Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Żelazny dom

Żelazny dom

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-953-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Żelazny dom

"W sierocińcu dla chłopców na Górze Żelaznej dwaj bracia, Michael i Julian, na własnej skórze uczą się, że życie to nieustanna walka. Kiedy jeden z podopiecznych zostaje brutalnie zamordowany, Michael ucieka z sierocińca, biorąc w ten sposób winę na siebie. Przez dwa dziesięciolecia Michael jest członkiem nowojorskiej mafii, do jego zadań należy dbanie o dyscyplinę w jej szeregach; staje się księciem ulicy budzącym tak wielki strach, że rzadko musi kogoś zabijać. Ale życie, które z takim trudem buduje, rozsypuje się, kiedy Michael poznaje Elenę. Piękna i niewinna, uczy go znaczenia i potęgi miłości. Mężczyzna pragnie zacząć wszystko od nowa, stworzyć rodzinę, której on i Julian byli pozbawieni. Rzecz jednak w tym, że za sznurki pociąga ktoś inny. Ucieczka nie będzie łatwa, bo plątanina oszustw i przemocy prowadzi do jedynego miejsca, przed którym przez całe życie uciekał: Żelaznego Domu…"

Polecane książki

Istot posiadających status moralny nie możemy traktować w sposób dowolny, gdyż mamy wobec nich obowiązki wynikające z moralności. Co jednak decyduje o tym, komu lub czemu przypisujemy status moralny? Życie, odczuwanie, osobowość czy rola organizmu w środowisku naturalnym bądź społecznym? Mary Anne W...
„Limeryki o Polsce – od damskich poprzez frywolne do sprośnych nie plugawe ” Tadeusza Kurowskiego to pięćset osiemnaście limeryków wybrzmiewających w różnych odsłonach. Większość z nich inspirowana jest na ogół nazwą miejscowości – różnych miejsc...
Książka "Szkolenie psa. Jak wychować idealnego pupila" to wyczerpująca pozycja o wychowaniu i szkoleniu psów. W pierwszych rozdziałach omówione zostały teoretyczne aspekty wychowania psa, a także problemy, jakie mogą się pojawić. Rozszyfrowany został również język psów, czyli sposób w jaki domow...
Klara i Wojtek byli parą wprost szaleńczo zakochaną - do czasu przyjścia na świat dzieci. W zderzeniu z codziennością trudnej PRL-owskiej rzeczywistości, gdzie nawet zdobycie podstawowych produktów jest zadaniem karkołomnym, romantyzm gdzieś wyparowuje, a czułe słówka zostają zastąpione przez pre...
Trzynasty tom Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego to obszerny zbiór wierszy rozproszonych i niepublikowanych z wczesnego i dojrzałego okresu twórczości poety – począwszy od  młodzieńczych tekstów pisanych podczas okupacji, poprzez utwory z czasów debiutu książkowego i późniejszych eksperymentów...
Niniejszy poradnik ma za zadanie ułatwić start w trybie kariery i pomóc w zrozumieniu zasad obowiązujących w grze. Przyda się również i tym osobom, które zechcą odblokować każdy bonusowy pojazd i bez zarzutu zrealizować cele stawiane w trybie Carnage.FlatOut: Apokalipsa - poradnik do gry zawiera pos...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Hart

Dla Pete’a Wolvertona i Matthew Sheara

Podziękowania

Podczas pisania tej powieści nastąpił taki moment, że chciałem
zrezygnować. To był jeden z tych przedłużających się okresów
zwątpienia i zniechęcenia. Nic nie układało się tak, jak miałem
nadzieję, stronice walczyły ze mną. I pewnie bym to zrobił, dał sobie
spokój i zaczął coś nowego, gdyby nie mój redaktor Pete
Wolverton i wydawca Matthew Shear, którzy przeczytali spory fragment
początkowy, dostrzegli w nim potencjał i utwierdzili mnie
w przekonaniu, że powinienem kontynuować. Ich pewność pomogła mi
podczas tych długich miesięcy i przede wszystkim im chciałbym
podziękować. Matthew, Pete – bez Was tej książki nigdy by nie
było. Dziękuję za wiarę i za utrzymanie mnie na szlaku.

Chciałbym również podziękować innym członkom mojego
zespołu redakcyjnego, Anne Bensson i Katie Gilligan. Wasze
wnikliwe uwagi po każdej lekturze sprawiały, że książka stawała się
lepsza. Dziękuję! Pete, jeszcze raz Ci dziękuję. Wszystkie wyprawy
na południe były tego warte.

Za ogień złożony pod Żelaznym domem wielkie uznanie
należy się moim wydawcom. Sally Richardson, Matthew Shear, Tom
Dunne… Wiem, że nadzorujecie proces tworzenia wielu książek,
ale zawsze czułem Wasze oczy zwrócone na moją. Niewiele
wspaniałych rzeczy wydarzyłoby się bez Was, którzy tak zdecydowanie
popieraliście moją powieść, i dziękuję Wam za wiarę w to, co robię.

Przy sprzedaży książki Matt Baldacci jak zawsze wykonał
bajeczną pracę, podobnie jak jego ekipa, Nancy Trypuc, Kim Ludlam
i Laura Clark. Moi agenci prasowi, Stephen Lee i Dori Weintraub,
są wspaniali. Dziękuję Wam obojgu za wszystko, co dla mnie
zrobiliście. Szczerze to doceniam. Dziękuję też Kennethowi J. Silverowi,
redaktorowi technicznemu, Cathy Turiano, korektorce,
i Jonathanowi Bennettowi, który jest autorem projektu graficznego.
Stworzyliście piękną książkę, a ja kocham piękne książki! Chciałbym
także podziękować redaktorowi Stevenowi A. Romanowi, który
dokłada wszelkich starań, by uratować mnie przed ośmieszeniem
się. Wszelkie błędy w książce są moją winą, nie jego. Pragnę
również podziękować wielu osobom z Działu Sztuki, które
z zaangażowaniem pracowały, by stworzyć właściwą obwolutę, co nie jest
łatwe. Jak zawsze głośno wyrażam uznanie dla ciężko pracującego
zespołu do spraw sprzedaży w St. Martin’s Press i Griffin Books.
Mickey Choate zasługuje na moją wdzięczność, tak samo jak
Esther Newberg. Oboje jesteście cudownymi agentami.

Chcę także podziękować mojemu dobremu przyjacielowi
Nealowi Sansovichowi, którego czyste serce i niezmożony optymizm
pomagały mi się wydobyć z mrocznych myśli, kiedy dni stawały
się wyjątkowo długie. Neal, twoja przyjaźń wiele dla mnie znaczy.
Dziękuję za głębokie rozmowy i niewyczerpane pomysły.

Wydawcy na całym świecie ciężko pracowali, by książka
odniosła sukces, ale zespół z Wielkiej Brytanii zasługuje na specjalne
podziękowania. Roland Philipps, Kate Parkin i Tim Hely
Hutchinson – do Was kieruję słowa głębokiej wdzięczności, podobnie jak
do całego personelu wydawnictwa John Murray Publishers, który
wiele zrobił, bym poczuł się jak członek rodziny.

Na końcu są osoby najważniejsze ze wszystkich. Tylko rodzina
rozumie to wyjątkowe wyzwanie, jakim jest życie pod jednym
dachem z powieściopisarzem. Proces tworzenia zabiera czas, mamy
skłonność do roztargnienia i pracy o dziwnych porach. To bywa
trudne i dlatego nikt nie zasługuje na większą wdzięczność niż
moja żona Katie i córki Saylor i Sophie. Bez Was byłbym niczym.

Porywy wichury miotały na wszystkie strony drzewami o pniach twardych, czarnych i szorstkich jak kamień, z konarami
uginającymi się pod czapami śniegu. Była ciemna noc. Pomiędzy
drzewami chłopiec biegł, przewracał się i znowu podrywał do biegu. Śnieg roztapiał się na jego gorącym ciele, wsiąkał w ubranie,
zamarzał na lód. Świat chłopca był czarno-biały – wyjątek
stanowiły plamy czerwieni.

Na dłoniach i pod paznokciami.

Przymarznięte na ostrzu noża, którego żadne dziecko nie
powinno mieć.

Na moment chmury się rozstąpiły, potem znowu zapadła kompletna ciemność. Po zderzeniu z żelaznym pniem chłopcu
pociekła krew z nosa i stracił równowagę. Podniósł się i dalej pędził przez śnieg sięgający mu do kolan, do pasa. Gałęzie szarpały go za włosy, rozdzierały skórę. Daleko w tyle błyszczały światła,
odgłosy pościgu wzbierały jak oddech w gardzieli lasu.

Ciche wycie niesione porywistym wiatrem…

Psy za przełęczą…

Rozdział 1

Michael obudził się z ręką wyciągniętą po broń, której już nie
trzymał przy łóżku. Palce osunęły się po gołym drewnie. Usiadł,
momentalnie przytomniejąc. Skórę miał śliską od potu i wspomnień
o lodzie. W mieszkaniu panowała cisza, przerywana jedynie
odgłosami miasta. Kobieta koło niego poruszyła się, szeleszcząc
splątaną pościelą, i jej dłoń odnalazła twardą krzywiznę jego ramienia.

– Wszystko w porządku, skarbie?

Przez zasłony w otwartym oknie sączyło się słabe światło
i Michael tak się odwrócił, by nie mogła dostrzec chłopca wciąż
żyjącego w jego oczach, głębokiej rany, której jeszcze nie odkryła.

– Zły sen, dziecinko. – Przesunął palcami po wypukłości jej
biodra. – Śpij.

– Na pewno? – Jej głos stłumiła poduszka.

– Jasne.

– Kocham cię – mruknęła niewyraźnie.

Michael patrzył, jak kobieta odpływa w sen, potem spuścił
stopy na podłogę. Dotknął starych blizn po odmrożeniach, martwych
miejsc na wnętrzu dłoni i opuszkach trzech palców. Roztarł dłonie,
wystawił je do światła. Były szerokie, z długimi smukłymi palcami.

Palce pianisty, powtarzała Elena.

Grube, poznaczone bliznami, zaprzeczał, kręcąc głową.

Dłonie artysty…

Lubiła tak mówić, jej słowa były słowami optymistki
i marzycielki. Michael zgiął palce, słysząc w uszach jej głos, zaśpiew
akcentu, i przez sekundę czuł wstyd. Jego dłonie robiły wiele rzeczy, ale
sztuka do nich nie należała. Wstał i poruszył ramionami, podczas
gdy wokół niego krzepł Nowy Jork: mieszkanie Eleny, zapach
niedawnego deszczu na rozgrzanym chodniku. Wciągnął dżinsy
i spojrzał w okno. Noc okrywała miasto czarną dłonią o skórze jeszcze
niepoznaczonej szarością. Przesunął wzrok na twarz Eleny, bladą
w mroku, miękką, ze śladami poduszki na policzkach. Leżała
nieruchomo w łóżku, które stało się ich wspólnym, rozgrzana od snu;
wiedział o tym, bo musnął jej ramię dwoma palcami. Na zewnątrz
miasto ciemniało i cichło, robiąc sobie przerwę przed wzięciem
kolejnego wdechu. Michael odsunął włosy z twarzy Eleny, zobaczył
na skroni pulsującą regularnie i mocno nitkę jej życia. Pragnął
dotknąć tej nitki, upewnić się o jej sile i zdolności do przetrwania.
Starzec umierał, a kiedy umrze, przyjdą po Michaela i przyjdą też
po nią, by go zranić. Elena o niczym nie wiedziała, ani o rzeczach,
do których był zdolny, ani o zagrożeniu, które sprowadził na jej
próg, ale poszedłby do piekła, byle zapewnić jej bezpieczeństwo.

Idź do piekła.

Wróć, płonąc żywym ogniem.

To była prawda. To była rzeczywistość.

W mrocznym świetle studiował jej twarz, gładką skórę
i rozchylone pełne usta, kręcone czarne włosy rozbijające się na
ramionach niczym fale. Zmieniła pozycję i Michael poczuł, jak mrok się
porusza, jak pojawia się znajoma pewność, że musi być gorzej,
zanim będzie lepiej. Od czasu gdy był chłopcem, przemoc podążała
za nim niczym zapach, a teraz odnalazła także Elenę. Ponownie
pomyślał, że powinien ją opuścić, po prostu zniknąć razem ze
swoimi problemami. Oczywiście już wcześniej próbował, nie raz, a sto
razy, ale z każdą nieudaną próbą pewność tylko przybierała na sile.

Nie potrafiłby bez niej żyć.

Jakoś uda mu się to załatwić.

Wsunął palce we włosy i zadał sobie pytanie, jak do tego
doszło. Jak to się stało, że sprawy tak szybko przybrały tak fatalny
obrót?

Podszedł do okna i odchylił zasłonę na tyle, by zerknąć na
zaułek. Samochód wciąż tam był, czarny i niski, okryty cieniami.
Światło odległej lampy ulicznej odbijało się w szybie, więc nie
widział wnętrza auta, choć znał co najmniej jednego z siedzących
w nim mężczyzn. Jego obecność oznaczała zagrożenie, a to
irytowało Michaela bardziej, niż potrafiłby wyrazić. Zawarł ze starcem
układ i spodziewał się, że będzie on respektowany. Słowa wciąż
miały znaczenie dla Michaela.

Obietnice.

Zasady postępowania.

Po raz ostatni spojrzał na Elenę, po czym z kryjówki wyjął
dwie czterdziestkipiątki z tłumikami. Broń była chłodna, kształty
znajome. Sprawdził magazynki i ze zmarszczonym czołem
odwrócił się od kobiety, którą kochał. Powinien być ponad to, powinien
być wolny. Raz jeszcze pomyślał o mężczyźnie w czarnym
samochodzie.

Osiem dni temu byli braćmi.

Już prawie wychodził za próg, kiedy Elena wypowiedziała
jego imię. Na moment znieruchomiał, potem odłożył broń i cicho
wrócił do sypialni. Elena leżała teraz na plecach, jedną rękę miała
uniesioną.

– Michael…

Uśmiechała się i Michael zastanawiał się, czy coś jej się śni.
Poruszyła się, w pokoju rozszedł się zapach ciepłego łóżka, na
który składał się też aromat jej skóry i czystych włosów. To był zapach
domu i przyszłości, obietnicy innego życia. Michael po krótkim
wahaniu wziął ją za rękę.

– Wracaj do łóżka – powiedziała.

Spojrzał w stronę kuchni, gdzie zostawił broń koło puszki
żółtej farby. Głos Eleny był cichym szeptem, Michael wiedział, że jeśli
wyjdzie, ona osunie się na powrót w sen i o niczym nie będzie
pamiętała. Mógłby wymknąć się na dwór i zrobić to, co zawsze
robił dobrze. Zabicie ich tylko przyśpieszyłoby rozwój spraw, puste
miejsce z pewnością zajęliby inni, choć niewykluczone, że
przesłanie odniosłoby pożądany skutek.

A może nie.

Wodził wzrokiem od Eleny do okna. Czerń nocy była
nieprzenikniona, samochód wciąż tam stał, tak samo jak wczoraj
i przedwczoraj. Nie zaatakują go, dopóki starzec nie umrze, ale chcą go
wyprowadzić z równowagi, pchnąć do działania, a każdy nerw
w ciele Michaela domagał się, by im odpowiedzieć. Nabrał
powietrza głęboko w płuca, myśląc o mężczyźnie, którym pragnął się
stać. Miał Elenę koło siebie, w świecie, który zamierzali zbudować,
dla przemocy nie było miejsca. Przede wszystkim jednak Michael
pozostawał realistą, więc kiedy jej palce zacisnęły się na jego dłoni,
myślał nie o nadziei, ale o odwecie i zastraszaniu. Gdzieś z dna
pamięci wypłynął stary wiersz:

Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony…[1]

Michael stał na rozdrożu, a cała rzecz sprowadzała się do
podjęcia decyzji. Położyć się albo wziąć broń. Elena albo zaułek.
Przyszłość albo przeszłość.

Elena znowu ścisnęła go za rękę.

– Kochaj się ze mną, skarbie – powiedziała, i to właśnie
wybrał.

Życie ponad śmierć.

Drogę mniej uczęszczaną.

Świtowi towarzyszył palący upał. Broń została ukryta, Elena wciąż
spała. Michael siedział z nogami na parapecie i wpatrywał się
w pusty zaułek. Odjechali około piątej, wycofali się i raz
zatrąbili klaksonem, znikając za zakrętem. Jeśli na celu mieli obudzenie
albo przestraszenie Michaela, to ponieśli żałosną klęskę. Nie spał
od trzeciej i czuł się rewelacyjnie. Spojrzał na opuszki palców
poplamione żółtą farbą.

– Czemu się uśmiechasz, przystojniaku? – Zaskoczyła go.
Odwrócił się: Elena sennie usiadła na łóżku, odsuwając z twarzy
długie czarne włosy; kołdra zsunęła się jej do talii. Michael postawił
stopy na podłodze, zakłopotany, że przyłapała go w chwili szczerej
radości.

– Myślałem o czymś – odparł.

– O mnie?

– Jasne.

– Kłamca.

Nadal się uśmiechała, na skórze wciąż miała odgniecenie po
pościeli. Przeciągnęła się, wyginając plecy w łuk i zaciskając
drobne pięści.

– Chcesz kawy? – zapytał Michael.

Opadła na poduszkę, mrucząc z zadowolenia.

– Jesteś cudowny.

– Daj mi minutkę. – W kuchni Michael nalał do kubka ciepłe
mleko i uzupełnił kawą. Pół na pół, tak jak lubiła. Café au lait.
Bardzo francuska. Kiedy wrócił, Elena miała na sobie jego koszulę
z rękawami luźno podwiniętymi na szczupłych rękach. Podał jej
kawę. – Przyjemne sny?

Potaknęła, w oczach błysnęła jej iskierka.

– Zwłaszcza jeden sprawiał wrażenie bardzo realistycznego.

– Naprawdę?

Ułożyła się wygodnie, tak jak przedtem mrucząc
z zadowolenia.

– Któregoś dnia naprawdę obudzę się pierwsza.

Michael usiadł na łóżku i położył dłoń na jej stopie.

– Pewnie, że tak, dziecinko.

Elena sypiała do późna, Michaelowi najczęściej wystarczyło
pięć godzin snu. To, że Elena wstanie przed nim, graniczyło
z cudem. Patrzył, jak popija kawę, i napomniał siebie, by dostrzegać
wszystkie szczegóły: bezbarwny lakier na paznokciach, który
najbardziej lubiła, długość jej nóg, maleńką bliznę na policzku, jedyną
skazę na idealnej cerze. Miała czarne brwi i brązowe oczy, które
w pewnych okolicznościach przybierały barwę miodu. Była gibka
i silna, piękna pod każdym względem, ale nie jej urodę Michael
podziwiał najbardziej. Elena cieszyła się drobiazgami pozornie
bez znaczenia: dotykiem chłodnej pościeli na skórze, smakiem
nowych potraw, radosnym wyczekiwaniem towarzyszącym każdemu
wyjściu z domu. Ufała, że następny moment będzie doskonalszy
od poprzedniego. Wierzyła, że ludzie są dobrzy, co czyniło z niej
barwną plamę w świecie białym jak śnieg.

Upiła łyk kawy, a obserwujący ją Michael dostrzegł, że jej
wzrok padł na farbę na jego palcach. Zmarszczyła lekko brwi,
odsunęła kubek od ust.

– Już malowałeś?

Próbowała się złościć, ale bez rezultatu. Michael zbył pytanie
wzruszeniem ramion, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu,
który rozjaśnił całą jego twarz. Wyobrażała sobie, że będą malować
razem – śmiech, rozlana farba – on jednak nie mógł się
powstrzymać.

– Jestem zbyt podekscytowany – odparł, myśląc o świeżej
żółtej farbie na ścianach maleńkiego pokoju. Nazywali go drugą
sypialnią, choć nie był większy od garderoby. Wysokie wąskie okno
miało szyby z pofalowanego szkła. Popołudniowe światło sprawi,
że żółć będzie się żarzyła niczym złoto.

Elena odstawiła kubek i oparła się o ścianę. Jej zgięte kolana
uniosły pościel, tworząc z niej coś na kształt namiotu.

– Wracaj do łóżka. Zrobię ci śniadanie – powiedziała.

– Za późno. – Michael wstał i poszedł do kuchni. W małym
wazonie stały kwiaty, owoce były pokrojone, sok rozlany do
szklanek. Dodał jeszcze świeże ciastka i wziął tacę.

– Śniadanie w łóżku?

Michael zawahał się, tak bardzo był wzruszony.

– Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki – zdołał
wreszcie wykrztusić.

– To nie… – Urwała; po sekundzie do niej dotarło.

Wczoraj mu powiedziała, że jest w ciąży.

Jedenasty tydzień.

Prawie całe rano spędzili w łóżku – czytali, rozmawiali – potem
Michael odprowadził Elenę do pracy na tyle wcześnie, by mogła się
przygotować na tłok w porze lunchu. Miała na sobie obcisłą czarną
sukienkę, która podkreślała jej opaloną skórę i ciemne oczy.
W butach na obcasach mierzyła metr siedemdziesiąt i poruszała się jak
tancerka; była elegancka i przy jej boku Michael wyglądał
kanciasto i topornie, zupełnie nie na miejscu w dżinsach, ciężkich butach
i znoszonym T-shircie. Takiego jednak Elena go poznała: źle
ubranego, biednego studenta, który musiał przerwać studia, ale wciąż
miał nadzieję na powrót.

Od tego kłamstwa wszystko się zaczęło.

Poznali się przed siedmioma miesiącami na rogu w pobliżu
Uniwersytetu Nowojorskiego. Uzbrojony, w stroju, dzięki któremu
wtopił się w tłum, Michael wykonywał zlecenie i nie miał
żadnego interesu w rozmowach z ładnymi kobietami, lecz kiedy wiatr
porwał jej szal, instynktownie go złapał i oddał z zamaszystym
ukłonem, który samego go zaskoczył. Nawet teraz nie miał
pojęcia, skąd wzięła się w nim ta nagła lekkość, ale ona się roześmiała,
a kiedy zapytał, przedstawiła się.

Carmen Elena Del Portal.

Mów mi Elena.

Powiedziała to z uśmiechem igrającym na ustach
i płomieniem w oczach. Pamiętał jej suche palce i szczere uznanie we
wzroku, akcent kojarzący się z hiszpańskim. Założyła niesforny kosmyk
włosów za ucho i z lekkomyślnym uśmiechem czekała, aż Michael
także się przedstawi. O mało nie odszedł, w końcu jednak tego nie
zrobił. Były w niej ciepło, kompletny brak strachu czy wątpliwości.
Tak więc o drugiej piętnaście w pewien wtorek, łamiąc wszystkie
zasady, które mu wpojono, Michael podał jej nazwisko.

Prawdziwe.

Szal był jedwabny i leciutki, a jednak z niezwykłą mocą
wpłynął na życie dwojga osób. Najpierw była kawa, potem coś więcej,
aż wreszcie pojawiło się niczym nieskrępowane uczucie, biorąc
Michaela z zaskoczenia. I teraz był tutaj, zakochany w kobiecie, która
sądziła, że go zna, ale się myliła. Michael próbował się zmienić,
tylko że zabijanie było łatwe, a rezygnacja trudna.

W połowie drogi Elena ujęła go za rękę.

– Chłopiec czy dziewczynka?

– Co? – To było pytanie z rodzaju tych, które zadają normalni
ludzie, ale Michaela zbiło z tropu. Przystanął i przechodnie musieli
go omijać. Elena przekrzywiła głowę. – Masz nadzieję, że będzie
chłopczyk czy dziewczynka?

W jej oczach lśniło zadowolenie, o którym dotąd czytał
tylko w książkach; kiedy na nią teraz patrzył, czuł się jak wtedy, gdy
zobaczył ją po raz pierwszy, choć dzisiaj tkwiło w tym coś więcej.
Powietrze naładowane było tą samą błękitną elektrycznością, tym
samym poczuciem sensu i światła. Kiedy Michael przemówił,
słowa wydobyły się z najgłębszej części jego osoby.

– Wyjdziesz za mnie?

Roześmiała się.

– Tak po prostu?

– Tak.

Położyła mu dłoń na policzku, śmiech zamarł jej na ustach.

– Nie, Michaelu, nie wyjdę za ciebie.

– Ponieważ?

– Ponieważ prosisz mnie o to z niewłaściwych powodów.
I ponieważ mamy czas. – Pocałowała go. – Mnóstwo czasu.

W tej kwestii się myliła.

Elena pracowała w drogiej restauracji o nazwie Chez Pascal jako
hostessa; była piękna, znała trzy języki i na jej prośbę osiem dni
temu właściciel zatrudnił Michaela do zmywania naczyń. Michael
powiedział jej, że stracił poprzednią pracę i chciałby jakoś
wypełnić dni do czasu, gdy znajdzie nową albo przyznają mu kredyt
studencki, rzecz jednak w tym, że nie było innej pracy ani kredytu,
tylko dwa kolejne kłamstwa w morzu tysięcy. Nie mógł po prostu
zostawiać Eleny samej, musiał przy niej być, bo chociaż jego nikt
nie odważy się tknąć, póki starzec żyje, jej ta ochrona nie
obejmowała. Zabiliby ją dla rozrywki.

Dwie przecznice przed restauracją Michael zapytał:

– Powiedziałaś rodzinie?

– O ciąży?

– Tak.

– Nie. – Jej głos zabarwiony był mieszaniną smutku i czegoś
mrocznego. Michael wiedział, że Elena ma rodzinę w Hiszpanii, ale
rzadko o niej mówiła. Nie miała żadnych fotografii, nie dostawała
listów. Raz ktoś do niej zadzwonił, lecz przerwała połączenie,
kiedy Michael podał jej słuchawkę; następnego dnia zmieniła numer.
Michael nie wypytywał, nie domagał się odpowiedzi dotyczących
rodziny i przeszłości. Przez kilka minut szli w milczeniu.
Przecznicę dalej wzięła go za rękę.

– Pocałuj mnie – powiedziała i Michael posłuchał. Kiedy się
od siebie odsunęli, dodała: – Ty jesteś moją rodziną.

Niebieska markiza nad drzwiami restauracji oferowała wąski
pas cienia. Michael nieznacznie wyprzedzał Elenę, więc zobaczył
uszkodzenia w porę, by się do niej odwrócić, zanim i ona zdążyła
je dostrzec. Ale mimo że stał plecami do drzwi, obraz miał przed
oczyma: popękane drewno, białe drzazgi kontrastujące
z mahoniową okleiną. Dziury znajdowały się blisko siebie na wysokości
głowy, cztery otwory po kulach w okręgu o średnicy dziesięciu
centymetrów, i Michael mógł sobie wyobrazić, skąd pociski
wystrzelono. Czarny samochód przy krawężniku, broń z tłumikiem.
Od mieszkania Eleny samochodem jedzie się tu krócej niż sześć
minut, więc przypuszczalnie stało się to tuż po piątej rano. Puste
ulice. Ani żywego ducha. Mały kaliber, domyślał się Michael, broń
lekka i dokładna. Dwudziestkadwójka, może dwudziestkapiątka.
Oparł się o drzwi, czując drzazgi przebijające mu koszulę. W jego
oczach płonęła lodowata furia. Wziął Elenę za rękę i zapytał:

– Gdybym cię poprosił o wyprowadzkę z Nowego Jorku,
zgodziłabyś się?

– Mam tu pracę. Nasze życie…

Spróbował raz jeszcze.

– Gdybym musiał wyjechać, pojechałabyś ze mną?

– Tu jest nasz dom. Tutaj chcę wychowywać nasze dziecko…
– Urwała, w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. – Mnóstwo
ludzi wychowuje dzieci w mieście…

Znała jego nieufność wobec miasta. Michael odwrócił wzrok,
ponieważ brzemię kłamstw stawało się zbyt wielkie. Mógł zostać
tutaj, zaryzykować nadchodzącą wojnę albo powiedzieć Elenie
prawdę i utracić ją.

– Posłuchaj, dzisiaj się spóźnię. Przeproś w moim imieniu
Paula – powiedział. Paul był właścicielem restauracji; zwykle
parkował w alejce przy kuchennym wejściu, więc pewnie jeszcze nie
widział drzwi.

– Nie wchodzisz?

– Teraz nie mogę.

– Załatwiłam ci tę pracę, Michael. – Iskra rzadkiego u niej
gniewu.

Michael wyciągnął do niej rękę i zapytał:

– Mogę prosić o twoje klucze?

Z nieszczęśliwą miną dała mu komplet, który dostała od
Paula. Michael otworzył drzwi i przytrzymał.

– Dokąd się wybierasz?

Na twarzy Eleny wciąż malował się gniew. Michael pragnął
dotknąć jej policzka i powiedzieć, że zabije lub umrze, byle
zapewnić jej bezpieczeństwo. Że spali miasto.

– Wrócę – odparł. – Ty zostań w restauracji.

– Jesteś bardzo tajemniczy.

– Muszę coś zrobić. Dla dziecka.

– Naprawdę?

Położył dłoń na jej brzuchu, wyobrażając sobie wiele
możliwych okrutnych zakończeń tego dnia.

– Naprawdę.

I była to prawda.

[1] Cytaty z wiersza Roberta Frosta Droga nie wybrana w przekładzie Stanisława Barańczaka [przypis tłumaczki].

Rozdział 2

Nadchodzi taki czas. Michael nie wiedział, od jak dawna te słowa
mu towarzyszą, ale kiedy szedł, refren rozbrzmiewał w rytm jego
kroków na betonie. Próbował zrobić to jak trzeba, z szacunkiem.
Próbował być miły.

Ale nadchodzi taki czas.

Zatrzymał taksówkę i podał kierowcy adres w Alphabet City.
Kiedy dojechali na miejsce, wsunął mu pięćdziesiątkę i powiedział,
żeby poczekał.

Mieszkanie Michaela znajdowało się na drugim piętrze
kamienicy bez windy. Miało dwie sypialnie, kraty w oknach i drzwi obite
stalą. Elena nigdy tu nie była, a on nie zamierzał tego zmieniać.
Szafa w drugiej sypialni mieściła broń, kamizelki i stosy gotówki,
na długiej półce leżały noże, pociski z ostrymi czubkami, schludne
zwoje lśniącego drutu. Trudno byłoby wytłumaczyć taką kolekcję.

Wyłączył alarm i ruszył przez wielki salon. Wysokie okna
wpuszczały promienie słońca, ale zignorował przedmioty, na które
padały: ścianę z regałami wypełnionymi książkami, eleganckie
meble i oryginalne dzieła sztuki. Wszedł do małego korytarza, minął
pokój z bronią i otworzył następne drzwi. Łóżko było wielkie,
zasłane czystą pościelą i spartańskie, na komodzie stała jedyna
fotografia, którą posiadał. Spłowiała i popękana, przedstawiała dwóch
chłopców na polu, gdzie topniejący śnieg ustępował miejsca błotu.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek tu wróci, wyjął więc zdjęcie spod
szkła i trzymając je w dłoni, podszedł do szafy. Ze wszystkich
rzeczy tylko fotografia miała dla niego znaczenie.

Rozebrał się, rzucając ubrania na stos. Z długiego cedrowego
regału zdjął parę ręcznie wykonanych angielskich butów, z rzędu
dwudziestu garniturów wybrał szyty na miarę. Garnitur
i kremowa koszula także pochodziły z Anglii. Ubrał się, pod szyją zawiązał
krawat dostatecznie ciemny, by pasował do okazji. Starzec
doceniał dobre garnitury. Uważał, że są wyrazem szacunku, a Michael
podzielał jego zdanie. Włożył zdjęcie do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyszedł. W taksówce podał kierowcy następny adres.
Pojechali na północ, potem na wschód, gdzie rzeka styka się
z ulicami noszącymi numery od pięćdziesięciu w górę. Jeśli jesteś bogaty
i zależy ci na prywatności, Sutton Place to dobra okolica, by
nazywać ją domem. Mieszkali tu celebryci i politycy i nikt dwa razy nie
oglądał się na długie samochody z lustrzanymi szybami. Do starca
należał cały budynek, w którym zamierzał umrzeć, i chociaż FBI
bez wątpienia orientowało się, kto mieszka w czteropiętrowym
domu z widokiem na rzekę, żaden z sąsiadów nie miał o tym
pojęcia, i o to chodziło. Po życiu spędzonym w sądach i na łamach
prasy, po trzech uwięzieniach, czterdziestu siedmiu latach
prześladowań i publicznej pogardy stary człowiek chciał umrzeć w spokoju.

Michael go nie winił.

Kazał taksówkarzowi zatrzymać się o cały kwartał dalej na
północ, koło nieczynnego heliportu przy Sześćdziesiątej, który
służył teraz do spacerów z psami. Kiedy Michael wysiadł, stały
tam trzy zajęte rozmową eleganckie kobiety, a na trawniku
bawiły się pieski. Jedna go zobaczyła, powiedziała coś do przyjaciółek
i wszystkie spojrzały na niego, kiedy płacił taksówkarzowi. Kiwnął
im głową, po czym odwrócił się i dwukrotnie przeszedł koło domu.
Stanął przed drzwiami, unosząc dłonie i wodząc wzrokiem
pomiędzy kamerami bezpieczeństwa zamontowanymi w rogach i nad
głównym wejściem. Ktoś się poruszył za oknem na drugim piętrze,
na parterze także zafalowały zasłony.

W końcu zapukał i po długiej minucie drzwi się otworzyły.
W progu stało czterech mężczyzn, z których dwaj byli niskiej rangi
żołnierzami, Michael nigdy nie zadał sobie trudu, by zapamiętać
ich imiona. Obaj dwudziestokilkuletni, ubrani byli w ciemne
garnitury i lśniące jak jedwab koszule; jeden żuł gumę. Dłonie
trzymali pod marynarkami, jakby Michaelowi trzeba było mówić, że są
uzbrojeni. Na ich szczupłych twarzach pod ulizanymi włosami
malował się strach. Słyszeli historie o Michaelu, o jego wyczynach. Był
wojownikiem i zabójcą, księciem ulicy budzącym tak powszechny
strach, że rzadko musiał zabijać. Wystarczała sama jego obecność.
Jego nazwisko. Groźba, że to nazwisko zaraz ktoś wymówi.

Trzeciego mężczyzny, młodego, spokojnego i szczupłego,
Michael nie znał. W przeciwieństwie do czwartego, którego znał
bardzo dobrze.

– Cześć, Jimmy.

Jimmy przewyższał Michaela o trzy centymetry, ale ważył
piętnaście kilogramów mniej, miał wąskie ramiona i był chudy jak
szkielet. Wytwornie odziany w spodnie koloru butelkowej
zieleni i marynarkę z aksamitu, miał czterdzieści osiem lat, łysiał na
czubku głowy i był na tyle próżny, że się tym przejmował. Z długiej
znajomości Michael wiedział, że jego ramiona i piersi noszą
kilkanaście blizn. Rany od noża. Po ugryzieniu. Po kulach.
Osiemnaście lat temu pokazał Michaelowi rzeczy, na widok których
dorosły mężczyzna by zemdlał. Michael miał wtedy piętnaście lat, był
twardy, ale nie okrutny, a dla Jimmy’ego okrucieństwo stało się
wszystkim. Dla niego liczyły się przesłanie i strach, był
przerażającym, brutalnym sadystą i nawet teraz najbardziej niebezpiecznym
człowiekiem, jakiego Michael w życiu spotkał.

– Mogę wejść? – zapytał.

– Zastanawiam się.

– To zastanawiaj się szybciej.

Jimmy był skomplikowanym gościem, w równych częściach
składał się z apetytu, ego i instynktu przetrwania. Szanował
Michaela, ale go nie lubił. Jimmy był rzeźnikiem, Michael
chirurgiem. Ta różnica sprawiała problemy. Do głosu dochodziło ego.
Kwestia zasad.

Długo patrzyli sobie w oczy.

– Wszystko jedno – powiedział wreszcie Jimmy.

Cofnął się o krok i Michael wszedł do mrocznego wnętrza.
Hol był potężny, z podłogą z białego i czarnego marmuru,
z wyłożoną czerwonym dywanem klatką schodową, która prowadziła
z obu stron pomieszczenia, by spotkać się na podeście trzy i pół
metra wyżej. Pokój bilardowy znajdował się po prawej ręce
Michaela, przed sobą widział salon i mały gabinet za nim. Wyczuwał
poruszenia w głębi domu, widział jedzenie na długim stole, innych
mężczyzn, inną broń, i wiedział, że zabijają czas, czekając
w bezruchu, aż starzec umrze.

– Chciałbym się z nim zobaczyć, Jimmy.

– On nie może cię uratować.

– Nikt o to nie prosi.

Jimmy pokręcił głową.

– Rozczarowałeś mnie, Michael. Przez wszystkie te lata
otrzymałeś tak wiele. Możliwości. Umiejętności. Szacunek. Byłeś
niczym, kiedy cię znaleźliśmy.

– Nie masz prawa tak tego odbierać, Jimmy.

– Mam wszelkie prawo.

Był zły i nie ukrywał tego. Michael przekrzywił głowę,
spoglądając na stojących za nim mężczyzn, i znowu skierował wzrok na
Jimmy’ego.

– Możliwości dał mi starzec, nie ty, na szacunek sam sobie
zapracowałem. Niektóre umiejętności zacząłem zdobywać przy
tobie, ale to był tylko początek. Od tamtej pory sam do wszystkiego
doszedłem.

– A jednak pomogłem wybrać ciebie.

– Z uzasadnionych powodów.

– Naprawdę jesteś taki arogancki?

– A ty?

Milczeli, wreszcie Jimmy mrugnął.

– Chcę się z nim zobaczyć – powiedział Michael.

– Nadal myślisz, że masz do tego prawo?

– Cofnij się, Jimmy.

Jimmy wzruszył ramionami i zrobił krok w tył, ustępując
Michaelowi z drogi. W świetle żyrandola Michael zobaczył, jaki
Jimmy jest żylasty, jaki spięty. Jego ciemne oczy wsysały światło i była
w nich pustka, ta próżnia za szkłem, którą Michael tyle razy
widział. Taki wyraz oczu Jimmy’ego zawsze poprzedzał czyjąś śmierć.

– Starzec mnie zwolnił, Jimmy. Wydał rozkaz, żeby zostawić
mnie w spokoju, i nie odwołał go. Moim zdaniem nadal mam
prawo się z nim widzieć.

Jimmy znowu zamrugał, tamto spojrzenie zbladło.

– Powiedz to Stevanowi.

Jedyny syn starca, Stevan, miał trzydzieści sześć lat oraz
dyplomy z Columbii i Harvardu, nie dlatego, że zależało mu na
wykształceniu, ale dlatego, że łaknął szacunku w mieście, które
poznało jego nazwisko aż za dobrze. Kiedyś byli z Michaelem
przyjaciółmi – braćmi – ale z tego mostu zostały tylko popioły. Osiem
dni minęło, odkąd Michael zrezygnował z dotychczasowego życia.
Tydzień i dzień. To był inny świat.

– Co u mojego brata? – Michael wściekłość zamaskował
sarkazmem. Stevan jeździł czarnym audi i Michael wiedział, że
w schowku trzyma dwudziestkępiątkę.

– Co u Stevana? – Jimmy drwiąco powtórzył pytanie, tocząc
słowa po języku, jakby je smakował. – Jego brat jest zdrajcą,
a ojciec umiera. Jak myślisz, co może czuć?

– Myślę, że popełnia błędy.

– Nie pozwolę na to.

– Gdzie był dzisiaj rano o piątej?

Jimmy wzruszył ramionami, wygiął kąciki ust w dół.

– Stevan proponował, że ci wybaczy, Michael. Ile razy? Trzy?
Cztery? Musisz tylko wyrazić skruchę. Wróć do nas.

– Sporo się zmieniło. Chcę zrezygnować.

– W takim razie nie zostawiasz mu wyboru.

Michael przypomniał sobie dziury po kulach w drzwiach Chez
Pascal. Dwa podwójne strzały. Na wysokości głowy.

– To nic osobistego, tak?

– Oczywiście.

– A życzenia jego ojca? Człowieka, który zbudował to
wszystko od zera? Który ciebie stworzył od zera? Co z nim?

– Syn to nie ojciec.

W jego oczach na moment zabłysła ironia. Kiedy Michael miał
piętnaście lat, starzec uczynił go uczniem Jimmy’ego i w tej roli
Michael stał się zwierciadłem dla próżności swojego nauczyciela,
czymś, na co Jimmy mógł wskazać i powiedzieć: „Popatrzcie, jaki
instrument stworzyłem”. Z nimi dwoma na ulicy interesy starca
kwitły, bo wprawdzie Jimmy w pojedynkę był skuteczny, ale to
i tak nic w porównaniu z tym, czego dokonywali razem. Po trupach
torowali sobie drogę od jednej rzeki do drugiej, z północy na
południe, i dalej, do Jersey. Mafia rosyjska. Serbowie. Włosi. To nie
miało znaczenia. Jeśli ktoś wszedł starcowi w drogę, likwidowali
go. Ale po wszystkich tych latach Michael dla Jimmy’ego był tylko
bronią.

Przedmiotem, który można wymienić.

Spojrzał na nieznajomego. Stał trzy kroki po prawej za
Jimmym, szczupły mężczyzna w lnianych spodniach i koszulce polo na
tyle obcisłej, by podkreślić twarde mięśnie.

– Kto to jest?

– Twój następca.

Michael poczuł ból, ale to nie była ani strata, ani cierpienie,
tylko kolejne zerwane ogniwo. Przyjrzał się mężczyźnie uważnie,
dostrzegając drobiazgi, które wcześniej przegapił. Równe białe blizny
na obu przedramionach, palec bez paznokcia. Mężczyzna mierzył
ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i miał szeroko rozstawione oczy
i rozległe policzki, które nadawały mu mgliście słowiański wygląd.
Wzruszając ramionami, Michael przeniósł wzrok na Jimmy’ego:

– Nigdy nie zwróciłbym się przeciwko ludziom, którzy mi ufają.

– Nie? A jak długo jesteś z tą swoją kobietą? Trzy miesiące?
Rok?

– Jakie to może mieć znaczenie? To sprawa osobista.

– Ma znaczenie, ponieważ powiedziałeś nam o niej dopiero
osiem dni temu. Trzymałeś ją w tajemnicy, a od zachowywania
tajemnic jest tylko krok do zdrady. To dwie strony tego samego
medalu. Tajemnice. Brak zaufania. Priorytety.

– Powiedziałem, że nigdy bym tego nie zrobił.

– A jednak dokonałeś wyboru.

– Tak samo jak starzec. Kiedy pozwolił mi odejść.

– Może starzec zrobił się miękki.

To powiedział następca Michaela – energiczny głos, lekki
obcy akcent – i Michael nie potrafił uwierzyć w taki brak
szacunku tutaj, w domu starca. Przez chwilę patrzył w słowiańskie oczy,
później utkwił wzrok w twarzy Jimmy’ego i czekał, aż tamten na
niego spojrzy.

– Widywałem, jak za mniejsze rzeczy zabijałeś ludzi.

Jimmy wytwornie skubał paznokieć małego palca.

– Może się zgadzam.

– Chcę się z nim zobaczyć – powtórzył ostro Michael.

Wszyscy tutaj zawdzięczali starcowi życie. To, co mieli. Kim
byli. Szanuj starca, a on będzie szanował ciebie. Do tej pory
przestrzegali reguł starej szkoły.

Pod pewnymi względami Jimmy się z nim zgadzał.

– Nikt nie odchodzi, Michael. Tak zawsze było. Starzec
popełnił błąd, kiedy pozwolił ci odejść.

– On jest szefem.

– Na razie.

Michael moment się nad tym zastanawiał.

– Byłeś w samochodzie wczoraj w nocy. Ze Stevanem.

– Przyjemna noc na przejażdżkę.

– Ty draniu.

Jimmy zobaczył gniew i zakołysał się na piętach. To pytanie od
dawna między nimi wisiało: kto kogo usunie. Michael obserwował,
jak w oczach Jimmy’ego zapala się błysk, jak na ustach pojawia się
zimny i skąpy uśmiech. Jimmy chciał konfrontacji, nie mógł się jej
doczekać, i Michael pojął, że nie będzie łatwego wyjścia, godnego
rozstania z życiem, na którym przestało mu zależeć. Dla zbyt wielu
ludzi sprawa miała wymiar personalny.

Palce zacisnęły się na broni w kaburach, chwila się
przedłużała, zanim jednak nastąpiło rozwiązanie, rozległy się kroki i na
podeście pojawiła się pielęgniarka. Po czterdziestce, wyglądała jak
mniejsza, acz mgliście kobieca wersja Jimmy’ego. Kiedy Jimmy
uniósł ku niej głowę, powiedziała:

– Chce wiedzieć, kto tu jest.

– Zaraz tam przyjdę – odparł Jimmy, po czym lodowatym
wzrokiem spojrzał na Michaela. – Zostań tutaj. A ty go pilnuj –
polecił młodemu Słowianinowi.

– Gdzie jest Stevan? – zapytał ostro Michael.

Jimmy posłał mu przelotny, wąski uśmiech, lecz pytanie
zignorował. Cicho wszedł na górę, a po powrocie oznajmił:

– Chce cię widzieć.

Michael ruszył w stronę schodów, ale Jimmy go powstrzymał:

– Moment.

Zakręcił palcem, jakby mieszał herbatę, więc Michael
podniósł ręce, by Jimmy mógł go obszukać. Sprawdził nogi do
krocza, ramiona do przegubów, wygładził materiał na piersi i plecach,
wsunął palce za kołnierz koszuli i marynarki.

– To nie jest konieczne – powiedział Michael.

Jimmy wolno zmierzył go wzrokiem.

– Już cię nie znam.

– Może nigdy mnie nie znałeś.

Jimmy machnął dłonią.

– Dość. Idź. Na górę.

Na piętrze Michael zobaczył dyżurkę pielęgniarki
z zielonymi monitorami. Kable wiły się w dół po schodach i pod stołem ze
sprzętem. Pielęgniarka siedziała prosto, z oczyma przyklejonymi
do monitorów. W małym pokoju za jej plecami w wygodnym fotelu
spoczywał ksiądz z włosami barwy żelaza, przymkniętymi oczyma,
palcami splecionymi na podołku. Ubrany był w czarny garnitur
z koloratką i lśniące buty. Kiedy pielęgniarka podniosła wzrok,
Michael zapytał:

– Jest aż tak blisko?

Zwróciła spojrzenie na Jimmy’ego, który zezwalająco kiwnął
głową.

– Dwukrotnie go resuscytowaliśmy – odparła.

– Co? – W Michaelu zapłonął gniew. Starzec chciał umrzeć.
Resuscytacja była okrucieństwem. – Dlaczego? Dlaczego mu to
robicie?

Pielęgniarka znowu spojrzała na Jimmy’ego.

– Syn…

– To nie zależy od jego syna! Jasno wyraził swoje życzenia.
Jest gotowy.

Z przerażeniem uniosła ręce.

– Ja mogę tylko…

– Jak wielki jest ból? – przerwał jej Michael.

– Morfina ledwo pomaga.

– Może pani dać mu więcej?

– Więcej go zabije.

– Jest przytomny?

– Miewa chwile przytomności.

Michael wpatrywał się w księdza, który przerażony
odwzajemniał spojrzenie.

– Ile czasu mu zostało?

– Godziny. Tygodnie. Ksiądz William jest tu od pięciu dni.

– Chcę go zobaczyć. – Nie czekając na odpowiedź, Michael
wszedł po schodach i zatrzymał się przed podwójnymi drzwiami.
Jimmy oparł się ramieniem o framugę, strzepując pyłek ze swojej
aksamitnej marynarki.

– Źle robicie, Jimmy. On chce umrzeć.

– To wybór Stevana. Nie wtrącaj się.

– A jeśli nie potrafię?

Jimmy wzruszył ramionami.

– Nie jestem twoim wrogiem – dodał Michael. – Po prostu
chcę z tym zerwać.

Jimmy sprawdzał drugi rękaw.

– Jest tylko jedna droga wyjścia, i ty ją znasz. Kiedy umrze
starzec, ty także umrzesz. Albo to, albo nas przekonasz, że znowu
możemy ci ufać.

– To dwie drogi.

Jimmy pokręcił głową.

– Jedna to droga wyjścia, druga powrotna. Dwie zupełnie
różne sprawy.

– Jak mam was przekonać?

Jimmy zamrugał jak jaszczurka.

– Zabij kobietę.

– Elena jest w ciąży.

– Posłuchaj. – Jimmy przysunął się do niego. – Rozumiem, że
masz to niewłaściwe poczucie odpowiedzialności, ale starzec długo
nie pożyje. – Wykonał gest obejmujący cały dom i ludzi na dole, po
czym zniżył głos. – Stevan nie da rady tego utrzymać. Jest słaby,
sentymentalny. Brakuje mu tego, co mamy my obaj. – Poczekał, aż
jego słowa dotrą do Michaela. – Możesz być moim numerem dwa.
Dam ci procent i wolną rękę na ulicy. – Michael pokręcił głową,
ale Jimmy jeszcze nie skończył. – Mnie jednemu ludzie mogą się
sprzeciwić, nikt nie zaryzykuje jednak konfrontacji z nami
oboma…

– Nie chcę tego.

– Wszyscy wiemy, jaki jest stosunek starca do ciebie. Ulica to
zaakceptuje. Ludzie. Moglibyśmy robić to razem.

– Ona jest w ciąży, Jimmy.

Jimmy spuścił wzrok.

– To nie mój problem.

– Chcę odejść.

– Nie ma takiej możliwości.

– Nie chcę cię zabijać.

Jimmy położył dłoń na gałce.

– Myślisz, że potrafisz?

Z uśmiechem pchnął drzwi na oścież.

A Michael wszedł do środka, żeby zobaczyć się ze starcem.

Rozdział 3

Jimmy zostawił Michaela samego z umierającym człowiekiem,
który kiedyś uratował mu życie. Perski dywan rozciągał się od
progu do okien, kasetonowy sufit wznosił się na wysokość cztery i pół
metra nad podłogą. Nie paliły się żadne lampy, zasłony oprócz
jednej były zaciągnięte, tak więc blade światło padało tylko na krzesło,
łóżko i leżącego w nim chorego człowieka. Pokój był długi i wąski,
półmrok sprawiał, że wyglądał na pusty. Michael spędził tu
niezliczone godziny – długie miesiące, gdy starzec zaczął niedomagać
– ale od jego ostatniej wizyty minęło osiem dni i zmiana stała się
wręcz namacalna. W dusznym, nadmiernie przegrzanym pokoju
wyczuwało się odór raka i bólu, odór agonii.

Michael ruszył przez pokój, jego kroki zadudniły głośno na
drewnie i ucichły, gdy wszedł na dywan. Pokój wyglądał tak samo,
wyjątkiem był tylko wiszący na ścianie dwumetrowy krzyż
z gładkiego ciemnego drewna, który wyglądał na bardzo stary. Michael
nigdy wcześniej go nie widział, ale przestał się nad tym
zastanawiać, gdy stanął przy wąskim łóżku i spojrzał na jedynego
człowieka, którego w życiu kochał. Z kroplówek poprzez igły wbite w ciało
do żył sączyły się płyny. Starzec miał na sobie szlafrok, który
Michael podarował mu osiem lat temu i w którym wyglądał krucho
i słabo jak wygłodzone dziecko. Głowa przypominała maskę
pośmiertną, kości sterczały, żyły upodobniły się do nitek biegnących
pod woskiem, pod oczami widniały sinoczarne kręgi, ściągnięte
wargi odsłaniały zęby. Michael zastanawiał się, czy wiecznie
obecny ból stał się na tyle podstępny, by dopaść starca także we śnie.

Stał długą chwilę, później wziął go za rękę, usiadł w fotelu
i przyjrzał się krzyżowi na ścianie. Starzec nie był religijny, ale jego
syn wierzył. Pomimo swych grzechów, a było ich wiele, Stevan co
tydzień chodził na mszę, człowiek wewnętrznie skonfliktowany,
zaplątany w samooszustwie. Lękał się Boga, a jednak był zbyt
słaby, by poświęcić to wszystko, co dawała przemoc: pieniądze
i władzę, przyjemności czerpane z obcowania z bladolicymi modelkami
i wdowami z towarzystwa, dla których jego nazwisko i uroda były
zbyt pociągające, by się im oprzeć. Stevan uwielbiał występki, ale
dręczył się brakiem skruchy u ojca; Michael podejrzewał, że z tego
właśnie powodu starzec dwukrotnie poddany został resuscytacji.
Stevan bał się, że jego ojciec, nie okazawszy żalu, pójdzie do piekła.
Michael podziwiał taką głębię hipokryzji. Działania mają swoje
konsekwencje, za wybór trzeba płacić. Starzec dokładnie wiedział,
kim jest, podobnie jak Michael.

Ze stolika koło łóżka wziął oprawną fotografię. Zrobiona
piętnaście lat temu, przedstawiała Michaela i starca. Michael miał
szesnaście lat i szerokie ramiona, ale garnitur nie potrafił ukryć
faktu, że jest chudy. Roześmiany opierał się o maskę samochodu,
stojący obok starzec obejmował go za szyję. On też się śmiał.
Samochód był prezentem urodzinowym: corvette rocznik 1967, klasyk.

Odstawił fotografię na miejsce, by starzec mógł odnaleźć ją
wzrokiem, i podszedł do ściany z książkami po północnej stronie
pokoju. Regały mieściły kolekcję, którą starzec zbierał przez ponad
trzydzieści lat. Miał sporo pierwszych wydań, w tym kilka powieści
Hemingwaya, Faulknera i Fitzgeralda. Obu ich łączyła miłość do
klasyki. Michael zdjął z półki Starego człowieka i morze i wrócił
na fotel.

Przez okno widział rzekę, a dalej Queens. Starzec tam się
urodził, jego matką była prostytutka, zainteresowana wyłącznie
odbieraniem zapłaty za usługi i kolejną flaszką, którą można za to
kupić. Pierwsze lata życia spędził zamknięty w mieszkaniu
w oficynie, bywało, że na wiele dni zostawał sam, brudny i głodny, a gdy
miał siedem lat, matka umarła. Kiedyś powiedział Michaelowi, że
nie znał dzieciństwa trudniejszego niż własne, dopóki ich drogi się
nie skrzyżowały. To czyni ich rodziną, stwierdził. Bo nikt inny nie
potrafi zrozumieć samotności, która była ich udziałem,
przerażenia. Dzięki temu zyskali jasność myśli i siłę. A Stevan nienawidził
Michaela za relacje z ojcem.

Michael hołubił więź łączącą go ze starcem nie tylko dlatego, że
poza tym był sam na świecie, ale dlatego, że podobieństwa istotnie
wiele znaczyły. Nawet Stevan nie zdawał sobie sprawy z rozmiaru
nędzy, która określała wczesne lata życia jego ojca. Nie wiedział,
że blizny na stopach pozostawiły szczury, które go gryzły, gdy leżał
w kołysce, że brakujące palce to rezultat odmrożenia w dniach
poprzedzających śmierć matki. Starzec mówił o tych rzeczach tylko
Michaelowi, ponieważ tylko Michael mógł go zrozumieć. Był
jedynym, który znał całą historię, jedynym, który wiedział, że starzec
wybrał ten pokój ze względu na położenie, ponieważ w ostatnich
chwilach życia chciał widzieć miejsce, skąd krok po kroku,
brutalnie, zdołał się w końcu wydostać. Michael dostrzegał w tym
niezaprzeczalną elegancję. Od kamienicy, która omal go nie zabiła,
dzieliły starca szerokość rzeki i całe życie.

Słońce przesunęło się wyżej i jego promienie opuściły twarz
chorego. Oczy miał tak zapadnięte, że Michael przegapił moment,
kiedy się otworzyły. W jednej chwili były ukryte, w następnej po
prostu patrzyły, schorowane, głębokie, przekrwione.

– Stevan?

– To ja, Michael.

Krucha klatka piersiowa wznosiła się i opadała małymi,
rozpaczliwymi zrywami, i Michael widział, że ból sięgnął głębiej.
Skóra zebrała się w kącikach oczu starca, czoło się zmarszczyło.

– Michael… – Jego usta się poruszyły. Coś błysnęło na szyi,
wciąż oświetlanej słońcem, i Michael zrozumiał, że starzec płacze.
– Proszę…

Odwrócił się od tej prośby. Od miesięcy starzec błagał o śmierć,
ból był tak wszechogarniający. Ale Stevan odmawiał. Stevan. Jego
syn. Tak więc starzec cierpiał, a Michael patrzył, jak choroba go
zżera. Tygodnie przeciągnęły się w miesiące, starzec ciągle błagał.

Boże, jak błagał.

A potem, osiem dni temu, Michael powiedział mu
o Elenie. Wyjaśnił, że życie stało się czymś więcej niż tylko pracą, że
chce odejść. Starzec słuchał, jego wypełnione bólem oczy
patrzyły uważnie, i kiwnął głową tak mocno, jak tylko potrafi człowiek chory. Odparł, że rozumie, jak cenne jest życie. Cenne. Wbił palce w ramię Michaela. Krótkie! I z tymi słowami wciąż wiszącymi
w powietrzu powiedział Michaelowi, że go kocha.

Jak syna.

Zacisnął mocniej palce, przyciągając Michaela bliżej do siebie.

Rozumiesz?

Złapał go atak kaszlu, a kiedy znowu mógł mówić, uwolnił
Michaela, pozwolił mu prowadzić życie, jakiego pragnie, i poprosił,
by w zamian Michael odebrał życie jemu. W tej prośbie nie było
ironii, tylko cierpienie, a teraz ją powtórzył.

– Nie mogę.

Michael pochylił głowę, ponieważ słowa były nieodpowiednie.
Zabijał tak wiele razy, że to powinno być bardzo proste. Delikatny
nacisk. Kilka sekund. Pamiętał jednak dzień, kiedy starzec go
znalazł: ranny, walczył o życie pod mostem w Spanish Harlem. Starzec
powiedział, że słyszał o dzikim chłopcu żyjącym z bezdomnymi
i musiał przyjść go zobaczyć. Zastanawiał się, czy te opowieści są
prawdziwe.

Z ust starca wydobył się dźwięk, ale w tym cierpieniu brakło
mu słów. Michael przyszedł, by zapewnić Stevana, że nie stanowi
zagrożenia. Gdyby mu się to nie udało, miał nadzieję, że starzec
znajdzie w sobie dość siły, by zagwarantować, że nawet po śmierci
jego rozkazy będą przestrzegane. Lecz na widok cierpienia w tych
przerażonych oczach Michaela ogarnął wstyd. Myślał przede
wszystkim o sobie, a starzec zasługiwał na więcej. Wziął go za rękę
i spojrzał na fotografię, na której opierali się o samochód. Starzec
obejmował Michaela za szyję, głowę miał odchyloną.

Śmiali się.

To była jedyna fotografia, która przedstawiała ich razem.
Starzec był nieugięty. To zbyt niebezpiecznie, powiedział. Za wielkie ryzyko. I przez siedemnaście lat fotografia nigdy nie opuściła jego
pokoju. To była chwila uwięziona w czasie – chwila czystej
radości – i Stevan nienawidził tego, co mówiła o skłonnościach
ojcowskiego serca. A mimo to starzec nie przepraszał. Działanie i skutek,
wybór i koszt.

Michael spojrzał na twarz starca. Widział, jaka była
w przeszłości i jaka jest teraz: życie, które kiedyś miał, i to, które pragnął
zakończyć. Cierpienie wykrzywiało mu rysy, ale pod bólem
i strachem Michael dostrzegał jego duszę, a ona nie uległa zmianie.

– Nie bój się – szepnął umierający.

Michael ledwo go słyszał, zapytał więc:

– Jesteś pewien?

Starzec kiwnął głową i Michael zacisnął palce na jego dłoni.

– Przyjdą po mnie – powiedział. – Stevan. Jimmy. Będą
próbowali mnie zabić.

Musiał mu uświadomić reperkusje jego prośby. Jeśli Stevan
przyjdzie, Michael go zabije. Ta prawda malowała się w oczach
starca, ale Michael dopiero wtedy uwierzył, że chory to rozumie,
kiedy usłyszał szept:

– Miej dobre życie.

W jego wzroku był wielki smutek, lecz nie miał nic
wspólnego z bliską śmiercią. To bez znaczenia, czy starzec będzie żył czy
umrze, Stevan i tak przyjdzie.

A Michael go zabije.

– Wiedziałem… – Głos go zawodził i Michael nachylił się ku
niemu. – Wiedziałem, kiedy cię zwolniłem…

Michael zmusił się, by odegnać wyraz rozpaczy z twarzy. Zabił
tak wielu, a tak niewielu kochał.

– Mogę to wziąć? – Podniósł fotografię ze stolika. Starzec nie
odpowiedział, tylko jego palce poruszyły się na pościeli. Michael
wyjął zdjęcie z oprawy i włożył do kieszeni, gdzie schował tamto ze
swojego mieszkania. – Elena jest w ciąży – powiedział, ale nie wiadomo
było, czy starzec go usłyszał. Ze łzami w oczach kiwał głową, jakby
ponaglając Michaela. Michael pocałował go w czoło, potem położył
mu jedną dłoń na piersi, drugą na ustach i nosie. – Wybacz mi.

Kiedy odciął starcowi dostęp powietrza, patrzyli sobie w oczy.
Michael pomrukiwał uspokajająco, chociaż starzec nie walczył,
nawet na samym końcu. Serce mu zatrzepotało i zabiło po raz
ostatni. Michael odczuł w dłoniach przypływ spokoju tak bezbrzeżnego,
że musiało to być dzieło jego wyobraźni. Wyprostował się, kiedy
na monitorach pojawiła się prosta linia i na podeście zapiszczał
alarm. Zamykając starcowi oczy, usłyszał głośne krzyki, kroki na
schodach.

Starzec odszedł.

Tamci nadchodzili.

Michael stanął koło regału ze wzrokiem utkwionym w czarnym
prostokącie, w którym kilka minut temu mieściło się opowiadanie
Hemingwaya. Z wolnej przestrzeni za nim wyjął dwie dziewiątki,
które schował tam trzy miesiące temu. Każda miała piętnaście
nabojów w magazynku i jeden w komorze.

Wizja.

Przewidywanie.

Następcy Michaela brakowało jednego i drugiego.

Wszedł przez drzwi z prawej strony z opuszczoną nisko bronią
i krzywym uśmieszkiem na twarzy. Michael pozwolił mu na trzy
kroki i dość czasu, by sobie uświadomił, co zaraz nastąpi.

Potem trzy razy strzelił mu prosto w serce.

W tym czasie w pokoju byli już kolejni dwaj, obaj uzbrojeni.
Michael rozpoznał żołnierzy z holu. Pierwszy krzyczał: „hej, hej,
hej”, ale obaj unosili broń do oka, jeden z długą lufą, drugi
z krótką. Michael zrobił krok i zastrzelił ich w niecałą sekundę. Padli
na ziemię, na schodach rozległy się krzyki. Trzej ludzie, może
więcej. Strach w głosach. Michael w milczeniu przeszedł przez pokój
i stanął półtora metra od lewego skrzydła drzwi, które pozostawało
zamknięte. Strach jest jak rak dla tych, którzy nie są do niego
przyzwyczajeni, więc tym razem czas był po jego stronie, choć nie miał
go w nadmiarze. Nasłuchiwał kroków na dywanie, a kiedy
w szparze pod drzwiami pojawiły się buty, wystrzelił dwa pociski przez
środek drzwi.

Ciało padło na podłogę. Kiedy Michael wyszedł na podest,
zobaczył kolejnych trzech mężczyzn, dwóch uciekających, trzeciego
z wycelowaną bronią w dłoni. Ale trzeba czegoś więcej niż tylko
pociągnięcia za spust, żeby zabić człowieka. Kiedy ktoś strzela
w odpowiedzi, potrzebna jest swoboda, którą tylko gwiazdy rocka
potrafią udawać. Michael ją miał, Jimmy także.

Poza nimi nikt w całym domu nawet się do niej nie zbliżył.

Dwa pociski przeleciały daleko od ramienia Michaela. Położył
strzelca jedną kulą w czoło i cofnął się, zanim tamten padł.
Pozostali dwaj zatrzymali się, jeden strzelał na oślep, drugi trzymał
w górze puste dłonie. Michael zastrzelił pierwszego, po czym oba
pistolety wycelował w drugiego, człowieka pod siedemdziesiątkę,
ulicznego zbira, trzymanego z powodów sentymentalnych. Teraz
służył jako chłopiec do wszystkiego: załatwiał sprawy, gotował.
Jego uniesione nad głową dłonie były nieruchome, twarz wyrażała
rezygnację. Michael stanął na stopniu nad nim, zbliżając lufę do
jego policzka tak bardzo, że stary czuł rozgrzany metal.

– Gdzie jest Jimmy?

– Nie ma. Uciekł.

– Kiedy?

– W tej chwili.

Michael spojrzał w otwarte drzwi, przez które dochodził szum
miasta. Przycisnął gorącą lufę do policzka.

– Jeśli kłamiesz, zabiję cię i zrobię to powoli.

– Nie kłamię.

– A pielęgniarka? Ksiądz?

– To samo.

– Są na liście płac?

Mężczyzna pokiwał głową, co oznaczało, że będą trzymali
język za zębami. Michael ponownie spojrzał w otwarte drzwi.

– Masz kluczyki do samochodu?

Mężczyzna wyjął kółko z kluczami z kieszeni spodni.

– Navigator. Z tyłu – powiedział.

– Ktoś jeszcze jest w domu?

Pokręcił głową. Odór spalonego prochu przeniknął powietrze,
pod żyrandolem unosiła się szara mgła. Michael przyjrzał się
mężczyźnie, przypominając sobie kilka rozmów, które z nim
przeprowadził. Nazywał się Donovan, miał wnuki.

– Powiedz Stevanowi, że odszedłem. – Donovan potaknął, ale
Michael uświadomił sobie, że to kłamstwo. Starzec umarł z jego
ręki. Krew płynęła po ścianach i schodach. Do odejścia było
daleko. Nie po tym. Wykonał gest bronią. – Idź.

Donovan uciekł, a Michael wrócił na piętro. Stanął przy łóżku,
spoglądając na starca, którego zabił. Był twardym człowiekiem, ale
pełnym dobroci dla ludzi, których kochał. Michael wspominał
rozmowę tamtego poranka, gdy skończył czternaście lat. Pod mostem
był od roku i starzec chciał poznać powody.

Dlaczego jestem na ulicy?

Tak. Starzec wygiął usta, przekrzywił głowę. Sprytny chłopak. Ładny. Mogłeś zwrócić się do władz, do kogokolwiek. Dlaczego wybrałeś trudną drogę? Dlaczego ulica?

Miałem swoje powody.

I tylko tyle mi powiesz?

W oczach starca zalśniło rozbawienie, rodzaj dumy.

Tak, proszę pana.

Czymkolwiek jest to, od czego uciekasz, Michael, teraz nie może cię dopaść. Wiesz o tym, prawda? Nie tutaj. Nie ze mną.

Wiem.

I nadal mi nie powiesz?

Też mam powody, by tego nie robić.

Ze śmiechem zmierzwił włosy chłopca i powiedział:
Mężczyzna powinien mieć swoje powody.

Przez cały ten czas Michael nie zdradził mu, dlaczego wybrał
trudną drogę. Ponieważ starzec miał rację. Mężczyzna powinien
mieć swoje powody.

I swoje tajemnice.

Michael ułożył ręce starca i wygładził kołdrę na jego piersiach.
Pocałował jeden, wciąż ciepły, policzek, potem drugi. Pod
powiekami paliły go łzy. Wziął opowiadanie Hemingwaya z nocnego
stolika i długo stał, patrząc na zmarłego.

– Byłeś dla mnie dobry – powiedział i wyszedł, zabierając ze
sobą książkę.

Miał powód, by to zrobić.

Rozdział 4

Byli na świecie ludzie, którzy potrafili zabijać skuteczniej niż
Michael. Jego umiejętności nie obejmowały strzałów z odległości
tysiąca metrów, materiałów wybuchowych czy masowych morderstw
wszelkiego rodzaju. Wszedł w tę branżę, walcząc o życie, wszystko
to dotyczyło spraw osobistych, jedzenia, dachu nad głową,
dopilnowania, by krew wciąż krążyła w żyłach. Na ulicy uczył się tego
szybko, a od dzieciństwa wiedział, że lepiej być bezwzględnym niż
miękkim, szybkim niż powolnym. Nauczył się kraść, planować
i ranić, i to był jego talent, kompletny brak psychicznych słabości.
Jimmy po prostu wziął ten talent i go zwielokrotnił. Udoskonalił
naturalną zdolność do przemocy, później wpoił Michaelowi
ekonomię ruchów, którą ten wciąż uważał za satysfakcjonującą.

Michael pomyślał o Donovanie. Stary i siwy. Biały zarost.
Jimmy byłby wstrząśnięty, gdyby usłyszał, że Michael pozwolił mu żyć,
ale Jimmy nie był jego jedynym nauczycielem. Był nim także
starzec i jego śmierć uświadomiła Michaelowi, jak bardzo pragnie żyć.
Podczas swego powolnego upadku starzec nie rozwodził się nad
pieniędzmi, władzą czy reputacją. Lamentował nad brakiem głębi
u syna. Płakał po utraconych kobietach i córkach, których nigdy
nie miał. Po świecie doświadczanym w sposób zbyt ograniczony.

Miej dobre życie…

Dotąd istniała niewielka szansa, że Stevan pozwoli
Michaelowi w spokoju zerwać z dotychczasowym życiem, by honorować
życzenia ojca albo uniknąć problemów, które Michael mógł
wywołać. Jakkolwiek mała była ta szansa, teraz zniknęła. Michael zabił
starca, czego Stevan nigdy by nie zrobił, i zastrzelił sześciu ludzi.
Dopóki Michael pozostanie wśród żywych, Stevan będzie wyglądał
na słabego, a to czyniło z zabicia Michaela dobry interes. Ale czyn
ten będzie miał także wymiar osobisty, co sprawiało, że niczego nie
da się przewidzieć.

Michael działał szybko.

W pokoju ochrony rozbroił kamery z frontu i tyłu, po czym
usunął napędy zip. Stevan będzie wiedział, kto to zrobił, ale
w planach Michaela nie było miejsca na dowody filmowe. Pragnął
wyzwolić się z tego życia, wyzwolić całkowicie.

Przyjrzał się sobie i znalazł czerwone plamki na spodniach,
koszuli, wierzchu dłoni. Zwykle nie zaryzykowałby pokazania
się publicznie w stanie dalekim od doskonałości. Przebrałby się
i schował ubranie do worka, rozłożyłby broń i pozbyłby się części
w różnych miejscach szybko i skutecznie. Studzienki odpływowe.
Śmietniki. Rzeka East. Tylko że okoliczności nie były normalne.
Niczego wcześniej nie zaplanował, nie zamierzał zabić starca ani
rozpętać wojny. Całe wydarzenie trwało osiemdziesiąt sekund,
Michael funkcjonował na autopilocie. Stevan gdzieś tam był, Jimmy
uszedł z życiem, a Elena chodziła bez ochrony po ulicach.

Wsiadł do navigatora i pojechał na południe. Musi wydostać
się z miasta i wezwać do siebie Elenę. Poczuł przelotne wyrzuty
sumienia, gdy w jego myślach jak kaseta wideo przewijały się
kłamstwa, które jej powie, ale prawdę trzeba przełożyć na inny dzień.

Teraz chodziło o to, by przeżyć na tyle długo, by móc ją
powiedzieć.

W połowie drogi do Tribeki trafił na długi korek. Z komórki
zadzwonił do restauracji i poprosił Elenę.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Paul jest zły.

– Wylał mnie?

– Obchodzi cię to?

– Ty mnie obchodzisz. – Michael próbował mówić lekkim
tonem, ale Elena milczała. Była zła i Michael to rozumiał. –
Posłuchaj, niedługo tam będę. Nigdzie nie chodź.

– A gdzie miałabym pójść?

– Po prostu zostań w restauracji.

Rozłączywszy się, usiłował przebić się przez gęsty strumień
samochodów. Wykorzystywał jedną lukę po drugiej, klaksony
trąbiły, ciężkie auto się kołysało. Dwukrotnie wjechał kołami na
krawężnik i dwukrotnie nie poczuł różnicy. Ruch uliczny był
powarkiwaniem niecierpliwego metalu. Kiedy wreszcie dotarł do Tribeki,
minęła ponad godzina. Sześćdziesiąt dwie minuty od chwili, gdy
zabił starca. Zaparkował wielkiego SUV-a na drugiego
naprzeciwko restauracji. Powiódł wzrokiem po samochodach i oknach
domów przy wąskiej uliczce. Chodniki zapełniał tłum przechodniów.
Michael włożył jeden pistolet do schowka, drugi zatknął za pasek
spodni. Zaplanował dwie minuty na zwabienie Eleny w ciche
miejsce, trzy na wyprowadzenie jej z restauracji. Miał pieniądze.
Zaszyją się gdzieś w mieście, później ją stąd wywiezie. Gdzieś w góry,
pomyślał. Gdzie jest zielono. Czuł, jakby przyszłość już tu była,
a przyszłość potrafi być wredną suką. Kiedy zadzwoniła komórka,
zgasił silnik. Spojrzał na wyświetlacz. Odebrał dopiero po
czwartym sygnale.

Znał ten numer.

Numer Stevana.

Otworzył telefon, czując niepokój, żal i litość. Mimo
wszystkich swoich wad Stevan kochał ojca.

– Witaj, bracie.

Przez długie sekundy Michael słyszał tylko oddech
i wyobrażał sobie Stevana na drugim końcu linii, jego wypielęgnowane
paznokcie, szczupłą twarz, ciemne oczy pełne dumy i cierpienia.
Stevan grał ostro, ale na dnie serca odczuwał potrzebę, by widzieć
swoje odbicie w twarzach innych ludzi, czerpał siłę z ich strachu
i zazdrości, definiował siebie nie sam, a poprzez to, jak go
postrzega otoczenie. Ojciec jednak go rozszyfrował i z tego powodu wolał
Michaela. Obaj byli obnażeni, wolni od iluzji i fałszywych pragnień.
Dla nich władza była narzędziem do zdobycia jedzenia,
schronienia, bezpieczeństwa. Tego nauczyło ich dzieciństwo.

Pozory nic nie znaczą.

Stevan nigdy nie pojął tej różnicy, nigdy nie zrozumiał,
dlaczego oczy ojca jaśnieją na widok Michaela, i kiedy w słuchawce
rozbrzmiał wreszcie jego głos, Michael wiedział, że lata zazdrości
i nieufności ostatecznie zmieniły się w coś większego i bardziej
mrocznego.

– Stworzył ci rodzinę, Michael. Nic nie miałeś. Byłeś nikim.

– Twój ojciec cierpiał.

– Ta decyzja nie należała do ciebie.

– Kochałem go. Błagał mnie.

– Myślisz, że tylko ciebie błagał? Skąd bierzesz ten tupet?
Prosiłby sprzątaczkę, nieznajomego, kogokolwiek.

– Zrobiłem to, co ty powinieneś był zrobić miesiąc temu.

– Przez ciebie smaży się w piekle.

– Umarł tak, jak pragnął umrzeć.

– Odebrałeś mi go.

– To nie tak…

– Jesteś martwy, Michael. Tak jak twoja dziewczyna.

– Nie rób ze mnie swojego wroga, bracie. Wciąż możemy tę
sprawę zostawić.

– Martwa suka. Martwa, skurwysynu.

Nie było drogi powrotnej, Michael to wiedział. Pokój nie
zostanie zawarty.

– Do widzenia, Stevan.

– Widziałeś restaurację?

Sugestywny ton Stevana sprawił, że Michael poczuł ostrze
strachu wbijające mu się w serce. Ponownie rozejrzał się po ulicy.

– Gdzie jesteś, Stevan?

– Myślałeś, że nie przygotowaliśmy planu na taką możliwość?
Myślałeś, że będziesz mógł ot tak odejść? No więc nie, bracie.

Ostatnie słowo wymówił z drwiącym naciskiem.

– Stevan…

– To miało być dla was obojga, ale chcę, żeby stało się na
twoich oczach.

– Nie…

– Słyszałem, że jest w ciąży.

Michael rzucił telefon i szarpnięciem otworzył drzwi. Postawił
nogi na chodniku i zdołał zrobić siedem susów w szalonym biegu,
kiedy restauracja eksplodowała. Z okien buchnęły płomienie, siła
wybuchu uniosła go w powietrze i rzuciła na samochód. Pojawił
się czarny dym i przez moment panowała kompletna cisza. Przy
drugiej eksplozji dach poleciał w górę, a potem Michaelowi
odblokowały się uszy i usłyszał krzyki. Ogień wylewał się słupami żaru
i dymu. Samochody wpadały jeden na drugi, na chodniku
umierali ludzie. Jakiś mężczyzna w płonącym ubraniu biegł na oślep,
w końcu upadł. Płomienie wzniosły się wyżej, zaczęły lizać
sąsiednie budynki i Michael zerwał się na nogi.

Elena…

Zbliżył się; oczy mu łzawiły i wyciągnął rękę, by zbadać
poziom żaru. Z odległości piętnastu metrów przypiekło mu skórę
i jakaś część jego umysłu się zamknęła. Nie mógłby znieść widoku jej
twarzy poparzonej, spalonej, zniszczonej. Pozwolił, by żar się nad
nim przetoczył, usłyszał odgłos miażdżenia na ulicy, gorączkowy
ruch i ciszę, śmiertelną ciszę. W samochodzie stojącym zbyt blisko
popękały szyby. Czarny escalade wyjechał gładko zza rogu i się
zatrzymał. Michael katalogował ludzi i twarze, szok i strach, odległy
ryk syren. Mimo że mógł myśleć tylko o śmierci Eleny, na dwie
sekundy z góry przewidział to, co zaraz nastąpi.

Odwrócił się do escalade’a. Szyby opuściły się, na przednim
siedzeniu siedział Stevan, twarz miał ostrą jak szkło, brązowe
włosy przyprószone siwizną. Palcem wskazującym i kciukiem strzelił
jak z pistoletu, z tylnego siedzenia otworzyła ogień broń
automatyczna. Michael zanurkował i przetoczył się po chodniku, pociski
podziurawiły stojący za nim samochód. Ludzie zaczęli krzyczeć,
w tłumie wybuchła panika. Na ziemi leżały ciała tych, których
trafiły kule, pozostali po nich deptali. Seria jeszcze się nie
skończyła, ale kule świstały chaotycznie, odbijając się od metalu. Michael
podniósł się z pistoletem w dłoni. W trzy sekundy wystrzelił
dziewięć pocisków, które zrobiły wgłębienia w karoserii escalade’a,
rozbiły szkło. Nagle na twarzy Stevana pojawił się strach. Uderzył
w deskę rozdzielczą i krzyknął coś do kierowcy. Guma zapiszczała,
gdy wielki samochód skręcił w prawo i podskoczył na
krawężniku. Michael pobiegł za nim, z dala od żaru i krzyków. Wdrapywał
się na unieruchomione samochody, zeskakiwał, w łydkach czując
uderzenia w twardy chodnik. Biegł jak sprinter i trzymał się blisko
samochodu przez całą przecznicę, potem jezdnia się rozszerzyła
i potężny silnik zawył głośniej. Michael zatrzymał się i wystrzelił
trzy ostatnie kule w tylne okno. Wątpił, by były celne – za daleko,
zbyt wiele ruchu – ale podobało mu się uczucie, które go przy tym
ogarnęło, możliwość, że dopisało mu szczęście.

Tak czy owak Stevan był martwy.

Teraz lub później.

Martwy.

Patrzył za oddalającym się samochodem i dopiero po chwili
uświadomił sobie, że stoi na ulicy z bronią w ręku i krwią na
ubraniu. Ludzie się gapili. Faceci w garniturach. Taksówkarze. Kobieta
w czarnej sukience.

Otwarte usta.

Nieruchome spojrzenia.

Michael opuścił broń.

– Elena?

Stała wśród gruzowiska, zszokowana i zdezorientowana. Z jej
prawej dłoni zwisała biała, zwinięta na górze papierowa torba.
Elena wodziła wzrokiem od twarzy Michaela do broni. Była blada, jej
piękne włosy rozwiewał wiatr. Wokół niej ludzie zaczęli się cofać.
Kilka osób odwróciło się i uciekło. Co najmniej jedna wybierała
numer na komórce.

– Michael?

Każdą cząstką ciała pragnął ją objąć i nigdy nie pozwolić
odejść. Chciał ją chronić przed skutkami tego, co się przed
chwilą zdarzyło. Efektami ubocznymi. Sposobem, w jaki zmieni się jej
życie. Przede wszystkim jednak pragnął trzymać ją w objęciach,
powiedzieć o swojej uldze i miłości. Zamiast tego mocno zacisnął
palce na jej przegubie.

– Musimy iść – powiedział.

– Strzelałeś do samochodu…

– Musimy iść, natychmiast.

Powiódł ją ulicą, chowając broń pod marynarką. Kilku gapiów
zebrało się wreszcie na odwagę i zaczęło krzykiem wzywać
pomocy. Drobna kobieta po drugiej stronie ulicy wskazała na niego
i zawołała:

– Zatrzymajcie go! Zatrzymajcie tego człowieka!

– Michael, cholera, co się dzieje?

– Musimy stąd iść.

– Już to mówiłeś. – Elena próbowała uwolnić rękę, ale jej na
to nie pozwolił. Przyśpieszył kroku, wlokąc ją za sobą. – Robisz mi
krzywdę – powiedziała, lecz to też zignorował. Syreny były blisko,
nad dachami wiły się kłęby dymu, na ulicach tłoczyli się przerażeni
ludzie. – Dokąd idziemy? Michael… – Urwała, gdy wyszli zza rogu.
Przed nimi restauracja płonęła gwałtowniej niż wcześniej. – Czy to…?

– Tak.

Na chodniku leżeli krwawiący ludzie, poranieni przez
odłamki i okruchy szkła. Poparzeni. Zastrzeleni. Wielu w oszołomieniu
stało bez ruchu. Inni przedzierali się przez ruiny, próbując pomóc
rannym. Elena się rozpłakała.

– Ale Paul…

– Nie żyje.

– Pozostali?

– Także.

– O Boże. – Elena zachwiała się, gdy zobaczyła pierwsze
sczerniałe ciało. Z torsu, na którym wciąż palił się materiał, unosił się
dym. Minęli kobietę z łydką rozerwaną pociskiem. Michael ciągnął
Elenę przez rumowisko. Potknęła się i upadłaby, gdyby w porę jej
nie złapał.

– Co się dzieje? – Była wstrząśnięta, jej umysł walczył, by coś
z tego zrozumieć. – Skąd masz ten garnitur?

– Już prawie jesteśmy.

Dwie przecznice dalej wóz policyjny z piskiem zrobił zakręt, za
nim jechał wóz strażacki. Michael otworzył navigatora i wepchnął
Elenę do środka.

– Nie dotykaj mnie. – Oczy miała otwarte, ale szkliste,
odbijały się w nich płomienie. Michael zapiął jej pas.

– To ja – powiedział. – Wszystko w porządku.

– Nie dotykaj mnie.

Michael obszedł samochód i usiadł za kierownicą. Zapalił
silnik i powoli ruszył do przodu, oponami miażdżąc szkło
i potrzaskane cegły. Koło niego Elena wpatrywała się w zrujnowaną ulicę,
w puste oczy, w krążących w szoku rannych. Michael kątem oka
obserwował zbliżający się wóz policyjny. Wolno przejechał przez
pół przecznicy, potem dodał gazu.

Wszędzie panował chaos.

Nikt drugi raz na nich nie spojrzał.

Po dwóch przecznicach stracili z oczu dramatyczny widok,
budynki zasłoniły pożar, czarny dym zmienił się w mgłę. Przy
Hudson Street Michael skręcił na południe, potem na zachód i zjechał
na Chambers. Elena milczała. Patrzyła na wszystko, tylko nie na
Michaela.

– Eleno.

– Jeszcze nie. – Pokręciła głową.

Prowadził samochód na południe, koło Strefy Zero i portu
jachtowego North Cove. Przy Battery Park City zaparkował przy
krawężniku i długą chwilę siedział. Mówił do niej, ale nie
odpowiadała. Rozejrzał się po ulicy, następnie wyjął jeden pistolet ze
schowka i drugi zza paska. Bez słowa rozebrał oba na części
i wytarł, wyciągnął z kieszeni dwa napędy zip i wysiadł z samochodu.
Czując na plecach wzrok Eleny, poszedł na brzeg rzeki i wrzucił
wszystko do wody. Po powrocie do samochodu zapytał:

– Wszystko w porządku?

– Czy przed chwilą wrzuciłeś do rzeki broń?

– Mówiąc ściślej, dwa pistolety.

– Dwa.

– Tak.

Elena kiwnęła głową, zaciskając palce na białej papierowej
torbie, którą trzymała na kolanach. Kiedy wygładziła zagięcia,
Michael zobaczył na niej nazwę apteki oddalonej o dwie przecznice
od restauracji. Podniosła torbę i zaraz opuściła ją z powrotem na
kolana.

– Było mi niedobrze – powiedziała, znowu wygładzając
papier. – Poranne nudności. – Dwoma palcami wytarła łzy z oczu;
Michael widział, że wciąż jest w szoku. – Byłabym w restauracji.

Drżącą dłonią musnęła brzuch. Michael odczytywał jej myśli,
jakby wisiały w powietrzu między nimi.

Gdyby nie dziecko…

Podniosła dłonie i to, że były puste, niosło bogactwo znaczeń.
Samochód. Pożar. Broń.

– Co się dzieje, Michael?