah­rera – gdzie Elah­rera ozna­czał Stwórcę.

Sie­dzia­łem na psiej wachcie. Wiało równe 4B, wiatr cza­sem pogwiz­dy­wał w oli­no­wa­niu. Spo­kój, bez­kres. Patrzy­łem na góry fal z cza­pami piany i czu­łem się jak kil­ka­set kilo­me­trów na połu­dnie – w Tatrach. To zupeł­nie coś innego niż żeglar­stwo szu­wa­rowo-bagienne, które dotąd upra­wia­łem. Uro­cze i nie­winne jak nasze zakupy przed rega­tami na jezio­rze Dar­gin, do któ­rych zaopa­trzy­li­śmy się w kio­sku w Pozezdrzu w kar­ton pre­zer­wa­tyw… Nie cho­dziło jed­nak o wybu­jały tem­pe­ra­ment ani o zbio­rową ini­cja­cję sek­su­alną. Byli­śmy w wieku wcze­snej pod­sta­wówki i nawet dam­ska toa­leta sta­no­wiła dla nas tabu. Zwy­kle wędro­wa­li­śmy do tego skle­piku po lizaki, które poza tym, że miały pyszny nieco gumo­waty, wiśniowy smak, to na tere­nie obozu sta­no­wiły walutę wymienną na równi z wyno­szo­nymi ze sto­łówki kanap­kami z żół­tym serem i dżemem. Zro­bi­li­śmy zrzutę ską­pych oszczęd­no­ści i uwie­si­li­śmy się przy ladzie skle­piku.

– Pro­szę pani… – Nie­śmiało zaczął Jacek, który jako że kiblo­wał w trze­ciej kla­sie, wyglą­dał naj­poważ­niej z nas czte­rech. – …Pro­szę erosy.

– Słu­cham? – Skle­powa albo nie dosły­szała, albo nie dowie­rzała temu, co sły­szy.

– Erosy – pra­wie krzyk­nął Jacek, ośmie­lony tym, że nie usły­szał „zmy­kaj gów­nia­rzu”.

Skle­powa, wtedy dla nas strasz­nie stara, miała chyba wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat, uśmiech­nęła się zalot­nie i poło­żyła przed nami srebr­no­nie­bie­ski kwa­dra­cik. Jacek zama­szy­stym ruchem wysy­pał na ladę ści­skaną w gar­ści kupkę drob­nych.

– Za wszystko!

Sprze­daw­czyni spoj­rzała na nas z rosną­cym zain­te­re­so­wa­niem, oparła się o ladę tak, że jej piersi poczęły się wymy­kać spod kon­troli non-iro­no­wego kwie­ci­stego far­tu­cha i powoli zaczęła liczyć alu­m­i­niowe monety. Trwało to kilka chwil, kilka chwil dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­li­śmy, i pew­ność sie­bie zaczęła nas opusz­czać, szcze­gól­nie, że pod skle­pem zoba­czy­li­śmy kole­żanki z podobozu żeń­skiego. Tego by bra­ko­wało, żeby te zołzy teraz zła­pały smak na lizaka i weszły do skle­piku. No i weszły dokład­nie w momen­cie, kiedy skle­powa, odgar­nia­jąc z kar­mi­no­wych ust nie­sforny kosmyk blond wło­sów, wsy­py­wała do papie­ro­wej torebki garść pre­zer­wa­tyw.

– Powiem pani! – wykrzyk­nęła pierw­sza z panie­nek, na co druga, bar­dziej roz­wi­nięta, któ­rej koszulka zaczy­nała odsta­wać na piersi, defor­mu­jąc dziew­częcą syl­wetkę syrenki z logo war­szaw­skiego Pałacu Mło­dzieży, par­sk­nęła śmie­chem i wybie­gła ze sklepu, pocią­ga­jąc za rękę kole­żankę.

Wra­ca­li­śmy piasz­czy­stą drogą, czu­jąc się nie­mal jak zła­pani na gorą­cym uczynku spi­skowcy, prze­ka­zu­jąc z rąk do rąk cią­żącą nam szarą torbę pełną srebr­no­nie­bie­skich ero­sów zamiast różo­wych liza­ków.

Kole­żanki nie wydały nas, naj­wy­raź­niej licząc na udział w naszej rado­ści, albo też nikt im nie uwie­rzył, dość że w dniu regat wycią­gnę­li­śmy nasz skarb spod drew­nia­nej pod­łogi woj­sko­wego namiotu NS, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, i zanie­śli­śmy na żaglówkę, na któ­rej mie­li­śmy star­to­wać. Tam, tuż przed star­tem, zgod­nie z instruk­cjami jed­nego ze star­szych kole­gów, przy­wią­za­li­śmy roz­cią­gnię­tymi pre­zer­wa­ty­wami do forsz­tagu drew­nia­nej Omegi, o dźwięcz­nej nazwie „Będzie Lepiej”, spi­na­ker wycią­gnięty cicha­czem z nie­domknię­tego for­luku pry­wat­nego jachciku typu Orion komen­danta obozu. Wystar­to­wa­li­śmy. Kiedy po opły­nię­ciu bojki poczu­li­śmy wiatr od rufy, wycią­gnę­li­śmy miecz i uwie­si­li­śmy się u obu szo­tów, aby zerwać gumki i otwo­rzyć cza­szę spi­na­kera. Doświad­czony kolega, który pole­cał nam tę metodę, radził, żeby kupo­wać pre­zer­wa­tywy w kio­sku, gdzie sie­dzi star­sza pani w mohe­ro­wym bere­ciku, gdyż taka osoba spę­dza całe dnie z cyr­klem w ręku, wyko­nu­jąc w nich per­fo­ra­cję, przez co łatwiej jest je potem zerwać. My jed­nak nie mie­li­śmy wiel­kiego wyboru. Pani w skle­pie wpraw­dzie była pew­nie ze trzy razy star­sza od nas, co naj­wy­raź­niej oka­zało się nie­wy­star­cza­jące, a ponadto nie miała mohe­ro­wej cza­peczki, my nato­miast po pro­stu z wra­że­nia zapo­mnie­li­śmy o per­fo­ra­cji. Napi­na­li­śmy wątłe mię­śnie, cią­gnę­li­śmy i cią­gnę­li­śmy tak, że mało nie wypa­dli­śmy za burtę, a inne łódki nas wyprze­dzały. Wresz­cie – udało się!

– Oooooo…. – Począł buczeć z prze­ję­cia i rosną­cego pod­nie­ce­nia sie­dzący za ste­rem Woj­tek, kiedy rum­pel ożył i zaczął mu się wyry­wać z ręki.

„Będzie Lepiej” unio­sła się nad falą i pognała w kie­runku trzci­no­wisk. Usie­dli­śmy, żeby nie stra­cić rów­no­wagi, nato­miast na sędziow­skiej łódce wstała postać komen­danta, z prze­ra­że­niem na bro­da­tej twa­rzy. Wyda­rze­nia poto­czyły się bły­ska­wicz­nie. Przy brzegu wiatr odkrę­cił i nasz spi­na­ker zawi­nął się wokół masztu, rwąc się z hukiem o saling, komen­dant stra­cił rów­no­wagę i roz­pacz­li­wie macha­jąc obiema rękami, wpadł do wody, a „BL” zanu­rzyła się w gęstwinę trzcin. Wtedy na dobre stra­ci­łem żyłkę spor­tową. Odtąd od naro­wi­stych łódek spor­to­wych, które na doda­tek prze­chy­lały się już w chwili, gdy wsia­dało się na nie w por­cie lub prze­su­wało się śro­dek cięż­ko­ści, usi­łu­jąc zmie­nić miej­sce na ławeczce, wola­łem cięż­kie, sta­bilne i leniwe drew­niane DZ-y zaopa­trzone w baweł­niane gaflowe żagle i kilka par cięż­kich oku­tych skórą wio­seł. Zresztą DZ-y jako sza­lupy ratun­kowe z przed­wo­jen­nego statku „Batory” były owiane nim­bem przy­gody i histo­rii – co prze­ma­wiało do mnie znacz­nie bar­dziej niż walory spor­towe Omegi czy – nie daj Boże – Fina lub Opty­mi­sta.

Tamte śródlą­dowe dozna­nia były uro­cze i humo­ry­styczne, tym­cza­sem morze to twarde życie i nie­mal mistyka. Sie­dząc pierw­szy raz nocą za ste­rem, dozna­łem olśnie­nia! Tu są te same emo­cje, pro­ste, surowe zasady i wznio­słe dozna­nia co na szczy­tach, jasno okre­ślone miej­sce czło­wieka na ziemi, pokora, abso­lut (a nawet liny tego samego pro­du­centa jak te, które uchro­niły mnie pod­czas lotu z Żabiego Mni­cha). Po raz kolejny filo­ge­neza oka­zała się powtó­rze­niem onto­ge­nezy. To, co wyssa­łem z mle­kiem matki – czy tego chcia­łem, czy nie – oka­zało się sil­niej­sze ode mnie. Nagle wszystko stało się oczy­wi­ste i pro­ste. Po powro­cie z morza wie­dzia­łem już czego chcę, gdzie jest moje miej­sce. Było to dla mnie nowe, wspa­niałe i ocze­ki­wane dozna­nie.

Babki z pia­sku

Teraz, kiedy piszę te słowa, a fala mia­rowo prze­lewa się wzdłuż burty, mam wciąż te same wra­że­nia, ale wydają mi się one tak natu­ralne, że nie­mal powsze­dnie. Przemknęło mi przez głowę, że to dotyka rutyny, a ona zabija radość. Czy to czas na kolejną zmianę? Na razie jest wie­czór, a wiatr chyba poszedł wiać gdzieś indziej. Aby oszczę­dzać prąd, zapa­li­łem lampę naf­tową. Jej równy pło­mień drży na kra­wę­dzi cie­nia. Kasz­ta­no­włosa śpi w hamaku na rufie. Blask lampy przy­daje kosmy­kowi jej wło­sów koloru mor­skiej toni. A może po pro­stu ma ona włosy zie­lone, a oczy błę­kitne? Uśmiech­ną­łem się do sie­bie – gdzieś to już chyba widzia­łem… Pew­nie to złu­dze­nie. Zawsze mia­łem kło­pot z kolo­rami i orto­gra­fią. W teczce z doku­men­tami w skrzyni pod pokła­dem zna­la­złem nawet odno­śny doku­ment z okrą­głą pie­czątką, pozwa­la­jący mi robić błędy. Swego czasu było to bar­dzo wygodne, bo pozwa­lało otrzy­my­wać dwa stop­nie na wypra­co­wa­niach z pol­skiego, z czego liczył się ten lep­szy – za treść. Współ­cze­śnie podobną swo­bodę daje kom­pu­ter, spraw­dza­jąc orto­gra­fię.

Nie­stety zaświad­cze­nie nie obej­muje błę­dów życio­wych ani nawet tych w postrze­ga­niu kolo­rów. Na to stem­pla nie dosta­łem. Jed­nak mój świat nie jest przez to mniej barwny, tylko kolory są inne i trudno mi zro­zu­miale malo­wać. Dla­tego nie odwa­ży­łem się stu­dio­wać na Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych. Pew­nie słusz­nie, bo bojaź­liwy malarz nie przy­dałby się światu.

Odkąd moim świa­tem prze­stała być tylko mama, dziad­ko­wie i pia­skow­nica oraz tata na week­en­do­wym hory­zon­cie zda­rzeń, a w dni powsze­dnie jakaś nudna nia­nia nie­po­zwa­la­jąca iść bawić się z dziećmi z przed­szkola; z nie­do­po­wie­dzia­nych roz­mów doro­słych i strzę­pów sta­rych zdjęć zaczy­na­łem wyła­py­wać ważne dla rodziny fakty i miej­sca, któ­rych nie byłem w sta­nie nigdzie umiej­sco­wić. Nie było ich w wyko­pie pod naszym blo­kiem, w któ­rym przez jakiś czas tkwiła wielka bomba lot­ni­cza. Ani na górce z pla­cem zabaw i śmiet­ni­kiem osie­dlo­wym, któ­rego pod­łoga wyło­żona była kamien­nymi pły­tami ze skrzy­żo­wa­nymi dłońmi i sied­mio­ra­mien­nymi świecz­ni­kami, ani nawet pomię­dzy sto­ją­cymi nad kole­jo­wym rowem peł­nym małych smo­ków – tra­szek, opusz­czo­nymi cze­re­śniami, z któ­rych wydłu­by­wa­łem spłaszczone oło­wiane kulki poci­sków. Nie było ich na wysa­dza­nej aka­cjami dro­dze z domu do szkoły, którą prze­mie­rza­łem za rączkę z kole­żanką Majką. Nie było też w szkole. Były tam za to wiel­ko­ludy z ósmej klasy, zabie­ra­jące mi i na moich oczach pochła­nia­jące kanapkę i jabłko, oraz owład­nięty traumą wojny dyrek­tor pusz­cza­jący nam na dużej prze­rwie z ter­ko­czą­cego pro­jek­tora w kółko ten sam czarno-biały film o obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym z pod­kła­dem muzycz­nym w postaci pio­senki, z któ­rej utkwił mi w pamięci jeden dra­ma­tycz­nie kon­tra­stu­jący z obra­zem wers: „świat się śmieje i śmiejmy się my, my wszyst­kie, wszyst­kie dzieci”.

Nigdzie nie znaj­do­wa­łem śla­dów rodziny, a ponadto nie­po­koił mnie fakt, że pod­czas zabaw na podwórku kole­dzy nigdy nie chcieli mnie wybrać Jan­kiem Kosem z „Czte­rech pan­cer­nych…”. Zro­zu­mia­łem dla­czego, kiedy lekarz w przy­chodni zdro­wia posa­dził mnie bez koszulki na zim­nym, bia­łym, obro­to­wym zydlu i po oglę­dzi­nach skóry zaczął podej­rze­wać żół­taczkę.

– Z całym sza­cun­kiem, panie dok­to­rze, ale my nie do końca jeste­śmy białą rasą… – Pospie­szył z wyja­śnie­niem obecny przy bada­niu tata.

Lekarz spoj­rzał na ojca i zamiast żół­taczki zdia­gno­zo­wał u mnie ropne zapa­le­nie migdał­ków czy coś rów­nie pro­za­icz­nego, a ja zamiast Jan­kiem Kosem, posta­no­wi­łem zostać Win­ne­tou i przy­naj­mniej godzinę dzien­nie sie­dzia­łem w kucki przed lustrem meblo­ścianki, nacią­ga­jąc kciu­kami kąciki oczu, bo nie wie­dząc czemu, umy­śli­łem sobie, że mój czer­wo­no­skóry idol ma oczy sko­śne jak Temu­d­żyn.

Wkrótce zaprzy­jaź­ni­łem się z atla­sem geo­gra­ficz­nym, ale poza poka­zy­wa­niem drogi do kopalni złota i sre­bra oraz do dale­kich wysp skar­bów on także był bez­radny i nie pokry­wał się z nad­pa­lo­nymi albumami rodzin­nymi. Nie potra­fił mi pomóc w dopa­so­wa­niu zdjęć do geo­gra­fii, a tym bar­dziej do histo­rii i współ­cze­snych realiów. Tych miejsc po pro­stu już nie było. Widzia­łem miesz­ka­nia rodzi­ców i dziad­ków, jed­nak nigdy ich domów, o któ­rych mówili z pasją i cie­płem, ale bez żalu. Padały nazwy Lwów, Wilno, Woro­neż, Kisło­wodzk, Witebsk, Mas­sal. Było coś o dale­kich górach Kau­kazu, o jesz­cze dal­szych i się­ga­ją­cych nieba szczy­tach Ałtaju. O bliż­szym Kry­mie, balach w peters­bur­skim pałacu carów i o jakiejś połaci ziemi wyszar­py­wa­nej sobie nawza­jem przez Litwę, Ukra­inę i Rosję. Nie dawało się to dopa­so­wać do map w atla­sie, gdzie kolo­rowe plamy państw ozna­czały też obce mi naro­do­wo­ści. Kie­dyś podobno tak nie było, podobno wolno było być innym, ale i tak od dawna obecna była w domu wąt­pli­wość, w jakim ter­mi­nie obcho­dzić święta i do któ­rego kościoła się udać, jeżeli w ogóle nie lepiej po pro­stu posie­dzieć pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem. Opo­wie­ści rodzinne ukła­dały się w mojej gło­wie gdzieś pomię­dzy legen­dami o Rycer­zach Okrą­głego Stołu a lek­turą „Wyspy Skar­bów”. Zapa­dały w pamięć i w dużej mie­rze kształ­to­wały póź­niej­sze wybory, nie­po­koje i potrzebę poszu­ki­wa­nia sie­bie.

– Cóż, skoro się już prze­żyło, trzeba było trwać w socre­ali­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści – mówili domow­nicy. – Żal nic nie zmieni, a złość tym bar­dziej.

Każdy w domu ską­deś przy­je­chał, stra­cił dawne życie i sta­rał się two­rzyć nową histo­rię bez korzeni. Ja uro­dzi­łem się tu pierw­szy i nigdy nie widzia­łem miejsc, w któ­rych dora­stali dziad­ko­wie, ani nawet drzew, po któ­rych łaził mój tata, kiedy był mały, czy pokoju mamy z dzie­ciń­stwa. Bra­ko­wało mi tego i skry­cie zazdro­ści­łem kole­dze Artur­kowi, i to wcale nie tego, że lepiej ode mnie widział zie­lony dłu­go­pis na czer­wo­nym dywa­nie, albo kole­dze Rafa­łowi, nie jego wspa­nia­łej kolek­cji kole­jek elek­trycz­nych, ale tego, że kiedy przy­cho­dził week­end albo waka­cje, jechali z rodzi­cami do babć i cho­dzili z ojcami na ryby na te same gli­nianki, nad któ­rymi sia­dał kie­dyś ojciec z dziad­kiem, kiedy był w ich wieku. Nie mia­łem takich miejsc, nie mia­łem nawet ojca w domu, więc wymy­śla­łem rze­czy­wi­stość na bie­żąco. Opo­wia­da­łem na podwórku, że ojciec jest wła­śnie na wyko­pa­li­skach w Mon­go­lii i wyko­puje dino­zaury albo o tym, że bli­zna, którą mam na nodze, a którą zdo­by­łem, spa­da­jąc z meta­lo­wych dra­bi­nek na placu zabaw na ławkę bez szcze­bli, tak naprawdę pocho­dzi od zatru­tej włóczni, jaka utkwiła we mnie pod­czas waka­cji z tatą w Ama­zo­nii, gdzie byli­śmy u indiań­skich krew­nych.

Byłem mały i lata­łem po beto­no­wym podwórku z klu­czem od pustego M2 na szyi. Musia­łem świat two­rzyć od początku, wytrwale szu­ka­jąc resz­tek roz­pro­szo­nej w nim magii, którą tak pra­gną­łem odna­leźć. Cza­sem zda­rza się, że wie­lo­kul­tu­ro­wość rodziny nie ubo­gaca świata. Nie­kiedy po pro­stu świat nie pozo­sta­wia wyboru, a doro­słym wygod­niej jest prze­mil­czeć swoje i przod­ków trudne decy­zje oraz wąt­pli­wo­ści. Pozo­sta­wia to wiele dziur, które trudno zała­tać i przez które prze­ziera try­wi­alna rze­czy­wi­stość.

Two­rze­nie wła­snego świata od pod­staw nie jest łatwe. Trzeba kar­mić wybu­jałą fan­ta­zję reszt­kami dnia powsze­dniego. Trudno pustkę wypeł­nić samot­nymi włó­czę­gami po jaski­niach, lasach i ruinach, marze­niami o lotach do gwiazd, podró­żami w świat duchów czy grą na gita­rze aż do ran na opusz­kach pal­ców. Czy ja nie mogłem po pro­stu marzyć o nowym rowerku?

Pustki nie były też w sta­nie roz­pro­szyć zwie­rzaki, któ­rymi się ota­cza­łem. Jak pamię­tam, zawsze zno­si­łem z podwórka to, co bab­cia okre­ślała mia­nem CCKPZO (coś, co kot przy­niósł z ogrodu), a głów­nie dogo­ry­wa­jące myszki albo wypa­dłe z gniazda pisklaki, kła­dłem na biurku dziadka i kaza­łem mu coś o nich napi­sać w następ­nej książce. Pew­nie, jak więk­szość dzie­cia­ków, hodo­wa­łem cho­miki. Namięt­nie wygry­zały one dziury w ścia­nie, zaraz koło kalo­ry­fera i cho­wały się za rurami tak, że za pomocą młotka i prze­ci­naka trzeba było rato­wać im życie. Kiedy udało mi się wyła­pać cho­miki, przy­szła era świ­nek mor­skich. Naj­bar­dziej pamiętną była świnka Urszulka (prze­ra­bia­łem wtedy w szkole lirykę Kocha­now­skiego). Mru­czała jak samo­chód, więc mój młod­szy brat Pio­trek poży­czał ją ode mnie, kładł na kola­nach, gła­skał, a kiedy zaczy­nała war­czeć, krę­cąc pla­sti­kową kie­row­nicą odjeż­dżał w świat. Z psów najuko­chań­szy był Hades (wtedy z kolei prze­ży­wa­łem okres fascy­na­cji mito­lo­gią grecką). Przy­wio­złem go z gospo­dar­stwa zna­jo­mych „Żabie Błota” na Poje­zie­rzu Draw­skim. Spę­dza­łem tam kolejne z rzędu waka­cje, zbie­ra­jąc kamie­nie z pola i zaga­nia­jąc konno owce. Lało równo przez całe lato, a w tym desz­czu podwór­kowa dożyca powiła potom­stwo po wil­czurze z sąsiedz­twa. W sumie zda­rzyło się to jej pierw­szy raz i sama była zasko­czona sytu­acją, więc z nie­do­wie­rza­niem witała szcze­niaki, które gubiła, bie­gnąc przez podwórko. Pozbie­ra­li­śmy je wszyst­kie. Było ich chyba 13. Pomógł je wyli­zy­wać Krótki (jamnik, który nie prze­szedł eli­mi­na­cji do wystawy psów raso­wych ze względu na swoje wymiary i został kana­po­w­cem oraz szczu­ro­ła­pem). Prze­żyły to wszystko naj­wy­żej cztery szcze­niaki, które rosły bar­dzo pięk­nie, a jako że dożyca miała nad­miar mleka – dokar­miała rów­nież kilka kotów i osie­ro­co­nych jagniąt. Wkrótce cała gro­madka bie­gała z kośćmi w pyszcz­kach albo pod­gry­zała po łyd­kach listo­no­sza czy sikała na skrzy­dło Del­finy – uko­cha­nego moto­szy­bowca naszego gospo­da­rza. Budziło to jego słuszny gniew, więc posta­wił na rady­kalne roz­wią­za­nie i pod koniec waka­cji ja i mój przy­ja­ciel Arek, z któ­rym razem pasa­li­śmy owce, dosta­li­śmy po szcze­niaku i w ule­wie, tuląc je pod kurt­kami, poszli­śmy szu­kać pociągu do War­szawy. To była pora jakie­goś wysypu żab albo to one z nieba padały. Pamię­tam, że na początku usi­ło­wa­li­śmy je w stru­gach desz­czu omi­jać, potem już tylko chrzę­ściły pod butami do kon­nej jazdy.

Hades rósł na wiel­kiego psa. Spał ze mną w łóżku, ale że wolał leżeć mię­dzy mną a ścianą, spa­da­łem, kiedy się prze­cią­gał. Mama nie była natu­ral­nie tym zachwy­cona, ale osta­tecz­nie kupiła mi więk­szy mate­rac. Byli­śmy z Hade­sem pra­wie nie­roz­łączni. W zimie nauczył się cią­gnąć sanki, a w lecie, jeż­dżąc na har­cer­skie wypady w góry czy nad jeziora, zabie­ra­łem go ze sobą i wyku­py­wa­łem mu dodat­kowy przy­dział żyw­no­ści, bo jadł za dwóch. Kie­dyś do domu przy­szła Cyganka. Hades ją strasz­nie obszcze­kał i nie chciał wpu­ścić za próg, mama ledwo go utrzy­mała za obrożę, a Cyganka szep­tała jakieś zaklę­cia pod nosem i patrzyła krzy­wym okiem. Tej nocy Hades odszedł do kra­iny wiecz­nych łowów. Aku­rat był w domu zna­jomy lekarz, stwier­dził atak serca i roz­ło­żył ręce. Ja nie dawa­łem za wygraną. Pró­bo­wa­łem przy­wo­łać na pomoc kosmiczną ener­gię. Z rośli­nami zwy­kle mi się uda­wało. W moich rękach oży­wały te, które chcia­łem oży­wić. Teraz też czu­łem zna­jome mro­wie­nie w dło­niach, ale pies robił się coraz zim­niej­szy. To była zima, wszystko zamar­zło na kość i strasz­nie mi trudno było wyko­pać mu grób.

Dopiero po latach, gdy pierw­szy raz posta­wi­łem nogę na pokła­dzie – zro­zu­mia­łem. Może już nie ma mojego miej­sca na ziemi, ale mogę je odna­leźć na morzu.

– Mamo, zamiast sza­łasu na hali, chcę mieć pły­wa­jący dom!

– O Boże! Kolejne wariac­two! Ty lepiej weź się za naukę, zaraz matura! Przez te góry sie­dzisz drugi rok w tej samej kla­sie!

No fakt, dosta­łem sie­dem nie­do­sta­tecz­nych na koniec roku. Ale z dru­giej strony – jeśli coś robić, to z pasją, a nauka naj­wy­raź­niej do nich nie nale­żała.

Z gór do końca nie zre­zy­gno­wa­łem, nawet kilka lat w nich miesz­ka­łem i hodo­wa­łem owce, konie i krowy. Rów­no­cze­śnie pra­co­wa­łem, wyko­nu­jąc prace alpi­ni­styczne i zbie­ra­łem do sło­ika po Nutelli kasę na jacht. Przez wiele lat nie było czasu ani na wspi­naczkę, ani na pły­wa­nie. Czę­sto trzeba było słój roz­bić w innych celach. Zmie­niały się kobiety, miesz­ka­nia, zawody. Poja­wiły się dzieci i zmarszczki na twa­rzy, ale marze­nie zawsze pozo­sta­wało i zamy­ka­jąc oczy, nie raz widzia­łem daleki hory­zont. Bałem się, że za parę lat, patrząc do lustra na siwie­jący łeb, zaśpie­wam przy gole­niu: „gdyby tak ktoś przy­szedł i powie­dział – stary, czy masz czas, potrze­buję do załogi jakąś nową twarz…”, a moja twarz ani nie będzie już nowa, ani nie będzie we mnie już siły.

Otchłań czasu

Wczo­raj zaraz po mojej wachcie wpa­dłem na świetny pomysł. Żeby odgrze­bać popioły nie­pa­mięci, zaczą­łem prze­szu­ki­wać moje (jak mnie­mam) rze­czy. Poza zno­szo­nymi w więk­szo­ści ubra­niami i książ­kami w róż­nych języ­kach odkry­łem nieco zaple­śniałe albumy ze zdję­ciami i sporo pożół­kłych listów z cza­sów, kiedy się je jesz­cze pisało na papie­rze. Czy rze­czy­wi­ście do mnie były skie­ro­wane te słowa? Czy to ja jestem na tych zdję­ciach? A kto stoi obok i czemu się uśmie­cha? Ta kobieta… czemu ona nie patrzy w obiek­tyw? Czy to moje notatki? Wer­sje nie­wy­da­nej książki? Zapi­ski z podróży? Wiele wyda­rzeń zapo­mnia­nych staje przed moimi oczyma. Czę­sto czy­tam z nie­do­wie­rza­niem jak opo­wieść o cudzym życiu. Trudno to poskła­dać w całość, ale powoli się udaje. Jest to jed­nak moja wer­sja wyda­rzeń. Jest spójna, ale zapewne daleko jej do histo­rycz­nej dosko­na­ło­ści. To moja mito­lo­gia.

Do Związku Radziec­kiego nie można było ot tak sobie poje­chać. Ofi­cjal­nie niby byli­śmy bar­dzo zaprzy­jaź­nieni, ale bez zapro­szeń, wiz i podob­nych cere­gieli nie dało się ani rusz. Rok 1990 był rokiem pie­rie­strojki, ale w prak­tyce nie­wiele się zmie­niło, a na pewno nie było łatwiej podró­żo­wać. Cóż, nikt nie wybiera swo­jego czasu i nie­świa­do­mość jutra zmu­sza do podej­mo­wa­nia decy­zji na dziś.

Kiedy więc w listo­pa­dzie roku 1990 kupo­wa­łem bilet na pociąg z War­szawy do Wilna, mia­łem w pla­nie dużo dal­szą podróż. W note­sie kilka adre­sów do dość dale­kich zna­jo­mych w Uzbe­ki­sta­nie, a w kie­szeni tkwiło zapro­sze­nie – ważne do Moskwy, i dodat­kowo list uwie­rzy­tel­nia­jący z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego – ważny tam, gdzie ktoś będzie skłonny go uznać, a wytar­go­wany u pro­fe­sora Tade­usza Majdy w Kate­drze Tur­ko­lo­gii Wydziału Orien­ta­li­styki, gdzie jako stu­dent wspi­na­łem się po wie­dzę po pamię­ta­ją­cych Fry­de­ryka Cho­pina drew­nia­nych, skrzy­pią­cych scho­dach. Klu­cze od kawa­lerki powie­rzy­łem przy­ja­cie­lowi z afry­ka­ni­styki – Paw­łowi, z prośbą, żeby kar­mił i gła­skał mojego kota Tekira (po turecku Tygrysa – z racji umasz­cze­nia i cha­rak­teru), i z cał­kiem sporą sumką rubli za pazu­chą uzy­skaną z wymiany stu­denc­kiego sty­pen­dium rusza­łem na pod­bój walą­cego się impe­rium.

W Wil­nie wycią­gną­łem z kie­szeni mapę mia­sta i posze­dłem na ulicę Gero­sies Vil­ties 16B i zadzwo­ni­łem do drzwi z nume­rem 43, nad któ­rymi wisiał pęczek cier­nio­wych gałą­zek, a kiedy sta­nął w nich jego­mość kom­plet­nie łysy za to z bujną siwą brodą, bez namy­słu wypa­li­łem po rosyj­sku:

– Wasi­lij Sier­gie­je­wicz? – Ski­nął głową.

– Ja wasz wnuk.

Otwo­rzył sze­roko drzwi i ramiona i powie­dział, zacią­ga­jąc po pol­sku łamią­cym się gło­sem:

– Wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej ktoś mnie znaj­dzie, choć raczej mia­łem nadzieję, że wcze­śniej – dodał z szel­mow­skim uśmie­chem.

A było to tak. Mój tata się nudził. Sie­dział w hotelu w Peki­nie (bio­rąc pod uwagę dystans, który prze­mie­rzył z War­szawy – to już cał­kiem nie­da­leko od podał­taj­skich sie­dzib swo­ich przod­ków) i cze­kał na ofi­cjalne pozwo­le­nie od sto­sow­nych władz na odwie­dze­nie wsi na rubie­żach impe­rium, w któ­rej podobno żyła sta­ro­winka wła­da­jąca języ­kiem man­dżur­skim, w któ­rym tata miał zamiar spi­sać lokalne poda­nia i legendy się­ga­jące korze­niami pra­hi­sto­rii. Tatę zawsze inte­re­so­wało doko­py­wa­nie się do sedna sprawy, więc począt­kowo został arche­olo­giem, jed­nak póź­niej zew krwi pchnął go ku stu­diom nad języ­kami i kul­tu­rami ludów Wiel­kiego Stepu. Naj­wy­raź­niej wła­dze Chiń­skiej Repu­bliki Ludo­wej miały nadzieję, że z racji upływu czasu sprawa sta­nie się wkrótce nie­ak­tu­alna, bo decy­zja rodziła się w bólach, a potem tygo­dniami nabie­rała mocy praw­nej. Toteż tata jadł ryż z dżemem i nad­ra­biał zale­gło­ści w kore­spon­den­cji. Mię­dzy innymi po raz kolejny napi­sał do Czer­wo­nego Krzyża z pyta­niem, czy przy­pad­kiem nie odna­leźli adresu jego zagi­nio­nego pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej ojca, oczy­wi­ście, jeśli ten jesz­cze żyje. Ku jego zdzi­wie­niu, odpo­wiedź nade­szła szyb­ciej, niż w spra­wie man­dżur­skiej, i był nią list od dziadka, który – jak się oka­zało – od wojny miesz­kał w Wil­nie, o kilka prze­cznic dalej od miej­sca uro­dze­nia się taty. W owych cza­sach, choć może to nie­wia­ry­godne, nie było Face­bo­oka, Inter­netu, a nawet komó­rek, a tele­fon sta­cjo­narny nale­żał do urzą­dzeń luk­su­so­wych, przez co żyło się może tro­chę wol­niej, ale spo­koj­niej, a już na pewno z więk­szą pokorą i cier­pli­wo­ścią pod­cho­dziło się do dnia codzien­nego, toteż tata poin­for­mo­wał mnie o odkry­ciu tra­dy­cyjną pocztą. Do infor­ma­cji o odna­le­zie­niu naszego ante­nata tata dołą­czył rów­nież oso­bi­sty utwór liryczny, będący wyra­zem tęsk­noty i – jak mnie­mam – znu­że­nia chiń­skim ryżem z dżemem. Poezja ta utrzy­mana w stylu nie­no­wo­cze­snym, z nie­słusz­nie ojca posta­rza­ją­cymi licz­nymi odwo­ła­niami do antyku, nawią­zuje w isto­cie do moich ówcze­snych pod­bo­jów miło­snych, a z sza­now­nym ante­na­tem nie ma nic wspól­nego, jed­nak stwier­dzi­łem, że jeśli nie tu, to chyba już nigdzie nie doczeka się publi­ka­cji. Dla­tego Mes­da­mes et Mes­sie­urs, c’est ici:

A więc byłeś Grze­go­rzu, z lubą swą w Ojco­wie!

Jak mnie ta wieść wzru­szyła – język nie wypo­wie.

Był bowiem czas, przed laty, gdy ojcow­skie skały

Moich mło­dzień­czych kro­ków echem roz­brzmie­wały

Tam byłem, tam błą­dzi­łem, tam z memi kom­pany

Z dna pie­czar doby­wa­łem krze­mień ocio­sany

Były i mil­sze trudy… Mawiały dziew­czyny

Że miło cho­dzić z Jerzym w Jurze na jeżyny.

Ech, mło­dość… Dzi­siaj sta­rym, resztka wło­sów siwa

A i tę mi Bore­asz okrutny wyrywa.

Miast w Ojco­wie być – błą­dzę w chiń­skiej rubieży

Gdzie Scyta sko­śno­oki żółte zęby szcze­rzy.

Zamiast afek­tem pałać – dygocę od chłodu,

Któ­rym tchnie na mnie Amur spod powłoki lodu.

I tylko myślą bie­gnę ku Prąd­nika brze­gom

Et ego in Arca­dia – wzdy­cha­jąc – et ego…

Dziś ty, miły paste­rzu, pasiesz tam swe stada

(Paste­rzu, bowiem Grze­gorz „pasterz” się wykłada)

Przy tobie jest twa Nym­pha, Cato uko­chana,

Wywczas ci umila słodka flet­nia Pana,

Jary cię chło­dem darzą, a w swym mega­ro­nie

Gości Uracz. O, miłe ojcow­skie ustro­nie!

Oby je dobre bogi strze­gły dłu­gie lata!

Twym amo­rom życz­liwy – nada­mur­ski Tata.

Jak widać, po raz kolejny oka­zuje się, że nie­da­leko pada jabłko od jabłoni. Nie­stety nie docze­ka­łem się dal­szego ciągu epo­pei lirycz­nej ojca, ponie­waż wkrótce po tym liście wła­dze w Peki­nie prze­ko­nały się, że man­dżur­ska sta­ro­winka jest wciąż w dobrym zdro­wiu i w naj­bliż­szym cza­sie nie ma co liczyć na jej natu­ralne zej­ście, więc dla świę­tego spo­koju wydały pozwo­le­nie na spo­tka­nie z pol­skim orien­ta­li­stą. Toteż tata poje­chał na pół­noc Chin – do Man­dżurii, a ja kupi­łem bilet do Wilna.

Przed wyjaz­dem poje­cha­łem do babci.

Czy coś prze­ka­zać? Może bab­cia zechce coś napi­sać? Udzie­lić mi jakichś wska­zó­wek?

Miesz­kanko babci było ciemne, z wystawą pół­nocno-wschod­nią, wido­kiem na śmiet­nik i pia­skow­nicę. Pełne było kłęb­ków wełny, papie­ro­so­wego dymu, żur­nali mody z okresu pracy w amba­sa­dzie w Paryżu, bab­ci­nych obra­zów i szty­chów malo­wa­nych na stu­diach w Wileń­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych i tre­lów kanarka (na któ­rego trzeba było uwa­żać, bo mógł wyle­cieć przez luf­cik, by upra­gnioną chwilę wol­no­ści przy­pła­cić śmier­cią z dzio­bów zazdro­snych o jego złote upie­rze­nie wró­bli). Na sta­rość Kubuś (według moich obser­wa­cji nazy­wał się tak jak 50 pro­cent popu­la­cji pol­skich kanar­ków, pozo­stała część to Maciusie) porzu­cił marze­nia o pod­nieb­nych lotach, wyraź­nie zsza­rzał i w razie nie­domknię­tych drzwi­czek w klatce bywało, że pie­szo wędro­wał do kuchni na śnia­da­nie – co o ile pamię­tam – osta­tecz­nie przy­pła­cił śmier­cią pod kap­ciem zaspa­nego ojca. Cóż, można by rzec, zabiła go rutyna powsze­dnio­ści…

A co tu powie­dzieć? Może tyle, że odmień­com jest trudno na świe­cie, ale bez nich jest szaro i nudno, a zresztą to w końcu przede wszyst­kim ich życie i ich wybór i nie doty­czy to jedy­nie kanar­ków i wró­bli…

Jed­nak mimo to bab­cia wolała kanarka trzy­mać w klatce.

W tym małym miesz­ka­niu, w odra­pa­nym, gomuł­kow­skim bloku na war­szaw­skim Moko­to­wie, dzięki opo­wie­ściom babci pierw­szy raz się prze­ko­na­łem, jak działa czwarty wymiar, jak zmie­ścić cały wszech­świat na 34 metrach.

Dawno, dawno temu, kiedy bab­cia nie była jesz­cze bab­cią tylko małą dziew­czynką, mówiła tylko po rosyj­sku i fran­cu­sku. Kiedy miała sie­dem lat, śmierć zabrała jej ojca, a mojego pra­dziadka i bab­cia musiała wypro­wa­dzić się spod nie­bosięż­nego szczytu Elb­rusu z domu, przez któ­rego kominy cza­sem wpa­dały bańki mydlane pio­ru­nów kuli­stych i wyla­tu­jąc oknami, wybu­chały na pło­cie, wypa­la­jąc dziury na suszą­cych się tam lnia­nych prze­ście­ra­dłach – i wraz z matką i braćmi prze­nio­sła się do Wilna. Przy naj­bliż­szej oka­zji posta­no­wi­łem poje­chać na Kau­kaz i odna­leźć dom babci i poczuć kli­mat tego miej­sca, jeśli jesz­cze po tylu latach tam trwa. Na spo­sob­ność przy­szło cze­kać latami, ale w końcu morza łączą wszystko, a mój jacht się po ich toni unosi. Może więc kie­ru­nek na Morze Czarne?

Pra­dzia­dek był dra­go­nem z zami­ło­wa­nia i z obo­wiązku. Patro­lo­wał ze swoim kin­burn­skim puł­kiem rubieże impe­rium i sta­cjo­nu­jąc w nad­gra­nicz­nych mia­stecz­kach, pil­no­wał spo­koju wąskiej linii oddzie­la­ją­cej Rosję od państw ościen­nych. Nie lubił tych mia­ste­czek przy gra­nicy z Pol­ską, gdzie – jak mawiał – zda­rzało się, że po desz­czach na głów­nym placu tonął w bło­cie konny dra­gon i to z piką na sztorc.

Podobno bywało, że dra­gon rato­wał się wspi­naczką na powierzch­nię topieli, po usta­wio­nej na zadzie koń­skim pice i tam cze­kał dopóty, dopóki błoto nie skrzep­nie albo kole­dzy nie doj­rzą go przez strugi desz­czu i nie rzucą pomoc­nej liny. Nie­czę­sto jed­nak ta sztuka się uda­wała i dobrze, jeśli wysta­wało ostrze z pro­por­cem pół­ko­wym, bo kiedy po poran­nym apelu wycho­dził na jaw brak żoł­nie­rza i roz­po­czy­nano poszu­ki­wa­nia – przy­naj­mniej było wia­domo, gdzie kopać w cza­sie suszy, kiedy błoto wysy­chało i pękało na pla­stry miodu. Nie­stety czę­sto po odko­pa­niu wycho­dziło na jaw, że dra­gon jest już nie­kom­pletny, pozba­wiony wszyst­kiego, co można było ukraść i sprze­dać, ale zda­rzało się też, że odko­py­wano go całego, żywego i nawet w lep­szej kon­dy­cji, niż kiedy się był uto­pił, sie­dzą­cego na grzbie­cie zje­dzo­nego do połowy konia i oddy­cha­ją­cego przez pustą w środku pikę. Ci, któ­rzy nie uto­pili się w bło­cie, topili smutki i nudę w gorzałce albo brali się za łby, kar­bu­jąc na sza­blach kolejny udany poje­dy­nek i opła­ku­jąc ponie­wcza­sie brak kolej­nego ser­decz­nego druha. Dzia­dek nie pił w ogóle, a po wypadku, kiedy pijany ofi­cer, czysz­cząc broń, nie­chcący zastrze­lił przez gli­nianą ścianę piękną córkę gospo­da­rzy, u któ­rych się zatrzy­mali na popas, nio­są­cej do jego kwa­tery dzban malin – karał pijań­stwo chło­stą, która w tym cza­sie nie była już regu­la­mi­nową karą, ale widocz­nie wycho­dził z zało­że­nia, że pijań­stwo w regu­la­mi­nie rów­nież się nie mie­ściło.