Strona główna » Poradniki » Zatrzymać czas. Sekrety medycyny estetycznej

Zatrzymać czas. Sekrety medycyny estetycznej

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379452071

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zatrzymać czas. Sekrety medycyny estetycznej

Takiego doktora Polska jeszcze nie miała.

Lekarz, estetyczny rewolucjonista, showman.

Leczy ciała i dusze. Zatrzymuje czas.

Nie sprawia, że usta puchną, a rysy twarzy tracą swą naturalność. Naturalność to jego hasło.

Oczy, piersi, ręce, usta… Jak z upływem czasu zmienia się nasze ciało? Co można z nim zrobić w gabinecie medycyny estetycznej i czy „to” boli? Jakie będą efekty, na jak długo, a jakie skutki uboczne? „Zatrzymać czas” to także reporterskie historie pacjentek i rozmowy z nimi. To również opowieść o życiu i karierze dra Krzysztofa Gojdzia, jego filozofii życiowej oraz rzadko spotykanej w Polsce radości z codzienności.

Polecane książki

W monografii dokonano analizy określenia „system zamówień publicznych”, na który składają się przede wszystkim „klasyczne” zamówienia publiczne, ale ponadto partnerstwo publiczno-prywatne i umowa koncesji na roboty budowlane lub usługi. To w ramach tego systemu, dokonywane są różnego rodzaju działan...
Poradnik do gry Secret Files 3: The Archimedes Code to dokładna solucja, dzięki której bezproblemowo ukończysz wszystkie wydarzenia opowiadanej przez ten tytuł historii. Opis przejścia wzbogacony został licznymi wskazówkami oraz ilustracjami. Secret Files 3: The Archimedes Code - poradnik do gry zaw...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.Jest to opowieść z dreszczykiem o spotkaniu bohatera opowiadania z czymś, z jakimś bytem nieludzkim, chociaż niekoniecznie nadprzyrodzonym.Fragment: „Opowieść tę znaleziono w papierach Dr. Jamesa Hard...
Obowiązkiem pracodawcy lub zleceniodawcy jest dokonywanie potrąceń z wynagrodzenia pracownika albo wierzytelności zleceniobiorcy na podstawie zawiadomienia organów administracji państwowej i komorników. Pracodawca/zleceniodawca musi też na bieżąco informować te podmioty o każdej zmianie ok...
Przejmująca opowieść o trudnej relacji łączącej studenta szkoły teatralnej i jego nauczyciela. Przyszły aktor odbywa próby do przedstawienia dyplomowego i podobnie jak grany przez niego Raskolnikow – bohater „Zbrodni i kary” – dotyka granic, o których istnieniu dotąd nie myślał. Przewrotna i pod...
Książka jest przeznaczona dla terapeutów, psychoterapeutów, terapeutów uzależnień do wykorzystania w pracy terapeutycznej oraz dla wszystkich tych osób, które są skłonne do refleksji, chcą być bardziej optymistami, znaleźć inspirację do rozwiązywania codziennych trudności, dążą do głębszego uświ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Krzysztof Gojdź i Magdalena Rigamonti

OkładkaStrona tytułowaZATRZYMAĆ CZASSekrety medycyny estetycznejKrzysztof Gojdź

Magdalena Rigamonti

WSTĘP

Ależ ty jesteś stara! Marszczysz się. Chodź, coś ci ­zrobię. Chodź, nie bój się.

Bierze mnie za rękę, sadza na wielkim białym fotelu i ­przygląda się twarzy. ­Najpierw patrzy w oczy, potem na kurze łapki, czoło, brodę, ­policzki. Dotyka włosów. Uśmiecha się. Nie, nie będę królikiem ­doświadczalnym. Wiem, że prawie wszystkie zabiegi ­wypróbował już na sobie.

Jesienią trzeba ci zrobić laseroterapię. Latem nie można, bo słońce i byłyby przebarwienia. Plam byś dostała. Zezłość się. No, zezłość! Lwia zmarszczka trochę jest, ale jeszcze można wytrzymać. Ja sobie wstrzyknąłem tu botoks, bo się bruzda zrobiła. Wszystko na sobie wypróbowałem. Mezoterapię, laser, fototerapię. Tu, w policzkach, mam kwas hialuronowy, ale delikatnie, naturalnie. No cóż, jestem piękny!

I czuję, że to jest mój czas. Cieszę się życiem, tym, jak ­wyglądam, jakich ludzi mam wokół. Chciałbym ten czas zatrzymać. I z­atrzymuję. Każdego dnia. Choć na chwilę, choć na trochę.

Faceci w moim wieku wyglądają najlepiej. Wy, baby, macie gorzej. Mniej więcej od 42. roku życia zaczynacie się sypać. ­Każdy kolejny rok to jak dwa, trzy lata życia przed czterdziestką. Wszystko zaczyna wam wisieć, metabolizm siada i trzeba działać. To jest walka. ­Walka z czasem. Walka o to, żeby dobrze wyglądać, dobrze się czuć. Z ­wiekiem ta walka się zaostrza, przeciwnik staje się coraz silniejszy. Ale i ja jestem coraz silniejszy. I medycyna estetyczna też.

– Umówiłem cię z psycholożką. Z Magdą Chorzewską.

– Mnie? Ja przecież nie potrzebuję porady!

– Ale ona mówi dokładnie to, co ja myślę na temat piękna, dbania o siebie, dystansu. Zobacz, jakiego esemesa mi przysłała: „Piękno. Daje sukces, władzę, przyjaciół, zainteresowanie. Potocznie uważa się, że atrakcyjni ludzie mają w życiu lepiej. Szybciej osiągają sukces zawodowy; z osoby mało znanej mogą stać się celebrytami…”.

Lubię się otaczać pięknymi ludźmi. Wtedy sam od razu czuję się piękny, atrakcyjny, lepszy jakiś. Wiem, że to psychologia, że wszystko jest w głowie. Porozmawiaj z Magdą, ona ci powie, że piękno jest dziś w cenie. Ma swoją konkretną wartość. I że niektórym ludziom nie wystarczają już dobre auto, pełen portfel i markowe ubrania. Do pełni szczęścia potrzebne są także piękna twarz i ciało. A kiedy mamy już komplet, nadal dążymy – niestety – do zaspokojenia potrzeby utrzymania urody. Która, jak wszyscy wiemy, bo tego doświadczamy na sobie, może się łatwo zdezaktualizować.

Magdalena Chorzewska: Pewnie dlatego medycyna estetyczna i chirurgia plastyczna to dziedziny, które jeszcze przez długie lata będą jednymi z prężniej rozwijających się gałęzi medycyny. Zapotrzebowanie na zabiegi z roku na rok rośnie i znajduje się coraz bardziej w zasięgu zwykłych ludzi. Z relacji osób, które poddały się zabiegom medycyny estetycznej czy chirurgii plastycznej, wynika, że czasami zmiana wyglądu nosa, rozmiaru piersi powoduje realną zmianę w życiu. Często jednak po operacjach nic w życiu tych osób się nie zmienia. A to może wywoływać spadek nastroju, nierzadko zaburzenia depresyjne. Uważam, że większość operacji plastycznych powinna być poprzedzona konsultacjami psychologicznymi i analizą oczekiwanych zmian w wielu obszarach życia.

Myślę, że wielu osobom zależy na wyglądzie, bo mają tendencję do ulegania syndromowi adonizacji. Termin ten wprowadziła polska profesor Eugenia Mandal, a odnosi się on do naszego stosunku do roli urody i seksapilu. W skrócie chodzi o to, że takie osoby używają swojej urody, aby osiągać różne korzyści. Inaczej mówiąc, manipulują. Adonizacja to wypadkowa trzech aspektów: poznawczego – osoba dotknięta tym syndromem ma głębokie przekonanie, że kiedy umiejętnie wykorzysta atuty swojej urody, może osiągnąć wszystko; emocjonalnego – lubi robić wrażenie na innych; i behawioralnego – kokietuje, uwodzi, aby osiągnąć swój cel.

W mojej pracy często spotykam się z osobami, które są obiektywnie urodziwe. Natomiast postrzegają siebie jako osoby mało atrakcyjne czy wręcz brzydkie. Czasami zdarza się, że do gabinetu przychodzi nastolatka, która już dziś wie, że kiedyś zoperuje nos, podniesie powieki i powiększy biust. Kiedy pytam, co taka operacja zmieni w jej życiu, często nie potrafi udzielić odpowiedzi. Wynika to z braku akceptacji własnej osoby, nadawania zbyt wielkiej rangi wyglądowi, a także deficytom w wielu innych obszarach. Z psychologicznego punktu widzenia każdemu z nas zależy na akceptacji i miłości, a uroda ma nam pomóc spełnić te potrzeby.

W dobie Internetu, Instagramu i szeroko pojętego ekshibicjonizmu w sieci krąży cała masa zdjęć atrakcyjnych dziewczyn, które często stanowią niedościgniony wzór dla dziewczynek, nastolatek, kobiet. Ale także dla chłopców, nastolatków i mężczyzn. Chęć bycia atrakcyjnym fizycznie w dużej mierze dotyczy także mężczyzn. Ciąg­łe porównywanie się do innych, atrakcyjniejszych ludzi wywołuje niezadowolenie z własnego wyglądu, zaburzenia odżywiania, anoreksję, bulimię, a także ortoreksję i bigoreksję, brak akceptacji, izolację społeczną i chwiejność emocjonalną. Nierzadko prowadzące do samouszkodzeń.

Dr Gojdź: I niech to będzie przestrogą. Sam jestem w ciągłym biegu, ale namawiam wszystkich znajomych, pacjentów i widzów mojego programu telewizyjnego: usiądź w spokoju, zastanów się nad sobą, nad swoim życiem. Nad tym, czy tak po prostu lubisz siebie, szanujesz. Kochasz nawet.

Co ja będę tu plótł androny! Przecież jak ktoś akceptuje siebie, czuje się w miarę dobrze we własnym ciele, to od razu emanuje dobrą energią, radością, pięknem i szczęściem. I przyciąga innych pięknych ludzi. Kochani ludzie, uważajcie, bo ciągłe dążenie do ideału i próba bycia najpiękniejszą czy najprzystojniejszym mogą być utopijną gonitwą powodującą nieszczęście i wiele innych problemów. Przecież naszą motywacją jest bycie szczęśliwym! ­Psycholożka Magda mówi, że szczęście to stan umysłu. A odnalezienie harmonii i równowagi wydobywa z nas w naturalny sposób to, co najlepsze.

PIĘKNO

Wstaję rano, patrzę w lustro. Wróć, staję na wadze.

Dzisiaj ważyłem 75 kilogramów. Patrzę w lustro i… No dobra, z reguły jestem zadowolony. Wydaje mi się nawet, że siebie lubię. Że jest wspaniale, że to najlepszy moment w moim życiu.

Jeszcze psa muszę wygłaskać; potem lecę z nim na spacer. Cosmuś, ­kochany. Ślepy, ale kocha mnie, a ja jego. Będąc nieszczęśliwym, ­trudno być pięknym. Albo inaczej: co w duszy, to na paszczy. Pamiętasz taki film Nigdy w życiu! z Danutą Stenką? Mąż zdradza bohaterkę, a potem ona się zakochuje w innym i jest taka scena, kiedy wchodzi do ­pracy. Blask od niej bije, wszyscy się za nią oglądają, jest piękna, promienna. To nie zabiegi tak na nią wpłynęły, to szczęście. Prawdziwy uśmiech może czasem zrobić więcej dla twarzy niż botoks. Trzeba ­zacząć od uśmiechu, od duszy, a dopiero później, jeśli to nie wystarcza, można działać. Co tak patrzysz? Na mój uśmiech, na zęby? Często ­radzę pacjentom, żeby o uśmiech zadbali.

– U dentysty?

– Też. Czasem, jak się zadba o zęby, o to, co widać podczas uśmiechu, od razu cała twarz wygląda dużo lepiej. Wiem, wiem, zaraz mi powiesz, że nie wszystkich natura obdarzyła pięknymi rysami, dużymi oczami, pełnymi ustami, znakomitą figurą. Że nie zawsze natura bywa łaskawa. Ale piękne ciało bez pięknej duszy to wydmuszka. Puste jakieś, plastikowe. A wiesz, że jestem jurorem na wyborach Miss Polski? I kiedy słyszę, że te dziewczyny to idiotki, że nie myślą, nic nie wiedzą, mają pusto w głowach, to się wkurzam, bo gadam z nimi, żartuję. Opowiadają mi o sobie, więc wiem, że większość z nich ciężko pracuje, ma plan na życie. To nie są piękne kretynki. Jak ktoś jest durny, to nie jest piękny. Proste? Proste. Przychodzą do mnie różne piękne osoby, ale też i takie, które swoje piękno chciałyby poprawić. No i takie, które marzą o tym, aby wypięknieć.

A czasem bywa też tak, że dopiero jak się poprawi coś w ciele, pięknieje dusza. Każdy chce być piękny. Każdy. Od małego ludzie patrzą w lustro. Analizują siebie, swój wygląd.

Sprawdzam znaczenie słowa „piękno” – czym jest, jaką ma definicję. Czytam o tym, że uważa się, iż wzory piękna nie są stałe, pozostają swoiste dla kręgów kulturowych oraz okresu, w jakim powstały, ale samo piękno jest niezmiennie pozytywną właściwością estetyczną bytu, wynikającą z zachowania proporcji, harmonii barw, dźwięków, umiaru i użyteczności odbieranych przez zmysły. Istnieje piękno idealne, duchowe, moralne, naturalne, obiektywne, subiektywne i cielesne. Uff, na szczęście w słownikowej definicji wzięto pod uwagę również ciało.

– Fajne. I mądre to. Każdy lekarz, który zajmuje się upiększaniem, powinien pamiętać o zachowaniu proporcji i umiaru. Wszystkie wykłady, na całym świecie, zaczynam od zdefiniowania, czym jest piękno. Mówię, że to zestaw cech, który daje przyjemność zmysłom, przyjemnie pobudzając umysł, duszę albo ciało.

Na świecie jednak różne zestawy cech dają przyjemność zmysłom. Przecież są różne kanony piękna. Inaczej piękno rozumiane jest w Europie czy w Stanach, inaczej w Rosji, a inaczej w Azji. Uczę się tego piękna. Nie narzucam swojej wizji. Pytam, czym ono jest dla moich słuchaczy i kto według nich jest jego ikoną. Kiedyś w Stanach i Europie ikoną piękna była na przykład Elisabeth Taylor.

– Poprawiała urodę?

– Poprawiała. Moim zdaniem musiała być operowana. W Holly­wood od wielu lat każdy po pięćdziesiątce poddaje się operacjom. Parcie, żeby być pięknym i młodym, jest tam bardzo silne i nawet najbardziej zatwardziałych przeciwników potrafi skruszyć. Tam coraz młodsi ludzie, już dwudziestoletni, poddają się zabiegom medycyny estetycznej. Uważam, że to przesada.

Nie tak dawno przyszła do mnie młoda fotomodelka. Siada naprzeciwko, patrzy mi w oczy, ja patrzę w jej, a przy okazji analizuję policzki, usta, czoło. I coś dziwnego w tej jej twarzy widzę. Pytam, jaki ma problem, co się dzieje.

– Doktorze, botoks mi już puścił, kwas mi się wchłonął. Jestem załamana!

Patrzę w kartę – 21 lat.

– Wszystko mi się marszczy, starzeję się, nie podobam się sobie, patrzę w lustro, widzę starą babę! Niech pan mi wstrzyknie botoks, niech pan mnie ratuje!

– Dziecko drogie, co pani ma się marszczyć, jak pani jest taka młoda? Od kiedy pani przy twarzy majstruje?

– Od trzech lat. Od osiemnastki.

– Nic nie będziemy robić, bo za dziesięć lat będzie pani wyglądać na pięćdziesiątkę.

I wiesz, że ta wizja tak na nią podziałała, że dziewczyna zapomniała o botoksie. Powiedziałem o jej naturalnym pięknie, o ustach, ładnych oczach, pięknym nosie. Jezu, chyba nikt nigdy wcześniej jej tego nie mówił! Piękniała z sekundy na sekundę. Była ładna, a i tak potrzebowała akceptacji, komplementów, potwierdzenia, dowartościowania. Prosiłem, żeby nie szukała pseudopomocy u innych lekarzy, którzy po prostu będą chcieli na niej zarobić. Często gonię młodych, mówię im, że nie mają czego u mnie szukać. Wcześniej rozmawiam, przekonuję, żeby szanowali siebie, swoje piękno, urodę. Chodź, napijemy się prosecco z sokiem pomarańczowym.

Przepis:

– kieliszek wina musującego wytrawnego,

– szklanka soku, świeżo wyciśniętego z pomarańczy.

Składniki wymieszać i pić małymi łyczkami.

– Ten napój nazywa się mimoza. Świetny latem. Stawia na nogi. ­Lepiej nie pić więcej niż jeden kieliszek. Pyszny, prawda? Kiedyś przez pięć lat mieszkałem w Nowym Jorku na Manhattanie. W każdą niedzielę około południa szliśmy ze znajomymi na tzw. brunch i zaczynaliśmy właśnie od mimozy. Jak dziś. Też niedziela. Mimoza i rozmowa o pięknie… Pięknie jest. Wiesz co, Magda, takie chwile mogłyby trwać wiecznie. Trzeba je umieć doceniać. Ja doceniam. Swoim pacjentom mówię, że piękno to łapanie chwil, zatrzymywanie czasu. Dobrze dziś wyglądasz. Wyspałaś się, wypoczęłaś? Jutro w klinice będzie sporo ludzi. Przyjdź rano. Ania, taka dziewczyna po czterdziestce, przychodzi na konsultację. Ładna, zadbana nawet, ale chyba siebie nie lubi.

Jestem rano. Po 9. Kawa z doktorem. Kanapka z pasztetem z indyka. ­Doktor zrobił.

– Pomidorka ci jeszcze pokroję, poczekaj. Będzie lepsza. Ten pasztet jest pyszny, od tej mojej pacjentki, kiedyś ci o niej opowiem.

Przychodzi dziewczyna. Spłoszona lekko. Nie mówię, że piszemy z doktorem książkę. W ogóle się nie odzywam. Zostaję w poczekalni.

– Magda, chodź, posłuchaj, co ta dziewczyna mówi! Jesienią umówiliśmy się na laser i mezoterapię osoczem bogatopłytkowym. Teraz tylko radiofrekwencja.

– Ja to bym wszystko w sobie poprawiła. W ogóle nie jestem w swoim typie.

– A jaki jest pani typ?

– Blondynka, szczupła, 170 centymetrów wzrostu, piersi rozmiar „C”, długie nogi.

– Ten brąz to naturalny pani kolor włosów?

– Nie, farba. Swoje mam jasne, blond.

– To wystarczy, że się pani przefarbuje i już będzie pani w swoim typie.

– Nie no! Co pan mówi, doktorze?

– No przecież dokładnie siebie pani opisała, tylko kolor włosów nie pasował do ideału. Mało trzeba. A skórę twarzy nawilżymy, laser jej dobrze zrobi. Już teraz trochę pani podgrzałem skórę, już się bardziej napięła, już będzie lepiej. Ciało masz świetne, widać, że ćwiczysz, ale geny też swoje robią. Dziewczyno, jesteś piękna!

Pacjentka patrzy na doktora z niedowierzaniem. Jej oczy otwierają się szeroko, szklą nawet. Patrzy w lustro. Uśmiecha się. Rzuca się doktorowi na szyję.

Przechodzimy do drugiego gabinetu.

– Co jakiś czas łapię się na tym, że zadaję sobie pytanie, co ja robię dla siebie. Kiedy jadłem w domu, kiedy odpoczywałem, kiedy leżałem przed telewizorem i skakałem po kanałach? Kiedy? Nie pamiętam.

POLISH DREAM

Zawsze o sobie myślałem, że jestem wyjątkowy.

Pięknie się zaczyna. Mówię doktorowi, że to dobre zdanie na pierwszą stronę jakiejś superfajnej książki. Mówię też, że to niepolskie, nietypowe tak powiedzieć o sobie, że jest się kimś wyjątkowym.

Ale bez takiego myślenia trudno cokolwiek osiągnąć. Naprawdę trudno. Nawet jak się mieszka w małej miejscowości, w Dębnie pod Gorzowem Wielkopolskim, żyje się skromnie, z rodzicami, ze ­starszą siostrą, to i tak trzeba w ten sposób myśleć i marzyć. Więc ja ­marzyłem. Marzyłem o wolności. Wiem, wiem, że używam wielkich słów, ale nie ma innego określenia na to, co wtedy czułem. Wielka Potrzeba Wolności.

– Brzmi jak tytuł książki.

– Nie naśmiewaj się ze mnie. Czasem lubię być patetyczny. W 1989 roku kończyłem liceum. Kończył się też wtedy komunizm, wszyscy myśleli o wolności. Nie tylko o tej politycznej, patriotycznej, lecz także o tej przyziemnej, takiej jak wyrwanie się z małej miejscowości. Wiedziałem, że Dębno to nie miejsce dla mnie, że nie chcę tam układać sobie życia. Czułem, że nie pasuję, że jestem stworzony do jakiegoś innego świata. Dusiłem się. To było jak zamknięcie w klatce. Wiedziałem, że gdzieś ludzie robią jakieś niesamowite rzeczy i jeszcze potrafią się tym chwalić.

Pragnąłem poznać świat. Wiem, że teraz co drugi dzieciak o tym marzy. Wtedy byłem wyjątkiem. Komuna, koniec lat 80., żelazna kurtyna. Nikt nie słyszał o Internecie, telefonach komórkowych. Polska była odcięta od Zachodu, nikt nie wierzył, że nie będzie granic. O Unii Europejskiej nie bardzo kto wiedział. Przypomniał mi się właśnie 2004 rok, kiedy wchodziliśmy do UE. Pierwszego dnia poleciałem do Mediolanu na zakupy, przekraczając granicę na dowód osobisty. Jezu, jaki ja byłem dumny! Jaki podekscytowany!

Oczywiście są ludzie, którzy lubią żyć w ciszy, w spokoju, chodzić ­codziennie do pracy, mieszkać w jednym miejscu. I świetnie, niech tak robią, super. Ja jednak chciałem sprawdzić, jak to jest gdzie indziej, jak świat wygląda. Chciałem uciekać, wybić się. I jeszcze czułem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Wiedziałem, że muszę się uczyć, skończyć studia, mieć plan i zawojować świat. Pewnie nie będzie to dobrze odebrane, politycznie poprawne, ale dużo się teraz mówi o wykluczonych, a ja uważam, że nikt nikogo nie wyklucza. Jeśli czujemy się wykluczeni, to sami jesteśmy sprawcami tego wykluczenia. U mnie w miasteczku nikomu nie przychodziło do głowy, że można skończyć kilka kierunków studiów, wykładać i mieć pacjentów na całym świecie, swój program w telewizji i robić to, co się kocha.

Teraz młodzi mogą wszystko. Tak, ty, ty i ty. Do was mówię. Możecie wszystko. Naprawdę. Trzeba tylko marzyć, planować, działać. Mówię do młodych i do starych. Ludzie, naprawdę spełniajcie swoje marzenia, nie stójcie w miejscu, nie narzekajcie! Otwórzcie się na świat, a na pewno się uda! A jak nie, zawsze możecie wrócić do tego miejsca, z którego wyszliście. Wiem, wiem, zaraz mi znowu powiesz, że wygłaszam orędzia, manifesty konstruuję. Ale mnie się udało.

Kiedy wjeżdżam do Dębna i widzę tabliczkę z nazwą miasta, to czuję, jakbym na chwilę powracał do przeszłości. Wytrzymuję tam dwa dni. Koleżanki z liceum chcą urządzić spotkanie po latach. Fajnie, gdyby się udało. Jak się spotykamy, to mówię im: „Laski, nie mamusiujcie, weźcie się za siebie, pomyślcie o sobie, o swoim życiu”. Niektóre słuchają. Mam nadzieję, że słuchają. Więc kiedy wjeżdżam do mojego Dębna, to włączam w samochodzie muzykę na full i lecą mi łzy. To są chyba łzy dumy. Boże, wiedziałem, że będzie łzawo! Jak mówię o swoim dzieciństwie, o młodości, to jest tak łzawo, że sam się wzruszam. Ty też pochodzisz z małego miasteczka, to wiesz, jak to jest. Zresztą mam wrażenie, że w Warszawie połowa mieszkańców to ludzie z małych miasteczek, tak zwane słoiki, bo przywożą od mam rarytasy. Prawie wszyscy ambitni, marzący o wybiciu się, osiągnięciu czegoś. Myślę, że pochodzenie determinuje. Szczególnie moje pokolenie.

Nie tak dawno była u mnie w klinice koleżanka producentki programu Agaty Młynarskiej Świat się kręci. Gadamy trochę, ja jej opowiadam o sobie, a ona: „Ty jesteś taki american dream, a w zasadzie polish dream. Możesz być wzorem dla innych, chłopakiem z małego miasta, który osiągnął to, co sobie założył”. A następnego dnia już opowiadałem ludziom na żywo w telewizji o tym, jak chłopak z Dębna wyrwał się w świat. O tym, że jeżeli się czegoś naprawdę pragnie i ma się wystarczającą determinację, można osiągnąć to, co się zaplanuje lub wymarzy. Jestem tego stuprocentowym przykładem. Przykładem amerykańskiego snu, w którym spełniły się marzenia o wolności i niezależności. Uwielbiam rozmawiać z młodymi ludźmi, motywując ich do działania i zmiany. Wystarczy chcieć i mieć odwagę.

Mówiłem ci, że to nie jest książka o mnie, a ty swoje. Mam ci opowiadać o dziadkach, rodzicach? Relacjach między nimi?

– Hm. Krótko.

– Moja rodzina jest zwyczajna. Nie mam żadnych lekarskich korzeni. Rodzice ciężko pracowali – ojciec fizycznie, mama w biurze. W domu się nie przelewało, ale praca, ogródek, pole dawały stabilność. Rodzice nie wyjeżdżali, nie podróżowali. Wystarczy?

– Nie.

– No dobra, to opowiem o dziadku i reszcie mojej rodziny.

Dziadek Antoni, ojciec mamy. Miałem z nim świetne relacje. Pracował fizycznie, ale mówił: „Ucz się, żebyś tak ciężko, jak ja, nie musiał pracować”. To mi chyba dało siłę. Myślę, że wpływ dziadka na moje życie jest olbrzymi. Odziedziczyłem po nim i temperament, i parcie, żeby być ponad, żeby do czegoś dojść. No i nos. Po nim mam taki wielki. On fizyczną pracą dążył do niezależności, do tego, żeby całą rodzinę utrzymać na jakimś poziomie. Mój autorytet. Latem w Dębnie poszedłem do niego na grób, zapaliłem świeczkę i mówię: „Dzięki, dziadziu”. Podziękowałem, że pomagał mojej mamie mnie wykształcić. Dzięki niemu studiowałem. Namówił mnie na medycynę, chociaż chciał też, żebym został księdzem. No ale chyba wiedział, że nie wytrzymałbym w celibacie.

Żona dziadka Antka, moja kochana babcia Jancia, żyje i ma się dobrze. Nigdy nie siedziała w miejscu, musiała coś robić. To z kolei mam po niej.

Mama Danusia? Ona mnie wychowała. Niezależność i wolność są chyba dla niej najważniejsze. Zawsze ciężko pracowała i potrafiła ­zagwarantować nam dobre, choć skromne życie. Nie potrzebuje mojej pomocy, mówi, że mam jej nie uszczęśliwiać na siłę. Ma swój ogródek, nawet kury ma. I powtarza, że jest ze mnie dumna. Nie siedzi na Facebooku, więc pewnie szczątkowo dochodzi do niej to, co robię. Myślę, że nie tak dawno zdała sobie sprawę, czym tak naprawdę zajmuję się w życiu, co osiągnąłem i jak sobie radzę. Kiedy dzwoni i chlipie w słuchawkę, to wiem, że nic się nie stało, tylko w telewizji właśnie leci powtórka mojego programu. Kocham ją bardzo. Nauczyła mnie miłości do ludzi, ­e­­mpatii i traktowania wszystkich tak samo, z szacunkiem. Nieważne, czy ktoś jest sprzątaczką, czy panią profesor.

Zapytałem ostatnio, czy mogę jej wstrzyknąć botoks w lwią zmarszczkę. Śmiała się tylko. Jest piękna, dla mnie najpiękniejsza na świecie. Ma piękno w sobie, w duszy. Mam nadzieję, że choć trochę tego po niej odziedziczyłem. Mówiłem już, że skromność to moja domena?

Tata Czesław. To trudne. Nie chcę mówić o nim za dużo. Przyjaźnię się z Agatą Młynarską i Joanną Kurowską. Kiedyś zaczęliśmy rozmawiać o dzieciństwie. Okazało się, że wszyscy mamy podobne trudne wspomnienia, które wiążą się z naszymi ojcami. I wiesz co? Dziewczyny wysłały mnie do swojej psychoterapeutki. Nabijałem się z tego, mówiłem, że te wszystkie wariatki w amerykańskich filmach chodzą do psychoterapeutów, że to nic nie pomaga, ale poszedłem. Znalazłem się na kozet­ce u pani Beaty. Byłem kilka razy, a ona wydobywała ze mnie kolejne pokłady… No właśnie nie wiem czego. Wspomnień, jakichś pretensji? Wszystkiego, co przez lata odkładało się w głowie. Pokazała mi, że moje dążenie do tego, by być najlepszym, wspinać się, spełniać, to ustawianie sobie coraz wyższych poprzeczek wynika z mojego dzieciństwa. Tkwiłem w klatce, a żeby się z niej wyrwać, udowodnić wszystkim, że można, musiałem być najlepszy. To się działo w 2014 roku. Niedawno całkiem. Mówiłem, że to mama mnie wychowała, zagarnęła mnie totalnie, do siebie, do pieczenia ciast, do kobiecego świata. A mnie brakowało ojca, mężczyzny. On nie pokazał żadnego męskiego życia. Jak się gwoździe wbija, jak się w piłkę gra, jak się samochód naprawia. A był zawodowym kierowcą. O seksie też ze mną nigdy nie rozmawiał. Patrzę na tego starszego pana i wracają wspomnienia. O Jezu, kocham go, bo jest moim ojcem, on mnie też, ale nic z tej miłości nie wynika! Już dość. Łzy mi lecą, nie chcę więcej o tym mówić.

Moja siostra Agnieszka wyjechała za granicę. Zupełnie inna niż ja, ­akceptująca życie w małym miasteczku. Może i chciała wyrwać się z niego, ale nie miała pomysłu na siebie. Spełniała się jako matka, i dobrze. Jeżeli jest szczęśliwa, to nie można krytykować. Teraz wyjechała. Czyli jednak poczuła zew wolności. Ze względu na odległość i zupełnie inny tryby życia mamy słaby kontakt. Ale przyjdzie czas na zbliżenie. W końcu rodzina, jeśli się kocha, jest najważniejsza.

MEDYCYNA

Chciałem być artystą, potem księdzem, potem znowu artystą, a potem lekarzem. Chciałem malować, grać na pianinie, pomagać ludziom, mówić im, jak żyć, być ­bliżej Boga, leczyć, być przy chorych, przy umierających, dawać im wsparcie, współodczuwać. Być wtedy, kiedy przechodzą na drugą stronę, choć teraz, z perspektywy czasu, nie wiem, czy bym wytrzymał. Nie wiem też, czy wtedy znałem słowo „empatia”.

Byłem po prostu bardzo wrażliwym chłopakiem. Próbowałem wczuć się w emocje tych, którzy chorują, którzy wiedzą, że umrą, i tych, którzy mają jeszcze nadzieję. Na egzaminy na Akademię Medyczną w Szczecinie szedłem z myślą, że zostanę lekarzem medycyny paliatywnej. Będę zajmować się ludźmi na ostatnim etapie życia.

Nie pasuje to do mnie? Że za delikatny, że mdleję przy pobieraniu krwi? Rodzice mieli nadzieję, że skończę medycynę, wrócę do swojego miasteczka i będę lekarzem w przychodni albo w szpitalu. Że zamieszkam w małym mieszkanku nieopodal i tak spędzę resztę życia. No niestety – nie udało się. Wolność była silniejsza.

Dochodziłem do niej bardzo długo. Wybrałem Szczecin, z perspektywy Warszawy miasto na końcu Polski, ale z perspektywy Dębna największy ośrodek uniwersytecki. Wszyscy myślą, że nad morzem. A to sto kilometrów do morza. Studia to była harówa, ślęczenie nad książkami, od rana do nocy zajęcia, potem nauka. Przez te studia mam od cholery zaległości książkowych. Kompleks nawet. I jeszcze jedną przypadłość – jak czytam, to zapamiętuję dokładnie, słowo w słowo. I w gazetach, i w książkach. Wszędzie. Chciałaś, żebym opowiadał o sobie, to proszę bardzo.

Kończyłem medycynę w połowie lat 90. Wtedy młodzi lekarze zarabiali strasznie kiepsko. Wiedziałem, że jak zostanę przychodnianym albo szpitalnym doktorem, to po prostu nie będę miał za co żyć. Nawet na wynajęcie mieszkania by mi nie wystarczyło. Pamiętam ten moment, kiedy przeniosłem się ze Szczecina do Warszawy i szybko się zorientowałem, że muszę szukać innych dróg. Najpierw magisterskie studia na SGH „na piątkę”, marketing i zarządzanie, potem wyjazd do Toronto, na intensywny kurs angielskiego. Pół roku, kilka godzin dziennie, szkoła i ­zacząłem mówić płynnie. To mi dało pewność siebie. Niestety, lekarze słabo znają angielski, nie mają czasu na naukę. Muszą się uczyć medycyny, a nie języka. Potem to pokutuje.

A teraz apel do młodych: masz świeżą głowę, ucz się języków! To ci da przepustkę do świata. Bez angielskiego furtki się nie otwierają.

Pewnie robię błędy, ale nie mam problemu z tym, żeby mówić. ­Latam po całym świecie i muszę porozumiewać się dość prostym ­angielskim. Wykładam, szkolę tak, żeby wszyscy zrozumieli.

Wibruje telefon, któryś raz z rzędu podczas naszej dzisiejszej rozmowy. Doktor zwykle nie odbiera, oddzwania po spotkaniu albo gdy przyjmie już wszystkich pacjentów.

– Poczekaj, to jakiś dziwny numer, nie wiem czy z Azji czy skąd. ­Odbiorę. Zobaczymy.

Chwilę rozmawia po angielsku, dziwi się, śmieje. Zasłania dłonią ­słuchawkę i szepce do mnie: „Od jakiegoś szejka dzwonią”. Kończy ­rozmowę.

– No, nie wierzę! Szejk z Omanu chce otworzyć Holistic Clinic u siebie. Warunek jest jeden – to ja mam być głównym lekarzem. Niezłe, co? Przez tydzień w miesiącu mogę być. Zobaczymy. Na razie to tylko propozycja. Kiedyś bym szalał z ekscytacji, nie wytrzymywał z emocji, ale teraz trochę chłodniej, rozważniej reaguję na takie akcje. Myślę, co mogę z tego mieć, czego się nauczyć, co mi to przyniesie. Nie, nie mówię teraz o pieniądzach. Pieniądze już zarobiłem. Kiedyś. Zacząłem w latach 90. I to był pierwszy zwrot w moim życiu zawodowym. Usłyszałem wtedy o kolegach lekarzach, którzy zaczęli współpracować z firmami farmaceutycznymi, a po chwili już sam pracowałem w takiej firmie. Mam łatwość nawiązywania kontaktów. Gdybym zechciał, mógłbym sprzedać kota w worku, zawsze jednak promowałem leki, o których wiedziałem, że są dobre. Działałem zgodnie z własnym ­sumieniem. Zaczynałem jako zwykły przedstawiciel, a skończyłem jako szef marketingu na Europę Środkowo-Wschodnią. Rozwijałem się i biznesowo, i medycznie. To była amerykańska korporacja, więc jeździłem po świecie i słuchałem tego, co lekarze mają do powiedzenia na konferencjach medycznych. Uczyłem się w ten sposób. Ale wiedziałem, że w tej branży osiągnąłem już wszystko, że wyżej nie wejdę. Byłem po trzydziestce.

I tu kolej na następny zwrot akcji. Odszedłem z korporacji i ­założyłem firmę. Najpierw jedną, konsultingową, potem ­drugą – edukującą lekarzy. Poznałem profesora Romualda Dębskiego, ­ginekologa, który przekazuje swoją wiedzę lekarzom w całej Polsce. Mistrz. Praktyk. Najlepszy ginekolog w kraju. Zorganizowałem z nim cykl świetnych szkoleń dla lekarzy ginekologów „Ginekologia 2005”, a później kolejne. Objechaliśmy całą Polskę. Teraz, kiedy uczę lekarzy na całym świecie medycyny estetycznej, to wzoruję się na profesorze Dębskim – prawie nie zajmuję się teorią, głównie praktyką. Praktyka świadczy o lekarzu. W firmie zatrudniałem kilkadziesiąt osób. Zawsze lubiłem rozwijać ludzi i dawać im pracę.

Uważaj, tu znów będzie zwrot. Pamiętam tamten dzień w 2008 roku. Wstałem rano i pomyślałem, że mam dosyć swojego życia, tego codziennego zachrzaniania, i muszę zaszaleć. Miałem wtedy 35 lat. Nowy Jork, Manhattan – tam chciałem mieszkać. I co? Zabukowałem bilet i poleciałem. Na miejscu kupiłem apartament projektowany przez Armaniego, tuż przy Wall Street. Pół Polski przyjeżdżało do mnie na imprezy. Pokażę ci zdjęcia. Moje firmy w kraju prosperowały, więc o pieniądze się nie martwiłem. To wtedy, mając już odłożone na całe życie pieniądze, zatęskniłem za medycyną, za realizacją swojej życiowej pasji. Tęskniłem do – i tu się śmiej, jak chcesz – czegoś, co mnie wyrazi. Do bycia artystą. Może dlatego zdecydowałem się pójść do kolejnej szkoły, tym razem nie do Szczecina, tylko na Amerykańską Akademię Medycyny Estetycznej. Już mówiłem, że skończyłem ją z pierwszą lokatą, w Miami na Florydzie. Skończyłem również kursy na Amerykańskiej Akademii Medycyny Anti-Aging. Czwartego czerwca 2013 roku sprzedałem nowojorskie mieszkanie, zabukowałem bilet do Warszawy i wróciłem, bo wymyśliłem, że stworzę najbardziej nowoczesną klinikę medycyny estetycznej w Polsce. Dwa lata zajęło mi zbudowanie sieci klinik. Krótko? Wiem, że krótko, ale uważam, że jak się ma marzenie, ma się pomysł, i jest się najważniejszym, to trzeba go realizować. Planuję kolejny zwrot. Stworzę hospicja dla młodych umierających osób. Nie ma takich miejsc. Nie wiem, jak zareaguję na fizjologię, na odleżyny, rany, mocz i na śmierć. Nie wiem, ale myślę, że empatyczny doktor, który porozmawia czy potrzyma za rękę, przyda się wszystkim odchodzącym na drugą stronę. To rodzaj powołania. Chyba mówię jak ksiądz…

Co chwila przychodzą wiadomości na facebookowy profil doktora Gojdzia. Czytam wszystkie. Doktor na prawie wszystkie odpisuje. Ludzie reagują na program w telewizji, na to, jak się doktor w tym programie zachowuje, jak rozmawia z pacjentami, słucha tego, co mają do powiedzenia. Zdarza się, że płacze.

„Oby każdy lekarz miał choć jedną setną pana podejścia do ludzi i do swojej pracy…” – to Ania.

„Widać, że pan daje serce nie z rękawa tylko z dłoni. Podziwiam otwartość i życzliwość międzyludzką, której dziś brakuje. Joanna”.

„Witam. Oglądam pana w TV i chciałabym, żeby każdy lekarz podchodził do pacjenta jak pan. Aż łza nieraz się kręci. Anita”.

– Takich wiadomości są tysiące. Nienawistnych, obrażających w ­zasadzie nie ma. Chyba że na portalach plotkarskich, bo robią ze mnie celebrytę. Część to zawistni koledzy lekarze, a część to zwykli hejterzy, uważający się za władców anonimowego Internetu.

Dzisiaj mam jeszcze dwóch pacjentów. Przyjeżdża mama z dwoma synkami. Pamiętasz, kilka lat temu taki makabryczny wypadek? W samochodzie płonęło dwóch małych chłopców. Żyją, ale mają blizny. Nie wiem, czy im pomogę. Na razie widziałem ich tylko na zdjęciach. Zadzwonię wieczorem.

– Żeby nie było już żadnych plotek, niedomówień i dywagacji. ­Powiem to otwarcie: swój zawód i to, co teraz robię, wykonuję z pasji. Tylko z ­pasji. Żeby pomagać ludziom, nieść swoją wiedzę i swoje doświadczenie, szkoląc lekarzy na całym świecie. I edukując polskie społeczeństwo, motywować je do dbania o siebie. O wygląd, o jakość i radość ­życia. Do zawistnych ludzi, oczerniających moje dokonania: nie wykonuję swojej pasji dla kasy!

Ja już zarobiłem grube miliony w swoim życiu. Nie muszę więcej pracować. Mam kilka apartamentów i klinik. Tak, jeżdżę czerwonym najnowszym modelem ferrari. Mam jeszcze porsche na zimę. Ale czy to ważne? Ważne jest, jakim jestem człowiekiem.

Tak, już zobaczyłem cały świat. Latam co kilka tygodni do Azji, Australii, Ameryki, na Bliski Wschód, a teraz nawet na Karaiby, bo jestem jednym z najbardziej wziętych wykładowców na świecie w mojej dziedzinie. A przy okazji poznaję nowe miejsca, ludzi, kultury. Tak, mam superżycie! I kocham je! Ale doszedłem do tego bardzo ciężką pracą, nieprzespanymi od nauki nocami. A wszystko po to, żeby spełniać marzenia, realizować swoją pasję – pomaganie ludziom.

BEZSILNOŚĆ

Przy niektórych chorobach medycyna bywa bezradna. A ja bardzo przeżywam, kiedy nie jestem w stanie pomóc swoim pacjentom. Myśli kłębią się niekiedy tygodniami. Że może jest jednak jakaś nadzieja. Jeżeli nie potrafię pomóc, używając medycyny, to chociaż porozmawiam, odpiszę na list, na esemes, podtrzymam na duchu.

Już ci mówiłem, że kiedyś chciałem być księdzem? Nie wiem, czy dlatego, że czułem powołanie czy dlatego, że po prostu chciałem pomagać innym. Wierzę w Boga. Wierzę, że on nad nami czuwa, ale wiem też, że potrzebuje ludzi, którzy czuwają nad innymi ludźmi, nad ich zdrowiem fizycznym i psychicznym. I wiem, że to zadanie dla lekarzy. Magda, ten zawód to ogromna odpowiedzialność! Za życie i zdrowie innych. I to bardzo ciąży.

Doktorat pisałem na temat wypalenia zawodowego w naszym środowisku. Wypaleni lekarze to osiemdziesiąt procent! Nie mają siły na empatię, na psychiczne wspieranie pacjentów.

Trochę nie wiem, jak się zachować. Ten zawsze uśmiechnięty, nakręcony, biegający facet, ta sprężynka, ten zarażający dobrą energią człowiek ma, no właśnie nie wiem, co to jest, czy dół, czy chwila refleksji. A może po prostu jest przemęczony? Widzę, jak pracuje. Codziennie po 10, 12 godzin, obiad w biegu, telefon dzwoni, pika Facebook. Proponuję, żeby może wyłączył tego Facebooka, żeby asystentka, pani Ania, czytała wiadomości, przesiewała je i przekazywała doktorowi tylko te, na które może odpowiedzieć, ale słyszę: „To będzie nie fair wobec ludzi, którzy mi ufają”. Więc się zamykam, nie drążę, nie namawiam, choć widzę, ile go kosztuje ta robota. Gadam z panią Anią; może jej się uda namówić doktora na takie rozwiązanie? Ale ona tylko kręci głową i mówi:

– Kilka dni temu siedział sam w gabinecie, ręce schowane w ramionach. Płakał. To było po tym, jak ci poparzeni chłopcy byli u niego. Tacy mali, superchłopaki, a skóra to jedna wielka poparzeniowa blizna. Pani Magdo, niech doktor sam się z tym upora, on musi to wszystko przeżyć, przemyśleć. Znam go już trochę. On żyje pracą, swoimi pacjentami. Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś takiego. Nie, nie mówię mu o tym, ale on chyba wie. Mam nadzieję, że wie…

Zamieniam się w panią nauczycielkę, pokrzykuję nawet: „Idź do domu, odpocznij, film obejrzyj, odetnij się!”.

– Nie, nie idę. Chodź, pojeździmy samochodem. Jak wracam tak wcześnie, to zamiast się relaksować, odpoczywać, przeżywam. Nie umiem się odciąć, zapomnieć, nie myśleć. Nie potrafię zbudować ściany pomiędzy pracą a życiem prywatnym. Ciężko mi. I często nie wytrzymuję, to jest ponad moje siły. Ludzie powierzają mi siebie, niektórzy myślą, że jestem cudotwórcą. A ja nie jestem. Mam do dyspozycji kilka bardzo dobrych, nowoczesnych urządzeń, najlepszą wiedzę i swoje ręce. I umiejętności. I megaempatię. Magda Chorzewska, ta psycholożka, z którą gadałaś niedawno ­powiedziała mi, że z takim współodczuwaniem, wrażliwością, emocjami wytrzymam w zawodzie jeszcze z pięć lat i się wykończę. Zasugerowała nawet, że powinienem się z kimś dzielić tymi przeżyciami, z kimś, kto się tym zajmuje zawodowo. Psychiatrzy i psychologowie, którzy słuchają życiowych historii i problemów swoich pacjentów, raz na jakiś czas spotykają się z kolegami po fachu i wywalają z głów balast, to, co się nagromadziło, a co może przeszkadzać im w codziennym funkcjonowaniu i w pracy. Ja rozmawiam o tym z tobą. Może jak to wszystko wyrzucę z siebie, opiszemy to, będzie łatwiej? Zobacz, cały czas przychodzą mejle. Połowa z nich to listy od ludzi, którzy proszą o pomoc. Opisują swoje życie, historie chorób, problemy, wysyłają zdjęcia. Wszystkie czytam, na wszystkie staram się odpisywać. Są ich tysiące. W przypadkach, w których jestem w stanie pomóc, działam, umawiam na konsultację. Jeśli czegoś nie wiem, pytam zaprzyjaźnionych lekarzy. Ale przychodzą listy, przy których rozkładam bezradnie ręce.

„Jest pan niesamowity, kocham pana, takich lekarzy już nie ma. Nikt mi nie potrafi pomóc. Moje nogi wyglądają jak pokiereszowane, całe w bliz­nach po wypadku. W panu widzę nadzieję”.

„Mam 29 lat. Całe moje ciało pokrywają chropowate czerwone krosty. Lekarze przepisują maści, które nic nie pomagają”.

„Cały jestem w sinych plamach. Niech pan spojrzy. Ręce, nogi, brzuch. Załączam zdjęcia. Nigdy się nie rozebrałem na plaży, nigdy się nie rozebrałem przed kobietą. Mam 30 lat i od zawsze jestem sam”.

„Mój mąż nie chce mnie dotykać. Sama też nie mogę na siebie patrzeć. Całe moje ciało jest w żylakach. Czy pan może mi te żylaki wyciąć? ­Załączam zdjęcie”.

„Walczę z przebarwieniami. Wydałam już mnóstwo pieniędzy u kosmetyczki. Czy pan może mi je zlikwidować?”.

„Schudłam 40 kilo. Moje ciało to wisząca skóra. Nie chcę jej wycinać, bo się boję. Czy mógłby pan coś z tym zrobić?”.

„Dzień dobry, panie doktorze, jestem mamą chłopca, który urodził się z dużym naczyniakiem na buzi. Proszę o pomoc”.

„Witam serdecznie, moja córeczka urodziła się z naczyniakiem płaskim na czółku i to jej nie zanika. Czy jest możliwy zabieg na takiego naczyniaka?”.

– To tylko niektóre listy z jednego dnia. Wyobrażasz sobie tyle nieszczęścia naraz? Fakt, że ci ludzie zebrali się na odwagę i napisali do mnie, świadczy o tym, że nie znaleźli pomocy gdzie indziej. Że służba zdrowia nie stanęła na wysokości zadania, że pozostawiono ich samym sobie. Nie tak dawno była u mnie dziewczyna, która cierpi na takie podskórne rozstępy tkanki. Na jej czole, przy brwiach, są doły, zapadliska. Trafiła do mnie, bo lekarze w szpitalach i przychodniach mówili, że nie wiedzą, co robić. Nie potrafili sobie poradzić z tą przypadłością. Słyszała też, że ta choroba nie zagraża jej życiu, więc niech sobie da spokój. A to, że dziewczyna wygląda jak z horroru? No cóż, od tego się nie umiera. Kwas hialuronowy, umiejętnie wstrzyknięty, pomógł. Wystarczy na kilka miesięcy, potem trzeba będzie powtarzać. I tak do końca życia, no chyba że zostanie wynaleziona jakaś metoda, która przywróci normalny wygląd twarzy tej pani.

Cholera, rozmawiam z tobą, a wciąż myślę o dwóch braciszkach, 6 i 7 lat, których mama kilka lat temu zostawiła samych na parę minut w samochodzie i poszła odebrać córkę z przedszkola. Chłopcy znaleźli zapalniczkę i podpalili się. Jeden uwolnił się z pasów, więc ma spalone tylko rączki, pokryte zaciągającymi bliznami. Drugi nie wydostał się z auta i palił się żywcem. Buzia cała pokryta bliznami, rączki i ciałko też. Usiedli na fotelu obok siebie. Wtuleni. Chyba tak, jak podczas tego makabrycznego wypadku. Nawet się nie ruszyli, nie drgnęli. Duże śliczne ślepia wpatrzone we mnie… Bo magia telewizji robi swoje. Rozmawiam z matką, ojcem, a chłopcy nieruchomo, tylko od czasu do czasu mrugają powiekami. I nagle jeden, ten ze spaloną buzią, mówi: „Panie doktorze, ja bardzo proszę, czy może pan zrobić nam teraz zabieg? Może nawet boleć, tylko żebym miał ładną buzię. Żeby dzieci się ze mnie nie śmiały”.

Widzisz? Nawet teraz płaczę. Po kilku tygodniach od wizyty. ­Rozpłakałem się i wtedy, przerwałem konsultację. Wybiegłem z gabinetu i płakałem. Dobre pół godziny. Najpierw sam, a potem z matką chłopców. Wtedy coś we mnie pękło. Coś, co gromadziło się od lat. Ta bezsilność… Zdecydowałem się powalczyć. Może uda mi się zmniejszyć te blizny o jakieś dwadzieścia, trzydzieści procent. Dałem i dzieciakom, i ich rodzicom jakąś nadzieję. Na lepszy wygląd. Na życie. Niesprawied­liwy jest ten świat!

Po tym wszystkim wstałem i odwołałem wszystkie wizyty do końca dnia. I wyszedłem z kliniki. Po drodze kupiłem butelkę prosecco. Nie pomogło. Nadal to przeżywam. Nie wiem, czy z taką empatią ­wytrzymam w zawodzie.

LEKARZE

Jako wykładowca Amerykańskiej Akademii Medycyny Estetycznej przemierzam świat, szkoląc lekarzy na różnych kontynentach. To moja druga pasja. Hongkong, Indonezja, Australia, Miami, Dubaj, Karaiby, Kuala Lumpur, Bangkok. Jestem dumny, że egzamin końcowy Amerykańskiej Akademii w Miami, którą ukończyłem kilka lat temu, zdałem z pierwszą lokatą w USA! Dzięki temu prezydent akademii zaprosił mnie do elitarnego grona wykładowców.

Jestem w światowej czołówce, lepszy od wielu, którzy mają ­gabinety w Los Angeles. Lubię szkolić i dzielić się wiedzą. Mam poczucie, że w Polsce nie mam konkurencji, zresztą na nią nie patrzę. Lepiej niech konkurencja patrzy na mnie. Napisz, proszę, że mówię to ze śmiechem, bo jest wielu dobrych lekarzy w kraju.

Chwalę się, choć wiem, że to w Polsce niepopularne. Skromność to nasza cecha narodowa, zupełnie bezsensowna. Znam swoją wartość, za co wszystkich nienawistników z góry przepraszam. Sukces, niestety, zwykle budzi podejrzenia. Zawiść nawet.

Doktor pokazuje mi swój amerykański dyplom. Widzę, że jest dumny, że to dla niego ważne. Tłumaczy, że zrewolucjonizował podejście do medycyny estetycznej i wiedzę na jej temat. Że kiedy w 2013 roku przyjechał ze Stanów do Polski, szybko się rozeszło, że jest taki doktor, który działa inaczej. Próbuje zająć się pacjentem holistycznie.

– Mówiłem, tłumaczyłem, że nie trzeba paraliżować mięśni twarzy, nie trzeba zmieniać rysów, żeby wyglądać lepiej. Nie potrzeba litrów botoksu i kwasu hialuronowego. Wiem, że pewnie narobiłem sobie wrogów wśród kolegów lekarzy. Trudno. Wydaje mi się jednak, że powinienem myśleć o dobrostanie pacjentów, a nie tych, którzy ich leczą.

– Ilu ich jest w Polsce?

– Zajmujących się medycyną estetyczną? Około dwóch–trzech ­tysięcy. Wielu dobrych, ale i wielu takich, którzy nigdy nie powinni zajmować się tą dziedziną medycyny. Na świecie jest zresztą podobnie. Jest jakiś powód, dla którego Magdalena Mielcarz, która na co dzień mieszka w Los Angeles, przychodzi do mnie, a nie do amerykańskich lekarzy. I nie z powodu kosztów, bo nie przypuszczam, że jestem tani. Magda wie po prostu, że nie napompuję jej ust, nie zrobię chomiczych policzków i nieruchomego czoła. I nie będę wyciągać kasy za litry tego, co wstrzyknę, tylko zrobię tak, żeby jej skóra wyglądała na wypoczętą i młodą bez sztucznych wypełniaczy. I tyle. Joanna Krupa też woli przyjść do mnie niż do innego doktora, a przecież ma ich w Stanach spory wybór. Wie, że ja jej skórę pobudzę do działania, do wytwarzania kolagenu, a nie sparaliżuję twarzy. Do tego, żeby być dobrym w tym fachu, trzeba mieć wiedzę, a także i talent w rękach. No i nie myśleć wyłącznie o wyciąganiu od pacjenta, czy pacjentki, kasy.

Dobry lekarz to taki, który ma dłonie rzeźbiarza i widzi przestrzennie. Ten, kto jest tego pozbawiony, nie jest w stanie wyobrazić sobie efektu końcowego. Każda twarz to inna rzeźba, inny projekt, inne dzieło sztuki. Już stworzone, ukształtowane. Można je co najwyżej poprawić, zregenerować, trochę odrestaurować. Ale do tego potrzebne jest wyobrażenie, jak ta twarz wyglądała dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Nie, zdjęcia przyniesione przez pacjentów nie wystarczą…

Oj, coś czuję, że czekasz na jakąś złotą myśl, na moje credo. Lekarz to jest ktoś, komu się powinno ufać. Mówiłem już, że moim lekarskim guru, moim ideałem, jest profesor Romuald Dębski, świetny, wybitny ginekolog. To wzór do naśladowania. Stoją za nim: wielkie doświadczenie, merytoryka i ogromna wiedza praktyczna. Mistrz. Po prostu mistrz. A poza tym doktor, który współczuje, empatyczny. Pacjentki go uwielbiają. Jestem przekonany, że kiedy przychodzi do domu wieczorem, myśli o swoich podopiecznych i przeżywa. Wspaniały gość. ­Gdybym był kobietą, leczyłbym się tylko u niego.

Doktor wie, że znam profesora Dębskiego. Że przyglądałam się, jak pracuje, jaki ma kontakt z pacjentkami, jakim szacunkiem je darzy, jak zwraca uwagę na różne aspekty ich zdrowia.

– Tak, on patrzy na całego człowieka. Wie, że jesteśmy systemem, a nie zbiorem pojedynczych organów. Lekarze w Polsce nie do końca mają pojęcie, jak być dyskretnym, jak się zachowywać przy pacjentach, jak mówić do nich, jak z nimi rozmawiać. Na polskich studiach tego nie uczą. Niektórzy nie mają tego w sobie. Poza tym niszczą ich buta i pewność siebie. Profesor Dębski jest wyjątkowy. A ja go naśladuję i jestem z tego bardzo dumny.

Pytam doktora, czy widział list od dziewczyny z południa Polski, przyszłej pielęgniarki.

– Tej, co miała praktyki w szpitalu? Czytałem. To straszne, że ona już jest skażona. Już wie, że w szpitalu musi być strasznie, bez uczuć, bez wsparcia. Weź, przeczytaj ten list. Masz go?

„Witam Panie Doktorze!

Jestem na III roku studiów pielęgniarskich. Mając wiele tygodni praktyk w szpitalach, zdążyłam zobaczyć, jak to wszystko wygląda od «wewnątrz»… i jestem pełna podziwu, w jaki sposób traktuje pan swoich pacjentów! Nie każdy lekarz potrafi dać takie wsparcie psychiczne, a uważam, że oprócz ogromnej wiedzy z zakresu medycyny należy być również dobrym człowiekiem. Jest pan wzorem dla mnie i powinien pan być przykładem dla wielu lekarzy! Ktoś kiedyś bardzo mądrze powiedział, że «tylko życie poświęcone innym warte jest przeżycia»! Byłabym zaszczycona, gdybym miała okazję pana poznać i wziąć udział w pana zajęciach!”.

– Może zaproszę ją na praktyki do nas, do kliniki. Jeszcze nie wiem. Chętnych jest bardzo wielu. I lekarzy, i pielęgniarek, i kosmetologów. Jestem ostrożny, bo wiem, że lekarze to specyficzni ludzie, zwykle zapatrzeni totalnie w siebie, nielojalni. Mają często rozbuchane ego, uważają, że wiedzą najlepiej, nic nie można im powiedzieć. Ale kiedy widzę, że coś robią źle, to mówię, bo ja naprawdę wiem lepiej. Drugiego tak wyedukowanego w dziedzinie medycyny estetycznej nie ma. A żeby wykształcić dobrego lekarza medycyny estetycznej, trzeba poświęcić naprawdę mnóstwo czasu. To znaczy ja musiałbym go poświęcić. A czasu mam mało. Dziś znów nie jadłem obiadu, bo nie było kiedy. Mówiłem o zadufaniu w sobie, o tym lekarskim egoizmie? To jest tak, że nie mam pewności, że doktor, którego wykształcę, nauczę, dam mu bardzo dużo z siebie, po chwili nie odejdzie, by założyć własną praktykę, otworzyć gabinet. Bo tak myśli większość – uczyć się i pracować w dobrej klinice, podpatrywać mistrza, a potem odwrócić się na pięcie i pójść na swoje. A dla mnie to strata. Nienawidzę rozczarowania ludźmi. Nienawidzę, po prostu. Dlatego dziesięć razy się zastanowię, zanim zaangażuję nowego lekarza. Wydaję mi się, że mam nosa do ­ludzi, działam intuicyjnie. Pracuję z lojalnymi pracoholikami. Mnie zależy, żeby się rozwijali. Sam się rozwinąłem, więc teraz daję szansę innym. No dobra, są i tacy, którzy mnie wykorzystują, myślą, że jestem naiwny. Za mało pracy chcą dużo kasy. Przychodzisz tu prawie codziennie, to widzisz, że dla takich w tej klinice nie ma miejsca. Spójrz na doktora Sebastiana Kołodzieja. Znamy się ze dwadzieścia lat. ­Absolutnie mu ufam, szkolę go, promuję i dobrze opłacam, bo uważam, że dobra praca powinna być dobrze opłacana. Jest świetny w liposukcji. Ma talent. Zresztą nawet jak kiedyś będzie chciał odejść, to nie zrobi tego z dnia na dzień i nie zabierze mi wszystkich pacjentów.

Do białego gabinetu zagląda doktor Kołodziej. Uśmiechnięty, jakby trochę zbójecko.

– Doktorze, jest ta pani, która przyjechała z daleka. Mówi, że tylko z tobą będzie rozmawiać, tylko tobie ufa. Na mnie nawet nie spojrzała. Byłem powietrzem. I godnie to zniosłem.

PIENIĄDZE

Mam na imię Krzysztof i jestem lansiarzem. Megalansiarzem. Do tego maminsynkiem. I pracoholikiem. ­Dobrze? Mówię jak na grupie wsparcia? Chodź, ­położę się na ­kozetce. Wtedy będzie łatwiej. Zrobimy sesję ­terapeutyczną o kasie, a potem drugą o seksie. Wiesz, że o seksie jeszcze nie rozmawialiśmy? Na koniec chcesz to zostawić, spryciaro.

Mówiłem, że pieniądze już zarobiłem, teraz tylko się spełniam. ­W­­­­y­ko­rzy­­­stuję je, żeby się rozwijać, no i pewnie dlatego pracuję od rana do nocy. Nie umiem nic nie robić. Lubię luksus, lubię, kiedy inni ­wokół mnie czują się luksusowo. Dlatego moja klinika jest taka piękna. Dlatego wszystko, co tu jest, cały sprzęt, jest najlepsze, jakie wyprodukowano do tej pory. Nie mogę ryzykować i używać badziewia. U mnie jest tak, jak w najlepszych klinikach świata. Ale ja nie zarządzam. Od tego mam Oskara, świetnego w tym, co robi. Dba i o wizerunek, i o pieniądze. Ja to pewnie połowie pacjentów robiłbym mezoterapię i laser za darmo… A Oskar powtarza, że za pracę trzeba płacić. Sprawdza wydatki, rozliczenia, negocjuje. Widziałem go w akcji. Młody chłopak, urzekający, ale twardy i niezwykle organizacyjnie utalentowany. Skończył produkcję w łódzkiej filmówce. Pasuje do nas, bo przecież tu codziennie bywa jak w filmie. Dzisiaj Joanna Krupa, wczoraj Małgosia Kożuchowska i jedna bardzo znana dziennikarka. Codziennie mnóstwo gwiazd, dbających o siebie i chcących wyglądać naturalnie, które nie akceptują, podobnie jak i ja, napompowanych policzków i ust. Przychodzą gwiazdy dużego i małego ekranu. Nie, nie za darmo. One przecież nie grają za darmo, nie prowadzą programów charytatywnie, więc ja też nie pracuję charytatywnie. Wybierają mnie, bo wiedzą, że jestem dobry i nie robię sztucznych, nieruszających się twarzy.

– Ile kosztuje, na przykład, mezoterapia?

– Kilkaset złotych. Ludzie pytają mnie o ceny konsultacji i zabiegów. Zdarzają się tacy, dla których nieważne jest, czy wydadzą tysiąc złotych czy dziesięć tysięcy, ale są i tacy, którzy muszą się liczyć z kasą. I ja to bardzo dobrze rozumiem. Zawsze szczerze rozmawiam z pacjentami, również o pieniądzach. Mówię, co można zrobić, przygotowuję plan działań, dzielę leczenie na etapy, tłumaczę, że trzeba się poważnie zastanowić, który zabieg będzie najlepszy. Często pacjenci przychodzą z jednym problemem, a ja ich przekonuję, że może on poczekać. Lepiej zrobić coś innego, bardziej pilnego. Nie zależy mi na tym, żeby wyciągać od ludzi pieniądze. Najpierw oznajmiam, co ile kosztuje, a potem wspólnie decydujemy, od czego zacząć. Niestety, zdarzają się tacy koledzy lekarze, którzy najpierw działają, robią, ostrzykują, a potem, na samym końcu, mówią: „Należy się 10 tysięcy złotych”. Po takim czymś pacjent może zawału dostać. Zarabianie to ostatnia rzecz, o jakiej ­myślę. Oskar, chodź, pogadasz z nami o kasie.

Oskar: O kasie? Przecież doktor nie zna się na kasie. Ile kosztuje masło, ile chleb?

Dr Gojdź: Wszystko wiem. To, że nie jadam w domu, nie robię zakupów, znaczy tylko, że haruję i nie mam czasu smażyć jajecznicy na śniadanie i piec gęsi na kolację. No a ile to masło kosztuje?

Oskar: Extra około czterech złotych, a zwykłe trochę mniej. Dalej wymieniać? Doktor zawsze mówi do przedstawicieli medycznych, tych od botoksu, od kwasu hialuronowego: „Wy na mnie i tak nie zarobicie”. Doktor nie z tych, co szprycują.

Dr Gojdź: Bo oni wiedzą, że najpierw wykorzystuję własne obronne reakcje organizmu, a dopiero potem sięgam po kwas hialuronowy, a w ostateczności po botoks. Niech sobie zarabiają na innych doktorach, którzy najpierw pompują twarze, a dopiero potem proponują, żeby może zadbać o skórę. Zresztą mnie jest ciężko sprzedać jakiekolwiek preparaty. Sam pracowałem w branży farmaceutycznej, więc wiem, co to za biznes i jak działa marketing. W końcu SGH skończyłem z bardzo dobrym ­wynikiem.

Oskar: Niby delikatny, niby nie zna się na pieniądzach, ale widziałem, jaki jest mocny w rozmowach z firmami farmaceutycznymi…

Dr Gojdź: Oskar, ostatnio dużo pracujesz. Mówiłeś coś, że masz problemy ze wzwodem?

Oskar: Więcej wiesz ode mnie. A może doktor o sobie mówi?

Dr Gojdź: Zobacz, jaki nerwowy!

Oskar: Ja mam 25 lat, a ty 43. Jak tam twój czerwony samochód? Efekt przedłużenia przyniósł rezultat?

Dr Gojdź: Młody a wredny. Więcej nie pojeździsz! Weź na zgodę zamów coś do jedzenia, jakąś pomidorówkę albo naleśniki. W Polsce jest tak, że jak komuś się dobrze powodzi, nie narzeka na brak pieniędzy, nie wstydzi się sukcesu, to znaczy, że coś z nim nie tak, że może ukradł albo zrobił jakieś lewe interesy. W najlepszym razie ma problemy z seksem. Wiadomo, samochód to przedłużenie penisa. Mało kto myśli: facet jeździ czerwonym ferrari, to super, to znaczy, że zasłużył, spełnił swoje marzenie, jest świetny w tym, co robi, trzeba być z niego dumnym. A u nas? Pamiętasz, jak byliśmy nad morzem, w smażalni ryb, na flądrze?

Oskar: I zamówiłeś piwo.

Dr Gojdź: Tak, bezalkoholowe. Piłem z butelki. Po chwili podeszła jakaś dziewczyna, jak się okazało, moja fanka, i mówi: „Tamci faceci powiedzieli policjantom, że pan pije piwo. Mówiłam im, że bezalkoholowe, ale nawyzywali mnie od najgorszych. Chcą dokopać doktorowi”.

Panowie policjanci obejrzeli auto, pogratulowali, ­sprawdzili, co piję, i poszli. I było miło. Wiem, wiem, że czerwone ferrari to jednak szczyt lansu i manifestowania bogactwa, ale ja o takim marzyłem od lat. Nie mam rodziny, nie mam dzieci, więc na ­razie inwestuję w siebie. Mogę? Mogę. Uczciwie zarabiam i tyle. Chwalę się nim, uwielbiam je, wożę znajomych, różnych ludzi ­zabieram na przejażdżki, dzielę się tym swoim superwozem. Kiedy jadę do rodzinnego Dębna, to się trochę krępuję tego swojego lansiarstwa, choć tak naprawdę je lubię. No dobra, otwieram dach. Chodź, pojeździmy.

Jeździmy. Doktor pozwala mi poprowadzić. Pysznie. Bez dachu. ­Przyśpieszam. I tak mogłabym jeździć godzinami. Ludzie się zatrzymują, pokazują palcami czerwone auto. Większość się uśmiecha. Czyli chyba ­jednak oglądanie pięknego samochodu sprawia im przyjemność. Mnie też. Choć ­pewnie trochę zazdroszczą… Ja też.

O seksie pogadamy jutro. Wszystko powiem. Będę leżał na kozetce i opowiadał.

NAIWNOŚĆ

Jestem naiwny. Bardzo naiwny. I wielu ludzi to czuje, ­próbuje mnie wykorzystać. A ja to oczywiście w pewnym momencie odkrywam i się wściekam. Łatwowierność, naiwność w biznesie to chyba nie są najlepsze cechy, ale trudno, taki jestem.

Ufam ludziom, udzielam wszystkim ogromnego kredytu, ale dopiero kiedy już wszyscy wokół wiedzą, mówią, ostrzegają, że coś jest nie tak, że ktoś mnie robi w bambuko, zaczynam działać. Tyle że wtedy nie ma przebacz. Wycinam, zrywam znajomość, w ciągu jednego dnia zwalniam, nie dyskutuję, nie wybaczam. Nie, oczywiście nie wyciągam wniosków. Eliminuję tylko z mojego życia. Staram się zapomnieć, wytrzeć gumką z głowy. W moim życiu dzieje się tyle, że nie mam czasu się rozdrabniać.

Widzę, że doktor dzisiaj jakiś nieswój, że mówi półgębkiem. Niby się uśmiecha, ale tak jakoś inaczej. Chowa się w sobie. Pytam w recepcji, ilu pacjentów jeszcze przed nim. – Dwie panie, jeden pan – mówi pani Ania i dodaje: – Nie, to nie z przepracowania. Każdy człowiek ma chwile słabości. Wystarczy, że doktor poleży kilkanaście minut na kozetce. Tam jest wolny gabinet. I już, i po sprawie. Widzę, że się czymś zdenerwował. Relaks potrzebny i tyle.

– Czuję, jak moje ciało się przegina. Znikam, zapadam się, odjeżdżam. Może nasza kosmetolog zrobi mi jakieś miziu-miziu? Położę się na tej kozetce, to już wszystko ci powiem. Albo się zdrzemnę.

Wiesz, przez kilka miesięcy moją kliniką zarządzał człowiek, któr­y, jak się później okazało, wykorzystywał mnie totalnie. I finansowo, i ­wizerunkowo. Chciał się wybić na moich plecach. Pożegnaliśmy się w ciągu jednego dnia. A teraz ten człowiek szaleje. A szaleje dlatego, że został odcięty. Ludzie, którzy ze mną pracują, mają zawsze zapewnione superwarunki pracy i płacy; wszystko u mnie jest na najwyższym poziome, łącznie z atmosferą. Kiedy zostają tego pozbawieni, bo są nieuczciwi, nie potrafią sobie znaleźć miejsca na ziemi i próbują odgrywać się na mnie za niepowodzenia. Ten facet nasyła na klinikę sanepidy, urzędy skarbowe, kontrole – przychodzą, sprawdzają, wystawiają pozytywne noty i wychodzą. Nie przejmuję się, naprawdę szkoda mi na to czasu. Takie syfy społeczne eliminuję. Nie warto tracić energii nawet na myślenie o nich. Widzisz, teraz mi się przypomniały te głupoty. Bo na co dzień myślę, że skoro ja nikomu nie robię krzywdy, to i inni nie powinni jej robić mnie. Wiesz, dajesz dobro, to dobro do ciebie wraca, i te inne złote myśli, mądrości, które są realne, dopóki się coś nie popsuje, nie wydarzy się jakaś wyjątkowa sytuacja. Wokół mnie jest bardzo dużo ludzi. Każdego dnia spotykam dziesiątki, duża część z nich to nowo poznane osoby. Mam coś takiego, że nie trzymam dystansu, zakolegowuję się od razu. Że może się wydawać, że znamy się od lat. Energię głównie spalam, rozdaję ją innym. Ale są i tacy, od których ją dostaję. Będziesz się śmiała, ale jak się chcę uspokoić, wyciszyć, to albo zamykam się w gabinecie z kozetką i leżę, albo czekam na wieczór, wracam do domu i rzucam się na mojego Cosmusia, starego posokowca. Jest już tak stary, że nie widzi. Śmieję się, że się napatrzył w życiu na zwariowanego pana. Przytulam się do niego, dwie minuty i jestem zrelaksowany. Jutro jadę do Azji, więc zawiozłem go do jego macochy, czyli mojej przyjaciółki. Ona pomaga mi go wychowywać. Zresztą te długie podróże to też relaks. Kiedy wsiadam do samolotu i lecę do Dubaju, a dalej Bangkok, Kuala Lumpur, Sydney, to niemal słyszę, jak robię uff… I na kilkanaście godzin się odcinam. Nie ma telefonów, Internetu. Niczego. Na chwilę zapominam o klinice, o tym, że przez ostatnich kilka tygodni pracowałem po 12 godzin dziennie, że balowałem. Bo imprezy, eventy to też praca, tyle że bardzo przyjemna, bo ja lubię spotykać się z ludźmi, rozmawiać. Kiedyś sobie obiecałem, że wieku 40 lat pójdę na emeryturę. I mogłem to zrobić, bo stać mnie było, ale wymyśliłem Holistic Clinic i trzeba działać, a nie odpoczywać. Teraz myślę o pięćdziesiątce i znów o emeryturze, choć nie wydaje mi się, że wtedy odpocznę. Rozkręcam sieć klinik, więc zobaczymy. Kształcę swoich następców, za jakiś czas będą najlepsi. To pewne. I wiem, że żaden z nich mnie nie wykorzysta, nie polegnę na swojej naiwności. A nawet gdyby, to już potrafię się od tego uwolnić. Jestem siłą spokoju, gładką taflą jeziora. Żart. Widzisz, już mi lepiej. Już wracam do siebie. Jestem. Możemy gadać o skórze. Nawet o rozstępach i bliznach.

A ludzi trzeba kochać i dawać im szanse, ale i uważać, bo wielu tylko czyha, żeby drugiego wykorzystać. Nie można mierzyć wszystkich ­własną miarą.

SKÓRA/TWARZ
/SZYJA/DEKOLT

To nasz największy organ. Można ją rozłożyć na półtorametrowym kwadratowym stole. Jak trochę naciągnąć, to przykryje cały blat. Wyobrażasz sobie? Że obrzydliwe? Nie. Skóra jest piękna, delikatna.

Zobacz, lekko dotykam twojej ręki i jest jaśniejszy ślad. Uszczypnę cię w policzek i też widać. Nie, ciąć nie będę, wszyscy wiedzą, że wystarczy dotknąć czymś ostrym i już ranka. Nie masz wrażenia, że o niej zapominamy, że nie dbamy wystarczająco? Że co tam skóra, skoro jest serce, żołądek i inne ważne organy? Skóra jest na samym końcu, choć przecież odzwierciedla nasze zdrowie, i to zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Stan ducha. Po niej widać, czy jesteśmy wypoczęci i zrelaksowani, czy wręcz przeciwnie. Z reguły się nią nie przejmujemy, dopiero gdy zaczyna się marszczyć i obwisać, zwracamy uwagę. I wcale nie mam na myśli wyłącznie skóry twarzy, ale całą naszą powłokę.

Spójrz na kolana, na łokcie. Tu też zaczyna wisieć. Nie, u ciebie jeszcze nie, ale na wszystko przyjdzie czas. Z twarzą jest najgorzej, bo jest na wierzchu i widać ją od razu.

Mam fisia na punkcie skóry. Czasami wydaje mi się nawet, że traktuję ją jak oddzielny byt. Dbam o nią. Jest moją wizytówką, tym, co mam najlepszego. Wróć, zagalopowałem się! Mam lepsze części, ale o nich w innym rozdziale. Po skórze widać, czy człowiek jest zadbany czy nie. Mnie natura dała dobrą skórę. No, ale bez codziennej pielęgnacji taka lśniąca, naprężona i zrelaksowana by nie była. Myję się mydłem, z balsamami nie przesadzam, na twarz krem. Ale nie jestem z tych, którzy sobie nakładają kilka warstw kremów na różne części twarzy. Ostatnio na wieczór wklepuję w paszczę witaminę C w płynie. Superpreparat. Do tego kilka minut gimnastyki i różne zabiegi w ­klinice. ­Laseroterapia działa świetnie na całą skórę. Można laserować w zasadzie każdą część ciała – twarz, szyję, dekolt, piersi, uda, pośladki. Wszystko. Tysiące mikrouszkodzeń wykonanych laserem frakcyjnym pobudza fibroblasty do wytwarzania kolagenu. Wiem, wiem, że powtarzam to do znudzenia! Ale jak brakuje w skórze kolagenu albo zmniejsza się jego ilość, to ciało zaczyna wisieć, marszczyć się. Ja ci to wszystko ­pokażę. Wszystko! Zobaczysz, jak się leje krew, jak śmierdzi spalona skóra, jaką robotę trzeba wykonać, żeby kolagen zaczął się wytwarzać, a skóra stała się bardziej jędrna, młodsza, nawilżona. Piękniejsza po prostu. Kładziesz się na fotel? Żartowałem. Ty patrz, ja będę męczył inną damę, która chce zatrzymać czas. Pani Aniu, proszę znieczulać panią Anitę!

Pani Anita ma 46 lat. A może się odmładza? Nie wiem. Wybaczam, kiedy ludzie mijają się z prawdą, opowiadając o swoim wieku. I mężczyz­nom, i kobietom wybaczam. Wiem, że wszyscy chcieliby być młodzi, tacy powiedzmy pomiędzy 35. a 45. rokiem życia. To podobno najlepszy czas. Jestem właśnie w tym przedziale wiekowym, więc mogę zaświadczyć – jest naprawdę super!

– O, jest moja kochana, piękna pani Anitka! Zaraz krew cię zaleje…

Pani Anitka blednie. I opiera się na doktorze.

Twarz ma oblepioną dziwną folią. Spod tej foli widać, że jest ładna, ­zadbana. Uśmiecha się, ale się boi.

– Nie bój się, dziecko. Nie będzie bolało. Pani Ania świetnie ­znieczula.

Najpierw specjalnym kremem posmarowała twarz, szyję i dekolt, aż po same piersi, potem nałożyła cieniutką folię, żeby przyśpieszyć proces ­znieczulania.

– I teraz czekamy. W sumie czterdzieści minut, czyli jeszcze chwilę. Nie, to nie „głupi jaś”, to tylko miejscowe zobojętnienie skóry na ból. Pani Anitko, proszę siadać! Pani Ania krem zmyje, a ja włączam maszynę. Tu są takie nakładki na oczy dla pani. Trzeba gałkę oczną chronić przed działaniem lasera. Nic nie będzie pani widzieć, boleć, mam nadzieję, też nie będzie. No, chyba że umiarkowanie. Zaczynamy? Już! Jedziemy.

Doktor już w białym eleganckim fartuchu, specjalnych okularach, rękawiczkach na rękach. Śmieje się, zagaduje do pacjentki, komplementuje jej skórę.

– Jeszcze tylko pobierzemy krew. Niedużo. Taką normalną ­strzykawkę, 20 mililitrów, czyli tyle, ile pobiera się do klasycznego badania. Krew jest odwirowywana przez osiem minut w specjalnej maszynie. Po odwirowaniu połowę stanowią krwinki czerwone, a drugą połowę osocze. Ma żółty kolor i dzieli się na bogatopłytkowe i ubogopłytkowe. Bogate ma trzydzieści aktywnych składników, które pobudzają komórki skóry, fibroblasty produkujące kolagen, do działania. Działa na twarz, szyję, dekolt, ręce, ale też – i tu, uwaga, kobiety i mężczyźni! – na cienkie bądź wypadające włosy. Zrobiłem sobie swoje zakola; może i nie odrastają, ale też i bardziej nie wypadają. Włosy stały się bardziej gęste, mocniejsze. Aby jeszcze bardziej wzmocnić włosy proponuję doustny suplement diety – VITAPIL, który działa w trzech obszarach: cebulka, włosy i skóra głowy. Skutecznie przeciwdziała nadmiernemu wypadaniu włosów, przyspiesza porost nowych oraz sprawia, że włosy stają się mocne i elastyczne. Pacjenci często mówią mi, że po dwóch miesiącach stosowania VITAPILU, włosów jest dużo więcej. Dodatkowo można jeszcze użyć VITAPILU Profesjonalnego Lotionu do wcierania w skórę głowy. Może doktor Piotr Pitucha dzisiaj po robocie, kiedy już przyjmiemy wszystkie pacjentki, zajmie się moimi zakolami?

Ale to wszystko za chwilę. Najpierw laser. Jedziemy. Poszło.

Doktor dotyka skóry urządzeniem miejsce przy miejscu. Cichy ­odgłos.

– To laser robi dziurki. Zbliż się, spójrz, ile tych dziurek za jednym dotknięciem. Dziesiątki!

I następne miejsce. Broda. Czoło. Policzki. Nos. Kurze łapki. Coraz bardziej śmierdzi spalona skóra. Pojawiają się pierwsze kropelki krwi; ­zaczynają lecieć małymi strużkami po twarzy. Pani Anitka mówi, że trochę ­gilgocze. Doktor przechodzi na szyję, dekolt, zbliża się do piersi.

– Tu skóra się marszczy. Piersi ciągną w dół, naciągają skórę, która z roku na rok robi się coraz bardziej wiotka, coraz bardziej pergaminowa. Po takim zabiegu nabierze elastyczności. Może wyglądać młodziej nawet o dziesięć lat. Nie od razu. Najpierw potrzeba kilka dni na wygojenie. Poczekaj, jeszcze tutaj polaseruję, przy żuchwie. Zaraz pani ­Anitka będzie mogła używać pseudonimu Tatar. Żartuję, ­oczywiście. Osocze bogatopłytkowe jest już gotowe. Można je wykorzystać do samej mezoterapii, czyli ostrzyknięcia twarzy, skóry i dekoltu za pomocą krótkiej igiełki, miejsce przy miejscu. To tak zwany wampirzy lifting. Czasem następnego dnia po zabiegu twarz puchnie. Gdybym ci teraz go zrobił, jutro mogłabyś wyglądać już normalnie. Chociaż czasem zdarza się, że i po dobie twarz puchnie. Zwłaszcza jak osoczem ostrzykuję okolice oczu, a w zasadzie te tak zwane sińce pod oczami. Osocze, nie dość że zwiększa produkcję kolagenu, to jeszcze ujędrnia i leciutko pogrubia. Dzięki temu to unaczynienie pod oczami jest mniej widoczne. Możemy zmniejszyć sińce nawet o pięćdziesiąt procent, ale nie od razu, tylko po trzech zabiegach. Trzeba pamiętać, że pod oczami, w dolinie łez, mamy bardzo cieniusieńką skórkę. Dlatego takie zabiegi musi robić lekarz! ­Bojkotuję pielęgniarki albo – nie daj Boże! – kosmetyczki, które twierdzą, że potrafią wykonywać mezoterapię. Nie, nie potrafią. Nie mogą. Nie mają uprawnień. Mogą co najwyżej zrobić krzywdę. To jest twarz, wystarczy chwila nieuwagi i problem. Proszę się jednak nie denerwować, kiedy po takim zabiegu paszcza spuchnie jak balon. Na kilka godzin puchnie. Potem z reguły jest wszystko w porządku, można wyjść do ludzi, do świata i nikt niczego nie zauważy. Co najwyżej powie: „Ale pięknie wyglądasz!”. Dobrze wiesz, jak taki tekst wpływa na ego.