Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Zasada jednego

Zasada jednego

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66234-53-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zasada jednego

W tym świecie mówienie prawdy jest najgorszym z przestępstw

Ava i Mira ukrywają straszną tajemnicę, przez którą mogą stracić życie. W świecie, w którym posiadanie więcej niż jednego dziecka jest prawnie zakazane, one są siostrami bliźniaczkami.

Przez osiemnaście lat żyją życiem jednej osoby, codziennie zamieniając się rolami, aby nikt nie odkrył, że tak naprawdę dyrektor Teksańskiego Wydziału Planowania Rodziny ma więcej niż jedną córkę. W chwili, kiedy ich sekret zostaje ujawniony, Ava i Mira muszą uciekać, aby się uratować.

Czy są gotowe na to, co przygotowała dla nich przyszłość? Czy tak naprawdę znają swoją rodzinę i mogą powiedzieć, co z ich przeszłości jest prawdą, a co kłamstwem?

Zasada jednego nie przewiduje miejsca dla bliźniaczek. Nie w świecie, w którym za życie płaci się śmiercią.

__

O autorkach:

Ashley i Leslie Saunders to siostry bliźniaczki, które zawodowo są producentkami filmowymi. Od najmłodszych lat wiedziały, że są stworzone do opowiadania historii. Ich książkowy debiut – Zasada jednego – zaczynał jako scenariusz filmowy. Wielokrotnie nagradzane za swoją twórczość siostry mieszkają w słonecznym Los Angeles, gdzie wspólnie piszą, pracują nad kolejnymi projektami i rozpieszczają swoje psy.

Polecane książki

Książka oparta jest na analizie teoretycznej i badaniach praktycznych. Zasadniczym atutem tej publikacji jest nowatorski charakter opracowania. Autorzy przedstawili w sposób systematyczny procedurę od pomysłu wejścia na rynki zagraniczne do jego realizacji. Oparcie książki na wynikach przeprowadzony...
Zmysłowa historia pierwszej miłości.     „Tamte dni, tamte noce” („Call Me by Your Name”) to historia nagłego i intensywnego romansu między dorastającym chłopcem a gościem jego rodziców w letnim domu we Włoszech. Obaj są zaskoczeni wzajemnym zauroczeniem i...
Kiedyś wyobrażałam sobie, że moje życie jest pięciolinią, na której każda chwila zostaje zapisana w postaci odpowiednio dobranych nut. A ja niczym wybitny kompozytor codziennie dopisuję dalszą część bezkresnego utworu. Jedne dźwięki są skoczne i wesołe, inne żałosne i pełne melancholii. Wszystkie ra...
Kilka dni temu – długa rozmowa z Januszem Majewskim. Opo­wiedziałem mu, że Różewicz mnie namawiał, żebym napisał jakąś pogodną, może plotkarską powieść, wykorzystał w niej poczucie humoru, trzeba dać czytelnikom trochę przyjemności. Janusz się zgodził ze mną, że mój wspaniały przyjaciel trochę upras...
Starożytne zabytki, dzieła największych mistrzów renesansu, rozsławiona przez kino atmosfera dolce vita oraz wyśmienita kuchnia – włoska stolica od wieków przyciąga turystów z całego świata. Odkryj Rzym i Watykan z nową, wyjątkową serią explore! guide light. To prawdziwy niezbędnik w podróży. Konkre...
Czy program 500+ to tylko polityka, czy rzeczywista troska społeczna? Jaki jest bilans tego programu po pierwszym roku? W jesiennej „Więzi” – rzeczowe komentarze ekspertów od polityki społecznej. W 1517 r. wystąpienie augustiańskiego mnicha zainicjowało Reformację. Po 500...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ashley Saunders i Leslie Saunders

Mamie i Tacie, jak zawsze

Część I. sekretMira

Spadam. Mrok jest tak klaustrofobiczny, że czuję się, jakbym została żywcem pochowana. Lecę w dół, słyszę zawodzenie wiatru uszach, czuję, jak długie rude włosy chłoszczą mi twarz niczym setki miniaturowych biczy.

Żołądek wywraca mi się na nice. Próbuję otworzyć usta, by zwymiotować albo chociaż krzyknąć, ale nie mogę wykonać najlżejszego ruchu. Jestem wykutym z kamienia posągiem, który zrzucono w bezdenną, mroczną otchłań.

Coś ociera się o mój prawy nadgarstek. Dziesiątki, setki palców wpijają się nagle w moje ciało, czyjeś ręce szarpią ubranie, chwytają mocno za kark i stopy.

Umysł szaleje, lecz ciało ani drgnie, choć rozpaczliwie pragnę odzyskać kontrolę nad swoimi członkami. W ataku paniki wytężam wszystkie siły, ale ręce i nogi nadal odmawiają mi posłuszeństwa, nie mogę się wyrwać z objęć tych, którzy chcą mnie rozedrzeć na strzępy.

Siły opuszczają mnie powoli, gdy wtem martwą ciszę przerywa melodyjny głos. Jest piękny, pełen ciepła. Ktoś nuci, a potem zaczyna śpiewać. Przypominam sobie tę piosenkę i tę kobietę. To mama.

Rozbieganymi oczami widzę jedynie pustkę, ale otaczający mnie śpiew jest coraz głośniejszy. Całą siłą woli próbuję sięgnąć ku mamie pośród wszechobecnego mroku i…

Budzę się z przerażającego koszmaru.

Dysząc ciężko, odkrywam, że siedzę na jednym z połączonych łóżek w piwnicy znajdującej się pod podwórzem naszego domu. Wszystkie mięśnie mam napięte, szczęki zaciśnięte aż do bólu. Ava kładzie dłoń na moim ramieniu uspokajającym gestem, ale nie ważę się na nią spojrzeć, wściekła na siebie, że obudziłam ją po raz kolejny.

– Znowu ten koszmar? – pyta.

Przytakuję, a ona opuszcza powieki, jakby rozumiała, ale to nieprawda. Nigdy nie pojmie tego, co teraz czuję.

Spoglądam na zegarek. Wpół do siódmej.

– Spóźnimy się.

Ava zrywa się z łóżka, szpera w garderobie i w końcu znajduje nasze białe spodnie.

– Gdzie jest…

Rzucam czystą lnianą bluzę, uważając, aby jej nie pomiąć ani nie ubrudzić. Fioletowa wstęga – niczym szarfa – biegnie na skos przez pierś, od serca aż po biodro. To jedyna ozdoba śnieżnobiałego mundurka.

Ava ściąga przez głowę podkoszulek, a następnie pośpiesznie wkłada szkolny strój, ja zaś odwracam się w stronę stojącego pod schodami biurka. Chowam do torby nasz niewielki tablet, po czym przyglądam się, jak odbicie Avy w lustrze przyczesuje z wielką uwagą grzywkę sięgającą niemal do jej zielonych oczu. Identycznych jak moje. Wyjmuję z szuflady naszego biurka korektor, a gdy podnoszę wzrok i nieoczekiwanie staję twarzą w twarz z wcieleniem naszej matki, znów zalewają mnie fale wizji widzianych we śnie, z tym że przerażenie towarzyszące poczuciu uwięzienia w nieprzebytym mroku wydaje się teraz raczej wspomnieniem niż snem. Zaczynam naciągać sobie kciuk. W końcu podchodzę do Avy stojącej wciąż przed lustrem; staram się zapomnieć, otrząsnąć z nie chcącego mnie opuścić koszmaru.

Wiem, że to bezcelowe. Każdy najdrobniejszy nawet szczegół mam wryty w pamięć na stałe. Przecież nasze życie zależy od tego, czy będziemy w stanie je wszystkie odtworzyć. Jeśli zaczniemy zapominać, nie przetrwamy.

Umieszczam prostokątne pudełeczko w wyciągniętej wyczekująco dłoni, po czym podnoszę wzrok i patrzę na swoją siostrę bliźniaczkę. Szybkimi, wprawnymi ruchami nakłada korektor na gwieździstą bliznę zdobiącą jej kark. Gdy byłyśmy w ósmej klasie, potknęła się w szklarni i upadła prosto w opuncje. Ojciec się wściekł, ale Ava powiedziała, że to był wypadek, że nie jesteśmy w stanie kontrolować wszystkiego. Bez względu na to, jak bardzo on się stara.

Blizna znika pod korektorem, a Ava uśmiecha się do mnie z lustra.

– Proszę, teraz niczym się już nie różnimy – mówi.

Odpowiadam takim samym uśmiechem, analizując uważnie nasze identyczne odbicia. Jestem nią, a ona jest mną. Jedna dusza w dwóch ciałach.

Nieświadomie sięgam do prawego nadgarstka, w którym powinnam mieć wszczepiony mikroczip. Tak wygląda nieustanna rzeczywistość drugiego dziecka w Ameryce wyznającej Zasadę Jednego. Po prostu nie istnieję.

– Szkoda, że to nie twoja kolej na pójście do szkoły – zauważa Ava. – Bez problemu zdobyłabyś najwyższą ocenę.

Zarzucam nasz plecaczek na jej ramię i we dwie wspinamy się po schodach prowadzących do długiej, nie ozdobionej niczym ściany.

– Nie spanikuj podczas egzaminu ustnego z hiszpańskiego, a wszystko będzie dobrze. Uczyłyśmy się całą noc.

Pozwala sobie na pełne zwątpienia westchnienie, przyciągam ją więc do siebie, tak że stykamy się czołami.

– Tú puedes hacerlo. Pójdzie ci jak z płatka.

Ava szczerzy radośnie zęby, potem unosi dłoń. Dwa ciche stuknięcia i ściana rozstępuje się, odsłaniając tajne przejście prowadzące do naszego domu.

– Do zobaczenia – rzuca.

Odwraca się, po czym truchta w głąb tunelu, a ja zostaję na posterunku, dopóki nie stracę z widoku jej płomiennie rudych włosów. Już mi jej brak. Połowa mnie właśnie zniknęła.

Zamykam przejście i zeskakuję ze schodów trzema susami. Wracam do łóżka.

Czekam na jej powrót.

Ava

Rozpoczęcie dnia różniące się od wypracowanej latami rutyny przyprawia mnie o wielką nerwowość. Biegnę ciasnym podziemnym tunelem, by nadrobić niewielkie spóźnienie. Mijam betonowe ściany, po czym wspinam się na kolejny ciąg stopni, bez ustanku myśląc o tym, co czeka mnie na powierzchni. Zaraz po przekroczeniu progu naszego domu utracę wszelką prywatność. Wszechobecne kamery i uważne oczy będą obserwować każdy mój krok. Muszę być na to gotowa.

To, że obie wciąż żyjemy, jest naszym największym sekretem.

Ojciec miał pięć lat, by nauczyć swoje ukochane skarby sztuki zwodzenia innych ludzi, potem musiałyśmy opuścić bezpieczne gniazdko, jakie nam uwił, i rozpocząć naukę w akademii podstawowej. Mirze i mnie zaczęto wpajać zasady, zanim jeszcze nauczyłyśmy się mówić. Poznanie rządzących światem reguł było kluczowe dla naszego przetrwania, dlatego ojciec uczył nas ich kolejno, poprzez zabawy i gry, które tak bardzo uwielbiałyśmy. Szczera pochwała z jego ust była dla mnie wszystkim. Jednym z moich pierwszych wspomnień jest recytowanie najważniejszej maksymy ojca: „Musimy być idealne. Wystarczy, że któraś z nas się pomyli, i wszyscy przegramy z kretesem”.

Pukam dwukrotnie w gładką ścianę, a ona odsuwa się niemal natychmiast, odsłaniając nieskazitelnie czysty salon. Chwilę później przejście zamyka się szczelnie za moimi plecami. Przebiegam przez pomieszczenie, kierując się ku drzwiom frontowym. W pośpiechu wpadam na stojącego w przedpokoju ojca. Trzyma w ręce lśniące pudełko z moim drugim śniadaniem, wzrok ma poważny.

Robię wielkie oczy.

– Dochodzi za piętnaście siódma… Dlaczego nie wyszedłeś jeszcze do pracy?

Przymyka powieki tak bardzo, że pozostają tylko wąskie szparki. Przyjmuję od niego śniadanie i upycham je w plecaku. W lodówce pełno takich zestawów, przygotowanych na wszystkie dni tygodnia; każdy element naszego życia jest podporządkowany surowemu reżimowi, czasami aż do przesady.

Ojciec nadal wywiera na mnie milczącą presję, skruszona dodaję więc:

– To już się nie powtórzy, obiecuję.

– Nie. To ja obiecuję. Ostatni raz wam na to pozwoliłem. Nie możecie spędzać wspólnie nocy… To po prostu zbyt niebezpieczne.

Ojciec jest jednym z tych ludzi, których uwagi nie chcecie na siebie ściągać. To przedstawiciel władz bardzo wysokiego stopnia – dyrektor Teksańskiego Wydziału Planowania Rodziny – dosłownie emanuje autorytetem, nawet oddycha zgodnie z ustalonym harmonogramem. Wygląda dumnie w odprasowanym wojskowym uniformie, ale tego ranka dostrzegam, że garbi się lekko, co znaczy, że brzemię odpowiedzialności zaczyna go przygniatać.

Próbuję mu ulżyć, uśmiechając się najbardziej serdecznie, jak umiem.

– Dzisiaj na zajęciach chóru będziemy się uczyć nowej piosenki. Mira i ja możemy ją wam zaśpiewać wieczorem po kolacji – mówię.

Mars znika w końcu z jego czoła.

– To dobry pomysł – odpowiada, prostując plecy. Całuje mnie delikatnie w czubek głowy. – Uważaj na siebie, nawet na moment nie przestawaj być czujna.

– Tobie też życzę miłego dnia, tato – rzucam przez ramię, kierując się ku drzwiom.

Czas rozpocząć kolejną turę gry.

Idąc przez naszą gęsto zamieszkaną dzielnicę, mijam pięknie utrzymane domy. Powtarzam półgłosem materiał na egzamin z hiszpańskiego. W oddali za labiryntem podwórek i komunalnych ogrodów rozciąga się panorama gigantycznej metropolii. To Dallas, potężna stolica Teksasu.

Pozycja ojca pozwala nam mieszkać na przedmieściach pośród innych członków uprzywilejowanej klasy. Dzięki temu mamy dostęp do nieco lepszego powietrza i jakże rzadki dzisiaj przywilej posiadania spłachetka ziemi, którą możemy nazywać własną. Większość ludzi gnieździ się w gigantycznych, upstrzonych bilbordami wieżowcach – z ich okien, dzień i noc, widać wyłącznie reklamy zdobiące sąsiednie budowle. Życie zwykłego człowieka polega na nieustannej walce o kolejny jard kwadratowy powierzchni, o odrobinę więcej zasobów, generalnie o wszystko. Sąsiad zabija sąsiada dla nowej pary butów. Niczego nie ma pod dostatkiem.

Mija mnie peleton rowerzystów lawirujących z trudem w gęstym tłumie przechodniów, którzy zajmują całą szerokość szosy wiodącej do centrum miasta. Mira i ja naprawdę rzadko opuszczamy teren Trinity Heights, jak nazywa się nasza dzielnica; uczelnia znajduje się niespełna milę od naszego domu. Każdego dnia jedna z nas traci godzinę na marsz do szkoły i z powrotem, kolejne osiem spędzamy na zajęciach, a przez resztę popołudnia odrabiamy zadania domowe, dzielimy się wrażeniami z następnych, jakże podobnych do siebie dni, po czym udajemy się do łóżek, oczywiście osobno. Jedna z nas schodzi do piwnicy, druga idzie do pokoju na piętrze, zwanego „sypialną Avy”. Budzimy się następnego ranka i powtarzamy to wszystko po raz kolejny. Nasze życie jest tak potwornie nudne i monotonne.

Patrzę pod nogi i obserwuję siatkę pęknięć zdobiących nawierzchnię, po której kiedyś poruszały się wyłącznie pojazdy. Pobudzając umysł, próbuję sobie wyobrazić, jakie dźwięki albo zapachy towarzyszyły długaśnym korkom na pięćdziesiąt samochodów czy więcej. Wtem słyszę ryk klaksonu dobiegający z pobliskiej przecznicy. Czuję się tak, jakby moje wyobrażenie ożyło – nie licząc czterdziestu dziewięciu innych pojazdów – i pojawiało się przede mną ot tak, dla zabawy. Nikt prócz mnie nie zwraca uwagi na samochód próbujący przebić się przez ciżbę.

Tłum spycha mnie w jego kierunku, mogę więc zajrzeć do wnętrza przez mocno przyciemnioną szybę. Widzę szykownie ubraną bizneswoman, kobieta mówi coś do siebie, zapewne prowadzi zebranie, na które się spóźniła. Klimatyzacja rozwiewa jej włosy, przez co wygląda, jakby trafiła w sam środek malowniczej wichury. Jazda własnym samochodem do pracy jest w takim samym stopniu przejawem staromodności, co szaleństwa. Jedynym powodem, dla którego ktoś jeszcze używa tych maszyn na wypełnionych pieszymi ulicach, jest chęć wywyższenia się ponad szare masy.

Nie cierpię marnotrawstwa. A stanie w korkach musiało prowadzić do niewyobrażalnej straty czasu. Kręcę głową i ocieram pot z czoła, nawet na moment nie zwalniając kroku podczas krótkiego marszu do szkoły. To mój ulubiony sposób podróżowania.

Już pół mili dalej zaczynam mieć problem z dostrzeżeniem choćby skrawka wolnego nieba. W tej okolicy roi się od wieżowców. Są symbolem postępu, jak twierdzi nasz rząd. Oznaką potęgi. Ale niebo to za mało: będziemy piąć się w górę bez końca, podbijemy całą przestrzeń, zanim zdołamy się nasycić.

Docieram na teren uczelni pięć minut po wyznaczonym terminie, muszę więc wybrać skrót przez centralny trawnik i minąć pomnik Stephena F. Austina trzymającego nad głową wielką flagę stanu. Mamy dzisiaj wyjątkowo bezwietrzny dzień, ale Ojcu Teksasu nie wypada machać obwisłym sztandarem, zwłaszcza że stoi w stolicy. Ukryte dmuchawy dmą więc w płótno ozdobione samotną gwiazdą, poruszają miarowo czerwienią, bielą i błękitem, którymi statua wita uczniów zmierzających na zajęcia.

Uniwersytet Stępka jest jedną z najbardziej prestiżowych uczelni kraju, otaczaną wielkim poważaniem. Przed uczniami przekraczającymi jego progi stawia się więc bardzo wysokie wymagania. Gdy polityka planowania rodziny – zwana publicznie Zasadą Jednego – stała się prawem, ideologia wyznawana przez amerykańskie społeczeństwo uległa diametralnej zmianie. Przestaliśmy żyć dla samych siebie, duch niezależności odszedł w niepamięć. Od tej pory robimy wszystko dla rodziny. Ludzie mają tylko jedną szansę, by przygotować potomka do osiągnięcia sukcesu, noszenia z dumą nazwiska i zarabiania na tyle dobrze, by wystarczyło na utrzymanie starzejących się rodziców, albowiem to na jedynakach spoczywa obowiązek zadbania o żyjących wciąż przodków. Właśnie dlatego dzieciństwo przeistoczyło się w bezwzględny wyścig szczurów. Na szczęście nasza uczelnia należy do nielicznych miejsc, gdzie człowiek może się przygotować do rywalizacji w przeludnionym świecie, w którym słabi i biedni mają niewielkie szanse na doczekanie starości.

Otaczają mnie tysiące uczniów odzianych w identyczne białe lniane uniformy. Jedynym wyróżnikiem są kolory pasów oznaczające status danej osoby. Choć Mira i ja mamy dopiero osiemnaście lat, zakwalifikowano nas do grupy najzdolniejszych uczniów w drugiej klasie, dzięki czemu możemy się szczycić dumnym fioletem. Trawnik przemierzają uczniowie noszący przeróżne barwy: fiolet, błękit, czerwień, zieleń i tę najgorszą, czyli żółć. Wszystko, co możesz osiągnąć w dorosłym życiu, zależy wyłącznie od tego, jaki kolor będzie zdobił twoje świadectwo końcowe. Dyplom z fioletowym paskiem sprawi, że świat legnie u twoich stóp.

Skręcam w prawo, kierując się do właściwego skrzydła budowli otaczającej czworoboczny dziedziniec. Wokół widzę swoje koleżanki, które osłaniają starannie ułożone fryzury pod parasolami ozdobionymi identycznym kodem barw. Moda ta nie tylko służy ochronie przed nieznośnym teksańskim upałem, ale też pozwala uniknąć choć części wszechobecnych kamer.

Docieram do celu. Do części zwanej Tower Hall. Zanim wejdę do porośniętego bluszczem budynku, zamykam pośpiesznie własny parasol i uśmiecham się szeroko na potrzeby skanerów systemu rozpoznawania rysów twarzy.

Obiektywy nie dających się ominąć kamer rejestrują każdego, kto wchodzi do budynków na terenie kampusu. Sprzężone z nimi komputery są w stanie wykryć nieuprawnionego intruza w ciągu sekundy, nawet gdyby schował się w tysięcznym tłumie. Nikt nie skanuje wszczepionych nam czipów, chyba że delikwent ściągnie na siebie uwagę stróżów prawa.

Siedzący pod jedną ze ścian korytarza strażnicy stanowi nie odrywają wzroku od ciągu monitorów. Zaraz ujrzą na nich moją twarz, która po rozpoznaniu przez system zostanie połączona z nazwiskiem zapisanym w bazie danych uczelni. „Ava Goodwin, dostęp przyznany”. Taki napis pojawi się na ekranie, a ja już dziękuję w myślach losowi za to, że wyglądam tak samo jak Mira.

Z głośników dobiega ostry dźwięk dzwonka, zaraz po nim rozlega się drugi, identyczny. Staję posłusznie w długiej kolejce uczniów czekających na wejście do głównego holu.

Opiekun chóru pan Dashwood krąży niespokojnie po podwyższeniu, ręce podrygują mu w rytm muzyki, jakby był opętany. Prowadzi naszą grupę – nie zasługujemy jeszcze na to, by określić nas mianem prawdziwego chóru – z pasją, która bardzo mi się podoba. Czuję, że serce zaczyna mi żywiej bić, i przymykam powieki, śpiewając wolną, ale płomienną pieśń. Znam słowa, nie muszę więc spoglądać na wielki hologram, na którym pojawiają się kolejne linijki tekstu.

Mira i ja dorastałyśmy, oglądając podarowane nam przez ojca holoprojekcje mamy śpiewającej i akompaniującej sobie na pianinie. Czasami oglądał je z nami, siedząc na podłodze piwnicy oparty plecami o nasze podwójne łóżko, równie jak my zauroczony prywatnymi koncertami. Tylko tam, w zaciszu kryjówki, nasza czwórka mogła być razem.

Pamiętam każdy szczegół jej dotyczący – w moich wyobrażeniach wydaje się więc realna, niemal prawdziwa. Jako dzieci szalałyśmy na punkcie muzyki. Nie dlatego, że pragnęłyśmy naśladować mamę, ale z desperackiej potrzeby znalezienia się jak najbliżej niej. A ból tęsknoty za czymś, czego nigdy już się nie odzyska, pozwolił mi zrozumieć, czym jest poczucie zawodu.

– A teraz refren, głośno!

Wyczuwszy jakąś zmianę, otwieram oczy i widzę wchodzącego do klasy Haltona. Porusza się nieco chwiejnie, ale mimo obwisłych ramion prezentuje się świetnie w nienagannie skrojonym mundurku ozdobionym fioletowym pasem. Ciemne włosy ma lekko przetłuszczone, choć mogę iść o zakład, że umył je tego ranka. Udaje kogoś lepszego niż w rzeczywistości, jednakże prawdziwe „ja” wyłazi z niego wszystkimi porami.

Idzie bardzo wolno, nie śpiesząc się, wie bowiem, że to spóźnienie i tak ujdzie mu płazem.

Chór nie przerywa próby, gdy Halton się przepycha, by stanąć obok mnie, zmuszając przy tym innego ucznia do zejścia na niższy podest i ustąpienia mu miejsca. Jego ochroniarz, agent specjalny Hayes, który nie odstępuje go na krok, próbuje się wtopić w otoczenie, co jest możliwe dzięki skrojonemu na uczelnianą modłę uniformowi. Ale że nie otwiera ust jak otaczający go uczniowie, ten mężczyzna w kwiecie wieku nikogo nie zwiedzie, choćby bardzo chciał.

– Ava. – Halton wita mnie zdawkowym skinieniem głowy. Nie spuszcza ze mnie wzroku, jakby miał nadzieję, że podejmę konwersację w samym środku śpiewu.

Przymykam ponownie oczy, udając, że go nie zauważam.

Wpadnięcie mu w oko to wielki zaszczyt, o czym on doskonale wie. Ale ja mam gdzieś, jak wysoko jest postawiona jego rodzina. Wpływami nie zdobędziesz mojego zainteresowania, myślę. Czuję palący wzrok na policzku, co staje się w końcu nie do zniesienia. Otwieram oczy i spoglądam na Haltona. Zazwyczaj rezygnował w tym momencie, ale tym razem sterczy tam jak kołek i patrzy na mnie, nawet nie myśląc o tym, żeby śpiewać.

Czego chcesz? – pytam wymownym spojrzeniem. Chórmistrz klaszcze kilkakrotnie, by zwrócić na siebie uwagę.

– Goodwin, patrz na mnie!

Odwracam głowę rozwścieczona tym, że otrzymałam publiczną reprymendę, dokładnie w chwili, gdy nauczyciel wyłącza muzykę.

– Niesamowicie nijakie wykonanie. Jeśli zaprezentujecie podobny poziom przed komisją rządową do spraw artystycznych, mogę tylko mieć nadzieję, że okażecie się geniuszami w przedmiotach ścisłych. Do jutra macie wykuć ten tekst na pamięć. Możecie się rozejść.

Po niemal półwiecznej przerwie Stępka zamierza przywrócić tradycję posiadania uczelnianego chóru. Uprawianie muzyki uznano swego czasu za marnotrawienie pieniędzy. W sytuacji gdy miliony ludzi przymierały głodem bądź ginęły z powodu kataklizmów pogodowych, władze odmówiły dalszego finansowania artystycznych kierunków. Śpiewanie odeszło do lamusa.

Tego roku miało się to jednak zmienić. Nasz wspaniały gubernator Howard S. Roth, najbardziej wpływowy polityk Teksasu, zupełnie niespodziewanie postanowił uświetnić śpiewem uroczystą galę z okazji siedemdziesięciopięciolecia uchwalenia Zasady Jednego. Jestem niemal pewna, że nasze słodkie pienia mają odwieść ludzi od smutnej konstatacji, iż celebrujemy rocznicę poddania się ścisłej kontroli, która zabrania nam decydować, ile chcemy mieć dzieci. Gubernator nie zamierza oszczędzać. Już za tydzień do Dallas przybędą delegacje ze wszystkich pozostałych stanów. Plotki głoszą, że może pojawić się nawet sam prezydent; sieć Samotna Gwiazda spekuluje, że przy tej okazji może ogłosić pełne poparcie dla kandydatury naszego przywódcy w przyszłorocznych wyborach na najwyższy urząd.

Roth to najdłużej urzędujący gubernator w historii Teksasu. Pomimo jego kontrowersyjnych metod rządzenia przywódcy całego świata patrzą z zazdrością na nasze osiągnięcia. Rzeczywistość uległa tak daleko idącym zmianom, że dzisiaj, by nie utonąć, potrzebujesz nie powietrza, tylko żelaza.

Uczniowie opuszczają proscenium w milczeniu, karnie ustawiając się w kolejkę. Wszyscy skupiają się już na kolejnym wyzwaniu, które czeka nas na najbliższej lekcji. Ja zwlekam z wyjściem, by móc rozkoszować się pustką i spokojem przestronnej sali koncertowej.

Po kilku chwilach kontemplowania ciszy kłaniam się z szacunkiem chórmistrzowi, a potem wychodzę na zatłoczony korytarz, którym mam dotrzeć na następne zajęcia. Mira i ja odwiedzamy tę samą łazienkę każdego dnia, ponieważ prawo zabrania ukrywania znaków szczególnych, a ja muszę nakładać dodatkową warstwę korektora, by nikt nie zauważył charakterystycznej blizny na karku.

Prę przed siebie ze spuszczoną głową – zawsze chodzimy ze wzrokiem wbitym w ziemię – pokonuję tak centralny trawnik, po czym wspinam się na drugą kondygnację Budynku Unii. Przemykam do damskiej toalety, siadam w kabinie znajdującej się najdalej od wejścia, ale ledwie wyciągam korektor, słyszę nad sobą czyjś głos:

– Używasz niedozwolonego makijażu? Ojeju!

Zaskoczona nieomal podskakuję na sedesie, a gdy spoglądam w górę, widzę dziewczynę gapiącą się znad przepierzenia dzielącego kabiny. Rozpoznaję jej twarz, rozpaczliwie próbując dopasować do niej nazwisko, ale zapamiętanie dziesiątek tysięcy uczniów nie jest wcale prostym zadaniem.

– Zaraz doniosę o tym dziekanowi. – Tamta cmoka głośno z dezaprobatą, po czym znika mi z oczu.

Wyskakuję z kabiny przerażona do granic.

– Błagam, nie donoś na mnie! – krzyczę. – Ja tylko… – Milknę, gdy grupka najbardziej wpływowych dziewczyn o bardzo znanych nazwiskach wybucha głośnym, kąśliwym śmiechem.

– Jesteś taką skromnisią, Goodwin – rzuca jedna z nich. Nie przestając się śmiać, dołącza do stojącej przed lustrem przywódczyni tej bandy (jak ona się nazywa?). Zaszczytny fiolet i błękit przecinają ich bluzy. – Marnie się maskujesz – dodaje.

Zauważam w odbiciu, że nie przyszły tutaj poprawić fryzur. Naklejają sobie wzajemnie na piersiach maleńkie plastry.

Plastry. Ulubiony narkotyk bogaczy.

– Skoro chcesz łamać zakazy, Goodwin, zrób coś naprawdę ekscytującego.

Któraś wyciąga do mnie rękę, podaje mi prostokąt plastra przyklejony do opuszki środkowego palca. Zgina go kilkakrotnie w zapraszającym geście. Puszcza też do mnie oko. Inna próbuje rozpiąć mi bluzkę, więc spuszczam mocniej głowę, przepycham się pomiędzy nimi i wracam na korytarz, żegnana kolejną salwą kpiącego śmiechu.

Odgłosy tego rżenia dźwięczą mi w uszach przez całą drogę na wiecznie zatłoczoną stołówkę, gdzie zajmuję to samo miejsce co zawsze, na ławce pod oknem, mając za towarzyszkę wyłącznie Rylie Sparks. Mamy z nią niepisaną umowę, ponieważ obie lubimy jeść w samotności, a lepiej, by miejsce naprzeciw nie było wolne. Nigdy nie wiadomo, kto może się dosiąść.

Chciałabym mieć przyjaciół. Chciałabym poczuć prawdziwą więź z innymi ludźmi, odkrywać przeróżne rodzaje miłości, jakie istnieją na tym świecie, ale otaczam się tak wysokimi murami chroniącymi nasz sekret – abyśmy pozostały bezpieczne – że chyba nie ma takiej możliwości, by ktoś zdołał je kiedykolwiek pokonać i zbliżyć się do mnie. Pozostaję samotna za otaczającymi mnie fortyfikacjami. Jeśli nie liczyć Miry. Na nią zawsze mogę liczyć. Wiem, że jeśli zdarzy się tak, iż ona umrze pierwsza, z pewnością zrobi wszystko, pokona otchłanie czasu i przestrzeni, by mnie odnaleźć. Podobnie jak ja.

Otrząsam się z tych niewesołych myśli, skupiając uwagę na długiej kolejce uczniów czekających przed lśniącą drukarką 3D. Każdy musi przeskanować wszczepiony czip, by wybrać z menu preferowany posiłek. Na tacy jakiegoś chłopaka niemal natychmiast pojawia się stosik proteinowej papki, a obok lądują parujące wciąż pasty warzywne. Stojąca za nim dziewczyna dokonuje wyboru i dziesięć sekund później na jej talerzu pojawiają się te same składniki, tyle że przyrządzone w zupełnie inny sposób. Ja natomiast wyjmuję przygotowane w domu śniadanie – we wtorki jem zawsze kurczaka w sosie cytrynowym z brokułami – biorę do ust solidny kęs, po czym włączam tablet.

Mam pół godziny do zajęć z zaawansowanej chemii. Mira odrobiła zadanie domowe z tego przedmiotu minionej nocy, mogę się więc skupić na tym, co zadano nam dzisiaj rano na rozpoczynających lekcje zajęciach z fizyki. Sporo tego, ale moje palce śmigają zwinnie po ekranie. Rozwiązuję jedno skomplikowane równanie po drugim.

Tracę koncentrację, kiedy maszyna wydaje mechanicznym głosem znajomy komunikat:

– Niewystarczający kredyt spożywczy, panie Wallace!

Unoszę głowę i patrzę na ubranego w znoszony mundurek z wymownym żółtym paskiem Adena Wallace’a, który raz jeszcze wsuwa rękę pod skaner. Barwa ewaluacyjna uczniów dziwnie współgra ze statusem materialnym ich rodziców.

– Jak to możliwe? Jestem pewien, że nie zużyłem całego miesięcznego przydziału – upiera się chłopak.

– Niewystarczający kredyt spożywczy, panie Wallace. Proszę natychmiast opuścić kolejkę.

Roztrzęsiony wymizerowany chłopak zaczyna błagać o wydanie mu posiłku:

– Proszę. Jestem głodny…

Maszyna nie dba o to, jak puste czy pełne są żołądki ludzi, których obsługuje. Niewystarczający kredyt to niewystarczający kredyt. Koniec kropka.

Aden nie szuka pomocy wśród otaczających go uczniów, dobrze wie, że nikt się z nim nie podzieli. Gdy zauważa strażnika idącego, by usunąć go z kolejki, opuszcza pośpiesznie stołówkę. Pozostali wytykają go palcami i poszeptują znacząco.

Wracam do rozwiązywania zadań z fizyki, ale zanim znów się na tym skupię, spostrzegam, że obserwuje mnie siedzący przy pobliskim stoliku Halton.

Otaczają go sami fioletowi i niebiescy, członkowie jego osobistej świty, z których żaden nie odzywa się do siedzącego pomiędzy nimi chudzielca. Halton różni się od muskularnych, wiecznie roześmianych i czarujących kolegów. Jest jasne, że odziedziczył tych tak zwanych przyjaciół, zamiast zaskarbić sobie ich lojalność.

Siedząca naprzeciw niego Mckinley Ruiz, żylasta pierwszoklasistka o kruczoczarnych włosach, odwraca się nagle. Zauważa, że spoglądamy sobie z Haltonem w oczy, i natychmiast purpurowieje ze złości.

On jest mój! – zdaje się wrzeszczeć tym wściekłym spojrzeniem posłanym z drugiej strony wielkiej jadalni.

Jest znaną karierowiczką. Jej bluzę zdobi niebieski pas, ale wiem, że zrobi wszystko, by ta barwa zamieniła się w najczystszy fiolet. Mckinley Ruiz nie wespnie się jednak na wyżyny za pomocą lepszych ocen, tylko przez małżeństwo. A Halton jest drabiną, która jej to umożliwi.

Irytują mnie te ich osobiste przepychanki, przesłaniam więc czoło dłonią, mając nadzieję, że tym sposobem zniknę im z oczu.

Rozległy plac przed kampusem zalewają dwie rzeki ludzi zmierzających w przeciwnych kierunkach.

Bilbordy umieszczone na fasadach okolicznych wieżowców imitują zachód słońca, bijący z nich blask maluje szerokie jezdnie pastelowymi różami i pomarańczem. Na ten widok robi mi się cieplej na sercu. Chociaż wiem, że te obrazy zostały tak zrenderowane, by budzić w ludziach podobne uczucia, dla mnie są po prostu piękne.

Jakiś czas później wizję zachodu słońca zastępuje reklama przedstawiająca uśmiechniętą parę z jedyną córką. Wielki pulsujący napis świeci nam w oczy: „Jedno dziecko. Jeden kraj”. Ignoruję ten propagandowy bełkot, spoglądając jak zwykle pod nogi. Staram się zwizualizować położenie wszystkich kamer systemu monitoringu, które rozmieszczono w tej okolicy. Jedna jest na pewno w czujnym oku pomnika długoroga zdobiącego sam środek placu. Dwie kolejne na ścianie wieżowca banku po prawej.

Rozprasza mnie nagłe poruszenie, unoszę głowę na czas, by zobaczyć, jak kobieta o długich włosach wyrywa butelkę wody z ręki zaskoczonego ucznia.

– Złodziejka! – drze się chłopak wniebogłosy.

Kobieta przepycha się przez tłum zaalarmowanych ludzi, sunie prosto na mnie, a ja stoję jak wmurowana, nie mogąc się ruszyć.

Nagle rozlega się gromkie: bam! i kobieta pada na ziemię. Jej ciałem wstrząsają trzy gwałtowniejsze skurcze, potem wiotczeje. Porzucona butelka leży kilka stóp dalej, jej bezcenna zawartość wylewa się wolno na rozgrzane płyty chodnika. Z tłumu wyłania się mężczyzna, podnosi szybko zrabowane mienie i natychmiast znika ponownie w ludzkiej ciżbie. Krzepki strażnik stanowy z taserem wielkości i wyglądu shotguna podchodzi do kobiety, zatrzymuje się, przydeptując czubkiem buta palce jej dłoni. Połowa wieczornych przechodniów przystanęła, by przyjrzeć się tej scenie. Część traktuje to jak najzwyklejszą rozrywkę, ale na wielu twarzach zauważam z trudem maskowaną wściekłość.

Postępuję wbrew wpajanym mi zasadom i także zostaję na miejscu. Powinnam oddalić się dyskretnie, aby nie zwracać na siebie uwagi strażnika, ale nie robię tego. Stoję tuż obok leżącej na chodniku kobiety.

Wyczuwam, że tłum wokół zaczyna wrzeć. Rozlega się okrzyk, głośny i wyraźny:

– Dość już tego!

Trzy inne osoby powtórzyły to zawołanie, co zabrzmiało, jakby nad placem rozległy się jego echa.

Garstka protestujących próbuje się przepchnąć w pobliże trzymającego taser strażnika, zwiększając i tak spory zator na placu. Moment później na miejscu pojawia się cały oddział stanowych.

– Rozejść się albo zostaniecie aresztowani!

Jeden z żołnierzy celuje karabinem sonicznym w niebo, po czym wypala z niego bez wahania. Wszyscy w promieniu stu jardów padają na ziemię, zatykając rękami uszy.

Ja także znalazłam się na chodniku i też przycisnęłam dłonie do głowy. Mimo to ostry dźwięk przeszywa mi mózg. Nie jestem w stanie go powstrzymać. Zwijam się więc do pozycji embrionalnej i z tej perspektywy przyglądam się aresztowaniu przytomniejącej dopiero kobiety. W spojrzeniu, które mi posyła, jest tak wiele desperacji i dzikości, ale jedyne, co mogę w tym momencie zrobić, to leżeć tam i przyglądać się bezczynnie, jak ją zabierają.

Strażnik, którego słuch nie ucierpiał dzięki użytym zawczasu zatyczkom, wyszarpuje rękę kobiety spod ciała, po czym skanuje ją niewielkim przyrządem. Mikroczip służy nie tylko do monitorowania poboru racji żywnościowych, ale też zawiera wszystkie istotne informacje dotyczące twojej przeszłości: rejestr aresztowań, grupę krwi, numer ubezpieczenia społecznego, adresy czy dane kredytowe. Wszystko tam jest. Trzeba było aż kilku pokoleń, by ludzie zaakceptowali powszechne wszczepianie czipów, ale akcja zakończyła się pełnym powodzeniem.

Tu nie chodzi o kontrolę, twierdzono, tylko o nasze bezpieczeństwo. Mikroczipy ocalą wam życie. Urabiano nas, byśmy uznali te brednie za świętą prawdę.

Ja jednak im nie wierzę. Mikroczip doprowadził do śmierci mamy.

– Wstawaj! – wrzeszczy strażnik. – Wynoś się stąd!

Chcę to zrobić, ale nieustanny łomot rozlegający się w moich uszach wytrąca mnie z równowagi. Robi mi się niedobrze.

– Masz jakiś problem, młoda damo? – Strażnik patrzy na mnie z góry.

– Nie, proszę pana – mamroczę.

– Jeśli nie wstaniesz z mojego chodnika, ciebie także aresztuję – grozi.

Chowa taser do pochwy, zanim przykucnie, by skuć ręce nieprzytomnej kobiety.

Protestujący nikną potulnie w tłumie, obie rzeki ludzi znów ruszają w przeciwnych kierunkach. Oszołomiona przyłączyłam się do jednej z nich. Nie jesteśmy w stanie odpłacić tym draniom, rząd zadbał o to już dawno temu. Cywilom nie wolno posiadać broni, ten przywilej przysługuje wyłącznie strażnikom stanowym. Ludzie mogą z nimi walczyć tylko podniesionymi głosami, ale za każdym razem są uciszani.

Faceci z bronią zawsze wygrywają.

Mira

Muszę być aktywna. Spędzanie całej doby w pomieszczeniu mierzącym osiemnaście na piętnaście stóp, i to cztery razy w tygodniu, jest czymś porównywalnym do odsiadywania wyroku w więzieniu. Ćwiczymy więc regularnie razem z Avą, by podnosić poziom endorfiny i nie popaść w depresję. Najbardziej lubimy pajacyki. Potrafię je robić przez całe dwadzieścia minut.

Serce wali mi jak młot, gdy regeneruję siły, siedząc na podłodze oparta plecami o nogi naszego łóżka.

– Baza danych e-booków – rzucam w przestrzeń.

Przed moją twarzą pojawia się hologram, krzyżuję więc nogi i skupiam się na połyskującym obrazie. Unoszę palec i wodzę nim po długiej liście książek, które ja i Ava nabyłyśmy w ciągu ostatnich lat. Obie zachowałyśmy dziecięcą fascynację obcymi kulturami i wyglądem odległych lądów. Miejscami, które zdają się istnieć wyłącznie w trójwymiarowym obrazie przed moimi oczami. Albo w mojej wyobraźni.

Nigdy nie spotkałyśmy człowieka pochodzącego spoza Stanów Zjednoczonych. Tak samo nie do pomyślenia jest wyjazd obywatela naszego kraju w te nieliczne miejsca na świecie, które pozostały – na razie – dostępne dla obcych. Zagrożenie śmiercią albo co gorsza, uprowadzeniem dla okupu, na którego zapłacenie naszego rządu po prostu nie stać, to ryzyko, dlatego mało kto odważa się je podjąć. To zabawne. Dzisiaj, gdy osiągnięcia współczesnej technologii doprowadziły do takiego zmniejszenia się świata, że mamy bardzo szybki dostęp do wszystkiego i wszystkich, nagle okazało się, że korzystanie z tego przywileju jest trudniejsze niż kiedykolwiek przedtem.

Szesnasta czterdzieści trzy. Avy wciąż nie ma.

– Wyłącz hologram – rzucam, ruszając w górę schodów.

Krążę po wygładzonym betonie, nie spuszczając oka z monitorów przekazujących obrazy rejestrowane przez system bezpieczeństwa. Po ośmiu okrążeniach serce zaczyna mi bić żywiej, dostrzegam bowiem na jednym z obrazów moją siostrę. Odkłada parasolkę, potem wyciera opuszki, by skaner przy drzwiach frontowych rozpoznał jej odciski palców. Przesuwam wzrok na sąsiedni monitor, by śledzić jej drogę przez salon. Porusza ustami, wydając krótkie polecenie, po którym szklana tafla za jej plecami szybko matowieje do nieprzeniknionej szarości, dzięki czemu nie można już zajrzeć do wnętrza naszego domu. Podchodzi do fałszywej ściany i puka w nią dwukrotnie.

Odczekuję dziesięć długich sekund, których potrzebuje na pokonanie tunelu, potem ściana piwnicy rozsuwa się i Ava staje przede mną.

– Dlaczego się spóźniłaś? – Widzę po nawiedzonym spojrzeniu, że coś musiało się wydarzyć.

Gdy mija mnie, by zejść po schodach, dostrzegam na jej prawej nogawce dużą plamę. Bluza ma także niewielkie rozdarcie na prawym łokciu. Trudno jest zachować idealną biel mundurka w brudnym i zatłoczonym mieście. Udawało nam się to, oczywiście, ale tylko dlatego, że tak głosiła jedna z zasad wpojonych nam przez tatę. Wszakże Ava wydaje się spokojna, zatem i ja próbuję się nie denerwować.

– Czy coś się stało? – pytam najdelikatniej, jak umiem.

Moja siostra opada ciężko na łóżko, ściąga buty, nie używając rąk.

– Pozwól mi się nacieszyć klimatyzowanym powietrzem – prosi.

Siadając przy niej, wyczuwam ostrą woń potu i rozgrzanej słońcem skóry. To ulotne ślady przebywania na otwartej przestrzeni. Przysuwam się do siostry, chcę pobyć choć przez chwilę bliżej słońca, które ona widziała. Od wyjścia na powierzchnię dzieli mnie jeszcze pięć godzin i szesnaście minut.

– Dokończyłam wypracowanie z angielskiego – odzywam się w końcu.

– Widziałam. Dlaczego upierasz się przy nanoszeniu poprawek czerwonym kolorem? Przez to nasza praca wygląda, jakby ktoś upaćkał ją krwią. – Śmieję się rozbawiona tą uwagą. – Będę musiała to wszystko pousuwać – dodaje Ava, wzdychając ciężko. – Z hiszpańskiego dostałam A minus.

– Nie szkodzi… – Zastanawiam się, czy to naprawdę najgorsza wiadomość dzisiejszego dnia. – Poprawię nam ocenę w przyszłym tygodniu.

Zamyślona Ava potakuje. Pada na łóżko, trafiając głową w narożnik poduszki. Przeciąga się, a ja siedzę cierpliwie z rękami złożonymi na kolanach i czekam, aż ponownie się odezwie. Daję jej czas na odparowanie.

– Dziewczyna nakryła mnie w łazience z niedozwolonym kosmetykiem – rzuca w końcu. – Rozpoznałam ją, to Tifani Cheng.

Mój umysł kreśli najczarniejszy scenariusz. Zostałyśmy wydalone ze szkoły.

– O, nie.

– Ale ona tylko mnie wyśmiała, po czym pozwoliła, by Jocelyn Wood przykleiła jej na piersi plaster. Zrobiły to na moich oczach. Morgan Vega też tam była – kontynuuje Ava. – Wszystko, co mówiły, zanotowałam w dzienniczku.

Przewracam oczami, komentując arogancję tych dziewuch.

– Idiotki. Mogą je za to aresztować.

Rząd wziął się ostro do zwalczania narkomanii. Gdyby Tifani została przyłapana, z pewnością skazano by ją na dziesięć lat przymusowych robót na jednej z okolicznych farm penitencjarnych.

– Halton także zachowywał się dzisiaj dziwniej niż normalnie – dodaje siostra. – Bez przerwy się na nas gapił, najpierw podczas próby chóru, potem na stołówce.

Ta wiadomość sprawia, że podskakuję, przez co i ona zostaje podrzucona przez materac.

– Cholera! – rzucam. – Jeszcze zaprosi nas na galę!

Ava zrywa się, ponieważ dociera do niej, że o to może mu chodzić.

– Ohyda – wzdryga się w geście przesadnej odrazy. – Mam nadzieję, że to zrobi, gdy ty będziesz w szkole, nie ja!

Popycham ją na łóżko, uśmiechając się szelmowsko, po czym obie zaczynamy rżeć jak szalone.

Chichoczę jeszcze przez chwilę, planując, jak uniknąć karesów Haltona, gdy nagle zauważam, że moja siostra umilkła. Gapi się tylko w sufit, błądząc myślami gdzieś daleko. Uśmiech znika z mojej twarzy.

– Co jeszcze się wydarzyło?

– Gdy wracałam do domu, na moich oczach porażono kobietę taserem. Za kradzież wody… – Ava milknie, po czym bardzo wolno odwraca głowę, by spojrzeć mi w oczy; jej grzywka jest zmierzwiona. – Mało brakowało, a doszłoby do rozruchów.

Ja także smutnieję. Nie z powodu tej kobiety, tylko nas.

– Przez nią znów zostanie podniesiony poziom zabezpieczeń kampusu. Ojca to z pewnością nie ucieszy.

Ava odgarnia niesforne kosmyki za uszy, po czym siada prosto. Robiąc to, spogląda mi w oczy i mówi:

– Mira… Ludzie zaczęli krzyczeć do strażników: „Dość już tego!”, a ja tam stałam i nie mogłam nawet drgnąć. – Opowiadając, chwyta mnie za dłonie. – Nie potrafię zapomnieć strachu, który dostrzegłam w jej oczach. Był taki… totalny.

Przypominam sobie stare filmy instruktażowe linii lotniczych. Uwielbiałyśmy je oglądać przed laty; chciałyśmy być dobrze przygotowane, na wypadek gdyby zdarzyło nam się wsiąść do samolotu. „W razie zagrożenia proszę najpierw założyć własną maskę tlenową, a dopiero potem pomóc osobom siedzącym obok, jeśli będą miały z tym problem”.

– Nie mogłaś nic dla niej zrobić.

Szczerze powiedziawszy, Ava powinna zniknąć stamtąd, zanim doszło do zamieszania, ale nie zamierzam jej dołować. Ściska mi ręce jeszcze bardziej, minę ma poważną, a przy tym bardzo smutną. Prostuje ramiona, po czym znów patrzy mi prosto w oczy.

– Wyjdziesz na górę, żeby zjeść za mnie kolację? – pyta.

Zaskakuje mnie tą propozycją. Odsuwam się, uwalniając ręce z jej uścisku. Dlaczego prosi mnie o coś takiego? Zwłaszcza dzisiaj?

– Głowa wciąż mi pęka od tego cholernego huku broni sonicznej, której strażnik użył do zapanowania nad tłumem – nalega Ava, przykładając dłoń do prawej skroni. – Nie chcę, żeby ojciec zauważył, jak się czuję. Będzie robił z tego wielkie halo, jak zawsze, gdy coś jest nie tak.

Pocieram palcami prawy nadgarstek.

– Ojciec się wścieknie. To twój dzień, a wiesz, że nie wolno nam zmieniać harmonogramu.

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, nawet się nie zorientuje. – Ava ponownie chwyta mnie za ręce, zmuszając do słuchania. – Nie dam rady ciągnąć naszej gry, poza tym dość już mam przestrzegania tych wszystkich zasad. Skończyłyśmy osiemnaście lat, Mira. Same powinnyśmy decydować, co mamy robić.

– No nie wiem. To bardzo ważna kolacja, a tylko ty masz wszczepiony mikroczip. – Poruszam się niezręcznie. – To niebezpieczne.

– Przecież nie proszę cię o nielegalne przekroczenie granicy kraju! – odpowiada. – To tylko kolacja w naszym własnym domu!

Krzywię się, słysząc, w jaki sposób próbuje trywializować tę szaloną prośbę.

– Owszem, zapominasz jednak, kto został na nią zaproszony.

– Dlaczego nie chcesz mnie wesprzeć i choć raz zagrać zespołowo? – Pozwala sobie na przeciągłe westchnienie. Głos jej łagodnieje. – To był szalony dzień, Mira…

– I dlatego tym bardziej powinnyśmy trzymać się zasad.

Mierzymy się spojrzeniami, Ava naciska, ja nie ustępuję.

– Ja bym to dla ciebie zrobiła – rzuca mi w twarz, po czym zrywa się z łóżka i wbiega na schody.

– Ava! – wołam za nią.

Nie odpowiada, stuka tylko dwukrotnie w ścianę, by otworzyć przejście. Zrywam się instynktownie na równe nogi. Nie chcę jej rozzłościć, ale jeszcze bardziej boję się ją zawieść.

– Dobrze. Pójdę tam za ciebie.

Zatrzymuje się, zawraca. Znów spoglądamy sobie w oczy. Jedno zerknięcie wystarcza, abyśmy się zrozumiały.

Podchodzę do biurka w kącie i otwieram dolną szufladę. Trzymamy w niej pudełko, w którym znajdują się błonki z kopiami jej odcisków palców. Ava podchodzi, pomaga mi je dopasować do opuszek.

– To jedyna część mnie, której nie masz – stwierdza.

Uśmiechamy się do siebie, nasza więź jest cicha, ale nierozerwalna.

Gdy wynurzam się z kąpieli, czuję, że mogłabym dokonać wszystkiego, czego zechcę. Woda resetuje mnie, odnawia. Zmienia w Avę.

Zamykam ostrożnie drzwi do sypialni, w której przebywamy na zmianę, gdy wypada nasza kolej, potem ruszam korytarzem, z każdym krokiem nabierając pewności siebie. Schodząc do salonu, wygładzam falbanki i inne ozdoby sukienki w nadziei, że po prostu znikną albo staną się chociaż odrobinę mniej zauważalne. Ava i ja wolimy komfort i prostotę, niestety ojciec oczekuje, że na takie okazje będziemy zakładać najmodniejsze ciuchy, aby okazać szacunek jego gościom.

Damy radę.

Składam ręce za plecami, zaciskam je mocno, aby nie gapić się bezwiednie na miejsce, w którym nie ma mikroczipa. To, czego nie widać, przestaje być problemem.

Umieszczona pod skórą pusta, bezużyteczna kapsułka została zaprojektowana przez ojca, abym mogła czuć się jak „normalny” człowiek. Służy tylko na pokaz. Po latach poruszania się po powierzchni bez prawdziwego czipa zdążyłam przywyknąć do niepokojącego wrażenia, że stoję pomiędzy ludźmi zupełnie naga, bezbronna. Świadoma, że tysiące oczu widzą, kim naprawdę jestem.

Nie da się inaczej. Osobistego mikroczipa nie sposób skopiować. Ojciec stracił całe lata na znalezienie sposobu, bym mogła wymieniać się nim z Avą, zabierając go siostrze i nosząc tego dnia, gdy muszę wyjść na powierzchnię. To jednak okazało się praktycznie niewykonalne. Im starsze się stawałyśmy, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo mutacji naszego DNA, które mogło doprowadzić do rozbieżności w identycznym wcześniej wzorcu genetycznym. Mikroczip wykryłby te anomalie natychmiast, ujawniając władzom naszą tajemnicę. Dlatego jedynym sposobem na to, bym mogła poruszać się swobodnie po powierzchni, jest noszenie imitacji wszczepu. I posiadanie nerwów ze stali.

Wchodząc do jadalni, czuję całą gamę aromatów napływających z kuchni. Zaczynam się ślinić. Toż to naturalna polędwica.

Trzydzieści lat temu uchwalono Ustawę Izolacyjną, likwidującą instytucję handlu zagranicznego. Postąpiono tak, by amerykańska żywność mogła trafiać do ust mieszkańców naszego kraju. Dzisiaj dziewięćdziesiąt pięć procent populacji żywi się produktami, które powstają w laboratoriach namnażających komórki mięsa i na farmach uprawiających genetycznie modyfikowane rośliny. Prawdziwa wołowina to wielka rzadkość i niezwykle drogi rarytas. Ojciec pragnie zaimponować gościom, oferując im aż tak wykwintną potrawę.

Szklana ściana jadalni ukazuje idealną panoramę leżącego w oddali Dallas. Jasne, choć zasnute smogiem niebo rozświetla masywny stół zastawiony dla pięciu osób.

– Dobry wieczór, panienko Goodwin – wita mnie Gwen układająca lniane serwety w wachlarze.

– Pięknie to zaaranżowałaś – stwierdzam, widząc, z jaką pieczołowitością umieszcza skomplikowaną formę na kolejnym porcelanowym talerzyku. W tym momencie dociera do mnie, że zastaw jest pięć, nie cztery, jak to było ustalone.

– Dlaczego mamy jedno dodatkowe… – zaczynam pytanie w chwili, gdy głośny tupot obwieszcza przybycie ojca.

Gwen zamiera zauroczona wyglądem jego galowego munduru.

Ja też czuję, że moje ciało sztywnieje. Nadszedł ten moment.

Gdybym stała tutaj obok Avy, ojciec natychmiast by rozpoznał, która z nas jest która. Jestem jednak sama, co utrudnia mu zadanie. A oczy widzą to, co mózg pragnie zobaczyć. Ojciec spodziewa się ujrzeć Avę, więc staję się Avą. Oto podstawa naszego sukcesu.

– Dziękuję, Gwen, za to, że nam dzisiaj pomagasz – rzuca ojciec przyjaznym tonem, analizując wzrokiem wykonaną przez nią pracę.

Widzę, że kobieta oddycha z ulgą, gdy zauważa, iż ojciec jest zrelaksowany.

– A ja dziękuję panu, doktorze Goodwin, za to, że mogę dla pana pracować – odpowiada, wciąż nie umiejąc spojrzeć mu w oczy.

Gwen mieszka blisko centrum miasta. Gdy była dzieckiem, została wybrana spośród tysięcy kandydatów do ustanowionego przez mojego ojca programu Równa Przyszłość, dzięki któremu otrzymała stypendium pozwalające jej na uczęszczanie na renomowaną uczelnię. Sami zobaczcie, co dało jej ukończenie znanej szkoły. Od dziesięciu lat podaje do stołu i sprząta domy.

– Nie zapomnij zabrać resztek dla siebie i męża, zanim wyjdziesz – przypomina jej ojciec, nie odrywając wzroku od niekończącej się listy wiadomości zalewających ekran jego tabletu. W końcu przenosi taksujące spojrzenie na mnie. Potakuje zadowolony z inspekcji.

Pozwalam sobie na blady uśmiech, ale on tego nie zauważa.

– Co ci się dzisiaj najbardziej spodobało, Avo? – pyta, chowając tablet do kieszeni, dzięki czemu może skupić całą uwagę na mnie.

Zadaje to pytanie każdego wieczora podczas kolacji. Zazwyczaj jemy w piwnicy stłoczeni w trójkę przy stoliczku karcianym, opychając się odgrzanymi potrawami zostawianymi przez Gwen w lodówce. Czasami jednak myślę, że to swoisty rodzaj testu, jakby istniała idealna odpowiedź, którą pragnie usłyszeć.

– Marzenie o skosztowaniu ciasta czekoladowego – odpowiadam żartobliwym tonem, aby go rozbawić.

Ojciec parska, patrząc, jak Gwen odsuwa paterę z deserami poza zasięg moich rąk.

Ktoś dzwoni do drzwi, więc nasze szczere uśmiechy natychmiast znikają, poważniejemy, przygotowując się na dalszy bieg wydarzeń. Gwen rusza szybkim krokiem w kierunku holu.

Ufna w swoje siły staję obok ojca tuż przed tym, nim w drzwiach pojawi się sam wspaniały gubernator Roth. Stoi tam dumnie wyprostowany, wyniosły, zupełnie jak w telewizji. Bluza mundurowa zdaje się trzeszczeć w szwach, tyle zawiesił na niej medali. Pani Roth, kobieta o wydatnych ustach i bujnych włosach, trzyma przy twarzy maleńki przenośny wiatraczek. Za nimi widzę agenta specjalnego Hayesa.

Ochroniarz omiata wnętrze czujnym spojrzeniem, jego usta pozostają niemal nieruchome jak u brzuchomówcy, gdy składa meldunek do mikrofonu ukrytego w rękawie:

– Czysto.