Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » ZeroZeroZero

ZeroZeroZero

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-157-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “ZeroZeroZero

W Zero zero zero Roberto Saviano sporządza mapę międzynarodowego kokainowego szlaku. Bada jak powstawał przemyt kokainy, poczynając od meksykańskich karteli narkotykowych do prania brudnych pieniędzy na Wall Street i w londyńskim City. Saviano nie tylko podąża kokainowym śladem – od Południowej Ameryki do piaszczystych plaż Miami i ulic Nowego Jorku, poprzez Afrykę i Europę, a nawet dalej do Chin i Indii, – ale również idzie śladem konsumentów, ofiar i handlarzy. Historie i wywiady z pierwszej ręki ukazują sposób, w jaki, przez ostatnie dziesięciolecia, miało to miejsce. Światowa sprzedaż i konsumpcja kokainy radykalnie zmieniła zarówno czarny rynek, jak i legalne gospodarki, a także, co nie jest bez znaczenia, jaki wpływ wywarło to na światową społeczność. Te opowieści sprawiają, że tajny świat staje się czytelny.

Polecane książki

Od VIII do XI wieku wikingowie przemierzali Europę - napadali, eksplorowali i kolonizowali - a swoją obecność zaznaczyli nawet w Polsce, na Rusi i w Bizancjum.Mimo że cieszyli się sławą wspaniałych wojowników, niewiele wiadomo o ich talentach wojskowych. Philip Line, przygotowując tę niezmie...
W monografii zaprezentowano wyniki analiz wpływu zmian warunków funkcjonowania otwartych funduszy emerytalnych (OFE), wprowadzonych w latach 2011-2014, na ich efektywność inwestycyjną. Przedstawione badania obejmują lata 2007-2015. Wykorzystując metody ilościowe, dowiedziono, że wszystkie rozpatrywa...
W książce przedstawiono innowacyjne podejście do kwestii pobudzania rozwoju gospodarczego przez władze samorządowe. Zaprezentowano instru­menty i modele stymulowania rozwoju ekonomicznego na obszarach lokalnych oparte z jednej strony na potrzebach przedsiębiorców, z drugiej zaś na gminnym potencjale...
Pasjonująca powieść, w której zręcznie zostały połączone fakty historyczne i fikcja. Jan XXIV, pierwszy w historii szwajcarski papież, stara się wprowadzić reformy, jakich oczekuje spora część Kościoła katolickiego. Na swej drodze napotyka jednak przeszkodę: konserwatyzm Watykanu zdominowaneg...
W 2012 r. mija 486 rocznica wygaśnięcia w linii męskiej Piastów mazowieckich. 10 III 1526 r. w Warszawie zmarł w wieku 24 lat Janusz III, syn Konrada III Rudego, ostatni książę piastowski, władający ziemią czeską, warszawską, ciechanowską, zakroczymską, wiską, wyszogrodzką, nurską, łomżyńską i ...
Publikacja zawiera odpowiedzi na 100 pytań dotyczących ustawy o rachunkowości, które otrzymaliśmy od naszych Czytelników. Wśród nich znajdują się również wątpliwości dotyczące stosowania przepisów zmienionych ustawą nowelizującą UoR, która weszła w życie 23 września 2015 r. Chociaż ustawa dopiero we...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Roberto Saviano

Książkę tę dedykuję
wszystkim

karabinierom z mojej
eskorty.

Wspólnie spędzonym
38 000 godzin.

I tym, które jeszcze
upłyną.

Wszędzie.

Wcale się nie boję,
że mnie podepczą.

Podeptana trawa staje
się ścieżką.

BŁAGA
DIMITROWA

Kokaina # 1

Co do kokainy,
to zażywa ją ten, kto właśnie siedzi obok ciebie w pociągu
i wziął, żeby się obudzić dziś rano, albo szofer za kierownicą
autobusu wiozącego cię do domu, bo chce zrobić nadgodziny, nie czując
kłucia w szyjnym odcinku kręgosłupa. Co do kokainy, to zażywa ją
ten, kto jest najbliżej ciebie. Jeśli nie twój ojciec ani matka,
jeśli nie twój brat, w takim razie na pewno twój syn. Jeśli nie
twój syn, to szef firmy. Albo jego sekretarka, która wciąga tylko
w soboty dla rozrywki. Jeśli nie twój szef, to jego żona, która
sięga po nią, żeby się zatracić. Jeśli nie jego żona, to jego
kochanka, której on daje kokę w prezencie zamiast kolczyków, bo
jest lepsza niż brylanty. Jeśli nie oni, to kierowca ciężarówki,
który dostarcza tony kawy do barów w twoim mieście i nie dałby
rady wytrzymać tyle godzin na autostradzie bez kokainy. Jeśli nie
on, to pielęgniarka, która właśnie zmienia kroplówkę twojemu
dziadkowi, kokaina zaś sprawia, że wszystko wydaje się jej lżejsze,
nawet noce. Jeśli nie ona, to malarz, którzy właśnie odnawia pokój
twojej dziewczyny i zaczął brać z ciekawości, a potem wpadł
w długi. Zażywa ten, kto jest tutaj z tobą. Policjant, który
zamierza cię zatrzymać, wciąga od lat – wszyscy zdążyli się już
zorientować i piszą o tym w anonimach do zwierzchników w nadziei,
że go zawieszą, zanim narobi idiotyzmów. Jeśli nie on, to chirurg,
który właśnie się budzi, żeby zoperować twoją ciotkę, a dzięki
kokainie potrafi otworzyć nawet sześć osób dziennie, albo adwokat,
do którego masz iść w sprawie rozwodu. Sędzia, który wyda wyrok
w twoim procesie cywilnym i nie uważa tego za występek, a jedynie
za wspomagacz pozwalający cieszyć się życiem. Kasjerka wręczająca
ci los na loterię, z którym łączysz nadzieję, że odmieni twoje
życie. Stolarz robiący dla ciebie mebel, który kosztował cię
całą miesięczną pensję. Jeśli nie on, to zażywa ją monter,
który przyszedł do twojego domu, by złożyć ci szafę z Ikei, bo
bez niego nie dałbyś sobie rady. Jeśli nie on, to zarządca twojej
wspólnoty mieszkaniowej, który zamierza właśnie zadzwonić do ciebie
przez domofon. Albo elektryk, który właśnie usiłuje przenieść ci
gniazdko w sypialni. Albo bard, którego słuchasz dla relaksu. Co do
kokainy, to zażywa ją proboszcz, do którego właśnie idziesz, by
zapytać, czy możesz przystąpić do bierzmowania, bo musisz ochrzcić
bratanka i głupio, że jeszcze nie byłeś bierzmowany. Kelnerzy,
którzy będą cię obsługiwać na weselu w przyszłą sobotę –
gdyby nie snifowali, nie mogliby mieć tyle energii w nogach przez tak
wiele godzin. Jeśli nie oni, to radny, który dopiero co uchwalił
nowe strefy dla pieszych, a kokainę dają mu gratis w zamian
za przysługi. Zażywa ją parkingowy, który czuje radość już
wyłącznie wtedy, kiedy wciąga. I architekt, który zrobił ci remont
domku letniskowego, i listonosz, który doręczył ci list z nową
kartą do bankomatu. Jeśli nie on, to dziewczyna z infolinii, która
odpowiada dźwięcznym głosem, pytając, w czym może ci pomóc. Owa
radość, identyczna przy każdej rozmowie telefonicznej, jest skutkiem
białego proszku. Jeśli nie ona, to naukowiec, który właśnie siedzi po
prawej stronie profesora i czeka, żeby cię przeegzaminować. Kokaina
sprawiła, że stał się nerwowy. Albo fizjoterapeuta, który próbuje
ci nastawić kolano – w jego przypadku kokaina sprawia, że staje
się bardziej towarzyski. Zażywa ją napastnik, ten sam, który
strzelił gola kilka minut przed końcem meczu, przez co przegrałeś
zakład, chociaż wygraną miałeś prawie w kieszeni. Kokainę zażywa
prostytutka, do której wpadasz przed powrotem do domu, kiedy musisz
się wyładować, bo już dłużej nie możesz. Ona bierze kokainę,
żeby nie patrzeć na tego, kogo ma przed sobą, za sobą, nad sobą,
pod sobą. Bierze ją także żigolak, którego poderwałaś sobie na
pięćdziesiąte urodziny. Bierze ją on i ty. Kokaina sprawia, że czuje
się najbardziej męski ze wszystkich. Kokainę zażywa sparringpartner,
z którym trenujesz na ringu, żeby schudnąć. Jeśli nie on, to
instruktor jazdy konnej twojej córki, psycholożka, do której chodzi
twoja żona. Kokainę zażywa najlepszy przyjaciel twojego męża, ten,
który podrywa cię od lat i nigdy ci się nie podobał. Jeśli nie on,
to dyrektor twojej szkoły. Kokainę wciąga woźny, agent nieruchomości,
który spóźnia się akurat teraz, kiedy tobie udało się zwolnić
z pracy, by obejrzeć mieszkanie. Zażywa ją ochroniarz, ten, który
nadal nosi pożyczkę, chociaż wszyscy golą sobie włosy. Jeśli
nie on, to notariusz, do którego nie chciałbyś pójść już
nigdy więcej – zażywa kokainę, żeby nie myśleć o alimentach
dla byłych żon, które porzucił. Jeśli nie on, to taksówkarz,
który przeklina korki, ale potem wraca mu wesołość. Jeśli nie on,
to inżynier, którego jesteś zmuszony zaprosić do domu, bo pewnie
pomoże ci w karierze. I strażnik miejski, który wlepia ci mandat,
podczas rozmowy zaś poci się niemiłosiernie, chociaż jest zima. Albo
człowiek myjący szyby, który ma wpadnięte oczy i udaje mu się
kupować kokainę, bo pożycza pieniądze, albo tamten chłopak, który
upycha ulotki w pięciu autach równocześnie. I polityk, który
obiecał ci pozwolenie na działalność gospodarczą, ten, który
znalazł się w parlamencie dzięki głosom twoim i twojej rodziny
i jest wiecznie nerwowy. I profesor, który oblał cię na egzaminie
przy pierwszej chwili wahania. Albo onkolog, do którego właśnie się
wybierasz – powiedziano ci, że jest najlepszy, i masz nadzieję,
że zdoła cię ocalić. Kiedy wciąga, czuje się wszechmocny. Albo
ginekolog, który zapomina wyrzucić papierosa przed wejściem na salę
i zbadaniem twojej żony mającej pierwsze bóle porodowe. Albo twój
szwagier, który nigdy nie ma humoru, chłopak twojej córki, który
z kolei zawsze jest w humorze. Jeśli nie on, to sprzedawca ryb,
który ładnie układa miecznika, albo pracownik stacji benzynowej,
który rozchlapuje benzynę na samochody. Wciąga, żeby poczuć się
młody, ale nie potrafi już wcelować pistoletem dystrybutora gdzie
trzeba. Albo lekarz z ubezpieczalni, którego znasz od lat i który
przyjmuje cię bez kolejki, bo zawsze wiesz, co mu podarować na Boże
Narodzenie. Zażywa ją portier w twojej kamienicy, a jeśli nie on,
to zażywa ją nauczycielka, która daje korepetycje twoim dzieciom,
nauczyciel gry na pianinie twojego bratanka, kostiumolog z teatru,
do którego wybierasz się wieczorem, weterynarz, który leczy twojego
kota. Burmistrz, u którego byłeś na kolacji. Budowniczy domu,
w którym mieszkasz, pisarz, którego czytujesz przed zaśnięciem,
prezenterka telewizyjna, której będziesz słuchał, oglądając
wiadomości. Lecz jeśli dobrze się zastanowisz i stwierdzisz, że
żadna z tych osób nie może wciągać kokainy, to albo nie potrafisz
patrzeć, albo kłamiesz. Albo po prostu osobą, która ją zażywa,
jesteś ty.

1 Lekcja

– Wszyscy siedzieli wokół stołu właśnie
w Nowym Jorku, niedaleko stąd.

– Gdzie? – zapytałem odruchowo.

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć,
że nie spodziewał się po mnie aż takich idiotycznych pytań. Słowa,
które miałem zaraz usłyszeć, stanowiły wymianę przysług. Kilka lat
wcześniej policja zatrzymała w Europie pewnego chłopaka. Meksykanina
z amerykańskim paszportem. Odesłano go do Nowego Jorku, dostał
wyrok w zawieszeniu, a w zamian za uniknięcie paki miał się
zanurzyć w mętnych wodach miejskiej dilerki. Co jakiś czas dawał
cynk, a w zamian go nie aresztowano. Ściśle rzecz biorąc, nie był
kapusiem, raczej kimś, kto nie trzyma języka na wodzy, przez co nie
czuł się zdrajcą, choć nie był również w pełni dyskretnym pewnym
jak granit członkiem organizacji stosującym się do mafijnej zasady
omerty. Policjanci pytali go o sprawy ogólne, nie o szczegóły,
tak że mogli go wystawić razem z jego grupą. Chodziło o to,
żeby przekazał jakiś zwiastun, nastrój, pogłoski o zgodzie lub
wojnie. Nie dowody, nie wskazówki – pogłoski. Wskazówek mieli
sobie poszukać później. Tylko że teraz to już nie wystarczało –
chłopak nagrał na iPhone’a rozmowę podczas zebrania, w którym
brał udział. Policjantów zaś ogarnął niepokój. Część z nich
– ci, z którymi od lat byłem w kontakcie – chciała, żebym
o tym napisał. Żebym gdzieś o tym napisał, narobił hałasu, aby
sprawdzić reakcje, aby się przekonać, czy historia, której miałem
wysłuchać, naprawdę potoczyła się tak, jak mówił chłopak,
a nie była przedstawieniem, teatrzykiem wymyślonym przez kogoś,
żeby nęcić Meksów i Włochów. Musiałem o tym napisać, by
zamieszać w kręgach, w których słowa te zostały wypowiedziane
i usłyszane.

Policjant czekał na mnie w Battery Park na małym
molo bez nieprzemakalnej czapki czy okularów przeciwsłonecznych. Bez
żadnego śmiesznego kamuflażu: przyszedł w pstrokatym podkoszulku,
w klapkach i z uśmiechem kogoś, kto nie może się doczekać,
by wyjawić tajemnicę. Jego włoski był pełen dialektalnych
naleciałości, lecz zrozumiały. Mężczyzna nie próbował w żaden
sposób się spoufalać, otrzymał rozkaz, by opowiedzieć mi o tym
wydarzeniu, i zrobił to bez głębszego namysłu. Doskonale to
pamiętam. Ta opowieść zapadła mi w pamięć. Z czasem nabrałem
przekonania, że zapamiętanych rzeczy nie przechowujemy wyłącznie
w głowie, nie wszystkie one znajdują się w tej samej strefie
mózgu: nabrałem przekonania, że inne narządy też mają własną
pamięć. Wątroba, jądra, paznokcie, układ kostny. Kiedy słuchasz
końcowych słów, pozostają uczepione właśnie tam. Zapamiętując
zaś, części te wysyłają do mózgu to, co zarejestrowały. Zauważam,
że częściej zapamiętuję żołądkiem, który magazynuje to,
co piękne i to, co okropne. Wiem, że pewne wspomnienia są tutaj,
wiem, ponieważ żołądek się porusza. Czasami porusza się także
brzuch. To przepona wytwarza fale: cienka powłoka, zamocowana tutaj
błona z korzeniami wewnątrz ciała. To stamtąd wszystko bierze
początek. Przepona wywołuje sapanie, dreszcze, ale także sikanie,
defekację, wymioty. To stamtąd pochodzi skurcz podczas porodu. Jestem
wręcz przekonany, że istnieją miejsca, które gromadzą gorsze rzeczy:
przechowują odpadki. Nie wiem, gdzie się znajduje to miejsce u mnie,
ale jest pełne. A teraz nawet przepełnione, tak nabrzmiałe,
że nic więcej się tam nie mieści. Moje miejsce wspomnień –
a raczej odpadków – pęka w szwach. Mogłoby się wydawać, że
to dobra wiadomość: nie ma już przestrzeni na ból. Tylko że wcale
tak nie jest. Jeśli odpadki nie mają się gdzie podziać, zaczynają
się wciskać także tam, gdzie nie powinny. Wpychają się do miejsc,
które przechowują rozmaite wspomnienia. Opowieść tamtego policjanta
ostatecznie zapełniła całkowicie tę część we mnie, która
zapamiętuje najgorsze rzeczy. Rzeczy, które wypływają na wierzch,
kiedy sądzisz, że wszystko idzie ku lepszemu, kiedy masz przed sobą
wspaniały poranek, kiedy wracasz do domu, kiedy myślisz, że w gruncie
rzeczy było warto. W takich chwilach niczym beknięcie, niczym wyziew
wyłaniają się skądś mroczne wspomnienia, są jak odpady na wysypisku
przysypane ziemią, pokryte plastikiem, mimo to odnajdują drogę, by
wychynąć na powierzchnię i wszystko zatruć. Otóż pamięć tych
słów przechowuję właśnie w tej strefie ciała. Nie ma sensu szukać
dokładnej lokalizacji, bo gdybym nawet odnalazł to miejsce, na nic by
się nie zdało okładanie go pięściami, pchnięcie nożem, duszenie,
żeby wycisnąć z niego słowa niczym ropę z wrzodu. Wszystko jest
tam. Wszystko musi tam pozostać. Koniec, kropka.

Policjant opowiadał, że chłopak, ten jego
informator, wysłuchał ostatniej lekcji, której warto wysłuchać,
i po kryjomu ją nagrał. Nie po to, by zdradzić, tylko by ponownie jej
wysłuchać. Lekcji na temat tego, jak należy postępować. I odtworzył
ją policjantowi w całości: jedna słuchawka w jego uchu, druga
w uchu chłopaka, który z łomoczącym sercem puścił nagranie
przemowy.

– Teraz napisz o tym, zobaczymy, czy ktoś
się wkurwi… To by znaczyło, że historia jest prawdziwa i mamy
potwierdzenie. Jeżeli o tym napiszesz i nikt nic nie zrobi, to albo
to jest wielka ściema jakiegoś aktora klasy B, a nasz Meks zrobił
z nas balona, albo… nikt nie uwierzy w te twoje brednie, a w takim
razie nas wykiwali.

I zaczął się śmiać. Ja przytakiwałem. Nie
obiecywałem, próbowałem zrozumieć. Rzekomej lekcji miał udzielić
stary włoski boss zgromadzeniu Meksów, Włochów, Amerykanów włoskiego
pochodzenia, Albańczyków i byłych kaibilów, członków gwatemalskich
szwadronów śmierci. Przynajmniej tak mówił chłopak. Nie było
w tej lekcji żadnych informacji, liczb ani szczegółów. Nic do
nauczenia się wbrew własnej woli. Wchodzisz do pokoju w określony
sposób i wychodzisz w inny. Masz to samo ubranie, tę samą fryzurę,
masz zarost na brodzie tej samej długości. Nie masz śladów tresury,
rozciętych łuków brwiowych czy złamanego nosa, w głowie nie
huczy ci od kazań. Wchodzisz i na pierwszy rzut oka wychodzisz taki
sam, jaki byłeś, kiedy cię wepchnięto do środka. Ale taki sam
jedynie z zewnątrz. Wewnątrz jest zupełnie inaczej. Nie wyjawili
ci ostatecznej prawdy, tylko po prostu ułożyli na właściwym miejscu
parę rzeczy. Rzeczy, którymi przed tamtą chwilą nie umiałeś się
posługiwać, których nie miałeś odwagi otworzyć, uporządkować,
zaobserwować.

Policjant czytał mi z notesu zapis
przemowy. Zebrali się w pokoju niedaleko od miejsca, w którym teraz
jesteśmy. Usiedli byle jak, bez żadnego porządku, nie w podkowę
jak w czasie rytualnych obrzędów inicjacji. Usiedli tak, jak się
siada w kółkach zainteresowań na południowowłoskiej prowincji czy
w restauracjach przy Arthur Avenue, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej
w telewizji. Tylko że w tym pokoju nie było żadnego meczu piłki
nożnej ani przyjacielskiego spotkania, byli wyłącznie ludzie należący
do organizacji przestępczych i mający różne stopnie. Wstał stary
Włoch. Wiedzieli, że to człowiek honoru i że przyjechał do Stanów
Zjednoczonych po długim pobycie w Kanadzie. Zaczął mówić, nie
przedstawiwszy się, nie było powodu. Używał niepoprawnego języka,
mieszanki włoskiego z angielskim i hiszpańskim, niekiedy posługiwał
się dialektem. Miałem ochotę poznać jego nazwisko, usiłowałem
więc zapytać o to policjanta, udając, że ot, tak mnie to nagle
zainteresowało. Policjant nawet nie próbował odpowiedzieć. Były
jedynie słowa bossa.

„U munnu de chiri ca cridanu de
putì campà cu ra giustizia, con le leggi uguali pe tutti, cu na bona
fatiga, la dignità, le strade pulite, le fimmine uguali agli uomini
(Świat tych, którzy krzyczą, że mogą żyć sprawiedliwie,
według zasad równych dla wszystkich, gdzie jest dobra praca, godność,
czyste ulice, kobiety równe mężczyznom), to tylko świat pedałów,
co to myślą, że mogą wykiwać samych siebie. A także tych, co
kręcą się koło nich. Zostawmy idiotom te pierdoły na temat lepszego
świata. Bogatym idiotom, którzy płacą za ten luksus. Luksus wiary
w szczęśliwy świat, w sprawiedliwy świat. Bogaczom z poczuciem winy
i z czymś do ukrycia. Who rules just does it, and that’s
it. Kto rządzi, ten rządzi i basta. Albo może powiedzieć,
że z kolei rządzi dla dobra, dla sprawiedliwości, dla wolności. Ale
to są babskie sprawy, zostawmy je bogaczom, idiotom. Ten, kto rządzi,
rządzi. Koniec, kropka”.

Usiłowałem się dowiedzieć, jak był ubrany,
ile mógł mieć lat. Zadawałem pytania w stylu gliniarza, reportera,
człowieka wścibskiego, ogarniętego obsesją, który myśli, że dzięki
takim szczegółom zdoła poznać mentalność szefa wygłaszającego tego
rodzaju przemowy. Mój rozmówca mnie ignorował i mówił dalej. Ja zaś
słuchałem i przesiewałem słowa, jakby to był piasek, by znaleźć
samorodek – imię. Słuchałem tych słów, jednocześnie szukając
czegoś innego. Szukając wskazówek.

– Chciał objaśnić zasady, rozumiesz? – rzekł
policjant. – Chciał, żeby dosłownie w niego weszli. Jestem pewien,
że gość nie kłamał. Już ja gwarantuję, że ten Meksykanin nie
jest szpanerem. Daję własną głowę za jego głowę, chociaż nikt
mi nie wierzy.

Ponownie zatopił wzrok w notesie i czytał
dalej:

„Zasady organizacji to zasady życia. Prawa
państwa to zasady jednej części, która chce wydymać
drugą. E nui nun cci facimu futte e nessunu. (A my
nie damy się wydymać nikomu). Są tacy, co robią pieniądze bez
ryzyka, i ci panowie zawsze będą się bali tego, kto robi pieniądze,
ryzykując wszystko. If you risk all, you have all,
jasne? Jeżeli natomiast uważasz, że musisz ratować skórę albo
że możesz dać sobie radę, unikając więzienia, unikając ucieczek,
unikając ukrywania się, to lepiej wyjaśnić to od razu: nie jesteś
człowiekiem. A skoro nie jesteście ludźmi, wyjdźcie natychmiast
z tego pokoju i nawet się nie łudźcie, ca cchiu diventati
uamini (że zostaniecie ludźmi), nigdy, ale to nigdy nie
będziecie ludźmi honoru”.

Policjant popatrzył na mnie. Jego oczy były
dwiema szparkami, trzymał je zmrużone, jakby zamierzał podpalić
to, co doskonale pamiętał. Przeczytał to zeznanie i wysłuchał go
dziesiątki razy.

„Crees en el amor? El amor se
acaba. Crees en tu corazón? El corazón se detiene. No? No amor
y no corazón? Entonces crees en el coño? (Wierzysz
w miłość? Miłość przemija. Wierzysz w swoje serce? Serce
staje. Nie? Nie wierzysz w miłość ani w serce? Czyli wierzysz
w cipkę?) Ale nawet cipka po jakimś czasie się znudzi. Wierzysz
w swoją żonę? Jak tylko skończą się pieniądze, powie ci, że ją
zaniedbujesz. Wierzysz w dzieci? Jak tylko nie dasz im kasy, powiedzą,
że ich nie kochasz. Wierzysz w swoją matkę? Jeśli nie będziesz jej
nadskakiwał, powie, że jesteś niewdzięcznym synem. Escucha
lo que digo: tienes que vivir. (Słuchaj, co mówię:
musisz żyć). Człowiek musi żyć dla samego siebie. Powinien
umieć być szanowany i szanować właśnie dla samego
siebie. Rodzina. Szanować tego, kto jest przydatny, i gardzić tym,
kto nie jest przydatny. Szacunek zdobywa ten, kto może wam coś dać,
traci ten, kto jest niepotrzebny. Może nie szanuje was ten, kto czegoś
od was chce? Ten, kto się was boi? A kiedy nie możecie nic dać? Kiedy
już nic nie możecie? Kiedy już nie jesteście przydatni? Traktuje się
was como basura, jak śmiecie. Kiedy nie możecie
nic dać, jesteście niczym”.

– Ja – mówił policjant – wtedy
zrozumiałem, że boss, ten Włoch, to facet, który się liczy, który
zna życie. Który naprawdę je zna. Meksykaniec nie mógł nagrać tej
przemowy sam. Chodził do szkoły, dopóki nie skończył szesnastu lat,
a w Barcelonie wyłowili go w jakiejś szulerni. A jak byle aktor
albo blagier dałby radę gadać po kalabryjsku tak jak ten gość? Gdyby
nie babka mojej żony, nawet ja bym nie zrozumiał tych słów.

Jeśli chodzi o filozoficzno-moralne wywody
mafiosów, słyszałem ich dziesiątki podczas zeznań skruszonych,
podczas podsłuchów. Tylko że ten wywód cechowało coś niezwykłego:
sprawiał wrażenie tresury duszy. Była to krytyka mafijnego praktycznego
rozumu.

„Mówię do was i nawet tego czy tamtego
z was lubię. Komuś innemu natomiast cci spaccarí
a a faccia, obiłbym mordę. Ale jeśli choćby
najsympatyczniejszy z was ma więcej lasek i kasy ode mnie,
chcę go widzieć martwego. Jeśli jeden z was stanie mi się
bratem, a ja go wybiorę w organizacji na równego mnie, los jest
przypieczętowany, będzie próbował e me futte,
wydymać mnie. Don’t think a friend will be forever
a friend. Zostanę zabity przez kogoś, z kim dzieliłem
żarcie, sen, wszystko. Zostanę zabity przez kogoś, da cu mi
ha dato riciettu, da cu me fici ammuciari (kto mi udzielił
schronienia, kto mnie ukrywał). Nie wiem, kto to
jest, bo inaczej już bym się go pozbył. Ale tak się stanie. A jeśli
mnie nie zabije, to mnie zdradzi. Zasada to zasada. A zasady to nie
są prawa. Prawa są dla tchórzy. Zasady są dla ludzi. Właśnie
dlatego mamy honorowe zasady. Honorowe zasady nie mówią, że masz
być sprawiedliwy, dobry, uczciwy. Honorowe zasady mówią, jak się
rządzi. Co musisz zrobić, żeby zarządzać ludźmi, pieniędzmi,
władzą. Honorowe zasady mówią, co zrobić, jeśli chcesz rozkazywać,
jeśli chcesz wydymać tego, kto jest nad tobą, jeśli nie chcesz
zostać wydymany przez tego, kto jest pod tobą. Honorowych zasad nie
trzeba objaśniać. Po prostu są i basta. Narodziły się same z krwi
i we krwi każdego człowieka honoru. Jak możesz wybrać?”

Czy to pytanie było skierowane do mnie? Szukałem
najbardziej trafnej odpowiedzi. Ostrożnie jednak czekałem, zanim
przemówiłem, myśląc, że pewnie policjant nadal powtarza słowa
bossa.

„Jak możesz wybrać w ciągu kilku
sekund, w ciągu kilku minut, w ciągu kilku godzin to, co musisz
zrobić? Jeżeli źle wybierzesz, będziesz płacił latami za pochopny
wybór. Zasady istnieją, zawsze istnieją, ale musisz umieć je
rozpoznać i musisz wiedzieć, kiedy się liczą. A do tego prawa
boskie. Prawa boskie są zawarte w zasadach. Prawa boskie, ale te
prawdziwe, nie te pe’ fa’ trema’ nu povaru cristu
(stosowane dla zastraszenia byle nieszczęśnika). Ale
zapamiętajcie następującą rzecz: mogą sobie istnieć dowolne
honorowe zasady, lecz jest tylko jeden pewnik. Jesteście ludźmi,
jeśli w środku wiecie, jaki was czeka los. U povaru
cristu(byle nieszczęśnik) płaszczy się dla
wygody. Ludzie honoru wiedzą, że wszystko umiera,
że wszystko przemija, że nic nie zostaje. Dziennikarze zaczynają
z pragnieniem, żeby zmienić świat, i kończą z pragnieniem,
żeby zostać dyrektorami. Łatwiej ich podporządkować, niż
skorumpować. Każdy liczy się wyłącznie dla siebie i dla
Czcigodnego Stowarzyszenia. Zaś Czcigodne Stowarzyszenie mówi,
że liczysz się tylko wtedy, kiedy rządzisz. Despues,
puedes elegir la forma. Puedes controlar con dureza o puedes comprar el
consentimiento. (Wtedy możesz wybierać formę. Możesz twardo
kontrolować albo kupować zgodę). Możesz rządzić, odbierając krew
albo ją oddając. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że każdy człowiek
jest słaby, ułomny, próżny. Wie, że człowiek się nie zmienia,
oto dlaczego zasada jest wszystkim. Więzi oparte na przyjaźni bez
zasady są niczym. Każdy problem da się rozwiązać, począwszy
od żony, która cię porzuca, skończywszy na grupie, która się
rozpada. A rozwiązanie zależy wyłącznie od tego, jak wiele się
zaoferuje. Jeśli źle wam idzie, po prostu zaoferowaliście za mało,
nie dość, nie szukajcie innych uzasadnień”.

Wyglądało to jak seminarium dla kandydatów na
bossów. Tylko jak to możliwe?

„Chodzi o to, żeby zrozumieć, kim
chcesz być. Jeżeli kradniesz, strzelasz, gwałcisz, handlujesz
nielegalnie, przez jakiś czas będziesz zarabiał, potem cię złapią
i rozgniotą. Możesz to robić. Tak, możesz to robić. Ale nie za
długo, bo nie wiesz, co ci się może przytrafić, ludzie będą się
ciebie bali jedynie wtedy, kiedy im wsadzisz lufę do ust. A jak tylko
się odwrócisz? Jak tylko skok pójdzie źle? Natomiast jeżeli jesteś
z organizacji, wiesz, że każda rzecz ma swoją zasadę. Jeżeli
chcesz zarabiać, istnieją sposoby, żeby to zrobić, jeżeli chcesz
zabijać, istnieją motywy i metody, jeżeli chcesz się wybić,
możesz, ale musisz zasłużyć sobie na szacunek, zaufanie i stać
się niezbędny. Istnieją zasady nawet wtedy, kiedy chcesz zmienić
zasady. Cokolwiek zrobisz wbrew zasadom, nie możesz wiedzieć, jak
to się skończy. Natomiast cokolwiek zrobisz zgodnie z honorowymi
zasadami, dokładnie wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. I dokładnie
wiesz, jakie będą reakcje otoczenia. Jeżeli chcecie być byle jakimi
ludźmi, róbcie tak dalej. Jeżeli chcecie zostać ludźmi honoru,
musicie mieć zasady. A różnica między byle jakim człowiekiem
a człowiekiem honoru polega na tym, że człowiek honoru zawsze wie,
co się stanie, a byle jakiego człowieka robi w wała przypadek,
pech, kretyństwo. Przytrafiają mu się różne rzeczy. Natomiast
człowiek honoru wie, że te rzeczy się zdarzają, i przewiduje,
kiedy się zdarzą. Dokładnie wiesz, co do ciebie należy, a co nie,
będziesz dokładnie wiedział, jak daleko możesz się posunąć,
nawet jeśli zechcesz przekroczyć wszelkie zasady. Wszyscy chcą
trzech rzeczy: władzy, cipek i szmalu. Tak samo sędzia, kiedy
skazuje złych, a nawet polityków, którzy pragną szmalu, cipek
i władzy, ale chcą je zdobyć, pokazując, że są niezbędni,
że są obrońcami porządku albo nie wiadomo kim jeszcze. Wszyscy
chcą money, mówiąc, że chcą czegoś innego
albo robiąc coś dla innych. Zasady Czcigodnego Stowarzyszenia
to zasady, żeby rządzić wszystkimi. Czcigodne Stowarzyszenie
wie, że możesz mieć władzę, cipki i szmal, ale też wie, że
o życiu wszystkich decyduje człowiek, który potrafi się wyrzec
wszystkiego. Kokaina. Kokaina to jest to: all you can see,
you can have it. Bez kokainy jesteś nikim. Z kokainą
możesz być taki, jak chcesz. Jeśli wciągasz kokainę, dymasz się
własnymi rękami. Jeżeli nie jesteś w organizacji, nic na świecie
nie istnieje. Organizacja daje ci zasady, żebyś się wybił. Daje ci
zasady, żebyś zabijał, ale daje także te, które ci mówią, w jaki
sposób zginiesz. Chcesz prowadzić normalne życie? Chcesz w ogóle się
nie liczyć? Proszę bardzo. Wystarczy nie widzieć, nie słyszeć. Ale
zapamiętaj jedno: w Meksyku, gdzie możesz robić, co chcesz, ćpać,
pieprzyć małolaty, wsiąść w samochód i pędzić tak szybko, jak
ci się żywnie spodoba, naprawdę rządzi ten, kto ma zasady. Jeżeli
robicie kretyństwa, nie macie honoru, a jeżeli nie macie honoru,
nie macie władzy. Jesteście jak wszyscy”.

Po czym policjant rzekł, wskazując wyjątkowo
pomiętą kartkę z notesu:

– Spójrz, spójrz tutaj… Ten facet naprawdę
chciał wszystko objaśnić. Jak się żyje, a nie jak się zostaje
mafiosem. Jak się żyje.

„Pracujesz, i to dużo. You have
some money, algo dinero. Może nawet będziesz miał piękne
kobiety. Tylko że potem le fimmine cię zostawią
dla bogatszego gościa, który ma więcej szmalu. Będziesz mógł wieść
przyzwoite życie, mało prawdopodobne. Albo pewnie paskudne życie,
jak wszyscy. Kiedy skończysz w pudle, ci na zewnątrz będą cię
obrażać, ci, co to uważają, że mają czyste ręce, ale przedtem
sobie porządzisz. Będą cię nienawidzić, ale przedtem obkupisz
się w dobra, we wszystko, co chciałeś. Będziesz miał po swojej
stronie organizację. Może się zdarzyć, że trochę pocierpisz albo
nawet cię zabiją. To oczywiste, że organizacja stoi po stronie
najsilniejszego. Dzięki zasadom mięsa, krwi i szmalu możecie
przenosić góry. Jeżeli okażecie się słabi, jeżeli popełnicie
błąd, wydymają was. Jeżeli popełnicie błąd, zawierając układ,
wydymają was, jeżeli popełnicie błąd, prowadząc wojnę, wydymają
was, jeżeli nie będziecie umieli utrzymać władzy, wydymają was. Tylko
że te wojny są słuszne, are allowed. To nasze
wojny. Możecie zwyciężyć i możecie przegrać. Ale przegracie zawsze,
i to w najbardziej bolesny sposób, w jednym jedynym wypadku. Jeżeli
zdradzicie. Ten, kto próbuje się sprzeciwić organizacji, nie ma co
się łudzić, że przeżyje. Można uciec przed prawem, ale nie przed
organizacją. Można nawet uciec przed Bogiem, ca tantu Dio
(ponieważ Bóg i tak) zawsze czeka na u figghiu
fujuto (syna marnotrawnego). Ale nie można uciec przed
organizacją. Jeżeli zdradzisz i uciekniesz, jeżeli cię wydymają
i uciekniesz, jeżeli złamiesz zasady i uciekniesz, ktoś zapłaci
za ciebie. They will look for you. They will go to your
family, to your allies. Zawsze będziesz na liście. I nic
nigdy nie zdoła wymazać twojego imienia. Nor time, nor
money. Będziesz skończony na wieczność ty i twoje
potomstwo.

Policjant zamknął notes.

– Chłopak jakby wyszedł z transu –
powiedział. Znał na pamięć ostatnie słowa Meksykanina. – A czy
teraz ja dopuszczam się zdrady, czytając ci te słowa? Napisz o tym
– dodał policjant. – Mamy go na oku. Wyślę za nim trzech ludzi,
będzie miał ogon przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli
ktoś spróbuje się do niego zbliżyć, będzie jasne, że nie bredził,
że ta historia to nie była błazenada, że ten, który mówił, to
był prawdziwy szef.

Opowieść ta wprawiła mnie w zdumienie. W moich
stronach zawsze się tak robiło. Dziwnie było wszakże usłyszeć
takie słowa w Nowym Jorku. W moich stronach człowiek nie wstępuje
do organizacji wyłącznie dla pieniędzy, wstępuje przede wszystkim
po to, by należeć do jakiejś struktury, by poruszać się jak
na szachownicy. Aby dokładnie wiedzieć, który pionek przesunąć
i kiedy. Aby rozpoznać, kiedy go szachują. Albo kiedy jest gońcem
i razem ze swoim koniem wydymał króla.

– Myślę, że to ryzykowne –
oznajmiłem.

– Zrób to – upierał się.

– Raczej nie – odparłem.

Bez końca przewracałem się w łóżku
z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Opowieść sama w sobie nie
zrobiła na mnie wrażenia. W zakłopotanie wprawił mnie cały
łańcuch zdarzeń. Skontaktowano się ze mną, żebym napisał
opowiadanie o opowiadaniu opowiadania. Instynktownie wyczuwałem,
że źródło – mam na myśli właśnie włoskiego bossa – jest
godne zaufania. Trochę dlatego, że kiedy jesteś daleko od własnego
kraju, kogoś, kto mówi w twoim języku, mam na myśli właśnie twój
język, z tymi samymi szyframi, tymi samymi wyrażeniami, tym samym
słownictwem, tymi samymi niedomówieniami, rozpoznajesz od razu jako
swojego, jako kogoś, kogo możesz wysłuchać. Poza tym dlatego, że
przemowa miała miejsce w odpowiedniej chwili akurat przed ludźmi,
którzy powinni jej wysłuchać. Jeśli słowa te były prawdziwe,
oznaczałyby najgroźniejszy przełom z możliwych. Po raz pierwszy
włoscy bossowie, ostatni ortodoksi Zachodu, ćwiczyliby nowe pokolenia
Meksykanów i innych Latynosów, przestępczą klasę średnią zrodzoną
z handlu narkotykami, najbardziej krwiożerczych i wygłodniałych
rekrutów na świecie. Zbieraninę gotową kontrolować rynki, dyktować
prawo w finansach, przejąć inwestycje. Fabrykantów pieniędzy,
budowniczych bogactw.

Ogarniał mnie coraz
większy lęk, nad którym nie umiałem zapanować. Nie potrafiłem
spokojnie leżeć, łóżko wydawało się twardą deską, pokój –
norą. Chciałem chwycić za telefon i zadzwonić do policjanta, tylko
że była druga w nocy, więc uznałby mnie za wariata. Podszedłem do
biurka i zabrałem się do pisania e-maila. Napiszę o tym, ale muszę
się dowiedzieć więcej, chciałem sam posłuchać nagrania. Owe słowa
szkolenia stanowiły sposób funkcjonowania w świecie nie tylko członka
mafii, ale każdego, kto postanowi rządzić na tej planecie. Słowa,
których nikt nie wypowiedziałby tak dobitnie, gdyby nie zamierzał
nikogo szkolić. Kiedy mówisz publicznie o jakimś żołnierzu,
twierdzisz, że chce pokoju i nienawidzi wojny, kiedy jesteś z nim sam
na sam, szkolisz go w strzelaniu. Celem tych słów było przeniesienie
tradycji organizacji włoskich do organizacji latynoamerykańskich. Ten
chłopak wcale nie ściemniał. Dostałem SMS-a. Chłopak, informator,
szybko jechał i roztrzaskał się o drzewo. To nie była żadna
wendeta. Miał prześliczny włoski samochód, którego nie potrafił
prowadzić. O drzewo. Szlus.

2 Wielki Wybuch

Don Arturo to bardzo stary pan, który
pamięta wszystko. I rozmawia o tym z każdym, kto tylko chce
słuchać. Jego wnuki są za duże, sam już został pradziadkiem,
maluchom zaś woli opowiadać inne historie. Arturo opowiada, że
pewnego dnia przyjechał generał, zsiadł z konia, który wszystkim
wydawał się niebotycznie wysoki, lecz był to po prostu zdrowy
wierzchowiec przybyły do krainy chudych koni o artretycznych nogach,
i nakazał zwołać wszystkich gomeros, chłopów,
którzy uprawiali mak na opium. Padł kategoryczny rozkaz: wypalić całe
pola. Właśnie tak zjawia się państwo z kategorycznymi rozkazami. Albo
się zgodzą, albo pójdą do więzienia. Dziesięć lat. Wszyscy
gomeros natychmiast pomyśleli o pudle. Powrót
do upraw zbóż był gorszy od mamra. Tylko że w ciągu tych
dziesięciu lat więzienia ich synowie nie mogliby uprawiać maku,
ziemia zostałaby skonfiskowana, a w najlepszym razie skazana na
jałowość. Gomeros w odpowiedzi spuścili
wzrok. Cała ich ziemia i wszystek mak miały zostać wypalone. Przyszli
żołnierze, wylali ropę na ziemię, na kwiaty, na wąskie ścieżki,
na drogi prowadzące od gospodarstwa do gospodarstwa. Arturo opowiadał,
jak czerwona od maków ziemia zabarwiła się na czarno, przykryta
gęstą ciemną mazią. Kubły przepełniające powietrze ohydnym
smrodem. W tamtych czasach całą pracę wykonywano ręcznie, nie
było jeszcze wielkich pomp z trucizną. Kubły i swąd. Tylko że
stary Arturo pamięta wszystko nie z tego powodu. Pamięta dlatego, że
właśnie wtedy się nauczył, jak rozpoznać odwagę i jak tchórzostwo
trąci ludzkim mięsem. Pola powoli zajęły się ogniem. Nie był
to nagły wybuch płomieni, lecz smużka za smużką, płomień,
który wywołuje następny płomień. Tysiące kwiatów, łodyżek,
korzeni zajęły się ogniem. Wszyscy chłopi patrzyli, patrzyli także
żandarmi i burmistrz, i dzieci, i kobiety. Bolesne widowisko. Potem
nagle ujrzeli, jak z płonących krzaków jeżyn wyłaniają się
ryczące kule. Wyglądało to jak żywe płomienie, które podskakują,
następnie charczą. Ale to nie były płomienie, które znienacka
nabrały wigoru i ożyły. Były to zwierzaki, które zdrzemnęły się
schowane wśród makówek, nie usłyszały odgłosu wylewanej wiadrami
ropy i nie poczuły jej smrodu, którego nie znały. Płonące króliki,
bezpańskie psy, nawet mały muł. Zajęły się ogniem. Nic nie dało
się zrobić. Żadna woda nie jest w stanie ugasić ropy, która spala
mięso, ziemia zaś wokół płonęła. Zwierzęta wyły i płonęły na
oczach wszystkich. Nie była to jedyna tragedia. W ogniu stanęli także
gomeros, którzy rozlewali ropę i w trakcie
położyli się pijani. Lali ropę i popijali cerveza,
piwo. Następnie przysnęli wśród
roślin. Oni także zajęli się ogniem. Wrzeszczeli sporo ciszej
od zwierząt i poruszali się chwiejnym krokiem, jakby znajdujący
się w ich krwi alkohol podsycał płomienie od wewnątrz. Nikt nie
poszedł ich ugasić, nikt nie przybiegł z kocem. Płomienie były
zbyt wysokie.

Właśnie wtedy Arturo zaczął pobierać
nauki. Pamięta sukę, sama skóra i kości, biegnącą w stronę
żywego ognia. Wchodziła między te piekielne krzaki i wychodziła,
wyciągając dwa, trzy, sześć szczeniaków, każdego turlała po
ziemi, aby go ugasić. Przypalone, lecz żywe, krztusiły się od
dymu i popiołu. Były poranione, ale żywe. Dreptały za nią, ona
zaś przedefilowała przed wpatrzonymi w ogień widzami. Zdawała
się spoglądać na wszystkich obecnych. Jej wzrok przyszpilił
gomeros, żołnierzy i każdą istotę ludzką,
która stała tam skamieniała i żałosna. Zwierzę potrafi wyczuć
tchórzostwo. Strach natomiast szanuje. Strach to najbardziej żywy
instynkt, najbardziej godny szacunku. Tchórzostwo to wybór, strach
to stan. Suka się bała, ale wskoczyła w płomienie, żeby ocalić
szczenięta. Żaden człowiek nie ocalił człowieka. Wszystkim pozwolili
się spalić. Tak opowiadał starzec. Nie istnieje właściwy wiek
do rozumienia. Jemu przydarzyło się to znienacka, gdy miał osiem
lat. I aż do dziewięćdziesiątki zachował w sobie tę prawdę:
zwierzaki są odważne i wiedzą, co znaczy bronić życia. Ludzie
chełpią się odwagą, ale potrafią jedynie być posłuszni, czołgać
się, jakoś sobie radzić.

Przez dwadzieścia lat w miejscu maków był
tylko popiół. Arturo pamięta, że potem przyjechał generał. Po
raz kolejny. W każdym zakątku latyfundiów zawsze zjawia się
ktoś w imieniu kogoś potężnego, ktoś w mundurze, oficerkach
i na koniu (albo w terenówce – zależy od epoki, w której się
to dzieje). Generał rozkazał chłopom, żeby na powrót stali się
gomeros, przypomina sobie Arturo. Dosyć zbóż,
od nowa mak. Od nowa narkotyk. Stany Zjednoczone właśnie szykowały
się do wojny i bardziej niż dział, bardziej niż pocisków, bardziej
niż czołgów, bardziej niż samolotów i lotniskowców, bardziej
niż mundurów i oficerek, bardziej niż wszystkiego potrzebowały
morfiny. Bez morfiny nie prowadzi się wojny. Ten, kto to czyta,
a czuł się kiedyś źle, bardzo źle, wie, czym jest morfina:
spokojem od bólu. Bez morfiny nie prowadzi się wojny, ponieważ
wojna to ból połamanych kości i mięsa rozerwanego jeszcze przed
duszą, która oburza się na przemoc. Do oburzania się są traktaty
i manifestacje, i świece, i pikiety. Do spalonego ciała jest tylko
jedno: morfina. Ten, kto to czyta, być może należy do tej części
świata, która jeszcze żyje w spokoju. Zna szpitalne wrzaski rodzących
i chorych, płaczących dzieciaków, ból wywichniętych kości. Za
to nigdy nie słyszał wrzasków człowieka, którego trafił pocisk,
któremu karabin maszynowy pogruchotał kości albo którego przeszyły
odłamki, odrywając mu rękę czy pół twarzy. To są dopiero
wrzaski, jedyne, jakich pamięć nie wypiera. Pamięć dźwięków
jest ulotna. Wiąże się z działaniami, z kontekstem. Ale wojenne
wrzaski nie odchodzą. Weterani walk i reporterzy, lekarze i czynni
żołnierze budzą się z tymi wrzaskami. Jeżeli słyszałeś wrzaski
człowieka, który umiera lub został ranny na froncie, nie warto wydawać
pieniędzy na psychoanalityków albo szukać pieszczot. Tych wrzasków
nigdy nie zapomnisz. Te wrzaski może powstrzymać, uciszyć, stłumić
wyłącznie chemia. Słysząc te wrzaski, wszyscy kompani rannego
kamienieją. Nie ma nic bardziej antymilitarnego niż wrzask rannego na
wojnie. Jedynie morfina jest w stanie zdławić te wrzaski i przekonać
pozostałych, że wykręcą się sianem i wyjdą z tego zwycięsko
cali i zdrowi. Dlatego Stany Zjednoczone, które potrzebowały morfiny
do wojny, poprosiły Meksyk o zwiększenie produkcji opium, a nawet
o zbudowanie szlaków kolejowych, żeby ułatwić jego transport. Ile
go było trzeba? Mnóstwo. Ile tylko możliwe. Stary Arturo zdążył
dorosnąć. Miał prawie trzydzieści lat i już czwórkę dzieci. Nie
podpaliłby znowu ziemi, na której pracował, jak jego ojciec. Wiedział,
że to się stanie, że odeń tego zażądają, że prędzej czy
później każą mu to zrobić. Kiedy zaś generał odjechał, Arturo
ruszył wiejską drogą i dogonił go. Zatrzymał konwój i uzgodnił
cenę. Będzie przemycał część swojego opium: większość pójdzie
dla państwa, które następnie sprzeda je armii Stanów Zjednoczonych,
reszta zostanie przeznaczona na przemyt, dla Jankesów, którzy mają
ochotę delektować się opium i morfiną. Generał zgodził się
w zamian za pokaźny procent i pod jednym warunkiem:

– Sam będziesz przewoził opium stąd do
granicy.

Stary Arturo jest niczym sfinks. Żaden z jego
synów nie jest narco. Żaden z jego wnuków
nie jest narco. Żadna z ich żon nie jest
narco. Alenarcos
go szanują, ponieważ jest najstarszym przemytnikiem opium
w okolicy. Z gomero stał się pośrednikiem. Nie
tylko uprawiał, lecz także pośredniczył między producentami
a handlarzami. Radził sobie w ten sposób aż do lat osiemdziesiątych,
a to był dopiero początek, ponieważ w tamtym okresie większością
heroiny, która docierała do Ameryki, rządzili Meksykanie. Arturo
stał się potężny i żył w dobrobycie. Coś jednak przerwało jego
działalność jako pośrednika opium. Była to historia z Kikim. Po
sprawie z Kikim Arturo postanowił wrócić do uprawy pszenicy, porzucić
opium oraz ludzi od heroiny i morfiny. Z Kikim to stara historia. Sprzed
wielu lat. Historia, której Arturo dotąd nie zapomniał. Kiedy zaś jego
synowie oznajmili, że chcą handlować kokainą, tak jak on handlował
kiedyś opium, Arturo pojął, że nadszedł moment, by opowiedzieć
historię Kikiego, historię, którą ten, kto jej nie zna, powinien
poznać. Wywiózł synów za miasto i pokazał im dół, teraz pełen
niemal zawsze suchych kwiatów. Za to głęboki. I opowiedział im. Ja
tę historię czytałem, ale nigdy do mnie nie dotarło, jak bardzo jest
ona kluczowa, dopóki nie poznałem stanu Sinaloa, podłużnej połaci
ziemi, raju, gdzie się odbywa kary godne najgorszego piekła.

Historia Kikiego wiąże się z historią Miguela
Ángela Félixa Gallarda, którego wszyscy znają jako El Padrino. Félix
Gallardo pracował w federalnej policji kryminalnej w Meksyku. Przez
lata aresztował, ścigał przemytników, badał ich metody, odkrywał
ich trasy. Wiedział wszystko. Był ich łowcą. Pewnego dnia poszedł
do szefów kontrabandy i zaproponował, żeby się zorganizowali,
ale pod jednym warunkiem: że na szefa wybiorą jego. Ci, którzy
się zgodzili, wstąpili do organizacji, ci, którzy woleli nadal
funkcjonować w pojedynkę, zyskali swobodę działania. I byli
stopniowo zabijani. Arturo także przystał na zwierzchnictwo. Dla
Félixa Gallarda skończył się czas munduru, a zaczął się
czas transportu marihuany i opium. Osobiście poznawał wszystkie
drogi dostępu do Stanów Zjednoczonych. Poznawał je piędź po
piędzi, wyznaczając, gdzie konie i ciężarówki mają się
wspinać, a gdzie wymykać. W tamtym okresie w Meksyku nie było
karteli. Zamiast nich był Félix Gallardo. Kartele. Teraz wszyscy
je tak nazywają, nawet dzieciaki, które nie bardzo wiedzą, co się
kryje za tym słowem. Tymczasem w większości wypadków jest to akurat
właściwe słowo. To grupy, które kontrolują uprawy koki i zyski
z kokainy, i ceny kokainy, i dystrybucję kokainy. To właśnie
są kartele. Skądinąd kartel to termin ekonomiczny określający
producentów, którzy się umawiają i razem decydują o cenach, o tym,
ile produkować, jak, gdzie i kiedy rozprowadzać. Dotyczy to legalnej,
a więc także nielegalnej ekonomii. O cenach w Meksyku, wśród
narkotykowych karteli, decydowała garstka ludzi. El Padrina uważano za
meksykańskiego kokainowego króla. Podlegali mu Rafael Caro Quintero
i Ernesto Fonseca Carrillo, pseudonim Don Neto. Rywalizujące kartele
kolumbijskie z Cali i Medellín toczyły zaciętą walkę o kontrolę
nad handlem kokainą i o szlaki. Rzezie. Tylko że Pablito Escobar,
pan Medellín, miał problem także poza Kolumbią: policja amerykańska,
której nie zdołał przekupić, konfiskowała mu zbyt wiele ładunków
na wybrzeżach Florydy i na Karaibach, przez co tracił całe kilogramy
kokainy. Samoloty stawały się komorami celnymi, gdzie trzeba było
płacić zbyt wysokie ceny, a on tracił mnóstwo pieniędzy. Escobar
postanowił więc poprosić o pomoc Félixa Gallarda. Escobar „El
Mágico” i Félix Gallardo „El Padrino” z miejsca doszli do
porozumienia. I zawarli układ. Meksykanie mieli przewozić kokainę
do Stanów Zjednoczonych: Félix Gallardo znał przejścia graniczne,
kanały były dla niego otwarte. Znał szlaki marihuany: były to dawne
szlaki opiumowe i miały się stać szlakami kokainowymi. El Padrino
ufał Escobarowi, wiedział, że nie podsunie mu żadnego rywala,
ponieważ kolumbijskiemu bossowi brakowało siły, by umieścić
swojego człowieka w Meksyku. Félix Gallardo nie zagwarantował
Escobarowi wyłączności. Miał przyznawać pierwszeństwo Medellín,
ale gdyby Cali czy inne mniejsze kartele poprosiły go o zarządzanie
transportem na ich koszt, z pewnością przystałby i na to. Zarabiać
ze wszystkimi, nie stając się niczyim wrogiem: trudna taktyka, lecz
przynajmniej w fazie, w której wielu potrzebowało tego przejścia,
dało się doić kasę ze wszystkich. Coraz więcej kasy.

Kolumbijczycy zwykle płacili za każdy ładunek
gotówką. Medellín płacił, Meksykanie zaś przewozili do Stanów
Zjednoczonych w zamian za pesos. Potem za dolary. Jednakże El Padrino
wkrótce wyczuł, że kasa może się zdewaluować i że kokaina ma
większą siłę przekonywania: rozprowadzanie jej bezpośrednio na
rynku północnoamerykańskim to byłby potężny numer. Kiedy kartel
kolumbijski zaczął zlecać więcej ładunków, El Padrino zażądał
zapłaty w towarze. Escobar się zgodził, wydało mu się to wręcz
korzystne. A nie mógł się nie zgodzić. Jeżeli ładunek dało się
łatwo przewieźć, ukrywając go bez trudu w ciężarówkach czy
pociągach, 35% kokainy należało do Meksykanów. Jeżeli ładunek
nastręczał trudności i trzeba było przejeżdżać podziemnymi
tunelami, Meksykanie dostawali 50% ładunku. Owe nieprzebyte szlaki,
owa granica, trzy tysiące kilometrów między Meksykiem a Stanami
Zjednoczonymi stały się dla El Padrina największym źródłem
dochodu. Meksykanie byli odtąd nie tylko przewoźnikami, ale
także prawdziwymi dystrybutorami. Teraz to od nich mieli kupować
kokainę bossowie, capizona, czyli koordynatorzy
stref, dilerzy, amerykańskie organizacje. Kolumbijczycy stracili
wyłączność. Teraz do zasiadania do rozmów o biznesie mogli dążyć
także Meksykanie. I do czegoś o wiele większego. Nieskończenie
większego. To działa tak samo również w dużych firmach:
dystrybutor staje się często głównym konkurentem producenta, zyski
przedsiębiorstwa zależnego przewyższają dochody macierzystego.

Lecz El Padrino jest sprytny i rozumie, że
nierzucanie się w oczy to podstawa. Szczególnie w latach, kiedy
spojrzenia całego świata są zwrócone na Escobara „El Mágico”
i na Kolumbię. Stara się więc zachować ostrożność. Wieść
normalne życie. Życie szefa, nie cesarza. I uważa na każde
posunięcie, wie, że przy każdym ruchu trzeba posmarować. Że
należy zapłacić przed każdą blokadą. Każdemu urzędnikowi
odpowiedzialnemu za określoną strefę. Burmistrzowi każdej mijanej
miejscowości. El Padrino wie, że należy płacić. Ciągle płacić, tak
aby twoja fortuna była postrzegana jako fortuna wszystkich. A przede
wszystkim że należy płacić, zanim ktokolwiek zacznie mówić,
zdąży zdradzić, wyśpiewać albo zaoferować więcej. Zanim
zdoła sprzedać konkurencyjnej grupie albo policji. Policja była
najważniejsza. Przecież sam był kiedyś policjantem. Dlatego znaleźli
kogoś, kto zapewniał transportom spokój: Kikiego. Gliniarza, który
gwarantował bezkarność od Guerrero po Kalifornię Dolną. Następnie
wkroczenie do Stanów Zjednoczonych szło jak z płatka. Caro Quintero
darzył Kikiego prawdziwym szacunkiem, często gościł go w swoim
domu. Opowiadał mu, jak powinien żyć szef, jaki powinien być jego
styl życia, co powinien okazywać swoim ludziom. Bogactwo, dobrobyt,
ale bez ostentacji. Musisz dać do zrozumienia, że skoro ty masz się
dobrze, twoi ludzie też będą się mieli dobrze. Osoby pracujące
dla ciebie też będą się miały dobrze. Musisz sprawić, by ludzie
mieli nadzieję, że twoja działalność się rozwinie, interesy
będą szły lepiej. Jeżeli natomiast pokażesz, że masz wszystko,
że możesz mieć wszystko, zechcą ci coś uszczknąć, ponieważ
pomyślą, że dalej już zajść się nie da, więcej już mieć nie
można. To delikatna równowaga, sukces zaś polega na tym, żeby nigdy
nie przekroczyć tej linii, nie ulec pokusie życia w luksusie. Kiki
przepuszczał narkotyki wszędzie z największą łatwością, a klan El
Padrina chętnie płacił. Wydawało się, że Kiki potrafi przekupić
każdego, przepuścić gładko wszystko to, co powinno przekroczyć
granicę amerykańską. Właśnie dzięki najwyższemu zaufaniu, jakie
sobie z czasem zaskarbił, zaczęto mówić mu o czymś, o czym nie
opowiadano nikomu. Tym czymś było El Búfalo. Po n-tym tirze z naczepą
pękającym w szwach od kolumbijskiej kokainy i meksykańskiej
trawki, jaki wjechał do Stanów Zjednoczonych, Kikiego przywieziono
do Chihuahua. Tysiące razy słyszał o El Búfalo, nigdy nie było
jednak wiadomo, co to takiego, zaszyfrowana nazwa, jakaś szczególna
operacja, pseudonim. El Búfalo nie był szefem szefów, nie był czczonym
świętym zwierzęciem, mimo że gdy o nim wspominano, nierzadko robiono
to z szacunkiem, wzruszeniem i nabożnością. Nic z tych rzeczy,
a nawet więcej: El Búfalo było jedną z największych plantacji
marihuany na świecie. Ponad tysiąc trzysta akrów ziemi i jakieś
dziesięć tysięcy chłopów do pracy. Każdy ruch protestacyjny
na świecie od Nowego Jorku po Ateny, od Rzymu po Los Angeles zawsze
charakteryzowało spożycie marihuany. Imprezy bez trawki? Manifestacje
bez trawki? Niemożliwe. Zioło, symbol lekkiego odlotu, dobrej zabawy
w towarzystwie, łagodnego odprężenia i przyjaźni. Całe albo
prawie całe zioło, które palili Amerykanie, całe zioło sprzedawane
i zażywane na rzymskich i paryskich uniwersytetach, całe zioło ze
szwedzkich manifestacji, z niemieckich pikiet, całe zioło z ubawów
przez długi czas było płodem El Búfala, pochodziło stamtąd,
a następnie było transportowane przez mafie z połowy świata. Kiki
miał przepuszczać kolejne ciężarówki, kolejne pociągi pełne złota
produkowanego przez El Búfalo. I Kiki się zgodził.

Rankiem 6 listopada 1984 roku na El
Búfalo najechało czterystu pięćdziesięciu meksykańskich
żołnierzy. Z helikopterów spadli żołnierze, którzy wyrywali
rośliny i rekwirowali już zebraną marihuanę, całe bele gotowe do
suszenia i mielenia. Wraz z wieloma tysiącami ton, które zarekwirowano
i spalono, w El Búfalo poszło z dymem osiem miliardów dolarów. El
Búfalo i wszystkie jego uprawy znajdowały się pod kuratelą klanu
bossa Rafaela Cara Quintera. Pole działało pod ochroną wszystkich
sił policji i wojska: było ogromne i stanowiło główne źródło
dochodu regionu. Wszyscy na tym zarabiali. Caro Quintero nie potrafił
uwierzyć, że pomimo całego szmalu, jaki zainwestował, aby naoliwić
całą machinę, aby przekupić policję i wojsko, mogła mu umknąć
operacja wojskowa na taką skalę. Przecież nawet wojskowe samoloty,
które przelatywały nad tym terytorium, uprzedzały go, prosząc
o pozwolenie. Nikt nie był w stanie pojąć, co się stało. Pewnie
Amerykanie przycisnęli Meksykanów. Pewnie DEA, amerykańska policja
antynarkotykowa, wścibiła nos w całą operację.

Cara Quintera i El Padrina ogarnął
niepokój. Obu łączyła więź oparta na olbrzymim zaufaniu, to oni
wspólnie założyli organizację, która miała monopol na narkobiznes
w Meksyku. Każdemu, kto dla nich pracował, na wszystkich szczeblach
odpowiedzialności polecili prześwietlić cały personel figurujący
na liście płac. Bo ludzie powinni byli wiedzieć wcześniej, co się
stanie. Na ogół uprzedzano ich o mającej nastąpić konfiskacie
i sami pozwalali znaleźć trochę narkotyków. Więcej niż trochę,
jeśli policjant, który zamierzał dokonać konfiskaty, dysponował
kamerami wiadomości telewizyjnych albo miał zrobić karierę. Odrobinę
mniej, jeśli to nie był ich człowiek. Kiki rozmawiał ze wszystkimi,
rozmawiał z Don Netem, rozmawiał z politykami na usługach El Padrina,
pognał do Guadalajary, gdzie zebrali się wszyscy szefowie. Chciał
wysondować nastroje, wybadać, jakie będą następne posunięcia
ścisłego kierownictwa kartelu. Pewnego dnia właśnie miał się
spotkać ze swą żoną Miką: nieczęsto się zdarzało, żeby wspólnie
jedli obiad, tylko wtedy, gdy Kiki miał spokój i nie był zbytnio
przeciążony pracą. Widywali się w miejscu odległym od biura,
w jednej z najładniejszych dzielnic Guadalajary.

Kiki opuścił gabinet, zostawiwszy odznakę
i pistolet w szufladzie, i wyszedł na ulicę. Kiedy zbliżył się do
swojego pikapa, pięciu ludzi, dwóch z przodu i trzech przy bagażniku,
wycelowało weń pistolety. Kiki podniósł ręce, usiłując rozpoznać
twarze grożących mu mężczyzn. Zapewne próbował zrozumieć, czy to
kilerzy, których znał, czy też jakiś szef, któremu w przeszłości
narobił kłopotów albo oddał przysługę. Prawdopodobnie zapakowano go
do beżowego volkswagena atlantica z dłońmi na karku. Żona ciągle
na niego czekała, widząc zaś, że nie przychodzi, zadzwoniła
do biura. Kikiego zawieziono na calle Lope de Vega. Dobrze znał
ten dom, dwupiętrowy budynek z kortem tenisowym. Była to jedna
z nieruchomości ludzi El Padrina. Nakryli go. Bo Kiki nie był n-tym
meksykańskim policjantem na usługach narcos,
nie był skorumpowanym i superinteligentnym gliną, który został
alchemikiem El Padrina. Kiki był człowiekiem DEA – Drug Enforcement
Administration.

Naprawdę nazywał się Enrique Camarena
Salazar. Jako obywatel Stanów Zjednoczonych meksykańskiego pochodzenia,
wstąpił do DEA w 1974 roku. Rozpoczął pracę w Kalifornii,
następnie wysłano go do biura w Guadalajarze. Kiki Camarena przez
cztery lata tworzył mapę sieci wielkich miejscowych handlarzy
kokainy i marihuany. Zakiełkowała mu myśl, żeby przeniknąć
do środka, ponieważ policyjne operacje skutkowały aresztowaniami
campesinos, dilerów, kierowców, kilerów,
podczas gdy problem tkwił gdzie indziej. Chciał przezwyciężyć
mechanizm wielkich aresztowań, spektakularnych ze względu na liczbę
zatrzymywanych, lecz w istocie bez znaczenia. W latach 1974–1976,
kiedy to pomiędzy rządem meksykańskim a DEA ustanowiono task
force, aby wykorzenić z gór Sinaloi produkcję opium,
dokonano czterech tysięcy aresztowań, zatrzymano jednak samych chłopów
i przewoźników. Jeśli nie aresztuje się narkotykowych bossów, jeśli
nie aresztuje się tych, którzy pociągają za sznurki, organizacja
będzie trwała wiecznie, będzie się nieustannie odradzać. Kiki
usiłował przeniknąć coraz głębiej do narkobiznesu Złotego
Trójkąta, czyli terytorium obejmującego stany Sinaloa, Durango
i Chihuahua, strefy ogromnej produkcji marihuany i opium. Matka
Kikiego martwiła się i była temu przeciwna, nie zgadzała się na
tę pracę, nie chciała, żeby jej syn w pojedynkę stawiał czoło
królom światowego narkobiznesu. Lecz Kiki powiedział po prostu:

– Nawet jako jednostka mogę zrobić
różnicę.

Taką miał filozofię. I była to prawda. Zdradzono
Kikiego. Bardzo nieliczni wiedzieli o operacji i ktoś z tych
bardzo nielicznych się wygadał. Porywacze zabrali go do pokoju
i zaczęli torturować. Należało zrobić pokazówkę. Nikt nigdy
nie może zapomnieć, w jaki sposób Kiki Camarena został ukarany za
zdradę. Oprawcy włączyli magnetofon i nagrali wszystko, ponieważ
musieli pokazać El Padrinowi, że dokonali rzeczy niemożliwych,
aby nakłonić Kikiego do wyznania wszystkiego, co wie. Chcieli
w czasie bicia i tortur nagrać każde wypowiedziane przezeń słowo,
aby uchwycić każde ustępstwo, każdą nawet najmniej istotną
informację. W tamtej chwili wszystko mogło się przydać. Chcieli
się dowiedzieć, co Kiki już powiedział i kto należał do jego
oddziału informatorów. Zaczęli od ciosów w twarz i w grdykę, żeby
stracił oddech. Złamali mu nos i łuki brwiowe, kiedy był związany
i miał na oczach opaskę. Kiki stracił przytomność, a oprawcy
wezwali lekarza. Ocucili go lodowatą wodą, zmyli z niego krew. Kiki
płakał z bólu. Nie odpowiedział. Pytali, w jaki sposób DEA zdobywa
informacje, kto im je przekazuje. Chcieli znać pozostałe nazwiska. Tylko
że nie było innych nazwisk. Nie uwierzyli mu. Przystawili mu przewody
elektryczne do jąder i zaczęli aplikować wstrząsy. Na taśmie
nagrania słychać wrzaski i głuche uderzenia. Zupełnie jakby prąd
wyrzucał jego ciało w powietrze. Następnie, gdy siedział na krześle
z przywiązanymi dłońmi i nogami, jeden z oprawców przyłożył mu
do głowy śrubę i zaczął wkręcać. Śruba wchodziła w czaszkę,
przebiła skórę i kość, powodując rozdzierający ból. Kiki
powtarzał tylko:

– Zostawcie moją rodzinę w spokoju. Proszę,
nie róbcie krzywdy mojej rodzinie.

Przy każdym ciosie, przy każdym wypadniętym
zębie, przy każdym wstrząsie elektrycznym ból stawał się nie do
zniesienia na myśl, że może się przenieść na Mikę, Enriquego,
Daniela i Erika. Na żonę oraz ich trzech synów. W nagraniach to
Kiki powtarza najczęściej. Bez względu na rodzaj stosunków, jakie
cię łączą z rodziną, kiedy wiesz, że mogłaby ona zapłacić za
twoje czyny, ból staje się nie do zniesienia i nie do zniesienia
jest myśl, że ktoś inny doświadczy go z twojej winy, z powodu
twojego wyboru.

Kiedy ból zawładnie ciałem, wywołuje reakcje
niespodziewane, nie do pomyślenia. Nie wygłaszasz największego
kłamstwa w nadziei, że ból się skończy, ponieważ boisz się, że
zostaniesz później przyłapany i ów ból wróci, jeszcze bardziej
rozdzierający, o ile to w ogóle możliwe. Ból każe ci mówić
dokładnie to, co oprawca chce wiedzieć. Kiedy jednak czujesz ból,
którego nie potrafisz wytrzymać, najbardziej nieznośna jest całkowita
utrata orientacji psychicznej. Leżysz na ziemi w kałuży własnej
krwi, moczu, śliny, z połamanymi kośćmi. I nie masz wyboru, nadal
zdajesz się na nich. Na ich rozum, na ich nieistniejącą litość. Ból
tortur sprawia, że tracisz rozeznanie, i wydobywa na wierzch ostateczne
lęki bez negocjacji. Każe ci błagać o litość, przede wszystkim
o litość dla twojej rodziny. Jak można w ogóle pomyśleć, że
ktoś, kto jest zdolny przypalić ci jądra i wkręcić w głowę
śrubę, mógłby wysłuchać próśb o oszczędzenie rodziny? Kiki
błagał i już, reszty nie rozważał. Jak można w ogóle pomyśleć,
że właśnie jego prośby stały się sposobem na podsycenie ich żądzy
zemsty, ich okrucieństwa?

Połamali mu żebra.

– Proszę, możecie mi je zabandażować? –
słychać w pewnym momencie w nagraniu.

Podziurawili mu płuca i czuł się tak, jakby
kryształowe ostrza wbijały mu się w ciało. Jeden z nich naszykował
żar, jakby mieli piec befsztyki. Rozgrzali do czerwoności pręt
i włożyli Kikiemu w odbyt. Zgwałcili go rozpalonym prętem. Nagranych
wrzasków nie sposób słuchać – nie ma takiego, kto by w trakcie
odsłuchiwania nagrań nie wyłączył magnetofonu. Nie ma takiego,
kto by nie wyszedł z pokoju, w którym słuchano taśmy. Kiedy
opowiada się historię Kikiego, zawsze znajdzie się ktoś, kto
pamięta, że sędziowie, którzy wysłuchali nagrania z kaset,
nie mogli spać całymi tygodniami. Mówi się o policjantach,
którzy wymiotowali, sporządzając raport z owych dziewięciu
godzin nagrań. Jedni spisywali to, co słyszeli, płacząc, inni
zatykali uszy, wrzeszcząc: „Dosyyyyć!”. Kikiego zamęczono na
śmierć, jednocześnie pytając, w jaki sposób potrafił wszystkim
zarządzać. Pytając o nazwiska, adresy, bieżące konta. Tylko że
informatorem był wyłącznie on. Sam wszystko zorganizował za zgodą
kilku zwierzchników i dzięki wsparciu pewnej małej meksykańskiej
struktury. Siła jego operacji pod przykrywką polegała właśnie na
tym, że działał w pojedynkę. Niestety ci nieliczni meksykańscy
policjanci, którzy wiedzieli o jego operacji, sprawdzeni i wypróbowani
przez lata doświadczenia, się sprzedali. I przekazali informację
Carowi Quinterowi.

Od razu wydało się, że policja meksykańska
jest zamieszana w to, co się stało. Z zeznań wynikało, że
porwania dokonano przy pomocy skorumpowanych policjantów będących
na liście płac kartelu z Guadalajary. Los Pinos, meksykański pałac
prezydencki, nie robił nic, nie prowadził śledztwa, nie dostarczał
odpowiedzi. Rząd dławił wszelkie wysiłki, bagatelizując sprawę
i mówiąc: „Po prostu straciliście jednego człowieka. Mógłby się
opalać w Guadalajarze. To nie jest priorytet”. Nie przyjmowano do
wiadomości porwania. Nawet Waszyngton radził DEA odpuścić i pogodzić
się z tym, co się stało, ponieważ stosunki polityczne między
Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi są zbyt ważne, żeby zakłócić
je zniknięciem jednego agenta. DEA nie mogła się wszakże pogodzić
z taką porażką, wysłała do Guadalajary dwudziestu pięciu
ludzi, by przeprowadzili dochodzenie. Urządzono wielkie polowanie
w poszukiwaniu Kikiego Camareny. El Padrino czuł, że atmosfera się
zagęszcza. Ruszenie Kikiego to był prawdopodobnie fałszywy krok. Tylko
że jeśli masz po swojej stronie całą klasę polityczną, a zwłaszcza
jeśli sądzisz, że przewidziałeś wszystko w najdrobniejszych
szczegółach, arogancko wierzysz w swoją siłę. I w siłę
pieniędzy. Z Kikim należało dać przykład. Został obdarzony
najwyższym zaufaniem, toteż kara powinna być niezapomniana. Powinna
zapisać się w historii dla przyszłych pokoleń.

Ciało Kikiego znaleziono miesiąc po porwaniu
w pobliżu małej wioski La Angostura w stanie Michoacán, jakieś
sto kilometrów na południe od Guadalajary. Porzucone na poboczu
wiejskiej drogi. Kiki był związany, zakneblowany i miał na oczach
opaskę. Zwłoki były okaleczone. Rząd meksykański skłamał,
stwierdzając, że ciało owinięte plastikowym workiem znalazł tam
jakiś wieśniak. Analiza śladów ziemi na skórze zrobiona przez FBI
wykazała, że zwłoki zostały pogrzebane gdzie indziej, a dopiero
później ułożone w tym miejscu. Don Arturo, stary przemytnik opium,
prowadził swoje dzieci właśnie na grób, w którym pochowano Kikiego,
i składał na nim kwiaty. Kiedy zaś wnuki i dzieci wnuków prosiły
o pozwolenie wstąpienia do narkotykowych karteli, o pozwolenie na
pracę dla narcos, Arturo nic nie mówił. On,
niegdyś szanowany boss opiumowy, zrezygnował ze wszystkiego, lecz jego
potomni ubolewali nad tym i nie pojmowali, dlaczego to zrobił. Nie
pojmowali, dopóki starzec nie przyprowadził ich nad ów dół. Dopóki
nie opowiedział o Kikim oraz o tamtej suce, którą widział, gdy
był małym chłopcem. Dopóki nie opowiedział całej historii i nie
pokazał w ten sposób, z jakiej materii składa się jego zakaz. To
była jego metoda wchodzenia w ogień i wynoszenia szczeniąt. Don
Arturo wiedział, że musi mieć odwagę tamtego zwierzęcia.

Historia Kikiego Camareny nie powinna już boleć,
może nawet nie powinno się jej więcej opowiadać, ponieważ już
jest znana. Przejmująca historia. Historia, którą można by uznać
za marginalną, bo wydarzyła się na jakimś nieznanym, niegodnym
zapamiętania skrawku ziemi. Tymczasem to historia o niebywałym
znaczeniu. To początek świata, miałbym ochotę powiedzieć. Trzeba
zrozumieć, gdzie rodzą się jęki współczesnej planety Ziemi,
jej obroty, przypływy, krew, okrucieństwo, pierwszy szlak. To, co
przeżywamy dzisiaj, gospodarka, która kieruje naszym życiem, naszymi
wyborami, jest zdeterminowana bardziej przez to, co zdecydowali i zrobili
w latach osiemdziesiątych Félix Gallardo „El Padrino” i Pablo
Escobar „El Mágico”, niż przez to, co zdecydowali i zrobili Reagan
i Gorbaczow. A przynajmniej ja tak uważam.

Z rozmaitych zeznań świadków wynika,
że w roku 1989 El Padrino zwołał do luksusowego hotelu
w Acapulco wszystkich ówczesnych najpotężniejszych meksykańskich
narcos. Podczas gdy świat szykował się na
upadek muru berlińskiego, podczas gdy właśnie grzebano przeszłość,
której treść stanowili rozdzieleni bracia, cierpienia, zimna wojna,
żelazna kurtyna i nieprzekraczalne granice, w owej mieścinie
w południowo-zachodnim Meksyku planowano po cichu przyszłość naszej
planety. El Padrino postanowił podzielić kontrolowaną przez siebie
działalność i przyznać określone segmenty handlarzom, których
DEA nie miała jeszcze na oku. Podzielił terytorium na strefy zwane
plazas, placami, powierzając każdą z nich
ludziom, którzy mieli wyłączne prawo do zarządzania handlem na
przyznanych im obszarach. Każdy, kto wkroczy na teren spoza swojego
obszaru, będzie musiał zapłacić określoną kwotę panującemu tam
kartelowi. W ten sposób handlarze narkotyków nie popadną w konflikty
z powodu kontroli nad strefami strategicznymi. Félix Gallardo stworzył
model współżycia między kartelami.

Podział terytorium miał przynieść także inne
korzyści. Od historii z Kikim upłynęły cztery lata, dla El Padrina
zaś była to nadal otwarta rana. Nie mógł uwierzyć, że można go
było aż tak wykantować, dlatego fundamentalną sprawą było zwarcie
szeregów, aby jakieś słabe ogniwo nie rzuciło na kolana całej
organizacji. Która przestała być już jedyna, a zatem nie można
jej było zniszczyć jednym ciosem zadanym przez siły porządkowe
ani skompromitować, gdyby politycy zdradzili i cofnęli swoją
ochronę, albo gdyby zmienił się wiatr. Autonomiczny nadzór nad
poszczególnymi strefami pozwalał poza tym każdej grupie na większą
przedsiębiorczość, bossowie zaś mogli kontrolować z bliska własne
plazas. Inwestycje, szukanie rynków, konkurencja:
wszystko to stwarzało więcej sposobności i pracy. Krótko mówiąc,
El Padrino dokonywał właśnie rewolucji, o której doniosłości
wkrótce miał się przekonać cały świat: prywatyzował rynek
narkotykowy w Meksyku i otwierał go dla konkurencji.

Podobno spotkanie w luksusowym hotelu nie miało
hałaśliwego przebiegu; odbyło się bez awantur, melodramatów
czy komedii. Przyjechali, zaparkowali i zajęli miejsca przy
stołach. Niewielu goryli, menu jak na ważne przyjęcie, jak na
chrzciny. Chrzciny nowej narkotykowej potęgi. El Padrino zjawił się,
kiedy inni już jedli. Zajął miejsce i wzniósł toast. Toast na
wiele kieliszków, po jednym na każdy teren do przydzielenia. Wstał
z kieliszkiem wina w dłoni i poprosił Miguela Cara Quintera, by
zrobił to samo: powierzono mu strefę Sonory. Po oklaskach wypili. Drugi
kieliszek był dla rodziny Carrillów Fuentesów:

– Dla was Ciudad Juárez.

Po czym wzniósł znowu kieliszek i tym razem
zwrócił się do Juana Garcíi Ábrego, któremu przydzielił szlak
Matamoros. Nadeszła kolej braci Arellanów Félixów:

– Dla was Tijuana.

Ostatni kieliszek był przeznaczony dla Wybrzeża
Pacyfiku. Joaquín Guzmán Loera, pseudonim El Chapo, i Ismael Zambada
García „El Mayo” podnieśli się, jeszcze zanim ich wywołano:
domagali się tych terenów, tam panowali jako wicekrólowie, teraz zaś
mieli zostać wybrani na władców. Niewykluczone, że opowieść ta jest
legendą, ja zawsze jednak uważałem, że tylko legenda może zawierać
symboliczną siłę, jaka jest potrzebna, aby zrodzić prawdziwy mit
założycielski. Niczym starożytny cesarz rzymski, który wzywa swych
potomków i przydziela każdemu z synów część tego, co posiada, El
Padrino musiał zainaugurować nową erę jakimś władczym gestem albo
przynajmniej sprawić, żeby podobna opowieść się rozprzestrzeniła,
jednocześnie zapewniając sobie coś w rodzaju ubezpieczenia na
życie.

W tamtym okresie powstawały kartele narkotykowe
dokładnie takie, jakie istnieją dzisiaj, po ponad dwudziestu
latach. Powstawały organizacje przestępcze, które nie miały już
nic wspólnego z przeszłością. Powstawały instytucje obejmujące
swym zasięgiem określone terytoria, na które nakładano taryfy
i gdzie określano warunki sprzedaży, sposoby ochrony i pośrednictwa
między producentami i ostatecznymi konsumentami. Kartele narkotykowe
mają zdolności i władzę, by decydować o cenach i wpływach za
pomocą układu, siedząc przy stole, ogłaszając nową zasadę bądź
prawo. Albo mogą tego dokonać za pomocą trotylu, przy tysiącach
zabitych. Nie ma jednego sposobu decydowania o cenie i dystrybucji
kokainy: to zależy od warunków, od chwili, od uwikłanych w to
osób, od sojuszy, zdrad, ambicji bossów, zmieniającej się sytuacji
gospodarczej.

El Padrino miał zachować nadzór nad całością
operacji: to on był dawnym gliną, to on miał kontakty, dlatego to on
miał pozostać przywódcą. Nie zdążył jednak zobaczyć, jak ziszcza
się jego plan. Było jasne, że po znalezieniu zwłok Kikiego niemal
cztery lata wcześniej jego koledzy z DEA nie spoczną, dopóki nie
wymierzą sprawiedliwości za potworność, jakiej zaznał jeden z nich,
ten, którego wielu uważało za najlepszego. Za potworność, jakiej
zaznał Kiki. Stosunki między rządem amerykańskim a Meksykiem były
coraz bardziej napięte. Dzień i noc, z nieznaną dotąd surowością
i zawziętością, pilnowano ponad trzech tysięcy kilometrów między
Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi, długiego jęzora lądu, który
jak powiadają przemytnicy, liże Amerykę po tyłku, dzięki zaś
temu lizaniu udaje mu się wpuścić do niej wszystko, co chce. Kumpel
Rafaela Cara Quintera wyznał, że najpierw ciało Kikiego zostało
zakopane w lesie La Primavera na zachód od Guadalajary, nie tam,
gdzie je znaleziono. Próbki ziemi pasowały do znalezionych na skórze
ofiary. Ubranie Kikiego zniszczono pod pretekstem, że było przegniłe,
najwyraźniej jednak usiłowano zniszczyć dowody. Wówczas to DEA
wszczęła dochodzenie w sprawie morderstwa; nigdy dotąd Stany
Zjednoczone nie przeprowadziły śledztwa zakrojonego na tak wielką
skalę. Otrzymało ono kryptonim „Operacja Legenda”. Szukanie
zabójców przerodziło się w polowanie. Amerykańscy agenci zbadali
każdy możliwy trop. Aresztowano pięciu policjantów, którzy przyznali
się do udziału w zdemaskowaniu Camareny. Wszyscy jako zleceniodawców
wskazali Rafaela Cara Quin­tera i Ernesta „Don Neta” Fonsecę
Carrilla, których zatrzymano.

Caro Quintero usiłował uciec. Nie potrafił sobie
wyobrazić, żeby Meksyk, jego królestwo, wydał go DEA. Zawsze
wszystkich kupował i rzeczywiście zapłacił komendantowi
meksykańskiej policji kryminalnej łapówkę w wysokości
sześćdziesięciu milionów pesos. Udało mu się dotrzeć
do Kostaryki. Tylko że kiedy człowiek ucieka, nigdy nie wolno
mu myśleć, że może zabrać ze sobą dawne życie. Człowiek
ucieka i basta. To znaczy w pewnym sensie umiera. Tymczasem Caro
Quintero zabrał ze sobą pewną osobę, narzeczoną, Sarę Cristinę
Cosío Vidaurri Martínez. Sara nie była bossem. Nie potrafiła żyć
w ukryciu. Życie w oddaleniu, stworzenie nowej tożsamości wydaje się
łatwe, w gruncie rzeczy myślisz, że wystarczy niewiele, że wystarczą
pieniądze. Życie w ukryciu i ciągłe udawanie to męka wywołująca
napięcie psychiczne, które mało kto jest w stanie znieść. Po kilku
miesiącach Sara nie mogła dłużej wytrzymać i zadzwoniła do matki
do Meksyku. Policja wiedziała, że prędzej czy później to zrobi,
toteż miała telefon na podsłuchu. Był to błąd, który pozwolił DEA
zlokalizować bossa, jego dom, jego nowe życie. Pojechali po niego. Caro
Quintero i Don Neto odmówili współpracy z policją i zrzucili
odpowiedzialność za zabójstwo Kikiego na szefa, El Padrina, który
w Meksyku cieszył się poparciem politycznym urzędników wysokiego
szczebla. Lecz w organizacjach uczą, że istnieje tylko jedna zasada:
kto da więcej. W ciągu zaś owych czterech lat po śmierci Kikiego
policja amerykańska zaczęła się zbliżać i obalać wszelkie wsparcie
dla Félixa Gallarda. Aby dotrzeć do El Padrina, należało odizolować
całą chroniącą go sieć. W kręgach polityków, wśród sędziów,
wśród policji, wśród dziennikarzy. Wiele osób opłacanych przez
przedstawicieli klanu z Guadalajary za ochranianie El Padrina i jego
ludzi aresztowano bądź wyrzucono z pracy. Wśród oskarżonych
był nawet szef meksykańskiego biura Interpolu, Miguel Aldana Ibarra,
który miał wiele informacji na temat śledztw i handlu kokainą. On
także znajdował się na liście płac El Padrina: najpierw przekazywał
informacje narcos, a potem swoim zwierzchnikom. El
Padrina aresztowano 8 kwietnia 1989 roku. Po kilku latach przeniesiono
go do więzienia o zaostrzonym rygorze w El Altiplano, gdzie nadal
odbywa karę czterdziestu lat pozbawienia wolności.

Wszyscy za kratkami. El Padrino, Rafael Caro
Quintero, Ernesto Fonseca Carrillo. Tylko że przeznaczeniem tych
historii jest nigdy się nie skończyć, jak uczy Caro Quintero, który
w nocy 9 sierpnia 2013 roku znów odetchnął świeżym powietrzem
na wolności. Otóż trybunał federalny Guadalajary dopatrzył się
uchybień „formalnych” w procesie Cara Quintera oskarżonego
o porwanie, torturowanie i zabójstwo Kikiego Camareny: sąd federalny,
który osądził Cara Quintera, nie był do tego uprawniony, ponieważ
agent DEA nie był agentem dyplomatycznym ani konsularnym, toteż
rozprawa powinna była się odbyć w sądzie stanowym. Kruczki prawne
pozwalające, by jeden z najpotężniejszych bossów meksykańskich
wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. W Stanach Zjednoczonych
ciążą na nim jednak zarzuty rozmaitych przestępstw federalnych,
dlatego amerykański Departament Stanu wyznaczył nagrodę w wysokości
5 milionów dolarów dla każdego, kto dostarczy informacji, które mogą
doprowadzić do ujęcia Quintera. Amerykanie znów chcą go widzieć za
kratkami, tym razem własnymi.

Zabójstwo Camareny i wydarzenia, które
nastąpiły potem, stanowią punkt zwrotny walki z meksykańskim
narkobiznesem. Wyraźnie wyszedł na wierzch stopień bezkarności,
jakim cieszyły się kartele: porwanie agenta w biały dzień,
dosłownie sprzed amerykańskiego konsulatu, żeby go potem torturować
i zabić, przewyższyło wszystko, na co poważono się do tej
pory. Camarena miał ogromną intuicję: zrozumiał wcześniej niż
inni, że struktura się zmieniła, że to już coś o wiele więcej
niż tylko grupa gangsterów i przemytników. Zrozumiał, że walczy
przeciwko prawdziwym narkotykowym menedżerom. Zrozumiał, że punktem
wyjścia powinno być zerwanie związków między instytucjami państwa
a handlarzami. Zrozumiał, że w gruncie rzeczy masowe aresztowania
zwykłych pionków nie zdadzą się na nic, jeśli nie ukróci się
mechanizmów, które pozwalają na zalewanie rynków pieniędzmi i na
umacnianie pozycji bossów. Kiki bacznie się przyglądał narodzinom owej
niepowstrzymanej przestępczej klasy średniej. Bardziej interesował go
przepływ pieniędzy niż kilerzy czy nielegalni handlarze, których
należało powstrzymać. Zrozumiał coś, co Stany Zjednoczone
nawet dzisiaj z trudem pojmują: trzeba zadać cios w głowę,
trzeba uderzyć w bossów, w wielkich capi,
kończyny bowiem to tylko wykonawcy. Zrozumiał również, że świat
producentów słabnie w stosunku do dystrybutorów. To prawo ekonomii,
a więc i prawo narokobiznesu, który stanowi samą esencję handlu
i reguł rządzących rynkiem. Kolumbijskich producentów zaczął
dotykać kryzys, kryzys zaczął dotykać kartele z Medellín i z Cali,
podobnie jak partyzanckie oddziały FARC-u, Rewolucyjnych Sił Zbrojnych
Kolumbii.

Śmierć Kikiego ukazała amerykańskiej opinii
publicznej problem narkotyków jak jeszcze nigdy dotąd. Po odnalezieniu
jego ciała wielu Amerykanów, począwszy od Calexico w Kalifornii,
rodzinnego miasta Kikiego, zaczęło nosić czerwone wstążki, symbol
bólu, profanacji ciała. I wzywali ludzi, żeby przestali się odurzać
w imię poświęcenia Camareny w walce z narkotykami. W Kalifornii,
a później w całych Stanach Zjednoczonych zorganizowano Red Ribbon
Week, „Tydzień czerwonej wstążki”, który nadal obchodzi się
co roku w październiku w ramach kampanii prewencyjnej przeciwko
narkotykom. Historia Kikiego zaś trafiła do telewizji i do kin.

Przed aresztowaniem El
Padrino zdołał przekonać bossów, żeby zrezygnowali z opium,
a skupili się na kokainie pochodzącej z Ameryki Południowej
i przeznaczonej dla Stanów Zjednoczonych. Co nie znaczy, że
uprawy marihuany i maku na opium zniknęły z Meksyku. Pozostały,
podobnie jak handel i eksport. Straciły jednak na znaczeniu,
wyparły je bowiem kokaina i stopniowo hielo,
lód, czyli metamfetamina. Dzięki decyzjom, jakie zapadły na spotkaniu
w Acapulco kilka miesięcy przed aresztowaniem El Padrina, organizacje
urosły w siłę, lecz bez przewodnictwa i uznanego autorytetu szefa
rozpoczęła się niezwykle zaciekła walka o terytoria pomiędzy tymi,
którzy pozostali wolni. Kartele wypowiedziały sobie wzajemnie wojnę
już na początku lat dziewięćdziesiątych. Wojnę, która wybuchła
bez medialnego rozgłosu, bardzo nieliczni wierzyli bowiem w istnienie
narkotykowych karteli. W miarę jednak jak konflikt stawał się
coraz bardziej krwawy, nazwiska jego uczestników zdobywały sławę
i popularność. Rekiny. Rekiny, które aby zdobyć rynek narkotyków,
jedynie w Meksyku wart dzisiaj dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu
miliardów dolarów rocznie, podgryzają Amerykę Łacińską od
fundamentów. Kryzys gospodarczy, finanse zżerane przez instrumenty
pochodne i toksyczny kapitał, szaleństwo na giełdach: to niemal
wszędzie niszczy demokrację, niszczy pracę i nadzieję, zaufanie
i życie. Jest wszakże coś, czego kryzys nie tylko nie niszczy, ale co
wręcz umacnia: gospodarki oparte na przestępstwie. Współczesny świat
wziął swój początek od nowoczesnego Wielkiego Wybuchu, źródła
natychmiastowych wahań finansowych. Zderzenie ideologii i cywilizacji,
konflikty religijne i kulturowe: to tylko wycinki świata. Jeśli
jednak spojrzeć poprzez uszczerbek zadany przestępczym kapitałom,
wszelkie czynniki i ruchy stają się czymś innym. Jeśli pominąć
kryminalną potęgę karteli, wszelkie komentarze i interpretacje
kryzysu zdają się bazować na nieporozumieniu. Żeby zrozumieć tę
potęgę, należy się jej przyjrzeć, popatrzeć jej prosto w twarz,
w oczy. Stworzyła nowoczesny świat, spłodziła nowy kosmos. Wielki
Wybuch miał początek właśnie tutaj.

Kokaina # 2