Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zdrajca w naszym typie

Zdrajca w naszym typie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-914-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zdrajca w naszym typie

Książka, na podstawie której nakręcono znakomity film z Ewanem McGregorem i Damianem Lewisem w rolach głównych! Doskonała powieść o brudnych pieniądzach i jeszcze brudniejszej polityce. Gail i Perry, zakochani idealiści, postanawiają zafundować sobie wakacje życia w ekskluzywnym ośrodku wakacyjnym na Karaibach. Pobyt w raju przemienia się jednak w śmiertelną grę, której pionkami stają się młodzi Brytyjczycy… Wszystko zaczyna się od wizyty pewnego Rosjanina, Dimy, który prosi parę o pomoc w ucieczce do Anglii. W zamian za bezkarność specjalizujący się w praniu brudnych pieniędzy mężczyzna gotów jest wydać swoich dawnych, knajackich kompanów i ujawnić korupcję w świecie z pozoru uczciwej finansjery i polityki. Kto zwycięży w bezwzględnej walce o władzę na szczytach brytyjskiej Secret Service? Książką Zdrajca w naszym typie John le Carré potwierdza swoją mistrzowską formę w tworzeniu powieści szpiegowskiej. Jego nieograniczona wyobraźnia już od niemal pół wieku zachwyca czytelników na całym świecie. „Wybuchowy thriller. Stary dobry le Carré z domieszką Alfreda Hitchcocka. Autor od lat nie napisał równie dobrej powieści”. The New York Times „W niewielu współczesnych sztukach znaleźć można równie dobre dialogi, niewiele powieści może się poszczycić plejadą równie wyrazistych postaci. Zdrajca w naszym typie to chwilami żartobliwa, pociągająca proza najwyższych lotów”. The Sunday Times „Mistrzowsko budowane napięcie”. The Scotsman „Wielbiciele Johna le Carré… pamiętajcie, że jego książki trzeba czytać powoli, delektować się nimi niczym dobrym winem, łyk po łyku, zdanie po zdaniu”. The Herald

Polecane książki

Poradnik do gry Sherlock Holmes: The Devil's Daughter zawiera rozwiązanie wszystkich pięciu śledztw w grze. Z jego pomocą, będziesz mógł rozwiązać wszystkie łamigłówki i ukończyć minigry występujące w grze. Dokładnie ilustrowana solucja, krok po kroku przeprowadzi Cię przez wyzwania i pozwoli cało w...
Autor zadaje pytanie, czy książki o zmianach, psychologii wsparcia działań są jeszcze potrzebne. Uważa, że są ważne, jeśli szuka się kolejnych podpowiedzi na udoskonalenie swojego podejścia do mentalnej transformacji.Książka powstała po to, aby uświadomić czytelnikowi, jak ważny jest czas, który ma ...
Autor zabiera czytelnika w podróż po meandrach ludzkiej duszy. To bowiem książka o miłości, która pokazuje w pełnej krasie wielowymiarowość tego uczucia oraz jego zgubne skutki. Trudno o trafniejszą analizę współczesnych, miłosnych relacji z drugim człowiekiem. (Subiektywnie o książkach)...
W poradniku do gry Football Manager 2006 znaleźć można wszelkie informacje od rozpoczęcia rozgrywki, a kończąc na rozgrywaniu meczu. Nie zabrakło oczywiście dokładnych opisów piłkarza oraz niuansów formacji i strategii. Football Manager 2006 - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy ...
"Polityka rachunkowości 2013" to najbardziej aktualna pozycja na rynku. W praktyczny sposób omawia aktualne zasady ewidencji księgowej jednostek budżetowych i samorządowych zakładów budżetowych. Zawiera wzory i zarządzenia gotowe do zastosowania w każdej jednostce. Dodatkowo szczegółowa analiza przy...
„Zachód niewart zachodu” Eweliny Malinowskiej to zbiór refleksji na temat jednego z polskich kompleksów, a mianowicie kompleksu wobec Europy Zachodniej. Autorka przez dwa lata studiowała w Glasgow i w tym czasie uważnie obserwowała życie rodowitych mieszkańców Wysp Brytyjskich, porównując je z życi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John le Carré

Tytuł oryginału:

OUR KIND OF TRAITOR

Copyright © 2010 by David Cornwell

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: Film artwork © Studio Canal Limited 2016

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Magdalena Bargłowska, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-914-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Pamięci Simona Channing-Williamsa

– filmowca, magika, szlachetnego człowieka.

Władcy w takiej bajce

Choć kochają zdradę, nienawidzą zdrajcy.

Samuel Daniel

1

Gdy na karaibskiej wyspie Antigua wybiła siódma rano, niejaki Peregrine Makepiece, zwany również Perrym, wszechstronny i wybitny sportowiec – który do niedawna prowadził seminaria z literatury angielskiej w jednym ze znanych kolegiów oksfordzkich – rozegrał trzy sety z muskularnym, łysym, pełnym godności Rosjaninem imieniem Dima, człowiekiem po pięćdziesiątce, o piwnych oczach i sztywnym karku. Okoliczności, w jakich doszło do tego meczu tenisowego, stały się wkrótce przedmiotem szczegółowego śledztwa prowadzonego przez agentów brytyjskich, którzy zawodowo niechętnie wierzą w przypadek. A przecież prowadzący doń ciąg wydarzeń, jeśli chodzi o Perry’ego, był całkowicie niewinny.

Świt w dniu jego trzydziestych urodzin, trzy miesiące wcześniej, stał się dla niego punktem zwrotnym w życiu, choć do zmiany dojrzewał już od co najmniej roku, wcale sobie tego nie uświadamiając. Gdy po porannym siedmiomilowym joggingu – który ani trochę nie wyzwolił go z przemożnego przeczucia nadchodzącej katastrofy – siedział z głową wspartą na rękach w swym skromnym mieszkanku w Oksfordzie, usiłując odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego osiągnął przez jedną trzecią swego naturalnego życia – poza zyskaniem świetnego pretekstu, by nie stawać twarzą w twarz ze światem, leżącym za sennymi wieżycami akademickiego miasta.

Dlaczego?

Postronnym trudno byłoby wyobrazić sobie świetniejszą uniwersytecką karierę. Absolwent szkół państwowych, syn licealnego nauczyciela i nauczycielki, przybywa z Uniwersytetu Londyńskiego do Oksfordu w glorii licznych osiągnięć akademickich i otrzymuje trzyletnie stanowisko w starożytnym, bogatym, ambitnym kolegium. Imię, które tradycyjnie należało do angielskich klas wyższych, otrzymał po populistycznym metodystycznym duchownym z dziewiętnastowiecznego Huddersfield, Arthurze Peregrine.

Podczas roku akademickiego, gdy tylko nie uczy, wyróżnia się jako przełajowiec i w ogóle sportowiec. Nieliczne wolne wieczory spędza na pracy społecznej w miejscowym młodzieżowym domu kultury. W wakacje zdobywa górskie szczyty trudnymi szlakami wspinaczkowymi. Ale gdy kolegium oferuje mu stałe zatrudnienie – co w swym obecnym, zgorzkniałym stanie ducha nazywa dożywociem – odmawia.

Jeszcze raz: dlaczego?

W poprzednim semestrze prowadził cykl wykładów o George’u Orwellu pod tytułem „Stłamszona Brytania?”. Któregoś dnia przeraził się własnych słów: czy Orwell dałby wiarę, że te same spasione głosy, które prześladowały go w latach trzydziestych dwudziestego wieku, ta sama beznadziejna niekompetencja, zamiłowanie do prowadzenia zagranicznych wojen i przekonanie, że cały świat do nas należy, będą się miały doskonale w roku 2009?

Nie otrzymawszy odpowiedzi od tępo weń wpatrzonych studenckich twarzy, odpowiedział sam sobie:  n i e,  Orwell stanowczo  n i e  dałby wiary. A gdyby dał, to zaraz poleciałby na miasto i zaczął wybijać szyby.

Właśnie ten temat wałkował na wszystkie strony z Gail, swą wieloletnią dziewczyną, gdy leżeli w łóżku po urodzinowej kolacji w jej mieszkaniu w Primrose Hill, odziedziczonym – tak naprawdę tylko w części – po ojcu, który poza tym nie zostawił ani pensa.

– Nie lubię tych zapatrzonych w siebie profesorków i szlag mnie trafia, jak sobie pomyślę, że mogę stać się jednym z nich. Nie cierpię życia uczelnianego i poczuję się naprawdę wolny, jeżeli już nigdy nie będę musiał zakładać tej zasranej togi – pieklił się, przemawiając do ciemnozłotych włosów, spoczywających spokojnie na jego ramieniu.

A uzyskawszy w odpowiedzi tylko współczujący pomruk:

– Nawijać w kółko o Byronie, Keatsie i Wordsworsie bandzie znudzonych studentów, których największa ambicja to dostać papier, pobzykać się i zarobić kupę kasy? Mam tego dość. Mam tego powyżej uszu. Mam to w dupie.

I podbijając stawkę:

– Niech to diabli! Tak  n a p r a w d ę  w tym kraju zatrzymałaby mnie już tylko prawdziwa rewolucja.

Na co Gail, młoda, temperamentna, świetnie zapowiadająca się pani mecenas, obdarzona przez naturę ładną, ale i niewyparzoną buzią – może nawet zbyt niewyparzoną z punktu widzenia i Perry’ego, i jej samej – zapewniła go, że bez niego nie ma prawa odbyć się żadna rewolucja.

Oboje byli de facto sierotami. Świętej pamięci rodzice Perry’ego stanowili uosobienie idealistycznej, chrześcijańsko-socjalistycznej ascezy, rodzice Gail – wręcz przeciwnie. Jej tata był przemiłym, ale fatalnym aktorem, którego zabił w kwiecie wieku alkohol, sześćdziesiąt papierosów dziennie i fatalna namiętność do grzesznej żony. Matka, też aktorka, ale już nie przemiła, zniknęła z domu rodzinnego w trzynastym roku życia Gail i podobno nadal wiodła sielski żywot na Costa Brava z drugim już kamerzystą.

Pierwszą reakcją Perry’ego na życiową decyzję, by strząsnąć z nóg akademicki pył – nieodwołalną, jak wszystkie życiowe decyzje Perry’ego – była chęć powrotu do korzeni. Jedyny syn Dory i Alfreda pójdzie wytyczoną przez nich drogą: na nowo poniesie kaganek oświaty, dokończy rozpoczęte przez nich dzieło.

Przestanie się bawić w orła intelektu, zapisze się na porządny kurs pedagogiczny, by na wzór i podobieństwo rodziców swoich znaleźć posadę nauczyciela w którymś w najbardziej zaniedbanych rejonów kraju.

Będzie uczył każdego przedmiotu i każdej dyscypliny sportowej, jaką mu przydzielą – dzieciom, którym jego nauczanie posłuży do odnalezienia się w życiu, nie zaś jako bilet wstępu do świata mieszczańskiego dobrobytu.

Tylko że Gail mniej przestraszyła się tych planów, niż, być może, on miał nadzieję, że się przestraszy. Bo mimo całej jego determinacji, by wieść  p r a w d z i w e   ż y c i e,  istniały jeszcze inne, sprzeczne wersje jego własnego ja, Gail zaś większość z nich znała całkiem nieźle.

Oczywiście, istniał Perry – chorobliwie ambitny student z Uniwersytetu Londyńskiego, gdzie się poznali, który pojechał na rowerze na wakacje do Francji bawić się w Lawrence’a z Arabii i tak długo jeździł po tym pięknym kraju, aż padł z wycieńczenia.

Oczywiście, istniał też Perry – alpinista-poszukiwacz przygód, który nie potrafił brać udziału w jakimkolwiek współzawodnictwie, w jakiejkolwiek grze – wszystko jedno, czy chodziło o rugby siedmiu na siedmiu, czy o bożononarodzeniowe konkursy z bratankami i siostrzeńcami – nie pragnąc wygrać za wszelką cenę.

Ale poza tym istniał też Perry – skryty sybaryta, który między jednym a drugim pobytem na studenckim poddaszu fundował sobie niespodziewane orgie luksusu. I to właśnie ten Perry stał przed południem – nim słońce nie doszło tak wysoko, że nie dało się grać – na najlepszym korcie tenisowym najlepszego, choć boleśnie doświadczonego ogólnoświatową recesją ośrodka wypoczynkowego na Antigui; po jednej stronie siatki Rosjanin Dima, po drugiej Perry. Gail, w stroju kąpielowym, plażowym kapeluszu z szerokim rondem i jedwabistej narzutce – właściwie niczego nie zakrywającej – siedziała wśród pozostałych, zupełnie nieprawdopodobnie niewzruszonych widzów – niektórzy byli ubrani na czarno – którzy chyba uroczyście przysięgli nie uśmiechać się, nie mówić i nie zdradzać najmniejszego zainteresowania rozgrywanym meczem.

*

Zdaniem Gail całe szczęście, że ta karaibska eskapada została zaplanowana jeszcze przed podjęciem przez Perry’ego tej jego impulsywnej życiowej decyzji. Pomysł wyjazdu pojawił się pewnego ponurego listopadowego dnia, gdy ojca Perry’ego pokonał ten sam rak, który dwa lata wcześniej pozbawił go matki, a samego Perry’ego pozostawił w stanie jakiej takiej zamożności. Perry bił się z myślami, bo nie aprobował dziedziczenia kapitału i zastanawiał się, czy by tego wszystkiego nie dać biednym, ale po przeprowadzonej przez Gail wojnie podjazdowej uznali oboje, że lepiej będzie szarpnąć się na wakacje życia – tenis, słońce, oferta last minute.

I zaraz się okazało, że był to świetny pomysł, bo tuż po wyjeździe stanęli oko w oko z kolejnymi i jeszcze ważniejszymi decyzjami:

Co Perry ma dalej robić ze swym życiem i czy ma to być ich wspólne życie?

Czy Gail ma porzucić palestrę i podążyć za nim ślepo na kraj świata, czy też powinna kontynuować błyskotliwą karierę w Londynie?

A może właśnie czas uznać, że ta kariera nie jest wcale bardziej błyskotliwa od innych karier młodych prawników i zajść w ciążę, do czego od dawna namawiał ją Perry?

I nawet jeśli Gail – czy to dla kaprysu, czy w odruchu samoobrony – miała w zwyczaju dzielić włos na czworo, nie ulegało wątpliwości, że i razem, i osobno znaleźli się na rozdrożu, że mają wiele do przemyślenia, i że takie wakacje na Antigui to po temu idealne miejsce i czas.

*

Lot był spóźniony, więc w hotelu zameldowali się dopiero po północy. Ambrose, wszędobylski majordomus ośrodka, zaprowadził ich do domku. Wstali późno, więc nim spożyli śniadanie, zrobiło się też za późno na tenis. Poszli popływać na pustą w trzech czwartych plażę, samotnie zjedli lunch nad basenem, po południu kochali się nieśpiesznie, a o szóstej stawili się w kantorku pana od tenisa wypoczęci, zadowoleni i chętni do gry.

Ośrodek widziany z daleka wydawał się po prostu skupiskiem białych domków, rozsianych po szerokiej na milę podkowie przysłowiowo białego jak śnieg piasku. Podkowę ograniczały dwa skaliste klify porośnięte karłowatym lasem. Między nimi ciągnęła się rafa koralowa i linia odblaskowych boi, żeby motorówki za bardzo nie uprzykrzały życia turystom. A na wydartych zboczom, ukrytych tarasach znajdowały się pełnowymiarowe korty tenisowe ośrodka. Od kwitnących krzewów do frontowych drzwi kantorka pana od tenisa prowadziły małe, kamienne schodki. Po ich przebyciu trafiało się do tenisowego raju – i właśnie dlatego Gail i Perry wybrali ten ośrodek.

Było tam sześć kortów, w tym jeden centralny. Piłeczki do gry trzymano w zielonych lodówkach. W szklanych gablotkach stały srebrne puchary z nazwiskami dawnych czempionów – Mark, nieco otyły pan od tenisa, Australijczyk, był jednym z nich.

– To o jakim poziomie tu mówimy, jeśli wolno spytać? – zapytał z nieco przyciężkawą uprzejmością, bez komentarza taksując wzrokiem jakość wysłużonych rakiet Perry’ego, jego grube białe skarpety i znoszone, ale porządne tenisówki. Oraz dekolt Gail.

Jak na dwoje ludzi nie pierwszej już młodości, ale wciąż w kwiecie wieku, Gail i Perry byli rzeczywiście uderzająco atrakcyjną parą. Natura obdarzyła Gail smukłymi, kształtnymi kończynami, wysoko osadzonym, drobnym biustem, zgrabnym ciałem, angielską cerą, bujnymi złotymi włosami i uśmiechem, który potrafił rozświetlić najmroczniejsze zakątki życia. Perry odznaczał się innym gatunkiem angielskości: był chudy jak szczapa i na pierwszy rzut oka jakby niezborny, o długiej szyi i wystającym jabłku Adama. Miał niezgrabny krok – jakby zaraz miał się przewrócić – i odstające uszy. W państwowej szkole, do której chodził, przezywano go Żyrafą, choć ci, którzy byli na tyle nieostrożni, by tak go nazywać, szybko uczyli się trzymać język za zębami. Gdy wszedł w wiek męski, nabrał – całkiem nieświadomie, przez co robiło to jeszcze większe wrażenie – ulotnego, ale niewątpliwego wdzięku. Miał kędzierzawą ciemną czuprynę, szerokie piegowate czoło i wielkie oczy za okularami, nadające jego twarzy wyraz anielskiego zdumienia.

Wiedząc, że Perry niechętnie się chwali, zawsze względem niego opiekuńcza Gail postanowiła sama odpowiedzieć na pytanie Marka.

– Perry grywał w kwalifikacjach do Queen’s. Chyba raz nawet przeszedłeś przez eliminacje, prawda? I dotarłeś do Masters. I to wtedy, kiedy wcześniej złamałeś nogę na nartach i nie grałeś przez pół roku – dodała z dumą.

– A pani, jeśli wolno spytać? – przymilił się do niej Mark, z nieco zbyt dużym naciskiem na „pani” jak na gust Gail.

– Ja nie dorastam mu do pięt – odparła chłodno, na co Perry zareagował słowami „kompletna bzdura”. Australijczyk wciągnął powietrze przez zęby, z niedowierzaniem pokręcił ciężką głową i zaczął przeglądać pomięte kartki notesu.

– No więc mam tutaj taką jedną parę, która może wam pasować. Od razu powiem, że są na o wiele za wysokim poziomie dla innych moich gości. Zresztą w ogóle nie za bardzo jest w czym wybierać. Może zagracie z nimi?

Przeciwnikami okazała się hinduska para z Bombaju, która spędzała tu miesiąc miodowy. Kort centralny był zajęty, ale numer 1 – wolny. Ledwie zaczęli rozgrzewkę, już zebrała się tam grupka przechodniów i graczy z innych kortów, by popatrzeć na płynne uderzenia z linii końcowej i niedbałe returny, passing shoty, za którymi nikt nie gonił, niebroniony smecz od siatki. Perry i Gail wygrali losowanie, Perry oddał pierwszy serwis Gail, a ona dwa razy zrobiła podwójny błąd, więc przegrali pierwszego gema. Potem serwowała Hinduska. Gra była spokojna.

Dopiero przy serwisie Perry’ego okazało się w pełni, jaki jest dobry. Już pierwszy serw był mocny i wysoki; kiedy wszedł w kort, przeciwnicy właściwie nic nie mogli zrobić. Perry’emu wyszły cztery asy pod rząd. Widzów przybywało, grający byli młodzi i przystojni, chłopcy od podawania piłek odkryli w sobie nowe pokłady energii. Pod koniec pierwszego seta niedbałym krokiem przyszedł Mark, postał przez trzy gemy, po czym z zamyślonym i zmarszczonym czołem wrócił do kantorka.

Drugi set był długi, wynik po nim brzmiał 1:1. W trzecim i ostatnim było już 4:3 w gemach, przy widocznej przewadze Gail i Perry’ego. O ile Gail raczej się nie wysilała, Perry rozhulał się na dobre i do końca meczu nie pozwolił hinduskiej parze wygrać już ani jednego gema.

Widzowie się rozeszli. Czwórka graczy została, by wymienić się komplementami, umówić na rewanż, a może też na drinka wieczorem w barze? No pewnie! Hindusi odeszli, pozostawiając Gail i Perry’ego, ale oni też wkrótce pozbierali swoje zapasowe rakiety i pulowerki.

W tej właśnie chwili powrócił Australijczyk, prowadząc muskularnego, wyprostowanego jak struna, barczystego i całkowicie łysego mężczyznę w szarych spodniach od dresu, utrzymywanymi w pasie przez sznurek ściągacza, zawiązany starannie na kokardkę, i z wysadzanym diamentami złotym roleksem na ręku.

*

Łatwo wyjaśnić, dlaczego Perry najpierw zobaczył kokardkę w pasie, a potem dopiero całego mężczyznę. Zmieniał stare, ale wygodne tenisówki na plażowe espadryle, więc kiedy usłyszał, że ktoś go woła, był jeszcze zgięty wpół. Unosił głowę długo – jak wszyscy wysocy, kanciaści faceci – i zarejestrował najpierw parę skórzanych mokasynów na drobnych, niemal kobiecych – ale za to rozstawionych po piracku – stopach, potem dwie przysadziste, odziane na szaro łydy, a potem, jeszcze wyżej, zawiązany na kokardkę ściągacz utrzymujący spodnie we właściwym miejscu – zawiązany podwójnie, bo na sznurku spoczywała nie byle jaka odpowiedzialność.

A nad ściągaczem piękna purpurowa koszulka bawełniana spowijająca brzuch i masywny tułów, który chyba sam nie wiedział, gdzie kończy się żołądek, a zaczyna klatka piersiowa, zwieńczony kołnierzykiem wschodniego kroju, który, gdyby go zapiąć, mógłby uchodzić za małą koloratkę – tylko że wtedy nie zmieściłby się w nim ten muskularny kark.

A z kolei nad kołnierzykiem uniesione powitalnie brwi na przechylonej proszalnie, pozbawionej zmarszczek twarzy mężczyzny po pięćdziesiątce o uduchowionych, piwnych oczach i delfinim uśmiechu. Brak zmarszczek nie sugerował niedoświadczenia – wręcz przeciwnie. Była to twarz, która wydała się żądnemu przygód na świeżym powietrzu Perry’emu wieczna. Jak później opowiadał Gail, była to twarz człowieka dawno ukształtowanego – do tego stanu sam dążył, ale pomimo najusilniejszych starań jeszcze go nie osiągnął.

– Pozwoli pan, że przedstawię mojego dobrego przyjaciela i dobroczyńcę, pana  D i m ę  z Rosji – powiedział Mark, sącząc w przymilny ton uroczysty akcent. – Pan Dima uważa, że całkiem ładny mecz pan tu rozegrał, dobrze mówię? Myślę, że nie skłamię, mówiąc, że jako świetny znawca tenisa przyglądał się panu z wielkim uznaniem, prawda, panie Dima?

– Pan zagra? – zapytał Dima, nie spuszczając przepraszającego spojrzenia piwnych oczu z Perry’ego, który teraz stał już niezgrabnie, wyprostowany na całą wysokość.

– Dzień dobry – powiedział nieco bez tchu Perry i wyciągnął spoconą dłoń. Dima miał dłoń rzemieślnika, który się roztył, z wytatuowaną na drugim stawie kciuka małą gwiazdką. – A to Gail Perkins, moja wspólniczka w tej zbrodni – dodał, czując potrzebę powstrzymania biegu wydarzeń.

Ale nim Dima zdążył zaprotestować, Mark wydał z siebie lizusowsko oburzone prychnięcie:

– Jakiej znowu z b r o d n i,  panie Perry? – zaprotestował. – Proszę mu nie wierzyć, pani Gail!  Ś w i e t n i e  sobie pani radziła, nie ma co. Wyszło pani parę takich minięć, że klękajcie narody, prawda, panie Dima? Sam pan tak powiedział. Oglądaliśmy państwa w kantorku. Przez kamerę na korcie.

– Mark mówi, że wygrali na Queen’s – powiedział Dima, wciąż uśmiechając się do Perry’ego jak delfin. Głos miał gruby, głęboki i gardłowy, i jakby nieco amerykański.

– No, dobrych parę lat temu – powiedział Perry skromnie, by zyskać na czasie.

– Pan Dima ostatnio nabył Trzy Kominy, dobrze mówię, prawda? – informował Mark, jakby z tego powodu propozycja gry miała się stać bardziej interesująca. – Najlepsza lokalizacja po tej stronie wyspy, no nie? I z tego co wiem, ma względem nich wielkie plany. A państwo mieszkają chyba w Kapitanie Cooku, moim zdaniem to jeden z najlepszych domków w całym ośrodku.

Rzeczywiście tam mieszkali.

– No proszę! W takim razie są państwo sąsiadami, prawda, panie Dima? Trzy Kominy stoją na samym czubku półwyspu po drugiej stronie zatoki. To ostatnia większa wolna działka na wyspie, ale pan Dima zaraz coś na to poradzi, dobrze mówię? Mówi się coś o emisji akcji z preferencjami dla mieszkańców, to chyba bardzo przyzwoity pomysł. Ale na razie zdaje się, że żyje pan tam po spartańsku, jak na biwaku. Z rodziną i przyjaciółmi, którzy też to lubią. Podziwiam pana. Wszyscy pana podziwiamy. Rzadko się zdarza, żeby ktoś tak zamożny…

– Pan zagra?

– Debel? – zapytał Perry, uwalniając się od natarczywego spojrzenia Dimy, by niepewnie zerknąć na Gail.

Ale Mark, zdobywszy przyczółek, parł dalej:

– Dziękuję, ale nie, panie Perry, pan Dima niestety nie gra w debla – wtrącił szybko. – Tylko singel, prawda, proszę pana? Bo pan lubi polegać tylko na sobie. Mówił mi pan kiedyś, że woli pan odpowiadać za własne błędy. Pańskie słowa, całkiem niedawno, wziąłem je sobie do serca…

Widząc, że Perry nie może się zdecydować, a propozycja jest kusząca, Gail pospieszyła mu z pomocą:

– Mną się nie przejmuj, Perry. Chcesz zagrać w singla, graj, wszystko w porządku.

– I niech pan nie ma skrupułów i przyjmie to wyzwanie – nalegał Mark. – Gdyby chodziło o zakład, nie miałbym pojęcia, na kogo stawiać, szczera prawda.

Czy Dima odchodząc  u t y k a ł?  Lekko powłóczył lewą nogą? A może dlatego, że przez cały dzień musiał dźwigać tę olbrzymią górną część ciała?

*

Czy w tej samej chwili Perry zarejestrował obecność dwóch białych mężczyzn stojących bez celu przy wejściu na kort? Jeden ręce miał luźno założone z tyłu, drugi skrzyżowane na piersi. Obaj w adidasach. Jeden był blondynem o dziecinnej twarzy, drugi miał ciemne włosy i leniwe ruchy.

Jeżeli tak, to jedynie podświadomie, niechętnie wyznał mężczyźnie, który przedstawił się jako Luke i kobiecie, która przedstawiła się jako Yvonne, gdy dziesięć dni później siedzieli w czwórkę wokół owalnego stołu jadalnego w suterenie ładnej kamieniczki w Bloomsbury.

Z mieszkania Gail w Primrose Hill zawiózł ich tam czarną londyńską taksówką wielki dobroduszny mężczyzna w berecie i z kolczykiem w uchu, który z kolei przedstawił się jako Ollie. Luke otworzył drzwi, za Lukiem już czekała Yvonne. W wyłożonym grubym dywanem i woniejącym świeżą farbą holu uściśnięto im dłonie, Luke uprzejmie podziękował im za przybycie i zaprowadził ich do urządzonej w suterenie jadalni, gdzie stał właśnie ów owalny stół, sześć krzeseł i kuchenka. Mleczne szyby w półokrągłych oknach w zewnętrznej ścianie migotały w rytm kroków widmowych stóp przechodniów na chodniku nad nimi.

Następnie odebrano im telefony komórkowe i polecono podpisać oświadczenie o ochronie tajemnicy państwowej. Prawniczka Gail przeczytała tekst dokładnie i była oburzona.

– Po moim trupie! – zawołała.

Perry mruknął:

– A cóż to za różnica? – I ze zniecierpliwieniem podpisał, gdzie mu kazano.

Gail zrobiła w tekście kilka poprawek i skreśleń, po czym też podpisała, nie przestając protestować. Suterenę oświetlała pojedyncza słaba żarówka wisząca nad stołem. Ceglane ściany wydzielały lekką woń starego portwajnu.

Luke miał dworne maniery, był ogolony, po czterdziestce i zdaniem Gail trochę za mały. Mężczyźni szpiedzy, powiedziała sobie z humorem, fałszywym, bo wywołanym zdenerwowaniem, powinni być choćby o numer więksi. Wyprostowaną sylwetką, eleganckim, szarym garniturem i sterczącymi znad uszów siwiejącymi włosami przypominał jej raczej doskonale wychowanego arystokratycznego koniarza.

Z kolei Yvonne nie mogła być wiele starsza od Gail. Na pierwszy rzut oka Gail uznała ją za pedantkę, choć nie mogła odmówić jej pewnej sawanckiej urody. W nieciekawym biznesowym kostiumie, z krótko obciętymi włosami i bez makijażu wyglądała starzej, niż musiała, a jak na kobietę szpiega – znów według całkowicie niepoważnych wyobrażeń Gail – również zbyt poważnie.

– Czyli nie przyszło państwu na myśl, że to jego  o b s t a w a?  – podsunął Luke, obracając swą starannie utrzymaną głowę to do Gail, to do Perry’ego, siedzących po drugiej stronie stołu. – Kiedy zostaliście sami, nie powiedzieliście sobie, na przykład: „No no, trochę to dziwne, że ten Dima, kimkolwiek jest, tak każe się pilnować”. Czy coś takiego…

Czy my z Perrym naprawdę tak ze sobą rozmawiamy? – pomyślała Gail. Nie wiedziałam.

– Pewnie,  w i d z i a ł e m  ich – przyznał Perry. – Ale skoro pan pyta, czy o nich myśleliśmy, to nie. Pomyślałem sobie, jeżeli w ogóle cokolwiek pomyślałem, że to pewnie dwaj goście, którzy szukają kogoś, z kim mogliby zagrać. – I gniotąc długimi palcami swoje czoło: – No, bo przecież człowiek nie myśli od razu:  o b s t a w a,  prawda? To znaczy,  w y  pewnie tak. To wasz świat. Ale normalnemu obywatelowi raczej takie rzeczy nie przychodzą do głowy.

– A pani Gail? – zapytał Luke z żywą uprzejmością. – Przecież pani spędza całe dnie w sądzie. Zna pani ten świat jak zły szeląg.  P a n i  też nie miała co do nich żadnych podejrzeń?

– Jeżeli w ogóle ich zauważyłam, uznałam pewnie, że to dwaj faceci, którzy robią do mnie oko, więc ich zignorowałam – odpowiedziała Gail.

Ale to bynajmniej nie zadowoliło prymuski Yvonne. –  A   w i e c z o r e m,  kiedy wspominaliście cały Boży dzień… – Czy to nie szkocki akcent? Całkiem możliwe, pomyślała Gail, która szczyciła się swym świetnym uchem do ludzkich głosów. –  N a p r a w d ę  nie zaczęliście zastanawiać się, co to za dwaj goście ciągle za nim chodzą?

– To był tak naprawdę nasz pierwszy wieczór w hotelu – powiedziała Gail nerwowo i niecierpliwie. – Perry zarezerwował nam „Obiad przy świecach” na „Mostku kapitańskim”. W porządku? Były gwiazdy, pełnia, żaby wrzeszczały jak opętane, blask księżyca na wodzie prawie właził nam na stół… Naprawdę myślicie, że spędziliśmy ten wieczór, patrząc sobie w oczy i rozmawiając o gorylach Dimy? No, bez przesady… – Przestraszyła się, że zabrzmiało to mniej grzecznie, niż chciała. – W porządku,  p r z e z   c h w i l ę  rzeczywiście rozmawialiśmy o Dimie. To nie jest ktoś, kogo się tak od razu zapomina. Najpierw był naszym pierwszym rosyjskim oligarchą, jakiego widzieliśmy na oczy, zaraz potem Perry chciał sobie odgryźć rękę, że zgodził się z nim zagrać singla, już, już leciał do telefonu powiedzieć gościowi od tenisa, że nic z tego. Powiedziałam mu, że zdarzało mi się tańczyć z takimi facetami jak Dima, i że wszyscy mieli fantastyczną technikę. Wtedy wreszcie dałeś sobie spokój, co, Perry?

Oddzieleni od siebie przepaścią szerszą niż przebyty dopiero co Ocean Atlantycki, ale jakby zadowoleni, że mogą wygadać się przed dwójką zawodowo wścibskich słuchaczy, Gail i Perry wrócili do opowiadania.

*

Za piętnaście siódma następnego dnia rano. Mark stał i czekał na nich u szczytu kamiennych schodków, ubrany w swój najlepszy strój tenisowy, dzierżąc dwie puszki piłek prosto z lodówki i papierowy kubek kawy.

– Strasznie się bałem, że zaśpicie – powiedział podekscytowany. – Słuchajcie państwo, nic się nie dzieje, wszystko w porządku. Jak się pani ma? Niech mi będzie wolno powiedzieć, że wygląda pani świeżutko. Pan przodem, Perry. Ależ nalegam. Piękny dzień, co? Piękny dzień.

Perry ruszył pierwszy drugą stroną schodków i doszedł do miejsca, gdzie alejka biegła w lewo. Gdy skręcił, stanął twarzą w twarz z tymi samymi dwoma mężczyznami w lotniczych kurtkach, którzy poprzedniego dnia snuli się wokół kortu. Stali po obu stronach ukwieconego przejścia, wiodącego niczym weselna pergola do furtki na kort centralny, który stanowił jakby osobny świat, zamknięty z czterech stron brezentowymi zasłonami i sześciometrowym żywopłotem z hibiskusa.

Na widok nadchodzącej trójki blondyn o dziecinnej twarzy postąpił pół kroku w jej kierunku i z pozbawionym krztyny wesołości uśmiechem rozłożył ręce w klasycznym geście kogoś, kto zamierza obszukać kogoś innego. Zdumiony Perry zatrzymał się i wyprostował na całą wysokość, ale nie w odległości umożliwiającej obszukanie, tylko dobre dwa metry wcześniej; za nim zatrzymała się Gail. Gdy mężczyzna postąpił jeszcze krok do przodu, Perry cofnął się, też o krok, pociągnął Gail za sobą i zawołał: – A cóż to, do diabła? – tak naprawdę do Marka, bo ani Dzidziuś, ani jego ciemnowłosy kolega nie dali po sobie poznać, że zrozumieli, czy choćby usłyszeli jego pytanie.

– Ochrona, proszę pana – wyjaśnił Mark, przeciskając się obok Gail, by uspokajająco szepnąć Perry’emu do ucha. – Czysta formalność.

Perry ani drgnął. Wysunął szyję do przodu i lekko w bok, i zastanawiał się nad tym wyjaśnieniem.

–  A   c z y j a  ochrona? Nie rozumiem. A ty rozumiesz? – Do Gail.

– Też nie – zgodziła się.

– Ochrona  p a n a   D i m y.  Kogo innego? To wielka szycha. Na światową skalę. Ci chłopcy tylko wykonują rozkazy.

–  C z y j e  rozkazy? Pana? – Odwracając się i patrząc na niego oskarżycielsko zza okularów.

–  P a n a  Dimy, nie moje, proszę się nie wygłupiać. To chłopcy Dimy. Wszędzie za nim chodzą.

Perry skoncentrował się na ochroniarzu blondynie.

– Panowie nie mówicie czasem po angielsku? – zapytał. A gdy dziecinna twarz ani o jotę nie zmieniła wyrazu, poza tym, że stała się jeszcze bardziej stanowcza: – Chyba nie mówi po angielsku. Ani nawet nie słyszy.

– Na miłość boską, panie Perry – mówił błagalnie Mark, a jego żółtawa cera stała się ciemnopurpurowa. – Zerkną tylko panu do torby i po krzyku. To nic takiego. Mówiłem, czysta formalność. Jak na lotnisku.

Perry znów zaapelował do Gail:

– Masz jakieś zdanie na ten temat?

– Jeszcze jak!

Perry przechylił głowę w drugą stronę.

– Bo, widzi pan, chciałbym się upewnić, czy dobrze zrozumiałem – wyjaśnił, wzywając na pomoc cały swój autorytet pedagogiczny. – Mój partner do tenisa,  p a n   D i m a,  chce się upewnić, że nie rzucę w niego bombą? Czy o to tym panom chodzi?

– Świat jest niebezpieczny, panie Perry. Pan może o tym nie wie, ale my tak, i próbujemy jakoś z tym żyć. Z całym szacunkiem gorąco panu radzę, żeby pan nie utrudniał.

– A może ja chcę go rozwalić moim kałachem? – ciągnął Perry, unosząc lekko torbę tenisową, żeby pokazać, gdzie ukrył broń, na co drugi mężczyzna wyszedł z cienia krzewów i stanął obok pierwszego; ale twarz ani jednego, ani drugiego wciąż nie zdradzała żadnych uczuć.

– Proszę pana, pozwolę sobie stwierdzić, że robi pan z igły widły – przekonywał Mark, a jego nabyta z ciężkim wysiłkiem uprzejmość powoli zaczynała go opuszczać. – Czeka pana wspaniała partia tenisa. Ci chłopcy spełniają swoje obowiązki i moim zdaniem robią to bardzo grzecznie i profesjonalnie. Naprawdę nie rozumiem, w czym problem, proszę pana.

– Aha,  p r o b l e m  – zamyślił się Perry, obierając to słowo jako dobry punkt wyjścia do dyskusji ze studentami. – To ja panu zaraz wytłumaczę, w czym  p r o b l e m.  Prawdę mówiąc, jak dobrze się zastanowię, to nie problem, tylko kilka problemów. Pierwszy problem to ten, że nikomu nie wolno zaglądać mi do torby tenisowej bez mojego pozwolenia, a ja tego pozwolenia nikomu nie daję. Do torby tej pani też nikt nie będzie zaglądał – dodał, wskazując na Gail. – Są pewne zasady.

– Absolutnie – poparła go.

– Problem drugi. Jeżeli pana przyjaciel Dima uważa, że zamierzam go zabić, to dlaczego prosi mnie, żebym z nim grał? – Odczekawszy dość czasu, by otrzymać odpowiedź, ale nie doczekawszy się niczego poza głośnym wciągnięciem powietrza przez zęby, mówił dalej: – A trzeci problem jest taki, że propozycja jest jednostronna. Czy ja proszę, żeby pokazano mi zawartość torby pana Dimy? Nie proszę. Ani nie zamierzam prosić. Może mu pan to wyjaśni, kiedy będzie mnie pan przed nim tłumaczył? Gail, co powiesz na to, żebyśmy skorzystali teraz z wielkiego bufetu śniadaniowego, za który zapłaciliśmy?

– Świetny pomysł – zgodziła się skwapliwie Gail. – Nie miałam pojęcia, że już tak zgłodniałam.

Obrócili się i nie zważając na błagania Marka, szli już w stronę schodków, gdy furtka na kort otwarła się i zatrzymał ich bas Dimy.

–  M i s t e r  Perry Makepiece, wy nie uciekajcie. Wy chcecie mnie rozwalić, to lepiej jebaną rakietą tenisową.

*

– No, to ile by mu pani dała lat? – zapytała sawantka Yvonne, z poważną miną zapisując coś w trzymanym przed sobą notesiku.

– Dzidziusiowi? Najwyżej dwadzieścia pięć – odpowiedziała, po raz kolejny żałując, że nie potrafi utrzymać równowagi między swobodą i strachem.

– A pan? Ile pan by mu dał?

– Trzydzieści.

– Wzrost?

– Mniej niż przeciętny.

Jak ktoś ma tyle wzrostu, co ty, kochanie, to  w s z y s c y  są mniej niż przeciętnego wzrostu, pomyślała Gail.

– Około metra osiemdziesiesięciu – odpowiedziała.

A te blond włoski miał obcięte bardzo krótko. W tym byli zgodni.

– I miał złoty łańcuch – przypomniała sobie, czym zadziwiła samą siebie. – Miałam kiedyś klienta, który nosił dokładnie taki sam. Jak miał kłopoty, rozrywał ogniwa i sprzedawał je jedno po drugim, i w ten sposób zdobywał pieniądze na adwokata.

*

Rozsądnie przyciętymi, niepomalowanymi paznokciami Yvonne pcha w ich stronę przez owalny stół stertę fotografii prasowych. Na pierwszym planie kilku przypakowanych młodych ludzi w garniturach od Armaniego gratuluje zwycięskiemu koniowi wyścigowemu, unosząc ku obiektywowi kieliszki z szampanem. W tle billboardy cyrylicą i po angielsku. Przy lewej krawędzi zdjęcia ochroniarza z dziecinną buzią i niemal wygoloną głową. W odróżnieniu od swych trzech towarzyszy nie nosi czarnych okularów. Za to na przegubie lewej ręki ma bransoletę ze złotego łańcucha.

Perry odczuwa lekką satysfakcję. Gail – lekkie nudności.

2

Gail nie bardzo wiedziała, dlaczego to ona mówiła najwięcej. Mówiąc, słyszała własny głos, odbijający się z powrotem od ceglanych ścian sutereny, dokładnie tak, jak w salach sądów rodzinnych, gdzie ostatnio przebywało najczęściej jej zawodowe ja: teraz muszę zagrać moralne oburzenie, teraz szydercze niedowierzanie, teraz gadam jak moja zasrana i nieobecna mama po drugim dżinie z tonikiem.

A teraz, choć bardzo starała się to ukryć, przyłapywała się chwilami na całkiem nieudawanych napadach strachu. Nawet jeżeli nie dostrzegała ich jej publiczność za stołem, to ona sama – tak. O ile się nie myliła, Perry też to słyszał, bo od czasu do czasu przekręcał w jej stronę głowę po to tylko, by patrzeć na nią z niespokojną czułością mimo rozdzielających ich trzech tysięcy mil. I od czasu do czasu posuwał się do tego, by przelotnie uścisnąć jej dłoń pod stołem i samemu podjąć opowieść w mylnej, choć usprawiedliwionej wierze, że pozwala jej odpocząć emocjonalnie – podczas gdy jej emocje tylko schodziły do podziemia, przegrupowywały się i powracały do boju z jeszcze większym zapałem niż za pierwszym razem.

*

Choć Gail i Perry nie poszli na korty powolnym spacerkiem, oboje byli zgodni, że się nie spieszyli. W każdym razie odbył się niespieszny przemarsz ukwieconą alejką, podczas którego rolę straży honorowej pełnili dwaj ochroniarze. Gail trzymała dłoń na rondzie wielkiego plażowego kapelusza i powiewała kusą spódniczką.

– Trochę się wygłupiałam – przyznała.

– Jeszcze  j a k  – potwierdził Perry, co zostało przyjęte lekkimi uśmiechami po drugiej stronie stołu.

Przy wejściu na kort zrobiło się małe zamieszanie, kiedy mogło się wydawać, że Perry się rozmyślił, dopóki nie okazało się, że cofnął się po to tylko, by przepuścić Gail, ta zaś minęła go godnie i powoli, dając do zrozumienia, że choć może nie została celowo obrażona, to jednak incydent sprzed chwili nie poszedł w zapomnienie. Za Perrym kroczył Mark.

Dima stał na centralnym korcie z twarzą zwróconą w ich stronę i ramionami szeroko rozpostartymi w powitalnym geście. Miał na sobie miękką niebieską koszulę bez kołnierzyka i z długimi rękawami oraz długie czarne szorty, sięgające mu za kolana. Daszek przeciwsłoneczny wyrastał mu jak zielony dziób z łysej głowy, która już lśniła w porannym słońcu. Perry powiedział, że zastanawiał się, czy Dima ją naoliwił. Jakby w uzupełnieniu do wysadzanego diamentami roleksa na ręce potężny kark ozdabiał ciężki, złoty łańcuch o nieco mitycznych konotacjach – jeszcze jeden błysk, jeszcze jeden szczegół.

Ale ku zdumieniu Gail w chwili jej pojawienia się na korcie to nie Dima stanowił główną atrakcję. Za jego plecami usadowiła się na widowni różnorodna – a według niej  d z i w a c z n a  – gromada dzieci i dorosłych.

– Jak tłum ponurych figur woskowych – oburzyła się. – I nie chodzi o to, że o tej pogańskiej porze, o siódmej rano, ubrani byli jak na wieczór. To ich całkowite milczenie i te ponure miny… Usiadłam w całkiem pustym rzędzie przy samym korcie i myślałam: Boże,  c o   t o  ma być? Sąd ludowy, procesja kościelna, czy  c o? 

Nawet dzieci sprawiały wrażenie, że się nie lubią. Zaraz je zauważyła. Zawsze zauważa dzieci. Naliczyła ich czworo.

– Dwie jakby płaczliwe dziewczynki około pięciu i siedmiu lat w ciemnych sukienkach i kapeluszach, ściśnięte obok hożej Murzynki, chyba opiekunki – powiedziała, z determinacją próbując zapanować nad uczuciami. – I dwaj płowowłosi nastoletni chłopcy w strojach tenisowych, cali w piegach. I z takimi minami, jakby ich ktoś wykopał z łóżka i zaciągnął na kort za karę.

Co do dorosłych, opowiadała dalej, ci byli tak  o b c y,  tak ponadwymiarowi i tak  i n n i,  jakby należeli do rodziny Addamsów. Nie chodziło tylko o miejskie ciuchy czy fryzury z lat siedemdziesiątych. Albo o to, że mimo upału kobiety były ubrane jak w środku zimy. Tylko o ich jednakową ponurość.

– Czemu nikt nic nie mówi? – szepnęła do Marka, który nieproszony pojawił się na miejscu obok.

Mark wzruszył ramionami.

– To Rosjanie.

– Przecież Rosjanie gadają bez przerwy!

Mark powiedział, że nie ci. W większości przylecieli tu w ciągu ostatnich kilku dni i jeszcze się nie przyzwyczaili do Karaibów.

– Tam się coś dzieje – powiedział, wskazując głową drugą stronę zatoki. – Chodzą plotki, że mają tam jakiś wielki rodzinny zjazd. Niezbyt zgodny, zdaje się. Nie mam pojęcia, jak oni się myją, bo wodociąg jest częściowo nieczynny.

Wybrała dwóch grubasów. Jeden miał na głowie brązowy elegancki kapelusz i szeptał do komórki, drugi nosił szkocką, kraciastą czapeczkę z czerwonym pomponem.

– To kuzyni Dimy – wyjaśnił Mark. – W ogóle sami kuzyni. I wszyscy  z   P e r m u. 

–  P e r m u? 

– Perm. Chodzi o miasto w Rosji, kochana, nie o epokę geologiczną.

Patrząc rząd wyżej, trafiało się na płowowłosych nastolatków, żujących gumę z minami pełnymi obrzydzenia. Synowie Dimy, bliźniacy, powiedział Mark. Rzeczywiście – przypatrzywszy im się lepiej, Gail dostrzegła rodzinne podobieństwo: wielkie bary, wyprostowane plecy i piwne, o opadających powiekach, kuszące oczy, które już zaczynały zwracać się łakomie ku niej.

Wzięła szybki, głęboki wdech i wypuściła powietrze. Zbliżała się do tego, co w języku prawniczym określono by jako pytanie rozstrzygające – czyli takie, które robi ze świadka roztrzęsioną galaretę. Czy teraz zrobi tę galaretę sama z siebie? Ale gdy znów zaczęła mówić, z zadowoleniem przekonała się, że w jej głosie, który powraca do niej odbity od ceglanych ścian, nie słychać drżenia, wahania ani jakichkolwiek innych zmian:

– A całkiem obok, jakby  d e m o n s t r a c y j n i e  osobno, siedziała taka naprawdę zachwycająca dziewczyna, piętnasto-, może szesnastolatka z kruczoczarnymi włosami do ramion, w szkolnej bluzeczce, granatowej, i szkolnej spódniczce za kolana, i sprawiała wrażenie, jakby do nikogo z obecnych  n i e   n a l e ż a ł a.  Więc naturalnie zaraz zapytałam o nią Marka.

B a r d z o  naturalnie, uznała z ulgą, wysłuchawszy własnych słów. Nikt z siedzących wokół stołu nawet nie uniósł brwi. Brawo, Gail.

– Ma na imię Natasza, poinformował mnie Mark. Taki kwiatek, co tylko czeka, żeby ktoś go zerwał. Przepraszam, to jego słowa. Córka Dimy, ale nie Tamary. Oczko w głowie tatusia.

A co takiego robiła piękna Natasza, córka Dimy, ale nie Tamary, o godzinie siódmej rano, kiedy przyszła patrzeć, jak tatuś gra w tenisa? – zapytała swych słuchaczy Gail. Natasza czytała oprawny w skórę tom, który trzymała na podołku jak pas cnoty.

– Ale ona na serio była przepiękna, zabójcza po prostu – stwierdziła Gail. I jeszcze raz dodała: – Tak  n a p r a w d ę  piękna. – I zaraz pomyślała: O Boże, zaczynam mówić jak stara lesbijka. A chciałam, żeby to wyszło obojętnie.

Jednak po raz kolejny ani Perry, ani przesłuchujący nie zauważyli niczego podejrzanego.

– No, a gdzie ta Tamara, co nie jest mamą Nataszy? – zapytała Marka z surową miną, wykorzystując okazję, by nieco odsunąć się od niego.

– Dwa rzędy wyżej, po pani lewej stronie. Bardzo pobożna dama. Nazywana tu Panią Zakonnicą.

Gail odwróciła się zamaszyście i skupiła wzrok na widmowej kobiecie, odzianej w czerń od stóp do głów. Włosy, też czarne, choć przyprószone siwizną, były zwinięte w kok. Usta, zatrzaśnięte w opadający łuk, chyba nigdy się nie uśmiechały. Pod szyją miała fiołkowo-różową szyfonową chustkę.

– A na piersiach taki złoty krzyż z dodatkową belką, ale taki duży, że chyba biskupi! – wykrzyknęła Gail. – Pewnie stąd to przezwisko. – A po namyśle: –  A l e ż  ona niesamowicie się prezentowała. Jak primadonna. – To określenie zawdzięczała Gail zapewne swym aktorskim genom. – Każdy od razu wyczuwał jej siłę woli. Nawet Perry.

– Ale dopiero później – upomniał ją, unikając jej wzroku. – Bo państwo pomyślą, że jesteśmy tacy mądrzy po fakcie.

Miała wielką ochotę odciąć się: No tak, a przed faktem też nie mogę być mądra, co? Ale dała spokój, bo tak jej ulżyło, że udało jej się jakoś przebrnąć przez wspomnienie o Nataszy.

Mały Luke miał w sobie coś takiego, że nie mogła się skupić: to, że jej wzrok wciąż napotykał jego, choć wcale tego nie chciała; że jego wzrok napotykał jej. Z początku zastanawiała się, czy nie jest gejem, dopóki nie zauważyła, jak pilnie przygląda się jej bluzce w miejscu, gdzie rozpiął jej się guzik. Uznała, że jest w nim jakaś z góry skazana na porażkę rycerskość. Że potrafiłby walczyć do ostatniego człowieka, sam będąc tym ostatnim. W latach oczekiwania na Perry’ego spała z całkiem sporą liczbą mężczyzn, w tym z paroma takimi, na których zgodziła się z litości, po prostu po to, by im udowodnić, że są lepsi, niż im się wydaje, i Luke trochę jej ich przypominał.

*

Z kolei Perry – przynajmniej teraz tak twierdził, mówiąc głównie do swych wielkich dłoni, ułożonych płasko na stole – przygotowując się do meczu z Dimą, prawie w ogóle nie zajmował się widzami. Wiedział, że są, pomachał im rakietą, ale bez reakcji. Przede wszystkim był zbyt zajęty zakładaniem soczewek kontaktowych, zawiązywaniem sznurówek, smarowaniem się kremem, martwieniem, że Mark będzie naprzykrzał się Gail i ogólnie zastanawianiem się, jak szybko uda mu się wygrać i wynieść się stąd. A równocześnie przepytywał go jego przeciwnik, stojący o metr od niego:

– Oni wam przeszkadzają? – pytał poważnym półszeptem Dima. – Moi kibice? Wy chcecie, żebym ja im kazał iść?

– Ależ skąd – odpowiedział Perry, wciąż rozdrażniony zajściem z ochroniarzami. – Przecież to chyba pańscy przyjaciele.

– Wy Brytyjczyk?

– Brytyjczyk.

– Angielski Brytyjczyk? Walijski? Szkocki?

– Prawdę mówiąc zwykły Anglik.

Wybrawszy sobie ławeczkę, Perry rzucił na nią swoją torbę, tę samą, do której nie pozwolił zaglądnąć ochroniarzom, i szarpnął za zamek. Wyciągnął dwie opaski, jedną na czoło, drugą na przegub dłoni.

– Wy kapłan? – zapytał Dima z tą samą śmiertelną powagą.

– A co, potrzebuje pan księdza?

– Doktor? Jakiś tam medyk?

– Niestety, doktor też nie.

– Prawnik?

– Ja po prostu gram w tenisa.

– Bankier?

– Broń Boże – odpowiedział zniecierpliwiony Perry i przez chwilę bawił się znoszoną czapeczką, ale w końcu odrzucił ją z powrotem do torby.

Prawdę mówiąc, był więcej niż zniecierpliwiony. Został wyrolowany; bardzo nie lubił być wyrolowany. Wyrolował go Mark; potem, gdyby na to pozwolił, chcieli go wyrolować ochroniarze. I bardzo dobrze, że nie pozwolił, ale ich obecność na korcie – ustawili się w obu końcach jak sędziowie – wystarczała, by podsycać jego złość. Ale przede wszystkim wyrolował go sam Dima; a już fakt, iż Dima zmusił bandę jakichś popaprańców, żeby przyszli oglądać jego zwycięstwo, jeszcze sprawę pogarszał.

Dima wcisnął dłoń do kieszeni swych długich czarnych spodenek tenisowych i wyciągnął srebrną półdolarówkę z prezydentem Kennedym.

– Wy wiecie? Moje dzieciaki mówią, że ja kazał ją sobie tak zmajstrować, żebym zawsze wygrywał – zwierzył się, wskazując skinieniem łysej głowy dwóch piegusów na widowni. – Jak ja wygrywam rzut monetą, moje dzieciaki myślą, że ja przy głupiej monecie majstrował. U was dzieci?

– Nie.

– A chcieliby?

– Może kiedyś. – Innymi słowy: odpieprz się, nie twój interes.

– Orzeł czy reszka?

M a j s t r o w a ł,  powtórzył pod nosem Perry. Co to za słownictwo? I skąd ten na wpół bronksowski akcent u gościa, który tak kaleczy angielski? Perry wybrał reszkę, przegrał i usłyszał szyderczy okrzyk – pierwszy objaw zainteresowania, na jaki zdobył się ktokolwiek na widowni. Jego belferski wzrok spoczął na synach Dimy, którzy złośliwie śmiali się w kułak. Dima zerknął na słońce i wybrał ocienioną połowę kortu.

– A u was co to za rakieta? – zapytał z wesołą iskierką w tych swoich uduchowionych piwnych oczach. – Jakby nieprzepisowa. Niczego, i tak was ogram. – A kiedy już ruszał na kort: – Niezła ta wasza dziewczyna. Warta wiele wielbłądów. Wy lepiej szybko się żeńcie.

A ten skąd wie, u licha, że nie jesteśmy małżeństwem? – rozsierdził się Perry.

*

Perry serwuje cztery asy pod rząd, zupełnie jak w meczu przeciwko hinduskiej parze, ale uderza mocno, wie o tym, ma to gdzieś. Gdy odpowiada na serwis Dimy, robi coś, czego zwykle nigdy by nie zrobił, nie będąc w szczytowej formie i nie grając ze znacznie słabszym przeciwnikiem: postępuje do przodu i staje niemal przy linii serwisowej, przyjmuje piłkę półwolejem, podkręcając ją ukosem przez kort lub podcinając ją tuż przy linii, niedaleko miejsca, gdzie stoi z założonymi rękami ochroniarz blondynek. Ale to udaje mu się tylko przy kilku pierwszych zagraniach, bo potem Dima orientuje się i trzyma go w głębi kortu, gdzie jest jego miejsce.

– Więc wtedy chyba zacząłem się trochę uspokajać – przyznał Perry, uśmiechając się wstydliwie do rozmówców i równocześnie pocierając usta wierzchem dłoni.

– Perry zachowywał się jak kompletny cham – poprawiła go Gail. – A Dima miał naturalny talent. Był zadziwiający jak na swoją tuszę, wzrost i wiek. Prawda, Perry? Sam tak powiedziałeś. Sam mówiłeś, że zaprzeczał prawu ciążenia. I że był prawdziwym sportowcem. I był bardzo miły.

– Nie skakał za piłką, tylko lewitował – zgodził się Perry. – Owszem, zachowywał się bardzo honorowo, niczego nie mogę mu zarzucić. Byłem pewny, że będą wybuchy złości i kłótnie o każdą sporną piłkę. Nic takiego. Naprawdę świetnie się z nim grało. A przy tym chytry był jak lis. Odbijał dosłownie w ostatniej chwili albo nawet później.

– A przy tym  k u l a ł – dodała podekscytowana Gail. – Trzymał się nieco krzywo i oszczędzał lewą nogę, prawda, Perry? I był sztywny jak patyk. I miał bandaż na kolanie. A mimo to lewitował!

– No tak, pewnie, trochę go oszczędzałem – przyznał się Perry, z zażenowaniem drapiąc się w czoło. – Szczerze mówiąc, trochę się jednak przy grze zasapał.

Ale mimo zasapania Dima nie przestawał wypytywać Perry’ego pomiędzy gemami:

– Wy wielki naukowiec? Rozwalicie cały świat, tak jak tym waszym serwisem? – pytał, pociągając łyk wody z lodem.

– Ależ nie.

– Aparatczyk?

Ta zgadywanka wreszcie się Perry’emu znudziła.

– Prawdę mówiąc, to uczę – powiedział, obierając banan.

– Uczycie? Znaczy,  s t u d e n t ó w?  Uczycie, tak wy profesor?

– No właśnie. Uczę studentów. Ale nie jestem profesorem.

– A gdzie?

– Jak dotąd, w Oksfordzie.

– Na  U n i w e r s y t e c i e  w Oksfordzie?

– Tak jest.

– A czego uczycie?

– Literatury angielskiej – odpowiedział Perry, nie mając wielkiej ochoty tłumaczyć się komuś kompletnie nieznajomemu, że przyszłość stoi przed nim otworem.

Ale zadowolenie Dimy nie miało granic:

– Słuchajcie.  A   J a c k a   L o n d o n a  znacie? Angielskiego pisarza, pierwsza klasa?

– Osobiście nie. – To był żart, ale Dimy bynajmniej nie rozśmieszył.

– Podoba się wam?

– Podziwiam go.

–  A   C h a r l o t t e   B r o n t ë?  Ona też wam się podoba?

– Bardzo.

–  A   S o m e r s e t   M a u g h a m? 

– Ten już mniej.

– U mnie książki każdego z nich! Po sto! Po rosyjsku! Całe szafy!

– To świetnie.

– A Dostojewskiego wy czytali? Lermotowa? Tołstoja?

– Oczywiście.

– U mnie wszystko. Wszyscy najlepsi. I Pasternak. Wiecie wy co? Pasternak pisał o moim rodzinnym mieście. Nazwał je  J u r i a t i n.  A to Perm. Szajbus nazwał je Juriatin. Nie wiedzieć czemu. Tak to już z pisarzami. Szajbusy jeden w drugiego. A widzicie moją córkę, o, tam? To Natasza. W dupie ma tenis, a książki kocha. Ej, Natasza! Przywitaj pana profesora!

Z pewnym opóźnieniem – by dać do zrozumienia, że się jej przeszkadza – Natasza w roztargnieniu unosi głowę i odgarnia włosy akurat na tak długo, by Perry zdumiał się jej urodą, po czym powraca do lektury oprawnego w skórę tomu.

– Wstydzi się – wyjaśnił Dima. – Nie chce słuchać, jak ja na nią krzyczę. Widzicie, co ona tam czyta?  T u r g i e n i e w.  Ruski pisarz pierwsza klasa. Kupiłem. Jej chce się książki, ja kupuję. Nu, profesor, wasz serw.

– I od tego czasu zostałem profesorem. Powtarzałem mu w kółko, że nie jestem profesorem, nie słuchał mnie, więc w końcu się poddałem. Po paru dniach już pół hotelu mówiło do mnie per „panie profesorze”. To trochę dziwne, jeżeli akurat się zdecydowało rzucić pracę na uczelni.

Zmiana stron następuje przy stanie 2:5 dla Perry’ego. Perry z zadowoleniem skonstanował, że Gail przeniosła się od natrętnego Marka na górną ławkę, między dwie dziewczynki.

*

Gra nabierała przyzwoitego tempa, opowiadał dalej Perry. Nie był to jakiś wielki mecz, ale – kiedy tylko lekko obniżył poziom – ciekawy i przyjemny w oglądaniu, jeżeli komukolwiek chodziło o przyjemność, bo z wyjątkiem bliźniaków reszta widzów zachowywała się jak na zebraniu kółka parafialnego. Mówiąc o obniżeniu poziomu, miał na myśli nieco wolniejszą grę, czasem odbieranie piłek, które zmierzały poza kort czy też zagranie returnu trochę na oślep. Biorąc jednak pod uwagę, że, co tu kryć, jego przewaga – wynikająca z różnicy wieku, umiejętności i sprawności – była oczywista, Perry’emu chodziło już tylko o to, by skończyć mecz, nie odrzeć Dimy z godności i zjeść z Gail późne śniadanie na „Mostku kapitańskim”. A przynajmniej tak to sobie planował do chwili, gdy przy kolejnej zmianie stron Dima zacisnął mu dłoń na ramieniu i odezwał się do niego gniewnym pomrukiem:

– Wy, profesor, wy nie bądźcie taki grzeczny.

–  C o   t a k i e g o? 

– Ta długa piłka. To był aut. Wy widzicie, że aut, a gracie. Wy co, myślicie, że ja jakaś stara żopa, że ja padnę, jak wy dla mnie niemili?

– Szła w linię.

– Ja kupiec. Ja czegoś chcę, ja biorę. A za darmo nikt mi niczego nie daje, słyszycie? Chcecie grać o tysiąc dolców? Żeby było ciekawiej?

– Nie, dziękuję.

– O pięć tysięcy?

Perry zaśmiał się i pokręcił głową.

– Wy boicie się, tak? Wy boicie się, tak się nie zakładacie.

– Pewnie właśnie dlatego – zgodził się Perry, wciąż czując na lewym przedramieniu odcisk dłoni Dimy.

*

–  P r z e w a g a   W i e l k a   B r y t a n i a! 

Okrzyk rozbrzmiewa i przebrzmiewa na korcie. Bliźniacy wybuchają nerwowym śmiechem i czekają na konsekwencje. Jak dotąd Dima tolerował ich rzadkie objawy dobrego humoru. Teraz już nie. Odkłada rakietę na ławkę, ciężkim krokiem wspina się na schody widowni i podszedłszy do chłopców, przyciska po jednym palcu wskazującym do czubków ich nosów.

– Mam zdjąć pas i zbić was na kwaśne jabłko? – pyta po angielsku, zapewne ze względu na Gail i Perry’ego, bo inaczej czemu nie miałby mówić do nich po rosyjsku?

Na co jeden z chłopców odpowiada lepszą niż ojcowska angielszczyzną:

– Papa, ty nie masz pasa.

To wystarczyło. Dima policzkuje bliższego z synów tak mocno, że ten wykonuje półobrót na ławce, nim zablokują go nogi. Po pierwszym policzku następuje w sekundę potem drugi, równie głośny, wymierzony tą samą dłonią drugiemu synowi. Gail przypomina to polowania na bażanty w towarzystwie bogatych przyjaciół jej mającego wielkie aspiracje starszego brata – sama nienawidzi tej formy spędzania wolnego czasu – i strzelane przez brata dublety, czyli trafienie dwóch ptaków bezpośrednio jednego po drugim.

– Wstrząsnęło mną, że nawet się nie uchylili. Siedzieli i czekali – powiedział Perry, nauczycielski syn.

Ale według Gail najdziwniejsze było to, jak przyjaźnie potoczyła się dalsza rozmowa:

– A potem chcecie lekcję tenisa z Markiem? Czy religii w domu z matką?

– Tenisa, papa, prosimy – mówi jeden z chłopców.

– Nu, to mi tu więcej nie hałasować, bo nie dostaniecie na kolację wołowiny z Kobe. Chcecie na kolację wołowiny z Kobe?

– Pewnie, papa.

– A ty, Wiktor?

– Pewnie, papa.

– Chcecie kibicować, tak kibicujcie profesorowi, nie tej starej żopie, ojcu. No, chodźcie.

Niedźwiedzi uścisk dla każdego z chłopców – po czym mecz toczy się już bez dalszych incydentów do nieuchronnego końca.

*

Pokonany Dima staje się żenująco wylewny. Nie tylko przyjmuje porażkę z honorem, ale jest wręcz wzruszony do łez, pełen podziwu i wdzięczności. Najpierw musi przyciągnąć Perry’ego do swej potężnej piersi – Perry gotów jest przysiąc, że cała jest z rogu – w potrójnym rosyjskim uścisku. A że przez cały czas łzy ciekną mu po policzkach, wkrótce przelewają się na kark Perry’ego.

– Słuchajcie, profesor, wy prawdziwy fair play Anglik, niech was szlag. Angielski dżentelmen, niech was szlag, jak w książkach. Ja was kocham, słyszycie. Gail, wy też tu chodźcie. – Uścisk przeznaczony dla Gail jest jeszcze bardziej przepełniony szacunkiem i ostrożniejszy, za co jest bardzo wdzięczna. – Wy dobrze pilnujcie tego waszego duraka, słyszycie? W tenisa grać nie umie, ale Bóg świadkiem, prawdziwy dżentelmen. On profesor fair play, słyszycie? – Powtarza tę mantrę, jakby sam ją przed chwilą wymyślił.

I odwraca się, by krzyknąć ze zniecierpliwieniem w telefon komórkowy, podsunięty mu przez ochroniarza o dziecinnej twarzy.

*

Widzowie powoli wychodzą gęsiego z kortu. Dziewczynki koniecznie muszą dać się uściskać Gail. Gail z przyjemnością na to przystaje. Jeden z synów Dimy, idących na lekcję tenisa mija Perry’ego i rzuca przeciągłym amerykańskim angielskim: „cool play, man”. Na policzku wciąż ma szkarłatną plamę. Piękna Natasza dołącza do procesji, dźwigając oprawny w skórę tom; używa kciuka jako zakładki w miejscu, w którym jej przerwano. Na samym końcu pochodu kroczy Tamara pod rękę z Dimą. Jej biskupi krzyż prawosławny błyszczy w wysokim już słońcu. Na skutek meczu Dima mocniej kuleje. Gdy idzie, odchyla się do tyłu, wypycha brodę do przodu, wielkie bary czekają na pojawienie się przeciwnika. Ochroniarze sprowadzają grupę krętą kamienną alejką. Za hotelem stoją cztery minivany o zaciemnionych szybach, które zabiorą ich do domu. Ostatni wychodzi Mark.

– Świetny mecz, proszę pana! – Klepie Perry’ego po ramieniu. – I świetna robota na korcie. Troszeczkę tylko bekhendy panu nie wychodzą, jeśli wolno coś powiedzieć. Może trochę nad nimi popracujemy?

Gail i Perry stoją obok siebie i patrzą bez słowa, jak konwój podskakuje na dziurawej drodze i znika wśród cedrów, skrywających przed wścibskimi oczami posiadłość o nazwie Trzy Kominy.

*

Luke unosi głowę znad spisanych notatek. Jak na komendę Yvonne robi to samo. Oboje się uśmiechają. Gail usiłuje unikać wzroku Luke’a, ale nie może, bo Luke patrzy wprost na nią.

– No, pani Gail – mówi żwawo. – Teraz pani kolej, jeśli łaska. Mark był upierdliwy, wiem, ale był też chyba prawdziwą kopalnią informacji. Czy może pani powiedzieć nam jeszcze coś cennego o rodzinie Dimy? – I równocześnie drobne dłonie wykonują gest, jakby popędzał konia do szybszego biegu.

Gail zerka na Perry’ego, sama nie wie, po co. Perry nie odwzajemnia jej spojrzenia.

– On był po prostu taki  o ś l i z g ł y  – skarży się, wybierając Marka, nie Luke’a, na przedmiot swej dezaprobaty, i marszczy twarz na znak, że niesmak pozostał.

*

Mark jeszcze dobrze nie usiadł przy niej w najniższym rzędzie, a już zaczął nudzić o tym, jakim ważnym milionerem jest jego rosyjski przyjaciel Dima. Jeśli wierzyć Markowi, Trzy Kominy to tylko jedna z jego licznych posiadłości. Drugą ma na Maderze, trzecią w Soczi nad Morzem Czarnym.

– I jeszcze dom w Bernie – mówiła dalej – gdzie ma firmę. Ale nie potrafi długo usiedzieć na jednym miejscu. Część roku spędza w Paryżu, część w Rzymie, część w Moskwie. Jeżeli można wierzyć Markowi. – Zobaczyła, że Yvonne znów coś zapisuje. – Ale jego obecną ojczyzną jest Szwajcaria, bo tam jego dzieci uczą się w jakiejś międzynarodowej szkole dla dzieci milionerów. – Opowiada o swojej  f i r m i e.  Mark domyśla się, że Dima jest jej właścicielem. Rzeczywiście, ma działalność gospodarczą zarejestrowaną na Cyprze. I banki. Kilka banków. Banki to jego główna branża. Właśnie przez to trafił na wyspę. Mark wyliczył, że na Antigui są teraz aż cztery rosyjskie banki i jeden ukraiński. Tylko że te banki to tylko mosiężne tabliczki w centrach handlowych i telefon na biurku jakiegoś prawnika. Bank Dimy to jedna z tych tabliczek. Kiedy kupował Trzy Kominy, zapłacił gotówką. I nawet nie przyniósł całej gotówki w walizkach, tylko w koszach na bieliznę, które pożyczono mu w hotelu – według Marka wyglądało to dość przerażająco. W dwudziestodolarówkach, nie w pięćdziesiątkach, bo pięćdziesiątki są zbyt niebezpieczne. Kupił dom z nieczynną cukrownią i półwysep, na którym się znajdują.

– Czy Mark wymienił jakąś sumę? – Teraz znów pytał Luke.

– Sześć milionów dolarów. Amerykańskich. Tenis też nie był z początku dla czystej przyjemności. A przynajmniej nie od początku – ciągnęła zdziwiona, jak wiele zapamiętała z nieprzyjemnego monologu Marka. – Tenis to w Rosji jeden z ważniejszych symboli statusu społecznego. Jeżeli Rosjanin mówi, że gra w tenisa, to chce dać do zrozumienia, że jest cholernie bogaty. Dzięki wspaniałym naukom Marka Dima wrócił do Moskwy, zdobył jakiś puchar, wszystkich zatkało z wrażenia. Tylko że Markowi nie wolno o tym opowiadać, bo Dima lubi się przechwalać, że sam do wszystkiego doszedł. Mark zrobił dla mnie wyjątek, bo całkowicie mi ufał. A jeżeli chciałabym kiedyś wpaść do jego kantorka, to na pięterku ma śliczny pokoik, w którym moglibyśmy kontynuować tę konwersację.

Luke i Yvonne kwitują to współczującymi uśmiechami, Perry wcale się nie uśmiecha.

– A Tamara? – zapytał Luke.

– Mówi o niej, że ma  f i o ł a  na punkcie Boga. I że kompletnie jej odbiło. Tak przynajmniej twierdzą wyspiarze. Nie pływa, nie chodzi na plażę, nie gra w tenisa, nie rozmawia z dziećmi, chyba że o Bogu, całkowicie ignoruje Nataszę, z miejscowymi nie gada, chyba że z Elspeth, żoną majordomusa Ambrose’a. Elspeth pracuje w biurze podróży, ale jak przyjeżdża rodzina Dimy, rzuca wszystko i tam jest za pomoc domową. A podobno nie tak dawno jedna z ich służących pożyczyła sobie trochę biżuterii Tamary, żeby ładnie wyglądać na tańcach. Tamara przyłapała dziewczynę, zanim oddała biżuterię i tak ją ugryzła w rękę, że trzeba było założyć dwanaście szwów. Mark powiedział, że gdyby to jego ugryzła, kazałby się od razu zaszczepić na wściekliznę.

– To teraz proszę nam opowiedzieć o tych dziewczynkach, które się do pani przysiadły – zaproponował Luke.

*

Yvonne była teraz główną oskarżycielką, a Luke bawił się w oskarżyciela posiłkowego. Posadzona na miejscu dla świadków Gail starała się utrzymać nerwy na wodzy, co zresztą zawsze nakazywała swoim świadkom pod groźbą ekskomuniki.

– Czyli te dziewczynki już tam siedziały, czy może podbiegły do pani w podskokach na widok, że taka śliczna pani siedzi sama? – zapytała Yvonne, wsuwając ołówek do ust i studiując notatki.

– Wyszły do mnie na górę i usiadły obok mnie, jedna z jednej strony, druga z drugiej. I nie było żadnych podskoków. Po prostu przyszły.

– Uśmiechając się? Śmiejąc? Psocąc?

– Żadnych uśmiechów. Ani półuśmiechu.

– Czy pani zdaniem dziewczynki zostały do pani przysłane przez kogoś, wszystko jedno kogo, kto się nimi opiekował?

– Przyszły całkowicie z własnej woli. Moim zdaniem.

–  N a   p e w n o?  – To zabrzmiało bardziej natarczywie, bardziej po szkocku.

– Dobrze widziałam, jak było. Mark zaczął się do mnie przystawiać. Nie miałam na to ochoty, więc uciekłam jak najdalej od niego, czyli do górnego rzędu. Nikt inny tam nie siedział, tylko ja.

– To gdzie przedtem znajdowały się te maleństwa? Niżej? Czy w tym samym rzędzie? Proszę powiedzieć, gdzie  d o k ł a d n i e? 

Gail wzięła głęboki wdech, żeby się opanować, po czym po chwili zastanowienia odpowiedziała:

–  M a l e ń s t w a  siedziały w drugim rzędzie razem z Elspeth. Starsza odwróciła się i spojrzała w górę, na mnie, i powiedziała coś do Elspeth. Nie, nie słyszałam, co mówiła. Elspeth odwróciła się i popatrzyła na mnie, i skinęła starszej dziewczynce głową na tak. Dziewczynki naradziły się, wstały  i   p o d e s z ł y  po schodach do mnie. Powoli.

– Proszę jej nie dręczyć – powiedział Perry.

*

Zeznania Gail robią się wykrętne. A przynajmniej tak to brzmi w jej własnych, prawniczych uszach, i niewątpliwie też w uszach Yvonne. Tak jest, dziewczynki pojawiły się przed nią. Starsza dygnęła, jakby uczyła się tego na lekcjach baletu, i zapytała bardzo poważnie, po angielsku, z leciutkim tylko obcym akcentem: „Bardzo prosimy, czy możemy przy pani usiąść, miss?”. Na co Gail zaśmiała się i odpowiedziała: „Ależ możecie, miss”. Jedna siadła z jednej strony, druga z drugiej, i jedna, i druga wciąż bez uśmiechu.

– Zapytałam starszą, jak ma na imię. Szeptem, bo nikt inny nie rozmawiał. Odpowiedziała: „Katia”, więc zapytałam: „A twoja siostra?”, na co ona: „Irina”. Wtedy Irina obróciła się i tak na mnie spojrzała, jakbym… no, jakbym się im narzucała… Zupełnie nie rozumiałam tej wrogości. Zapytałam: „A jest tutaj wasza mamusia i tatuś?”. Zapytałam obie. Katia bardzo stanowczo pokręciła głową, że nie. Irina w ogóle nic nie powiedziała. Przez chwilę siedziałyśmy, nic nie mówiąc. Całkiem  d ł u g ą  chwilę, jak na takie małe dzieci. Myślałam sobie: może je nauczono, że na meczach tenisowych się nie rozmawia. Albo że nie rozmawia się z nieznajomymi. A może więcej nie potrafią po angielsku, a może mają autyzm, albo jakieś inne upośledzenie.

Urywa w nadziei na zachętę lub pytanie, ale widzi tylko dwie pary wyczekujących oczu i siedzącego obok niej Perry’ego, odchylającego głowę do tyłu, ku ceglanym murom, które pachną jak pijackie zwyczaje jej nieboszczyka ojca. Bierze w myśli głęboki dech i skacze na głęboką wodę:

– Akurat była zmiana stron, więc spróbowałam znowu: Katia, gdzie ty chodzisz do szkoły? Kręci głową Katia, kręci głową Irina. Nie chodzicie do szkoły? W ogóle czy tylko teraz? Zdaje się, że tylko teraz. Dawniej chodziły do Brytyjskiej Szkoły Międzynarodowej w Rzymie, ale już nie chodzą. Nie powiedziały dlaczego, bo ich nie pytałam. Nie chciałam ich męczyć, ale miałam złe przeczucia, choć nie wiedziałam jakie. To czy mieszkają w Rzymie? Już nie. To znowu Katia. I w Rzymie nauczyłyście się tak świetnie mówić po angielsku? Tak. W Szkole Międzynarodowej można było wybrać między angielskim a włoskim. Angielski lepszy. Wskazałam na dwóch synów Dimy. To wasi bracia? Znowu kręcą głowami. Kuzyni? Tak, coś jakby kuzyni. Tylko „jakby”? Tak. Oni też chodzili do Szkoły Międzynarodowej? Tak, ale w Szwajcarii, nie w Rzymie. A ta piękna dziewczyna, zatopiona po uszy w książce, pytam, to  t e ż  kuzynka? Odpowiada Katia, jakbym wydarła z niej wyznanie: Natasza to nasza kuzynka, ale też tylko jakby. I przez całą rozmowę nie uśmiechnęły się ani razu. Tylko Katia gładzi mnie po jedwabnym wdzianku. Jakby pierwszy raz dotykała jedwabiu.

Gail bierze oddech. To nic, powtarza sobie. To dopiero przystawka. Poczekajcie na pełny, pięciodaniowy horror. Poczekajcie, aż będę mogła być mądra po fakcie.

– A jak już sobie dość pogładziła jedwab, opiera mi głowę na ramieniu, trzyma ją tam i zamyka oczy. Na tym nasza konwersacja kończy się na całe pięć minut. Tylko Irina, która siedzi po mojej drugiej stronie, naśladuje Katię i bierze mnie za rękę. Ma takie ostre, twarde łapki, trzyma się mnie nimi z całej siły. Potem przyciska sobie moją dłoń do czoła i przesuwa po niej całą twarzą, jakby chciała mi pokazać, że ma gorączkę, tylko że jej policzki są mokre, i wtedy uświadamiam sobie, że płakała. Potem puszcza moją rękę, a Katia mówi: „Ona czasem płacze. To normalne”. I wtedy właśnie kończy się mecz, Elspeth wspina się po nie do górnego rzędu, a ja tymczasem chcę zawinąć Irinę w mój sarong i zabrać ją do siebie, najlepiej razem z siostrą, ale nie mogę i nie mam pojęcia, dlaczego jest smutna, i niczego o nich nie wiem. Koniec.

*

Wcale nie koniec. Na Antigui nic tak łatwo się nie kończy. Ta historia toczy się dalej. Gail Perkins i Perry Makepiece nadal spędzają najszczęśliwsze wakacje życia, dokładnie tak, jak to sobie obiecali jeszcze w listopadzie. By przypomnieć sobie to szczęście, Gail odtwarza na własny użytek wersję nieocenzurowaną:

Około dziesiątej: powrót z tenisa, Perry musi wziąć prysznic.

Seks. Jak zawsze wspaniały, jeszcze nam to wychodzi. Perry niczego nie robi na pół gwizdka. Jego zdolność do koncentracji pozwala na skupienie się na jednej tylko sprawie naraz.

Południe lub trochę potem: spóźnienie na bufet śniadaniowy z powodów technicznych (patrz powyżej), pływanie w morzu, lunch nad basenem, powrót na plażę, bo Perry musi pokonać mnie w bule.

Około szesnastej: powrót do domku ze zwycięskim Perrym – dlaczego on  n i g d y  nie da mi wygrać? – drzemka, czytanie, znowu seks, drzemka, utrata poczucia czasu. Wypicie całego chardonnay z minibaru podczas wylegiwania się na balkonie w płaszczach kąpielowych.

Około dwudziestej: uznanie, że nie chce nam się ubierać, zamówienie kolacji do domku.

Wakacje życia trwają. Wciąż jesteśmy w raju, ale już gryziemy to cholerne jabłko.

Około dwudziestej pierwszej: pojawia się kolacja, przywieziona na wózku nie przez byle kelnera, ale przez czcigodnego Ambrose’a we własnej osobie. Oprócz zamówionej przez nas butelki kalifornijskiego sikacza przynosi nam zmrożoną butelkę rocznikowego szampana, Kruga, w srebrnym wiaderku z lodem, wycenionego w liście win na 380 dolarów plus VAT, i zaraz obok dwóch oszronionych kieliszków kładzie talerzyk z bardzo smakowicie wyglądającymi tartinkami i dwie serwetki z adamaszku. I wygłasza z pamięci mowę, na cały głos, z rękoma przyciśniętymi do boku, jak woźny sądowy.

– Ta butelka wspaniałego szampana trafia do państwa za sprawą jedynego w swoim rodzaju pana Dimy  w e   w ł a s n e j   o s o b i e.  Pan Dima kazał podziękować państwu za… – Tu wydobywa z kieszeni koszuli kartkę i okulary do czytania. – Za, jak twierdzi, cytuję: „Profesor, I wam serdecznie dziękuję za piękną lekcję tenisowego fair play i za to, że wy angielski dżentelmen. Ja wam dziękuję też, że ja nie stracił pięciu tysięcy dolarów na zakład”. Ponadto ukłony dla bardzo pięknej panny Gail, i to cała wiadomość.

Pijemy parę kieliszków Kruga i uzgadniamy, że dokończymy w łóżku.

*

– Co to jest wołowina z Kobe? – pyta mnie Perry w pewnej chwili bardzo pracowitej nocy.

– A masowałeś kiedyś dziewczynie brzuch? – pytam.

– W życiu bym się nie ośmielił – mówi Perry, właśnie to robiąc.

– Jałówki – tłumaczę mu. – Karmione sake i najlepszym piwem. Bydłu z Kobe masuje się co wieczór brzuszki, zanim wreszcie pójdzie pod topór. Poza tym to świetny przykład z dziedziny prawa własności intelektualnej. Nasza kancelaria prowadziła im jedną sprawę, wygraliśmy w cuglach.

Gdy zasypiam, mam proroczy sen, że jestem w Rosji, gdzie małym dzieciom dzieje się krzywda. Wszystko jak na czarno-białym filmie z czasów wojny.