Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zbrodnia na klifie

Zbrodnia na klifie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-238-9640-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zbrodnia na klifie

Cztery dni po ślubie Abigail Browning, detektyw wydziału zabójstw, przeżyła tragedię: jej mąż został zastrzelony na skalistym wybrzeżu wyspy Mount Desert. Czy był przypadkową ofiarą przemocy, czy też ktoś chciał jego śmierci? To pytanie od siedmiu lat prześladuje Abigail. Po otrzymaniu anonimowego telefonu wraca na wyspę, żeby znaleźć zabójcę męża. Czy ten telefon okaże się kolejnym fałszywym tropem, czy też uda się w końcu udowodnić, że Chrisa zamordowano z premedytacją? Owen Garrison, przyjaciel rodziny, wciąż ma wyrzuty sumienia, że odnalazł Chrisa zbyt późno, by go ocalić. Teraz pomaga Abigail rozwikłać zagadkę zabójstwa…

Polecane książki

A jak… Alkoholowa agawa B jak… Baobab rosnący do góry nogami C jak… Cytrusy i kawa uzależniające D jak… Drzewo pamiętające dinozaury   Odkryj cuda królestwa roślin. Poznaj największe i najmniejsze, najstarsze, najcięższe, najszybsze i najbardziej zabójcze. Czy wiedziałeś, że bagienny cyprys ma oddyc...
W poradniku do gry Monkey Island 2: LeChuck's Revenge znajdziesz pełną solucję wraz z ilustracjami i mapami do drugiej części przygód Guybrusha Threepwooda, głównego bohatera jednej z najlepszych serii gier przygodowych w historii. Poradnik został oparty na wersji Special Edition, ale przydaje się r...
,,Tropy” – zbiór niezwykłych nowel Wydany w 1918 roku tom opowiadań zawiera utwory nasycone fantastyką i dziwnością. Autor wykreował w nich własny, niesamowity klimat, sięgając – oprócz groteski i raczkującego dopiero na polskim gruncie ekspresjonizmu – także po elementy surrealistyczne oraz symboli...
Samotnie upadną, razem powstaną Od wieków członkowie Zakonu Świętego Jerzego polowali na smoki. Ukrywając się pod ludzką postacią, smoki przetrwały. Stworzyły Talon, potężną organizację, w której każdy smok ma wyznaczone miejsce i służy wspólnej sprawie. Z czasem stały się ...
Planowany termin wydania: styczeń 2017 r. Ze względu na charakter prawny testamentu, zasadniczo zbieżny w porządkach prawnych ukształtowanych w tradycji angielskiej i kontynentalnej myśli prawniczej, forma testamentu należy do zagadnień uniwersalnych. Prezentowane opracowanie zawiera gruntowną anali...
Zamiast wymówienia 30 sierpnia zostaję wezwany do Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Idę i uszom nie wierzę. Kierownik działu placówek zagranicznych proponuje mi wyjazd do Biura Radcy Handlowego do Aten i to dość pilnie, bo w ciągu dwóch, najdalej trzech miesięcy. Wracam do domu i razem z żoną próbu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Carla Neggers

Carla NeggersZbrodnia na klifie

Przełożyła
Halina

Poświęcam mojej matce i pamięci mego ojca

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Abigail Browning polała rozpałką stos kartek, które wyrwała z notesu, a następnie ułożyła na grillu w ogrodzie za domem.

Miała więcej kartek do spalenia. Jeszcze dwa kołonotatniki.

Postawiła butelkę z rozpałką na drewnianej półeczce obok grilla i wzięła z plastikowego krzesła za sobą pierwszy z wierzchu notes. Kiedy go otworzyła, starała się nie patrzeć na swoje koślawe pismo, naznaczone bólem w tym samym stopniu, co same słowa, ani na ślady dawnych łez, które rozmazały atrament, gdy spisywała tragiczną historię swojego miesiąca miodowego.

Każdy pamiętnik – w sumie było ich czternaście, po dwa na każdy rok – zaczynał się od tej samej litanii faktów, tak jakby ich kolejne opisanie mogło rzucić nowe światło na całą sprawę, wydobyć jakiś istotny szczegół, który wcześniej przeoczyła.

Czwarty dzień mojego miesiąca miodowego w Maine. Drzemię na sofie we frontowym pokoju domku letniskowego, który mój mąż odziedziczył po dziadku.

Budzą mnie dwa głośne odgłosy – w pokoju z tyłu domu spadają z brzękiem na podłogę jakieś narzędzia. Młotek. I chyba łom. Przeżywam lekki szok, ale jednocześnie chce mi się śmiać, bo przez cały ranek pomagałam Chrisowi w łataniu przecieku.

Kiedy wstaję, żeby sprawdzić, co wywołało hałas, przychodzi mi na myśl niepisana zasada: nowożeńcy nie powinni łatać przecieków podczas miesiąca miodowego.

Abigail wyrwała z notesu pierwszą kartkę, podarła ją na cztery części i ułożyła starannie na wierzchołku stosu. Rozpałka natychmiast zaczęła przesiąkać – niczym świeże łzy – przez tani papier i stary niebieski atrament.

Anonimowy telefon z zeszłego wieczoru wszystko zmienił. Teraz Abigail musiała wymyślić kamuflaż dla działań, które zamierzała podjąć.

Musiała zachować trzeźwy umysł i obiektywizm.

Siedem lat wypełnionych pisaniem pamiętników. Siedem lat prób dojścia do ładu z własnymi emocjami.

Wstając z sofy, czuję zapach róż i oceanu.

Pewnie okno jest otwarte.

Nawet teraz, w wieku trzydziestu dwóch lat – kiedy nie była już młodą żoną przystojnego agenta FBI ani studentką prawa nieobeznaną w sprawach zabójstw – Abigail widziała siebie, jak idzie do pokoju z tyłu domu, przekonana, że to podmuch wiatru zrzucił na podłogę narzędzia pozostawione nieopatrznie na krawędzi stołu przez nią i Chrisa, gdy tamtego ranka przerwali łatanie dziury w ścianie, żeby pójść na górę i kochać się w zalanej słońcem sypialni.

Zauważyła, że drżą jej ręce, i zaklęła pod nosem, wyrywając kolejne kartki. Było bezwietrznie, trawa w małym ogródku za domem tchnęła wilgocią po nocnym deszczu. Idealne warunki do palenia. Abigail nie przeszkadzało, że ma na sobie koszulkę bez rękawów i szorty. Uważała, że jeśli oparzą ją iskry, dobrze jej to zrobi.

Wchodząc do pokoju z tyłu domu, widzę, że to nie okno jest otwarte, ale drzwi na werandę i po raz pierwszy przeszywa mnie strach.

Nie zostawiłam otwartych drzwi.

– Chris?

Słyszę skrzypienie drewnianej podłogi.

Potem ktoś zadaje mi cios w tył głowy.

Czując ukłucie w piersi, Abigail rzuciła notes z powrotem na krzesło, zapaliła zapałkę i cisnęła ją na stos wyrwanych kartek.

Płomień wystrzelił na wysokość ponad pół metra.

– O rany, pożar!

Abigail podniosła wzrok na Boba O’Reilly’ego. Schodził właśnie z werandy trójpoziomowego domu, który kupił przed rokiem z Abigail i Scoopem Wisdomem. Wszyscy troje byli detektywami pracującymi w bostońskiej policji. Drakońskie ceny nieruchomości zmusiły ich do kupienia domu na spółkę. Bob, dwukrotnie rozwiedziony ojciec trojga dzieci, mieszkał na ostatnim piętrze. Scoop, który pracował w wydziale wewnętrznym i cieszył się zasłużoną renomą wśród bostońskich kobiet, zajmował pierwsze piętro. Abigail, detektyw z wydziału zabójstw, miała do dyspozycji parter. Dobrze jej się układało z Bobem i Scoopem – między innymi dlatego, że obaj zdawali sobie sprawę, że nie zamierza sypiać ani z jednym, ani z drugim.

– Palenie śmieci na zewnątrz jest zabronione – ostrzegł Bob.

– Rozpalam grill. Będę piekła kiełbaski.

– Nie jadasz kiełbasek.

– W takim razie upiekę łososia.

Mierzący metr dziewięćdziesiąt detektyw był wyższy od Abigail o przeszło dwadzieścia centymetrów i chociaż dobijał już pięćdziesiątki, potrafił przebiec ponad dziesięć kilometrów bez większego uszczerbku na zdrowiu. Nauczył Abigail właściwego posługiwania się hantlami podczas ćwiczeń i technik badania miejsc zbrodni. Ona zaś uzmysłowiła mu, co przeżywa człowiek, któremu zabito kogoś bliskiego, oraz to że siedem lat może być jak mgnienie oka.

Kartkę zapisaną krwistoczerwonym atramentem strawił ogień.

Odzyskując przytomność, czuję, jak ktoś przykłada lód do guza z tyłu mojej głowy, i omal nie wymiotuję z bólu.

– Nie ruszaj się – mówi cicho mój mąż. – Zaraz przyjedzie karetka.

Chcę mu powiedzieć, że nic mi nie jest, ale rezygnuję, dostrzegając malujący się na jego twarzy gniew. I potworne poczucie zdrady.

On wie, kto mi to zrobił.

Bob wskazał na dwukilogramową puszkę po kawie marki Folgers, którą Abigail postawiła na plastikowym krześle za stertą notesów.

– Po co ci to?

– Na popiół.

– Słucham?

– Dokonuję rytuału oczyszczenia.

– Podpalacz, którego aresztowałem dziesięć lat temu, mówił to samo.

– Ale to nie jest to samo – zapewniła Abigail, patrząc na płonące kartki.

Zamierzała poczekać, aż Bob sobie pójdzie, a potem porwać do końca ostatnie dwa notesy, spalić pozostałe kartki i w ten sposób uwolnić się od negatywnych emocji z przeszłości.

Detektyw Bob O’Reilly z bostońskiej policji nie rozumiał rytuału oczyszczenia. Miał bladą cerę, piegi i rude, uroczo siwiejące włosy; jedynie chabrowe oczy zdradzały, że praca, którą wykonywał od trzydziestu lat, dawała mu się we znaki. Druga żona zostawiła go przed dwoma laty, mówiąc mu, że jest kłębkiem nerwów i powinien się leczyć. Zamiast tego Bob upił się z kolegami policjantami, spakował manatki i przysięgając sobie, że już nigdy się nie ożeni, wyprowadził się, by po jakimś czasie kupić ze Scoopem i Abigail trzypoziomowy dom.

– To twój charakter pisma? – spytał. – Fioletowy atrament?

Abigail zerknęła na skrawek papieru, który się właśnie zapalił.

– Używałam atramentów w różnych kolorach, zależnie od nastroju.

– Czym się różni nastrój wyrażony fioletowym atramentem od tego, który wyraziłaś chociażby kolorem niebieskim?

– Nie wiem. Po prostu są inne.

– To jakieś pamiętniki czy co? – Starał się nie zdradzać tonem głosu swojego zdumienia.

– Zaczęłam pisać pamiętniki po śmierci Chrisa. Zasugerowała mi to terapeutka.

– Och!

– Powiedziała, żebym pisała, co mi przyjdzie do głowy, bez zastanowienia, w czasie teraźniejszym. Żebym pisała o chwilach spędzonych z mężem… i o tym, co się ze mną działo po jego śmierci.

Bob podrapał się po karku.

– Pomogło?

– Nie wiem. Chyba tak. Nie rzuciłam się ze szczytu góry Cadillac.

Abigail chwyciła częściowo porwany notes, otworzyła go i wyrwała garść kartek, starając się nie patrzeć na napisane tam słowa.

Chris zostawia mnie z personelem karetki, która zawiezie mnie do szpitala w Bar Harbor. Nie mówi, dokąd zamierza iść. Nie obiecuje, że zaraz wróci. Niczego nie obiecuje.

Nie mam żadnych złych przeczuć.

Po prostu nie chcę, żeby mnie opuszczał.

Bob zdjął z haczyka przy grillu szczypce i poruszył sczerniałymi kartkami, podsycając dogasający ogień.

– Nigdy nie myślałaś o samobójstwie – rzekł, nie patrząc na Abigail. – Myślałaś tylko o znalezieniu zabójcy męża.

Abigail cisnęła kolejne kartki do ognia.

Po zapadnięciu zmroku jestem już mocno zaniepokojona. Podobnie jak Doyle Alden, miejscowy policjant, i Owen Garrison, bogaty sąsiad Chrisa. Poznaję to po wyrazie ich twarzy.

Chris powinien już tu być.

– Abigail? Przestałaś oddychać.

Wypuściła powietrze i uśmiechnęła się do Boba, który z początku nie chciał, żeby pracowała w policji, a tym bardziej z nim – w wydziale zabójstw. Za duży bagaż, mówił wszystkim, z nią włącznie. Nie chodziło tylko o śmierć jej męża, ale także o zarzucone studia prawnicze i o środowisko, z którego się wywodziła. Minęło trochę czasu, zanim zdobyła zaufanie Boba.

– Wszystko w porządku. Powinnam była zrobić to wcześniej.

– Dlaczego robisz to akurat teraz?

– Co?

Nic nie mogło umknąć uwagi Boba.

Abigail wyrwała kolejne kartki i cisnęła je wszystkie do ognia, omal go nie dławiąc.

Ignoruję przestrogi, by nie wychodzić z domu. Wkładam traperki i zapuszczam się w nieznaną okolicę. W przeciwieństwie do Doyle’a, Owena i mojego męża, nie znam tu każdej skały, korzenia czy wężowej ścieżki prowadzącej przez las albo wzdłuż nadbrzeża.

Nie pochodzę z wyspy Mount Desert.

Bob patrzył, jak Abigail spryskuje ogień rozpałką. Blask pomarańczowych płomieni bił mu prosto w twarz.

– Te pamiętniki to emocjonalny bełkot, moje nudne wynurzenia. – To, co mówiła, wydawało jej się przekonujące. – Jutro rano wyjeżdżam do Maine.

– Rozumiem.

– Muszę zrobić remont w domu letniskowym.

– Bierzesz urlop?

– Tak. Jest tutaj teraz dosyć spokojnie. Mogę wyjechać.

Bob pogrzebał szczypcami w ogniu. Z natury był niecierpliwym człowiekiem, ale kiedyś powiedział Abigail – osobie równie niecierpliwej – że doświadczenie nauczyło go cenić strategiczne milczenie. Abigail wiedziała, że gdyby teraz przerwała ciszę, Bob wszystkiego by się domyślił.

Rozpałka, płomienie, żar i emocje sprawiały, że szczypały ją oczy, ale nie uroniła ani jednej łzy.

Nigdy nie płakała przy Bobie, Scoopie czy innych kolegach z policji.

Widzę Owena Garrisona w dole na skałach, tuż nad wodą, poniżej ruin starego domu Garrisonów, który spłonął w wielkim pożarze, jaki nawiedził Mount Desert w 1947 roku.

Czuję w powietrzu zapach oceanu i kwaśny odór wilgotnej, torfowej ziemi.

Mój umysł nie chce przyjąć do wiadomości tego, co widzę.

Ciało mężczyzny.

Owen próbuje mnie zatrzymać, kiedy zaczynam biec.

– Abigail, nie…

Sięgnęła po notes leżący wcześniej na spodzie sterty – ostatni do spalenia i pierwszy, który wypełniła swoimi zapiskami. Litery były duże i grube; ledwie mogła utrzymać długopis w ręku w tych pierwszych, okropnych tygodniach złości, rozpaczy i smutku.

Wciągając gwałtownie powietrze, wyrwała za dużo kartek naraz, przez co zdeformowała metalową spiralę oprawy i kartki zostały wydarte nierówno. Wrzuciła je do ognia, po czym wyciągnęła ze spirali skrawki, które w niej pozostały. Potem chwyciła kolejne kartki i je także wyrwała.

Bob O’Reilly nadal bacznie się jej przyglądał.

– Zawiozę popiół do Maine. Tyle, ile zmieści się w puszcze. Rozsypię go nad zatoką Frenchman. To część rytuału.

– Teraz jest tam pięknie – rozmarzył się Bob.

Biegnę. Nie ślizgam się na skałach, nie waham ani przez chwilę – nawet kiedy Owen chwyta mnie wpół.

– Chris został postrzelony. Nie żyje. Przykro mi. Już nic nie możesz dla niego zrobić.

Owen nie pozwala mi podejść do męża. Nie chce, żebym przypadkowo zatarła ślady na miejscu zbrodni.

– Jedyne, co możemy teraz zrobić – mówi – to znaleźć zabójcę.

Bob zawiesił szczypce na haczyku.

– Nic z tego, pani detektyw. Nie zwiedziesz mnie. Rytuał oczyszczenia, bełkot emocjonalny… Bzdura!

Abigail odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na niego wyniośle. Czuła, że przepocona koszulka przykleiła jej się do pleców. Krótkie, ciemne włosy się poskręcały. Bob wytrzymał jej spojrzenie i w końcu Abigail westchnęła.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

Popatrzył na nią swoimi chabrowymi, irlandzkimi oczami.

– Nie poddałaś się, Abigail. Nie spoczniesz, dopóki nie znajdziesz zabójcy swojego męża.

– A ty byś się poddał?

– Nie rozmawiamy o mnie. – Nachylił się ku niej. – Coś się stało. Coś się zmieniło. Co?

Abigail odwróciła się.

– Bob…

Detektyw przerwał jej głośnym chrząknięciem.

– Jeśli nie możesz mi powiedzieć, co się dzieje, to nie mów. Ale nie wciskaj mi kitu o rytuałach oczyszczenia.

– Dobrze, ale jeśli chodzi o remont domu…

– To już lepsza bajeczka.

– To nie bajeczka…

– Abigail.

Postanowiła nie przeciągać struny, a Bob dłużej nie naciskał. Rzucił jej na odchodnym jeszcze jedno gniewne spojrzenie i poszedł do swojego mieszkania na drugim piętrze. Abigail patrzyła przez chwilę na dogasający ogień, niedopalone skrawki papieru w popiele. Potem zdjęła pokrywkę puszki po kawie i nagle – tak jakby stała z boku – zauważyła, że płacze.

Posługując się długą szpatułką, napełniła puszkę popiołem.

Niecały popiół się zmieścił.

Pogrzebała szpatułką w tym, co zostało na grillu. Co za pomysł – rozpalać ogień na posesji należącej do dwóch najbardziej cenionych bostońskich detektywów. Abigail pracowała jako detektyw od dwóch lat. W oczach Boba O’Reilly’ego i Scoopa Wisdoma – ale również we własnych – nadal uchodziła za żółtodzioba.

Wierzyli w nią, a ona starała się codziennie udowadniać swoją wartość, lecz postanowiła – mimo że nie obmyśliła jeszcze planu działania – nie mówić im o telefonie poprzedniego wieczoru.

Anonimowa informacja.

To nie była pierwsza taka informacja w ciągu ostatnich siedmiu lat ani najbardziej z nich wszystkich niedorzeczna, ale Abigail nie chciała, żeby jej najbardziej zaufani koledzy po fachu i zarazem najwierniejsi przyjaciele odwiedli ją od sprawdzenia tego tropu.

Szpatułka uderzyła w na pół spaloną kartkę przyklejoną do dna grilla, słowa napisane grubym, czarnym markerem zamajaczyły w popiele, przypominając Abigail o tym, o czym nie trzeba jej było przypominać.

Jestem wdową.

ROZDZIAŁ DRUGI

Abigail otrzymała informację poprzedniego wieczoru w niecodziennych okolicznościach.

To była druga sobota lipca, a więc dzień, który Abigail i Chris wybrali przed siedmiu laty na swój ślub. Abigail była tego dnia sama. Drugą sobotę lipca zawsze spędzała sama, mimo że rodzina i przyjaciele dzwonili, żeby zaprosić ją na grilla, kolację, do kina albo na mecz drużyny Red Sox.

Kiedyś jej matka, prawniczka specjalizująca się w prawie korporacyjnym, żona wpływowego człowieka, kobieta lubiąca relaks, zaproponowała Abigail, że zarezerwuje jej na ten dzień pobyt w SPA. „Weź masaż. Zrób sobie pedikiur. Poczujesz się lepiej”.

Tylko mamie mogło coś takiego przyjść do głowy, pomyślała Abigail. Ale Kathryn March udało się wywołać tą propozycją uśmiech na twarzy owdowiałej córki – cel zatem został osiągnięty.

Z ojcem rzecz miała się zgoła inaczej. Nigdy nie próbował rozweselić córki w rocznicę jej ślubu. Wiedział, że nie mógłby. Sama Abigail dała mu to do zrozumienia.

– Czy Chris zginął przez ciebie?

– Abigail… przestań…

– Odpowiedz.

– Na twoim ślubie byłem ojcem panny młodej, nikim więcej.

– Zleciłeś mu jakieś zadanie podczas miesiąca miodowego? Widziałeś akta dotyczące jego zabójstwa. Co w nich jest? Co przede mną ukrywasz?

Tak naprawdę w aktach Chrisa nic nie było. Dlatego nie rozwikłano zagadki jego śmierci. Śledczy nie chcieli ujawnić rodzinie pewnych szczegółów sprawy, ale Abigail na ich miejscu też by nie chciała. Policja stanowa z Maine i FBI niczego istotnego jednak przed nią nie zataiły. John March, ciężko pracujący człowiek, który do wszystkiego w życiu doszedł sam, były policjant, a obecnie dyrektor Federalnego Biura Śledczego, nie dysponował żadnymi cennymi informacjami na temat zabójstwa zięcia.

O zabójcy wiedział tyle, co Abigail. Po prostu brakowało tropów. Nie potrafił nawet pocieszyć córki.

Ale ona nie potrzebowała pocieszenia. Już nie. Teraz zależało jej tylko na rozwiązaniu tej sprawy.

Chciała wiedzieć, kto to zrobił.

Jednak w drugą sobotę lipca myślała wyłącznie o mężczyźnie, którego kochała, i o chwilach, które wspólnie przeżyli. Tego dnia nie myślała o Chrisie jako o brutalnie zamordowanym agencie FBI, nie myślała też o licznych materiałach, jakie zgromadziła, prowadząc prywatne śledztwo w sprawie jego śmierci.

Wybrała się do ich ulubionej restauracji przy Newbury Street i poprosiła o stolik przy oknie, żeby móc obserwować ludzi siedzących na zewnątrz i korzystających z uroków ciepłego, lipcowego wieczoru. Przypatrywała się również zakochanym małolatom, którzy przechodzili obok restauracji, trzymając się za ręce, a także starszym parom, które być może świętowały tego dnia rocznicę ślubu.

Abigail nie świętowała, ale nie była też w nastroju żałobnym.

Kocham cię, Abigail. Zawsze będę cię kochał.

Pragnęła cofnąć czas i powiedzieć mu: „Nie! Nie kochaj mnie! Zakochaj się w kimś innym. Żyj, Chris. Żyj!”.

Ponieważ jednak nie mogła tego zrobić, zamówiła kieliszek wina Pinot Noir i pomyślała o swoim bukiecie ślubnym z hortensji i róż, o tamtym pięknym popołudniu w Maine i o tym, jak przystojnie wyglądał Christopher Browning, czekając, aż ona podejdzie do niego po dywanie rozwiniętym na trawniku uroczego nadmorskiego hotelu, w którym się pobrali.

– Przepraszam. Pani detektyw Browning?

Słowa kelnera wyrwały ją z objęć wspomnień i przywołały do rzeczywistości.

– Tak, ale…

– Telefon do pani.

Telefon? Dlaczego ten ktoś nie wysłał jej informacji na pager albo nie zadzwonił na komórkę? Spojrzała na kelnera. Był młody, nie znała go.

– Kto dzwoni?

– Nie wiem. Ja tylko… – Wskazał w kierunku baru. – Poproszono mnie, żebym zaniósł pani telefon.

– No dobrze, ale bądź w pobliżu. Może będę chciała jeszcze z tobą porozmawiać.

Kiwnął głową, po czym szybko się oddalił.

Abigail przyłożyła słuchawkę do ucha.

– Słucham.

– Przepraszam, że przeszkadzam w kolacji. – Głos był bardzo niewyraźny, przypominał raczej szept. Abigail nie potrafiła nawet stwierdzić, czy to głos mężczyzny, czy kobiety. – Pijesz ulubione wino męża?

– Z kim mam przyjemność?

– Pinot Noir, zgadza się?

Cholera. Postanowiła odsunąć od siebie emocje, które wywołał w niej ten wieczór, i zrobić użytek z tego, czego nauczyła się na szkoleniach policyjnych i podczas dotychczasowej służby. Trzymaj rozmówcę jak najdłużej przy telefonie.

– Owszem. Jesteś tutaj? Przyłącz się do mnie.

– Może innym razem.

– Znaliście się z moim mężem?

– Ćśś. Posłuchaj. Twój mąż za bardzo węszył. Coś wyszło na jaw. Został wyeliminowany. – Beznamiętny szept sprawiał, że słowa brzmiały jeszcze bardziej przerażająco i złowieszczo. – Jego śmierć nie była przypadkowa.

– Chciałabym wiedzieć coś więcej…

– Więc słuchaj. – Po raz pierwszy rozmówca położył nacisk na jakieś słowo. – Coś się dzieje na Mount Desert. Znowu.

– Komuś jeszcze grozi niebezpieczeństwo?

– Tylko ciebie boi się zabójca.

– Sugerujesz, że coś mi grozi?

– Sugeruję, że tylko ty możesz rozwikłać tę zagadkę, pani detektyw. – Krótka chwila milczenia. – Nabrałaś doświadczenia przez ostatnie siedem lat. Nadal pragniesz rozwiązać sprawę zabójstwa męża. Morderca wie, że nie spoczniesz, dopóki tego nie zrobisz.

Lodowaty dreszcz przeniknął skorupę jej profesjonalizmu.

– Skąd wiesz, co wie morderca?

– Muszę kończyć.

– Zaczekaj. Co się dzieje na Mount Desert?

– Nic więcej nie powiem.

– Co wywęszył Chris? Co wyszło na jaw? Uchyl rąbka tajemnicy. W przeciwnym razie dopiję wino, zjem spokojnie kolację i zapomnę o tej rozmowie, uznając ją za kolejny głupi żart. Otrzymywałam już takie dziwne telefony.

– To jest telefon, na który czekałaś. Wiesz o tym.

– Nie rozłączaj się…

Klik.

Koniec rozmowy. Abigail położyła telefon na stoliku i wygrzebała z torebki notes z przyczepionym do niego długopisem jednorazowym marki Bic. Kelner, który najwyraźniej ją obserwował, wrócił teraz do jej stolika, ale Abigail uniosła dłoń w wymownym geście, nie pozwalając mu nic powiedzieć, i zapisała każde słowo wypowiedziane przez jej niedawnego rozmówcę.

Kiedy skończyła, zamknęła notes, odchyliła się na krześle i popatrzyła na kelnera. Był bardzo młody.

– Jak się nazywasz? – spytała.

– Trevor… Trevor Baynor.

Zanotowała jego adres i numer telefonu, dowiedziała się, że pracuje w restauracji dwadzieścia godzin tygodniowo, a poza tym studiuje jazz w Berklee College of Music na wydziale fortepianu.

– Muszę wracać do pracy – powiedział.

– Oczywiście, ale najpierw powiedz, kto odebrał telefon. Barmanka?

Kiwnął głową.

– Ma na imię Lori.

– Co powiedziała, kiedy dawała ci telefon?

– Powiedziała… Nie pamiętam.

– Spróbuj sobie przypomnieć.

Przeczesał dłonią gęste blond włosy.

– Powiedziała, żebym zaniósł pani telefon. Że ktoś do pani dzwoni.

– Skąd wiedziała, jak się nazywam?

– Pewnie od osoby, która dzwoniła.

– Trevor, w tej restauracji jest mnóstwo ludzi. Skąd Lori wiedziała, że detektyw Browning to ja?

– No tak. – Wyszczerzył lekko zęby. – Nie pomyślałem o tym. Podała mi numer pani stolika i powiedziała: „To chyba ona”. Nie sądzę, by panią znała.

– Czy widziałeś kogoś jeszcze korzystającego z telefonu, kiedy ja rozmawiałam?

Oczy Trevora rozszerzyły się ze zdumienia, a może strachu.

– Nie… To znaczy… Nie zwróciłem uwagi. Nie rozglądałem się. Ludzie ciągle rozmawiają przez komórki.

– Dobrze, Trevor. Dziękuję. – Abigail wstała od stolika. – Porozmawiam z Lori. Nie zabieraj mojego wina. Nie rezygnuję z kolacji.

Lori – zgrabna, ubrana na czarno kobieta tuż po czterdziestce – wiedziała niewiele więcej niż Trevor. Osoba, która zadzwoniła, z nią też rozmawiała szeptem.

– Pomyślałam, że ten ktoś ma problemy z głosem. Z powodu raka gardła, zapalenia krtani czy innej przypadłości.

– To był mężczyzna czy kobieta?

– Trudno powiedzieć. Pani nie wie? – Lori zmarszczyła brwi. Czarne obwódki wokół jej oczu sprawiały, że wyglądała efektownie i trochę jak szop. – Może poproszę kierownika?

– Za chwilę. Proszę powtórzyć dokładnie, co ten człowiek powiedział, póki ma to pani świeżo w pamięci.

– Dokładnie? No cóż… Podniosłam słuchawkę i powiedziałam „halo”. Tak po prostu. Wtedy osoba po drugiej stronie linii powiedziała, że chciałaby rozmawiać z panią detektyw Abigail Browning. To pani, prawda?

– Proszę mówić dalej.

– Zapytałam tę osobę, czy jest pewna, że zadzwoniła pod właściwy numer, i usłyszałam w odpowiedzi następujące słowa: „Jest sama. Ma krótkie, ciemne włosy”. – Lori wzruszyła ramionami, prostując się za lśniącym kontuarem z ciemnego drewna. – Rozejrzałam się i bingo. Zobaczyłam panią.

– Co było potem?

– Powiedziałam tej osobie, że panią wypatrzyłam, i dałam telefon Trevorowi.

Zjawił się kierownik – mężczyzna w średnim wieku, ubrany w przesadnie elegancki, czarny garnitur – i zapytał, o co chodzi. Abigail pozwoliła, by Lori wszystko mu wyjaśniła, sama zaś przyglądała się bacznie obojgu, szukając oznak, które mogłyby wskazywać, że któreś z nich jest w zmowie z jej tajemniczym rozmówcą. Wydawali się jednak szczerze zaskoczeni tym telefonem i na pewno nie poinformowali nieznajomego lub nieznajomej o przybyciu Abigail do restauracji.

A telefon w restauracji nie miał funkcji identyfikacji dzwoniącego.

Abigail zadzwoniła do swojego partnera, Lucasa Jonesa, bo był nie mniej doświadczonym detektywem niż Bob O’Reilly i Scoop Wisdom i miał tę zaletę, że nie mieszkał nad nią. Czekając na niego, odsunęła na bok kieliszek z winem i zjadła pół kromki ciepłego chleba. Jednocześnie przyglądała się młodej parze trzymającej się za ręce i spacerującej wzdłuż Newbury Street. Obrączka na palcu dziewczyny połyskiwała w blasku latarni ulicznych.

Abigail miała ochotę klepnąć tę dziewczynę w ramię i zapytać, co by zrobiła, gdyby jej ukochanego zamordowano w czwartym dniu ich miesiąca miodowego, a po siedmiu latach morderca wciąż pozostawał nieuchwytny.

Czy mogłaby spać w nocy, bez obawy, że ten człowiek znów kogoś zabije?

Czy czytając o różnych morderstwach w prasie lub dowiadując się o nich z telewizji, zastanawiałaby się, czy ich sprawcą nie jest przypadkiem zabójca jej męża i czy zrobiła wszystko, co mogła – wystarczająco ciężko pracowała i gorliwie się modliła – żeby znaleźć mordercę?

A może otrząsnęłaby się po śmierci męża i próbowała wieść normalne życie?

Akurat w chwili gdy młoda para zniknęła Abigail z pola widzenia, w restauracji zjawił się Lucas. Był niezbyt przystojnym mężczyzną, dobiegającym czterdziestki. Miał żonę policjantkę i małego synka. Ot, zwykłe życie.

Usiadł po drugiej stronie stolika.

– Abigail, co się stało?

– Pewnie nic – odparła i opowiedziała mu o dziwnym telefonie.

Następnego dnia spaliła pamiętniki i postanowiła ruszyć do Maine.

Abigail pojechała w okolice Massachusetts State House, zwieńczonej złotą kopułą siedziby władz stanowych, i zaparkowała przed ceglanym domem naprzeciwko parku Boston Common. Jej palce wciąż pachniały rozpałką. Elegancki dom miał czarne okiennice i błyszczące, pomalowane na bordowo drzwi z mosiężnymi okuciami. Po każdej stronie frontowych schodków było dość miejsca na jeden rododendron i kilka wiecznie zielonych krzewów.

Nad przyciskiem dzwonka widniała dyskretna tabliczka z napisem: Fundacja imienia Dorothy Garrison. Jak w każdą niedzielę biuro było zamknięte.

„Doe” – jak nazywała ją rodzina – utonęła w Maine w wieku czternastu lat. Owen Garrison miał wtedy zaledwie jedenaście lat i był świadkiem utonięcia siostry. Nic nie mógł zrobić, kiedy poślizgnęła się i spadła ze skały niedaleko miejsca, w którym jedenaście lat później Owen znalazł ciało Chrisa.

Abigail popatrzyła na wysokie, czyste okna z delikatnymi firankami i ciężkimi zasłonami. Formalny, starobostoński styl domu kontrastował z morderczą pracą Owena jako specjalisty od ratownictwa. Przed trzema laty Owen założył Fast Rescue, organizację typu non profit, skupiającą świetnie wyszkolonych ratowników wolontariuszy, którzy mogli dotrzeć w ciągu dwudziestu czterech godzin na miejsce każdej katastrofy, naturalnej czy innej, w dowolnym punkcie na świecie.

Nie działali w sposób nieprzemyślany, wkraczali do akcji tylko wtedy, gdy organizacje lokalne nie mogły sobie poradzić z sytuacją. Stanowili część rozbudowanej krajowej i międzynarodowej sieci ratownictwa. Huragany, trzęsienia ziemi, tsunami, powodzie, pożary, tornada, lawiny błotne, bombardowania – jeśli gdziekolwiek zaginęli lub ucierpieli ludzie, Owen i jego ratownicy spieszyli im na ratunek.

Abigail powiodła palcami po zimnym, czarnym, metalowym ogrodzeniu. Czy kiedy przed stu laty Edgar Garrison kupował swój wymarzony dom w Bostonie, wyobrażał sobie, że jego wnuk będzie dyndał na linie spuszczonej z helikoptera, ewakuując z dachów ludzi podczas wielkiej powodzi, albo że będzie się przedzierał przez gruzy zawalonego budynku, żeby uratować uwięzione pod nimi sześcioletnie dziecko?

Trudno powiedzieć. Z tego, co Abigail wiedziała, Garrisonowie byli nieprzewidywalnymi ludźmi. Ale wszyscy mężczyźni w rodzinie byli przystojni. Bardzo przystojni. Widziała zdjęcia starego Edgara, człowieka z głową do interesów, miłośnika przyrody, który wspólnie z Rockefellerami i innymi bogaczami wypoczywającymi latem na wyspie przekształcił większość Mount Desert w park narodowy. Edgar był atrakcyjnym mężczyzną, ale nieco wyniosłym. Jego syn, Brennan, odznaczał się subtelniejszą, bardziej wyrafinowaną urodą. Zaskoczył rodzinę, kiedy ożenił się z teksańską pięknością, która polowała na dziki i była od niego młodsza o dwadzieścia lat.

Osiemdziesięciodwuletnia Polly Garrison wciąż wzbudzała zainteresowanie prasy. Jej syn, także Edgar, był spokojnym człowiekiem i równie przystojnym jak ojciec i dziadek. Wkrótce po tragicznej śmierci córki Edgar i jego żona założyli fundację dla uczczenia jej pamięci i przekazali fundacji na siedzibę swój bostoński dom. Sami przenieśli się do Teksasu i tam wychowywali Owena.

Owen nie miał subtelnej ani wyrafinowanej urody. Abigail nie określiłaby go mianem przystojnego w tradycyjnym sensie tego słowa. Z pewnością jednak do brzydkich nie należał.

Poza tym był jedynym Garrisonem, który jeszcze pomieszkiwał w Maine.

Jego rodzina sprzedała dom na Mount Desert Jasonowi Cooperowi, który był także właścicielem pięknej posiadłości nad fiordem Somes Sound. Młodszy, przyrodni brat Jasona, wzięty doradca polityczny z Waszyngtonu, spędzał co roku pięć miesięcy w dawnym domu Garrisonów. Znany również z tego, że parał się amatorsko projektowaniem terenów zielonych, Ellis Cooper stworzył tam imponujący ogród. Wyprawił w nim przyjęcie w dniu, w którym Abigail została zaatakowana, a Chris później zabity. Byli na nie zaproszeni, ale nie poszli.

Po włamaniu, kiedy Abigail była w drodze do szpitala, Chris wstąpił na chwilę na przyjęcie. Wiedziała, że szukał tam człowieka, który ją napadł. Ale przyjęcie już się wtedy skończyło, a Chris – z nieznanych jej dotąd powodów – trafił na skaliste nadbrzeże, gdzie następnego ranka Owen Garrison znalazł jego ciało.

Garrisonowie i Cooperowie stanowili nie lada zagadkę dla Abigail. Znali Chrisa i jego dziadka znacznie dłużej niż ona. Wywarli bezpośredni i pośredni wpływ na życie obu Browningów. Will Browning, dziadek Chrisa, zamieszkał w domku byłego nadzorcy posiadłości Garrisonów po tym, jak pomógł w gaszeniu pożaru, który zniszczył ich poprzedni dom – dumę pierwszego Edgara. Policja uważała, że zabójca Chrisa ukrył się w jego ruinach.

Abigail była przekonana, że tragiczna śmierć Doe Garrison i bezradność, którą odczuwał piętnastoletni wówczas Chris po stracie przyjaciółki i sąsiadki, przyczyniły się do jego późniejszej decyzji o wstąpieniu do FBI.

Abigail nabierała coraz większej pewności, że jeśli chce się dowiedzieć, kto i dlaczego zabił jej męża, musi lepiej zrozumieć relacje łączące Chrisa z jego zamożnymi przyjaciółmi i sąsiadami z Mount Desert.

Polly Garrison, babcia Owena, rzadko tam teraz przyjeżdżała. Przed pięciu laty w upalny, lipcowy weekend Abigail odwiedziła Polly w Austin w Teksasie. Pamiętała swoje zdziwienie na widok prostego, klasycznego domu oraz miły zapach cienistego ogrodu i delikatną mgiełkę wody ze zraszacza, która sięgała jej do kostek.

Drzwi otworzyła sama Polly, siwiuteńka i wciąż oszałamiająco piękna.

– Abigail? Nie wiedziałam, że jesteś w Austin.

– Przepraszam za najście, pani Garrison. Poświęci mi pani chwilę? Chciałabym z panią porozmawiać o relacjach między pani rodziną a Cooperami.

Spojrzenie uroczych, szarych oczu staruszki spoczęło na Abigail.

– Dlaczego?

– Z ciekawości.

Starsza kobieta uśmiechnęła się.

– Właśnie dzięki niej jesteś dobrą policjantką. Dzięki swojej ciekawości. Sądzę, że kiedyś zostaniesz detektywem.

– Być może. Gorąco tutaj. Nie korci panią czasem, żeby spędzić lato w Maine?

– Często mnie korci, ale te wspomnienia… – Wzięła oddech. – Czasem odwiedzam tam mojego wnuka. Nie jest to dla mnie łatwe, ale Owen… potrafi stawić czoło przeciwnościom.

Co do tego nie było wątpliwości.

– Nie wychowała się pani w Austin, prawda?

– Nie, w zachodnim Teksasie. Mój mąż i ja przenieśliśmy się tu po ślubie. Przez wiele lat mieliśmy dwa domy, w Maine i w Bostonie. Ten drugi przejął później nasz syn. Ale on też mieszka teraz tutaj.

– Z powodu pani wnuczki.

Oczy Polly Garrison zaszły mgłą.

– Tak. Z powodu Doe.

– Po jej śmierci Cooperowie kupili państwa dom na wyspie Mount Desert.

– Zgadza się.

– Ale nie pozbyli się państwo swojej ziemi i w końcu Owen postawił tam dom.

– Nie potrafił całkowicie rozstać się z Maine. Uważał, że to oznaczałoby zdradę Doe. Miał zaledwie jedenaście lat, kiedy ją straciliśmy.

– Wyobrażam sobie, jaki to był dla niego cios.

– No właśnie.

– Ale teraz jego domem jest Austin?

– Obawiam się, że Owen nigdzie nie czuje się jak w domu. Abigail… – Starsza kobieta wyciągnęła przed siebie rękę. – Wszyscy rozumiemy, że chcesz dociec, co się tak naprawdę stało, ale czy nie sądzisz, że Chris chciałby, żebyś była szczęśliwa?

– Jestem szczęśliwa, ale chcę wiedzieć, kto zabił mojego męża.

Kiedy sznur samochodów sunął Bacon Street za jej plecami, a rozhasane dzieci popiskiwały w parku Boston Common, Abigail zdała sobie nagle sprawę, że zrobiło jej się duszno od natłoku wspomnień, lipcowego upału i lęku przed tym, co zamierza zrobić.

Po rozmowie z Polly Garrison, która powiedziała niewiele o relacjach swojej rodziny z Cooperami, Abigail wróciła do skromnego motelu i wzięła prysznic. Z jej długich włosów – bo takie wtedy nosiła – skapywały na obcisłą bluzeczkę kropelki wody, kiedy pod drzwiami jej pokoju zjawił się Owen.

Niedawno wyszedł z wojska. Był szorstki, nieokrzesany i nieszczególnie z niej zadowolony.

– Znajdujesz się poza swoją jurysdykcją, policjantko. I nie jesteś detektywem.

– Święta racja.

– Kiedy następnym razem przyjdzie ci ochota na wypytywanie mojej babci o jej zmarłą wnuczkę, nie rób tego. Zwróć się z tym do mnie.

Abigail nie zamierzała się bronić. Zamiast tego wskazała palcem na pięciocentymetrową bliznę pod jego okiem.

– Skąd to masz? Nabawiłeś się tej blizny podczas akcji ratowniczej?

– To pamiątka po bójce barowej.

Opuszczając motel, Owen zapłacił za jej pobyt. Dowiedziała się o tym dopiero następnego dnia, tuż przed powrotem do Bostonu. To nie była uprzejmość ze strony Owena. Dał jej w ten sposób do zrozumienia, że wkroczyła na jego teren i podjęła się zadania, które ją przerasta.

Tyle że ona miała to w głębokim poważaniu. Wtedy i teraz.

Coś się dzieje na Mount Desert. Znowu.

Jeśli tak, to czy Garrisonowie i Cooperowie mają z tym coś wspólnego? Abigail zamierzała się dowiedzieć.

Kiedy wróciła do domu, wyjęła z lodówki sześciopak piwa Otter Creek, zrobiła w mikrofalówce popcorn, zatemperowała trzy ołówki, rozpakowała trzy żółte bruliony biurowe i położyła to wszystko na małym kuchennym stole.

Potem zadzwoniła do sąsiadów z góry, a oni przyszli.

Scoop Wisdom miał ogoloną głowę i dzikie, niepohamowane usposobienie, lecz przygarnął dwa bezdomne koty. Abigail nie wierzyła, że ktoś, kto opiekuje się kotami, może być szczególnie groźny.

Wesołe błękity i żółcie jej kuchni – a nawet piwo i popcorn – nie zrobiły większego wrażenia na obu mężczyznach.

– Potrzebuję pomocy – oznajmiła Abigail.

Scoop zmrużył ciemne oczy, a Bob zrobił krzywą minę.

Abigail przeczesała dłonią swoje krótkie loki.

– Ktoś do mnie zadzwonił zeszłego wieczoru.

– Wreszcie puściłaś parę – prychnął Bob.

– A co? Lucas wam powiedział? Kiedy?

Scoop chwycił piwo, otworzył je i pociągnął solidny łyk.

– Zadzwonił do mnie, kiedy jechał na spotkanie z tobą. Potem ja zadzwoniłem do Boba.

– I żaden z was nic nie powiedział?

– Nie wtrącamy się w nie swoje sprawy – odparł Bob.

Abigail parsknęła śmiechem.

– Jesteście detektywami. Bez przerwy wtrącacie się w nie swoje sprawy. – Ale nie w jej, pomyślała. – No dobra, powinnam była wam powiedzieć wcześniej. Potrzebowałam czasu, by pozbierać myśli. Spalenie pamiętników mi w tym pomogło.

Scoop zmarszczył brwi.

– Spaliłaś pamiętniki?

– Nie stanowiły materiału dowodowego. – Wzruszyła ramionami. – Dawałam w nich upust swoim emocjom.

– Aha, rozumiem. – Nie chcąc drążyć tej kwestii, Scoop wskazał swoim piwem na stos akt. – To materiały dotyczące zabójstwa twojego męża?

– Moje zapiski, wycinki prasowe, zdjęcia, rysunki. Wszystko, co mogłam zebrać bez wchodzenia komukolwiek w drogę.

Bob też sięgnął po piwo.

– Poinformowałaś policję z Maine o tym telefonie?

– Tak.

– No i?

– Nie byli porażeni, ale podobno zajmą się sprawą.

– A tatuś?

Abigail spojrzała na stos akt. Nigdy nie poprosiła ojca, żeby je wspólnie przejrzeli, a on nigdy tego nie zaproponował. Nie chciał, żeby prowadziła prywatne śledztwo w sprawie zabójstwa Chrisa.

– Nie rozmawiałam z nim.

Scoop usiadł przy stole i wziął do ręki teczkę leżącą na wierzchu stosu.

Abigail przełknęła ślinę.

– Minęło dużo czasu. To stara sprawa.

– Więc ją odświeżymy i zobaczymy, co z tego wyniknie.

– Na pewno tego chcecie?

Bob otoczył ją ramieniem.

– Najwyższy czas, żebyś wbiła to sobie do głowy, dziewczyno. – Puścił do niej oko. – Nie jesteś sama.

ROZDZIAŁ TRZECI

Owen Garrison nie przepadał za opalaniem, piknikami i wylegiwaniem się na plaży. Po trzech kwadransach spędzonych na Sand Beach już się niecierpliwił, mimo że ta piaszczysta plaża, wykrojona w kształcie podkowy z granitowego wybrzeża wyspy Mount Desert, należała do wyjątkowo pięknych, a woda w to wczesne, słoneczne, czerwcowe popołudnie miała turkusową barwę.

W porównaniu z większymi plażami w Maine, położonymi bardziej na południe – takimi jak York, Ogunquit czy Wells – Sand Beach była właściwie pusta.

Owen brnął przez piasek, nie spuszczając oczu z Seana i Iana Aldenów, jasnowłosych chłopców, którzy mieszkali od urodzenia na tej szerokiej na czternaście kilometrów wyspie. Pierwszy miał jedenaście lat, drugi – dziewięć. Ich ojciec był szefem miejscowej policji. Owen skomplikował życie Aldenom, kiedy poprosił Katie, żonę Doyle’a, żeby poprowadziła w Bar Harbor szkołę ratownictwa. Chciał, żeby kursy ruszyły jesienią, a Katie – doświadczona ratowniczka – podjęła wyzwanie. Przed dwoma dniami wyjechała na sześciotygodniowe szkolenie do Londynu. Chłopcy świetnie sobie bez mamy radzili, ale Doyle nie był zadowolony, że nie będzie jej w domu prawie przez całe lato.

Owen wrócił właśnie z dwutygodniowej akcji w południowej Azji, gdzie nastąpiło trzęsienie ziemi o sile 7,5 stopnia w skali Richtera, i chcąc choć trochę pomóc przyjacielowi, zaproponował, że zaopiekuje się czasem chłopcami.

Nagle któryś z nich – Sean albo Ian – krzyknął na całe gardło. Zanim Owen zorientował się, o co chodzi, stanął mu przed oczami obraz z przeszłości: na tej samej plaży jego siostra wbiegała do wody i z niej uciekała, piszcząc z uciechy i rozbijając rękami lodowate fale.

Chodź, Owen. Nie bój się! Przyzwyczaisz się do zimnej wody.

Ale ty się nie przyzwyczaiłaś, pomyślał. Chociaż tego nie czułaś, zimno przeniknęło twoje ciało, osłabiło je.

W dniu, w którym utonęła jego siostra, temperatura wody wynosiła trzynaście stopni Celsjusza. Na skutek wyziębienia organizmu dziewczynka szybko opadła z sił. Oczekując na pomoc, nie mogła utrzymać się długo na powierzchni.

Bezradny Owen widział, jak Doe znika pod wodą.

Wystarczy.

Wziął dwa ręczniki leżące na stercie rzeczy, które zabrali na plażę, i pomachał do chłopców.

– Wyjdźcie z wody!

Nie protestowali. Owen nie wiedział, czy zdecydował o tym jego stanowczy ton, czy obawa chłopców przed wodą. W przeciwieństwie do większości plażowiczów bracia byli mokrzy od stóp do głów – mieli sine usta i cali się trzęśli. Owen okrył ich ręcznikami i rozłożył na lepkim piasku koc.

– Usiądźcie i owińcie się ręcznikami. Musicie się rozgrzać.

Ian, młodszy i chudszy z braci, usiadł na kocu, podciągnął kolana pod brodę i otulił się cały dużym ręcznikiem.

– Czy wiecie, chłopcy, co należy robić, kiedy nie można się wydostać z zimnej wody? – spytał Owen.

Był w dżinsach i koszulce polo. Suchutki.

Sean, dzwoniąc zębami, usiadł na kocu po turecku.

– Wołać o pomoc?

– Kiedy jesteście w lesie albo pływacie łódką czy kajakiem, powinniście mieć przy sobie gwizdek. W razie kłopotów gwiżdżecie, wzywając w ten sposób pomoc. Poza tym na pokładzie każdej łodzi musicie być w kamizelkach ratunkowych. I prawie nigdy nie wolno płynąć do brzegu wpław.

– Dlaczego? – spytał Sean.

– Kiedy płyniecie, szybciej tracicie ciepłotę ciała. Trzeba ją zachować jak najdłużej.

Ian zmarszczył brwi.

– Czemu?

– Żeby nie doszło do hipotermii, czyli obniżenia temperatury ciała. Najpierw sinieją wam usta i zaczynacie się trząść. Potem jest coraz gorzej: miesza wam się w głowach, bełkoczecie, wasze mięśnie słabną. To zwykle kończy się tragedią.

– Tak. – Sean kiwnął głową. – Mama nam mówiła, że jeśli ktoś źle się ubierze, wyruszając na wędrówkę, może umrzeć z zimna. Nawet latem.

– A w wodzie jeszcze szybciej traci się ciepłotę ciała. Trzeba się starać, żeby ciało w jak najmniejszym stopniu było zanurzone w wodzie. Jeśli możecie dopłynąć do przewróconej łodzi, uchwyćcie się jej. Jeśli nie, trzymajcie głowy nad wodą i nie wykonujcie żadnych zbędnych ruchów. Jeśli macie na sobie kamizelki ratunkowe, unoście się tylko na powierzchni, przyjmując pozycję, która pozwala zmniejszyć utratę ciepła: ręce skrzyżowane na piersi, nogi podkulone. Przytulajcie się do innych ludzi w wodzie.

– Dryfowałeś kiedyś w zimnej wodzie? – spytał Sean.

– Nie.

– A czy ratowałeś kogoś, kto miał hipo… – Ian zmarszczył brwi. – Jak to się nazywa?

– Hipotermia. Tak, uratowałem mnóstwo ludzi w stanie hipotermii.

Wyławiał również ciała tych, którzy z jej powodu umarli.

Chłopcy nabrali kolorów i przestali się trząść. Owen wiedział, że szybko się rozgrzeją, ale zapewne nie powinien był im pozwolić tak długo przebywać w zimnej wodzie. Ich ojciec jednak nie przejmowałby się tym – Doyle wychował się na tej wyspie i nie lekceważył żywiołów natury, lecz nie obawiał się ich i nie chciał, żeby jego synowie się ich bali.

Sean i Ian wciągnęli bluzy i spodnie od dresu, ale nie włożyli butów, bo mieli zapiaszczone stopy. Potem pobiegli w stronę parkingu. Owen zawinął w koc nietknięte batony czekoladowe, butelkę wody, krem do opalania, spray przeciw owadom, buty i ręczniki, a następnie ruszył za chłopcami. Wciąż czuł adrenalinę, która towarzyszyła mu przez dwa tygodnie wytężonej pracy. Wiedział, że minie trochę czasu, zanim się odpręży.

W ciągu ostatniego roku wydarzyło się wiele katastrof. Owen potrzebował odpoczynku.

Rzucił koc na platformę swojej półciężarówki. Trzymał tam wszystko, co niezbędne do udzielenia pierwszej pomocy. Gdyby coś złego stało się na plaży, byłby gotowy.

Lubił wracać na Mount Desert. Jedna trzecia wyspy, mającej powierzchnię blisko czterdzieści tysięcy hektarów, znajdowała się w granicach Parku Narodowego Akadia, który charakteryzował się polodowcowymi krajobrazami z różowymi granitowymi górami, podłużnymi stawami, wiecznie zielonymi lasami i skalistymi wybrzeżami. Owen tylko pomieszkiwał na wyspie, ale sercem był tam zawsze.

Chłopcy już zasnęli, kiedy dotarł do prywatnej drogi, odchodzącej od szosy numer trzy, a prowadzącej do miejsca, gdzie jego pradziadek, ekscentryk i wizjoner, wybudował w 1919 roku oszałamiający „dom letniskowy”, który spłonął w wielkim pożarze w 1947 roku. Gigantyczna pożoga strawiła tysiące arów lasów i setki letnich rezydencji. Jej szlak znaczyły obecnie młodsze, liściaste lasy. Po pożarze dziadek Owena postawił mniejszy dom – na wysokiej skale za ruinami pierwszego domu. Teraz ten budynek był letnią rezydencją ekscentrycznego Ellisa Coopera. Kiedy po śmierci Doe rodzina zdecydowała się na sprzedaż posiadłości na Mount Desert, Owen namówił dziadka, żeby zostawił dla niego kawałek ziemi nad samym oceanem. I właśnie tam Owen postawił potem swój dom. Budował go z przerwami przez dziesięć ostatnich lat.

Skręcił teraz w wąską, szutrową drogę, która wiodła do jego domu, a także do znajdującego się nieco dalej, wzniesionego na cyplu domu Browningów. Will Browning często pomagał Owenowi przy budowie jego domu. Chris też starał się pomagać. Jego rodzice zginęli na morzu, kiedy był małym chłopcem. Od tego czasu wychowywał go dziadek.

Z początku dom Browningów był tylko domem gościnnym, ale pradziadek Owena sprzedał go Willowi z wdzięczności za jego ciężką, wielodniową pracę przy gaszeniu wielkiego pożaru, który szalał na wyspie.

Teraz ten dom należał do wdowy po Chrisie.

Abigail.

Starając się o niej nie myśleć, Owen zaparkował przed swoim domem. Orzeźwieni drzemką chłopcy pobiegli na przybrzeżne skały, żeby sprawdzić, co odpływ zostawił za sobą w kałużach pełnych przybrzeżków, małży i wodorostów. Było tu jeszcze zimniej niż na plaży, więc Owen przyniósł drewienka na opał i zaczął przetrząsać szafki kuchenne w poszukiwaniu produktów, z których mógłby zrobić chłopcom gorącą kolację.

Nikt nie wierzył, że Owen spędzi w Maine całe lato. Sądzono, że jeśli nie wydarzy się żadna katastrofa, znajdzie inny powód, by wyjechać.

Doyle Alden przyjechał po synów o zmierzchu. Był jasnowłosym mężczyzną o solidnej posturze. Doyle i Owen zaprzyjaźnili się w dzieciństwie, kiedy nie miało znaczenia, kto skąd pochodzi i z jakiej rodziny. Chodzili razem na wędrówki i na ryby. Czasem przyłączał się do nich Chris Browning. Chrisa zawsze gnało w świat, postanowił sobie, że nie będzie żył tak jak jego ojciec czy dziadek. Chociaż szanował rodzinę, nie chciał być poławiaczem homarów ani złotą rączką i ciężko pracował na swoją przyszłość. Skończył studia prawnicze, został agentem FBI i ożenił się z córką człowieka, o którym było powszechnie wiadomo, że wkrótce obejmie stanowisko dyrektora FBI.

Gdyby Chris wybrał inne miejsce na miesiąc miodowy, zapewne nadal by żył. Niestety, pojechał z żoną na Mount Desert.

Doyle był świadkiem na ślubie Chrisa. Sean niósł obrączki.

Owen dostał przepustkę z wojska i udał się na dwutygodniowy urlop do Maine. Przyjechał tam trzy dni po ślubie przyjaciela.

W samą porę, by znaleźć jego ciało.

Głos Doyle’a przywołał Owena do teraźniejszości.

– Katie przysłała maila – oznajmił Doyle, patrząc przez francuskie okno na ocean. Po zjedzeniu kolacji chłopcy znów wyszli na zewnątrz. – Pisze, że próbuje się tam zadomowić i że w Anglii są teraz piękne kwiaty.

– To nie mogło umknąć jej uwagi – powiedział Owen.

– Sześć tygodni szybko zleci.

Owen wyczuł w tonie przyjaciela z trudem skrywany żal. Doyle pozostawił decyzję w sprawie wyjazdu na szkolenie w rękach Katie, mówiąc żonie, że musi ją podjąć sama. Katie prosiła, żeby z nią porozmawiał na ten temat, ale odmówił. Teraz jednak był poirytowany, bo tak naprawdę nie chciał, żeby wyjeżdżała.

To wszystko było tak skomplikowane, że Owen nie mógł się w tym połapać, ale Doyle i Katie związali się ze sobą jeszcze jako nastolatkowie. Mimo swojego niełatwego charakteru Doyle zdawał sobie sprawę, że chociaż Katie nie potrzebowała jego pozwolenia na wyjazd do Anglii, zasługiwała jednak na wsparcie.

– Latem mam najwięcej pracy – rzekł. – Katie mogła wybrać lepszy czas, żeby uczyć się zbawiać świat.

– To ja wybrałem, nie ona.

Doyle uśmiechnął się krzywo.

– Tak? To chrzanię cię!

Na tarasie rozległy się głośne kroki chłopców. Wydawało się, że impet, z jakim wparowali do pokoju, poprawił ich ojcu nastrój. Palce Iana były sinoczerwone, co świadczyło o tym, że grzebał w kałużach zostawionych przez odpływ. Podobnie jak jego mama interesował się wszelkimi żywymi stworzeniami i bardzo je lubił. Sean z kolei czerpał frajdę ze wspinania się na granitowe głazy.

– Co się stało? – spytał Doyle, widząc zaaferowanie chłopców.

– Nic – odparł Sean. Jego policzki nabierały rumieńców, kiedy ogrzewał ręce przy zaopatrzonym w osłonę kominku.

– I dlatego jesteście tacy podnieceni?

Ian chciał coś powiedzieć, ale Sean rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.

– Tato, możemy tu zostać na noc?

– Nie dziś. Może innym razem, kiedy będę miał jakieś spotkanie. Jeśli oczywiście Owen się zgodzi.

Owen wzruszył ramionami.

– Nie ma sprawy. – Wiedział jednak, że Sean i Ian ukrywają coś przed ojcem. – Zauważyliście mgłę na horyzoncie?

– No. – Ian kiwnął głową, ale obserwował bacznie starszego brata, spodziewając się zapewne kolejnego ostrzegawczego spojrzenia, gdyby za dużo powiedział. – Zbliża się. Sean mówi na nią Blob. Udajemy, że to potwór.

Ian ryknął na całe gardło i wyciągnął przed siebie ręce, udając, że jest Blobem. Sean przewrócił oczami. Owen odprowadził chłopców i ich ojca do samochodu. Sean powiedział, że chce siedzieć na przednim siedzeniu, Ian zaś przypomniał mu, że teraz jego kolej – zanosiło się na sprzeczkę. Doyle rozwiązał problem, każąc obu usiąść z tyłu.

– Teraz kłócą się częściej niż zwykle – powiedział do Owena, a potem uśmiechnął się gorzko, otwierając drzwi auta. – To wina Katie. Kiedy są ze mną, na więcej sobie pozwalają.

Siedząc na tylnym siedzeniu przy otwartym oknie, Sean popadł nagle w zadumę.

– Tato, wierzysz w duchy?

– Nie – odparł bez wahania Doyle. – Dlaczego pytasz? Wydaje wam się, że widzieliście ducha?

Ian otworzył szeroko oczy i szturchnął łokciem brata.

– Sean, tata będzie wiedział, co trzeba zrobić.

Sean zapiął pas.

– Niczego nie widzieliśmy.

Doyle uruchomił silnik.

– Zapomnijcie o tym. – Wyglądał na wyczerpanego, wyraźnie brakowało mu Katie. – Nie zdziwiłbym się, gdybyście zobaczyli tam ducha. To był taki ponury dzień.

Ale kiedy Doyle ruszył spod domu, Owen dostrzegł pobladłą twarz i nieruchome oczy siedzącego na tylnym siedzeniu Iana i poczuł skurcz w żołądku.

Wiedzieli o Chrisie Browningu.

Doyle nigdy nie wspominał w obecności Seana i Iana o przyjacielu z dzieciństwa ani o tajemniczym zabójstwie, które tak nim wstrząsnęło. Milczenie ojca w tej sprawie wytworzyło pustkę, którą chłopcy starali się wypełnić własnymi domysłami.

Ale dlaczego wydawało im się, że zobaczyli ducha?

Doyle Alden skręcił w krótką alejkę prowadzącą do niewielkiego domu, który kupili z Katie na sześć tygodni przed narodzinami Seana i sami wyremontowali. Stał przy bocznej uliczce niedaleko komisariatu policji, kilka kilometrów od domu Owena. Miasto Bar Harbor, gdzie planowano stworzenie szkoły ratownictwa, było oddalone o dwanaście kilometrów i wiodła do niego malownicza trasa, którą żona Doyle’a miała wkrótce przemierzać każdego dnia.

Za autem zatrzymał się nieoznaczony radiowóz policji z Maine. Doyle dostrzegł za kierownicą porucznika Lou Beelera. Wiedział, że jego przyjazd oznacza kłopoty.

– Wejdźcie do domu, chłopcy – powiedział do synów. – Zaraz przyjdę.

W świetle lampy umieszczonej nad frontowymi drzwiami Lou wydawał się mizerny i zmęczony, a jego włosy wyglądały na bardziej siwe niż zwykle. Jesienią zamierzał przejść na emeryturę po trzydziestu latach służby, z których piętnaście przepracował w wydziale śledztw kryminalnych. Był porządnym facetem o wielkich zasługach dla policji, jednym z najbardziej cenionych detektywów w Maine. Ale to, że odchodził ze służby, nie rozwiązawszy sprawy zabójstwa Christophera Browninga, wyraźnie mu ciążyło.

Agent FBI, świeżo upieczony mąż córki Johna Marcha, człowiek bardzo lubiany na Mount Desert, którego postrzelono podczas jego miesiąca miodowego o rzut kamieniem od rodzinnego domu i zostawiono, żeby się wykrwawił na śmierć pośród skał, wodorostów, słonej wody i mew…

Któż nie chciałby znaleźć zabójcy Chrisa?

– Co słychać, Lou? – spytał Doyle.

Lou pomasował się po krzyżu. Miał za sobą podróż z Bangor, gdzie mieszkał.

– Nadciąga mgła. Czuję jej zapach.

– Serio?

– Nie lubię jeździć we mgle. Już nie te oczy, co kiedyś. Co u Katie?

– W porządku. Jest w Anglii.

– Słyszałem. Zaczęła współpracę z organizacją Owena Garrisona?

– Tak. – Doyle wiedział, że Lou stara się być miły, ale od kilku dni brakowało mu cierpliwości i chciał, żeby starszy policjant przeszedł wreszcie do rzeczy. – Będziemy z chłopcami sami przez kilka tygodni. Czekają na mnie w środku.

– Jasne. Już mówię, o co chodzi. Czy kontaktowała się z tobą Abigail Browning?

Cholera. Doyle pokręcił głową.

– Ktoś do niej dzwonił zeszłego wieczoru. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć – oznajmił rzeczowym tonem, jakby chciał ukryć swoje osobiste zainteresowanie tą sprawą. Potem opowiedział Doyle’owi wszystko w szczegółach. – To pewnie kolejny fałszywy trop, ale… Sam nie wiem. Trochę to dziwne.

– Abigail wybiera się tutaj?

Lou westchnął.

– Nic nie mówiła, a ja nie pytałem. Myślisz, że przyjedzie?

– Może już tu jest.

Lou wpatrywał się nieruchomo w Doyle’a.

– Nie wiem, jak ty, ale ja nie przypuszczałem, że za siedem lat będę jeszcze poszukiwał zabójcy Chrisa Browninga.

– Naprawdę? Powiem ci, jak ja to widzę. Siedem lat temu grasował na wyspie jakiś rabuś. Skradł mnóstwo biżuterii z letnich rezydencji zamożnych ludzi. Potem włamał się do domu Browningów, sądząc, że to domek gościnny Garrisonów albo Cooperów, i natknął się tam na Abigail. Zaatakował ją, a Chris wziął sprawy w swoje ręce. Złodziej zabił go i czmychnął z wyspy, nie zamierzając tu nigdy wracać.

– To jeden ze scenariuszy.

– Jedyny, który ma sens i pasuje do faktów. Jeśli Abigail myśli, że przyjeżdżając na wyspę, dowie się czegoś nowego, jest w błędzie.

– Myśli tak od siedmiu lat…

– I od siedmiu lat jest w błędzie. Niepotrzebnie zawraca ludziom głowę.

Lou oparł się o maskę swojego samochodu.

– Jej rozmówca powiedział, że coś się tutaj dzieje.

– Tę wyspę odwiedzają co roku trzy miliony turystów – zauważył Doyle. – Jasne, że coś się dzieje. Nie trzeba być geniuszem, żeby wskazać tuzin przykładów.

– A co dzieje się u Garrisonów i Cooperów?

Doyle zaśmiał się drwiąco.

– U nich zawsze coś się dzieje. Owen zakłada szkołę ratownictwa. Właśnie wrócił z akcji ratowania ofiar trzęsienia ziemi.

– A Cooperowie?

– Grace Cooper ma niebawem otrzymać nominację na wysokie stanowisko w Departamencie Stanu. Jej ojciec przeprowadza jakąś skomplikowaną operację biznesową. Jej stryj zaprojektował nowy ogród dla jednego ze swoich bogatych przyjaciół. Jej brat przyjechał tu na wakacje. Wreszcie udało mu się ukończyć z powodzeniem pierwszy rok studiów. – Doyle spojrzał spod przymrużonych powiek na bardziej doświadczonego kolegę po fachu. – Ale ty to wszystko wiesz, prawda, Lou?

– Owszem, chociaż… – Uśmiechnął się. – Nie wiedziałem, że Linc Cooper nie wyleciał z kolejnej uczelni. Zadzwonisz do mnie, kiedy pojawi się Abigail?

– Zadzwonię. Dzięki, że wpadłeś. A tak przy okazji, byłeś dzisiaj pod domem Browningów?

Lou pokręcił głową.

– Nie, a co?

Doyle postanowił nie mówić mu o chłopcach i duchu.

– Nic, byłem ciekaw. Na pewno nie chcesz wejść?

– Muszę już wracać. Pozdrów ode mnie chłopców.

Kiedy Lou odjechał, Doyle zamknął samochód i wszedł do domu, który bez Katie nie był taki jak zawsze. Nie wiedział, jak wytrzyma bez niej sześć tygodni. Dom wymagał częstego odkurzania. Doyle musiał wynosić śmieci, myć łazienki i zmywać mopem podłogę w kuchni. Zwykle on, Katie i chłopcy dzielili te obowiązki między siebie, ale teraz przekonał się, że wcześniej nie robił w domu tyle, ile powinien.

Nie chciał mieć teraz na głowie Abigail. Działała mu na nerwy.

Liczył na to, że dostanie jakąś sprawę w Bostonie i zapomni o anonimowym telefonie. Lepiej, żeby lokalna i stanowa policja przeprowadziła dochodzenie. Ty trzymaj się od tego z daleka.

Doyle prychnął, widząc, że nie wyłączył rano ekspresu do kawy.

Co się z nim działo?

Nigdy nie sprzyjało mu szczęście.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Abigail wyjechała z Bostonu w poniedziałek wczesnym rankiem. Kiedy jadąc szosą numer trzy, przekroczyła most Trenton i znalazła się wreszcie na Mount Desert, przywitała ją ściana mgły. Nie była to przyjemna mgła, ale taka, co wprawia w depresję i wywołuje myśli samobójcze. Na przednim siedzeniu pasażera stała puszka z popiołem. Mało brakowało, a Abigail wysypałaby popiół podczas postoju między Augustą i Bangorem – tak bardzo chciała się już go pozbyć. Było tak, jakby wszystkie wspomnienia dotyczące jej życia z Chrisem kryły się w tym popiele i wciągały ją do puszki wypełnionej przeszłością, chcąc ją tam na zawsze uwięzić.

Wstąpiła do baru w Bar Harbor i kupiła na wynos zupę z małży, sałatkę z homara, sałatkę z krabów i dwa ogromne ciastka z masłem orzechowym. Zmęczeni turyści użalali się na mgłę. „Może się utrzymać jeszcze przez kilka dni”.

No cóż, pomyślała Abigail, wsiadając do auta, to niewykluczone.

Kiedy dotarła do swojego domu na południowym skraju wyspy, mgła – choć wydawało się to niemożliwe – jeszcze bardziej zgęstniała. Wysokie świerki i sosny tonęły w szarości, nic nie było widać. Woda, skały i niebo zlały się w jedno.

Schody wejściowe były śliskie, powietrze miało smak soli i mokrych igieł sosnowych.

Dom zbudowano w 1920 roku, był zbyt mały i zbyt prosty jak na standardy obowiązujące obecnie na wybrzeżu. Gdyby wystawiła go na sprzedaż, ewentualny nabywca kupiłby go wyłącznie ze względu na lokalizację. Potem najpewniej kazałby go zburzyć i wybudował zupełnie nowy.

Może i słusznie.

Abigail przekręciła klucz w drzwiach, a potem musiała je mocno pchnąć, żeby się otworzyły. W środku jej dom przypominał grobowiec. Było tam zimno, ciemno i cicho. Już po południu odnosiło się wrażenie, że zapadł zmierzch.

Zapaliła światło w holu, weszła do kuchni i rzuciła klucze na blat. Cisza nie dawała jej ukojenia, tylko pogłębiała poczucie samotności.

Popiół wołał do niej.

Wydawało jej się, że słyszy głos Chrisa.

Pałac to nie jest, ale nie potrafiłbym się pozbyć tego domu. Uwielbiam to miejsce, Abigail. Nie chcę tu mieszkać na stałe, ale nie mógłbym sprzedać domu.

Pragnął, by pokochała jego rodzinny dom, a może nie tyle dom, ile samą wyspę, jej zapierające dech piękno, proste przyjemności, jakie oferowała. Mówił, że to nie szkodzi, że Abigail nie ma żadnych wspomnień związanych z wyspą.

Będziemy mieli nasze wspólne wspomnienia.

Obróciła się na pięcie i wybiegła z domu. Ślizgając się na schodkach wejściowych i na kamiennej alejce, a następnie gnając na złamanie karku po miękkim żwirze podjazdu, dopadła do drzwi samochodu po stronie pasażera. Otworzyła je gwałtownym ruchem i chwyciła puszkę po kawie.

Będziemy tu przyjeżdżać z naszymi dziećmi.

Schyliła się, przechodząc pod wilgotnymi gałęziami sosny rosnącej na poletku trawy, które pełniło funkcję ogrodu.

Potem ruszyła ścieżką wydeptaną w mokrej trawie i skalnym pyle. Dotarła nią do miejsca, gdzie kłębiły się krzewy róży japońskiej i piętrzyły granitowe głazy, schodzące do oceanu. Nie było tam bagien ani moczarów, nie było łagodnego zejścia do wody. Przed dwoma wiekami Browningowie osiedli na tej skalistej wyspie i urządzili sobie życie w świecie szalejących wichrów, słonych mgieł, kwaśnych gruntów, piekielnie twardych granitów i niezwykłego, surowego piękna.

Abigail wetknęła puszkę pod pachę. W dole rozpościerał się szary, spokojny Atlantyk, ledwo widoczny we mgle. Usłyszała mewy, ale nie potrafiła stwierdzić, jak daleko są. Wziąwszy oddech, zaczęła schodzić po skałach, stawiając ostrożnie stopy – szczególnie tam, gdzie było bardzo stromo i ślisko. Kiedy oswoiła się z trudnym terenem, przyspieszyła kroku.

Był odpływ, więc mogła zeskoczyć z prostokątnego głazu na mniejsze kamienie, pokryte wodorostami i pąklami, regularnie zalewane przez zimne, szare fale. Czuła, że wilgoć przenika ją na wskroś. Kiedy pakowała się poprzedniego wieczoru – już po tym, jak Scoop i Bob zostawili ją samą z notatkami, teczkami i bałaganem do posprzątania – wyobrażała sobie, że rozsypuje popiół w Maine w rześkie, pogodne popołudnie.

Podeszła ostrożnie do krawędzi płyty skalnej – woda była tutaj głębsza, wystarczająco głęboka, by wysypać do niej popiół. Trzymając przed sobą puszkę, zdjęła plastikową pokrywkę.

– Abigail?

– O Boże!

Odwróciła się gwałtownie na dźwięk głosu, prawdziwego czy urojonego, i puszka wypadła jej z rąk. Popiół rozsypał się na nią, na skały i wodę, a sama puszka odbiła się od granitowego podłoża i wpadła do szarego oceanu.

– Chris?

Otrząsnęła się. Co jej przyszło do głowy? Czemu woła męża?

Kucnęła na brzegu skały i próbowała dosięgnąć puszki, ale ta już nieco odpłynęła. Nie chcąc dać za wygraną, wychyliła się mocno do przodu – za mocno. Oparła lewą rękę o skałę, żeby odzyskać równowagę, lecz wbiły jej się w dłoń ostre pąkle. A kiedy cofnęła rękę i usiłowała wstać, poślizgnęła się i wpadła do wody.

Kontakt z zimną wodą nie należał do przyjemnych, ale już po chwili Abigail zaczęła się wdrapywać z powrotem na skałę. Cała mokra, klęła na czym świat stoi. Czuła, że zaraz zamarznie. Jednak wspinając się na głaz, znów się poślizgnęła i uderzyła kolanem o granit.

Nagle nad nią wyłonił się z mgły jakiś człowiek i podał jej rękę.

– Masz złe buty.

– Złe… – Podniosła wzrok na Owena Garrisona, przystojnego jak zawsze, suchego. – Ja tu tonę, a ty mówisz o moich butach?

– Już nie toniesz. W tych butach będziesz się ślizgać i potykać przez całą drogę do domu.

Były to wsuwane tenisówki za pięć dolarów, które kupiła sobie na lato. Jasnoczerwone. Śliczne. Nieprzeznaczone jednak do wędrówek po bezdrożach Maine.

Ujęła dłoń Owena i poczuła ciepło jego mocnego uścisku, kiedy wciągał ją na płytę skalną. Gdyby nie skorzystała z jego pomocy, mogłaby zrobić sobie jeszcze większą krzywdę – chociażby skręcić kostkę.

Musiała być rozsądna.

– Przestraszyłeś mnie – powiedziała. – Dlatego wpadłam do wody.

Owen wzruszył ramionami.

– Wybacz. Skaleczyłaś się o skałę?

– Zadrapałam sobie rękę. To nic takiego. Zimno ją znieczuliło.

Cała dygotała. Nie spodziewała się, że prosty akt rozsypania popiołu przerodzi się w taką udrękę. Na domiar złego wciąż miała na sobie szorty i koszulkę, czyli swój strój podróżny. Nawet gdyby nie dała nura do wody, byłoby jej zimno.

Owen był w dżinsach i cienkim polarze w kolorze mgły i – co teraz zauważyła – jego oczu.

– Chcesz, żebym wyłowił to, co wpadło do wody?

– To tylko puszka z popiołem.

– Z kominka?

Pokręciła głową.

– Przywiozłam ten popiół ze sobą…

– Abigail…

– Nie, nie, to nie są ludzkie prochy. – Nie zamierzała mu jednak wyjaśniać, że to spopielone resztki pisanych przez siedem lat pamiętników, które spłonęły poprzedniego dnia na grillu. – To popiół z czegoś, co spaliłam. Przyjdę po puszkę później.

Owen jednak skoczył już lekko na mokry występ skalny tuż nad powierzchnią wody. Po chwili wyłowił puszkę, zrobił dwa duże kroki i był z powrotem przy Abigail – suchy i niezdyszany. Zauważyła, że ma trochę popiołu na ręce i polarze.

– Dzięki – powiedziała, biorąc od niego puszkę. – Muszę iść do domu i przebrać się w coś suchego. Woda jest cholernie zimna.

– Ma trzynaście stopni.

Abigail skrzywiła się.

– Teraz to już naprawdę umieram z zimna. Co ty tu robisz?

– Usłyszałem cię i postanowiłem sprawdzić, co się dzieje.

– Ale nie wiedziałeś, że to ja?

– Nie.

Nic więcej nie powiedział na ten temat. Abigail wyminęła Owena, poślizgnęła się, zaklęła i poczuła jego dłoń na swoim ramieniu. Potem zazgrzytała zębami.

– Miałeś rację co do moich butów.

– Spacerowicze często się przewracają, bo nie zdają sobie sprawy, jak śliskie są skały.

– Ja nie spacerowałam, tylko odprawiałam rytuał oczyszczenia. Zresztą nieważne. – Westchnęła. – Będziesz mnie trzymał za ramię przez całą drogę?

– Chyba że wolisz się ciągle przewracać.

Nie puścił jej ramienia. Całe szczęście, że nie miała przy sobie broni. Pistolet został w samochodzie. Wcześniejsza determinacja, by jak najszybciej pozbyć się popiołu, opuściła Abigail, kiedy przeżyła szok z powodu upadku do lodowatej wody i niespodziewanego spotkania z seksownym sąsiadem. Jedyne, czego teraz pragnęła, to przebrać się i pokrzepić gorącą zupą z małży.

Ponieważ jej przemoczone buty były zupełnie bezużyteczne, Owen bardziej niósł Abigail, niż podtrzymywał.

– Pomoczyłam cię – powiedziała, kiedy dotarli do ścieżki.

– Nie szkodzi. Kiedy przyjechałaś?

– Przed godziną.

Wskazał ruchem głowy puszkę.

– I od razu musiałaś iść rozsypać popiół?

– Potrzebuję tej puszki na farbę. Chcę zrobić remont.

– Aha.

Zignorowała jego sceptycyzm.

– Nie wiedziałam, że jesteś w Maine.

– Przyjechałem przed kilkoma dniami. Fast Rescue otwiera szkołę ratownictwa w Bar Harbor. Mamy nadzieję, że kursy ruszą jesienią.

Abigail przypomniała sobie słowa tajemniczego rozmówcy.

Coś się dzieje na Mount Desert.

Działo się to, że organizacja Owena Garrisona otwierała szkołę ratownictwa. Czy tajemniczy rozmówca dowiedział się o tym z gazety albo Internetu? A może od kogoś ze swoich znajomych?

I jaki związek mogła mieć obecność Owena na wyspie i powstanie nowego ośrodka szkoleniowego ze śledztwem w sprawie zabójstwa Chrisa?

– Dlaczego akurat w Maine? – spytała.

– Bo Katie Alden świetnie się nadaje na dyrektora takiej szkoły. – Dotknął jej ramienia. – Musisz się przebrać.

Ton jego głosu w połączeniu z otaczającą ich scenerią, zmęczenie Abigail, emocje i mgła – wszystko to sprawiło, że słowa Owena wywołały ciarki na jej plecach. Cofnęła się o krok na śliskiej trawie i zrzuciła buty. Potem wzięła je i ruszyła dalej boso. Kiedy dotarli do schodów przed jej domem, odwróciła się.

– Dziękuję za pomoc.

– Drobiazg.

– Następnym razem będę przewidująca w doborze butów.

Wbiegła do środka i pognała prosto do łazienki na górze. Chwyciła ręcznik i zaczęła się nim wycierać, ale wtedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze.

Jej czoło i policzki były umazane sadzą.

Oto jak skończyła się zabawa w doświadczonego, pewnego siebie detektywa z Bostonu.

Abigail wytarła twarz i wybuchnęła śmiechem.

Wracając skalistym brzegiem do domu, Owen zobaczył mewę znikającą we mgle i pomyślał o swojej nieżyjącej siostrze.

Doe chciała zostać ornitologiem.

Czy to nie jest wspaniałe słowo? Owen, powiedz je. Ornitolog.

Chociaż siostra Owena nosiła imię Dorothy, ich babcia – niezrównana Polly Garrison – nadała jej przydomek „Doe” [1], ponieważ dziewczynka była niezwykle zwinna i miała włosy w kolorze sierści łani.

A także niewinne oczy, pomyślał Owen.

Tak bardzo niewinne.

Kiedy wpadła do Atlantyku, ześlizgnąwszy się z mokrego, porośniętego drzewami urwiska na tyłach domu Browningów, dalej na cyplu, jej włosy wyglądały w wodzie jak wodorosty.

Owen był około dwudziestu metrów za siostrą. Kiedy dobiegł do krawędzi urwiska, fale zdążyły już znieść ją kawałek od brzegu. Nie mogąc jej pomóc, próbował zawołać rodziców, kogokolwiek, lecz nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku, a nie miał gwizdka.

Poszedł za nią, ponieważ wybiegła z domu z płaczem. Chciał ją pocieszyć, bo po obiedzie mieli się wybrać na wędrówkę.

Pierwsi na pomoc pospieszyli Browningowie, którzy akurat przepływali tamtędy swoją łodzią do połowu homarów. Ale spóźnili się. Wszyscy się spóźnili.

Owen westchnął i zdjął polar. Był spocony, mgła powodowała u niego wrażenie klaustrofobii. To zresztą była jedyna słabość, która przeszkadzała mu w pracy ratownika: źle się czuł w zamkniętych przestrzeniach. Z czasem nauczył się nad tym panować – skupiać całą uwagę na wykonywanym zadaniu.

W tym problem, pomyślał. Nie mam tu nic do roboty. Moje myśli mogą podążać, dokąd chcą.

Poza tym nigdy nie czuł się komfortowo, kiedy w pobliżu była Abigail Browning.

Stanął na szorstkiej, granitowej płycie skalnej nad samą wodą, przy wąskiej szczelinie, w której znalazł kiedyś o świcie ciało Chrisa Browninga. Zaczynał się wtedy pogodny lipcowy dzień. Niebo było różowo- -lawendowe.

Najpierw znalazł łuski po nabojach – nieco dalej, w ruinach pierwszego domu, jaki zbudowała na tej wyspie jego rodzina. Nawet teraz, w gęstej mgle widział zarys częściowo ocalałego komina. To była doskonała kryjówka dla zabójcy Chrisa.

Potem zabójca mógł bez trudu przekraść się przez las do drogi dojazdowej, gdzie czekał na niego ukryty wśród drzew samochód albo rower, a może nawet wspólnik. Kto by go zauważył?

Chris był agentem FBI i znał wyspę jak mało kto.

Zbyt długo nikomu nie przyszło do głowy, że może być w tarapatach.

Jego ciemnooka żona, ranna w głowę, ledwo trzymająca się na nogach, odnalazła miejsce zbrodni instynktownie – tak jakby martwy Chris ją tam przywołał, żeby położyć kres jej niepewności.

Znajdę zabójcę mojego męża.

Owen nigdy nie wątpił w słowa Abigail. Już wtedy, gdy wbiła palce w jego ramiona, kiedy ją trzymał, nie pozwalając podejść do męża, bo mogła niechcący zatrzeć ślady zbrodni, wierzył w jej determinację.

Ona się nie podda. Nie ona, Abigail March Browning.

A teraz wróciła na wyspę.