Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zespół ojca

Zespół ojca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8032-143-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zespół ojca

Dramat ojca, który toczy najtrudniejszą walkę w swoim życiu

Historia z pozoru typowa – on, ona i dziecko. Szczęśliwa codzienność. Jednak pewnego feralnego dnia przypadkowe spotkanie ujawnia prawdę, która niszczy ich rodzinę. Od tej chwili zaczyna się piekło nienawiści i bezwzględna walka o dziecko, jaką musi stoczyć ojciec. W zmaganiu z prawem, ukochaną do niedawna kobietą, wreszcie z własnymi słabościami pomoże mu jego jedyny sojusznik – syn.

Zespół ojca to historia ojcowskiej miłości, męskiego przywiązania i szczególnego porozumienia, ale także gorzka opowieść o starciu marzeń z rzeczywistością.

Polecane książki

Najistotniejsze zagadnienia z gramatyki włoskiej przedstawione w atrakcyjnej formie ułatwiającej efektywną naukę, wytłumaczone w prosty, zrozumiały sposób. Z książki korzystać mogą zarówno osoby początkujące, jak i bardziej zaawansowane, traktując ją jako repetytorium gramatyczne. Jest ona cenną pom...
Autor docenia ogromną skuteczność rynku i postrzegają globalny kapitalizm jako jedną z najlepszych szans na rozwiązanie problemów świata. Starają się potwierdzić wrodzoną wartość pracy w biznesie jako dzieła pełnego sensu i znaczenia dla Boga. Doceniają tych chrześcijan, którzy zostali powołani do p...
Niezastąpiony poradnik dla rodziców małych dzieci. W książce zostały omówione wszystkie istotne zagadnienia: od przygotowań matki do porodu, poprzez pobyt w szpitalu, opiekę nad dzieckiem i pielęgnację malucha, rozwój dziecka, kalendarz szczepień, po typowe dolegliwości i choroby. Autorzy w przystęp...
Rzeczy wielkie wymagają, by o nich milczano lub w wielkim stylu mówiono: w wielkim stylu, to znaczy cynicznie i niewinnie. To, co opowiadam, jest historią dwóch najbliższych stuleci. Opisuję, co będzie, co inaczej już być nie może: pojawienie się nihilizmu. (Fragment)...
  Zeszyt nie jest typowym kursem rysowania, gdzie krok po kroku przedstawiony został proces powstawania rysunku. Na podstawie przygotowanych rysunków, tzw. wzorów, postaraj się dokończyć ilustracje na wybranych polach. Głównym obiektem zainteresowania w tej rysunkowej przygodzie są zwierzęta. Podcza...
Niniejszy poradnik zawiera opis przejścia zadań głównych jak i pobocznych dostępnych w grze Divinity: Orginal Sin, wraz z licznymi ilustracjami przedstawiającymi kolejne etapy rozgrywki. Znajdziesz w nim również dodatkowe, autorskie porady odnośnie przejścia danych zadań. Znajdziesz tutaj porady dot...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Czerwiński

Od autora

Ta powieść nie jest autobiografią i nie
zawiera wątków autobiograficznych wyjąwszy drobne szczegóły takiej
natury wykorzystane w niej, lecz niezwiązane z fabułą i pozostające
poza jej kontekstem.

Wydarzenia przedstawione w książce
nie mają związku z moim życiem osobistym ani moją
rodziną.

Jest to historia fikcyjna, fikcyjny jest
również jej główny bohater, którego poglądy nie pokrywają się
z moimi. Należy jednak przyznać, że zarówno bohater, jak i fabuła
książki zostali stworzeni na podstawie przeżyć osób autentycznie
istniejących.

Postać syna głównego bohatera była
częściowo wzorowana na moim własnym synu w początkowej części
powieści.

Oświadczam też, że w moim rozumieniu,
zgodnym z moimi intencjami, książka ta nie zawiera żadnych elementów
wskazujących na gloryfikację przemocy, nietolerancji i dyskryminacji
ze względu na płeć, narodowość lub orientację seksualną,
podżeganie do takich praktyk ani subiektywnej krytyki w zakresie tych
sfer.

Moim zamiarem było
przedstawienie tej historii bezstronnie, obiektywnie i racjonalnie,
po to, by pokazać, że takie historie mogą zdarzyć się
naprawdę. Wierzę, że czytelnicy również tak odbiorą tę
książkę.

Szum wiatru z lekka się wzmagał.

W dniu moich czterdziestych urodzin była
noc i przyśnił mi się mój ojciec, który był martwy od
piętnastu lat. Ja i mój ojciec klepaliśmy się po głowach jak
w Bennym Hillu. Wicher w Dublinie wiał wtedy
wściekle i w oknach drżały szyby, a po okolicy niosła się
symfonia alarmów samochodowych. Deszcz siekł krótkimi seriami,
zmieniając kierunki jak wytrawny erkaemista, drzewa tańczyły chory
taniec pijanych drzew, zginając się raz w lewo, raz w prawo, a ja
myślałem, że ten wiatr w końcu rozwali nasze okna i wymiecie
z parapetów doniczki. Chciałem wstać w tym śnie, bo śniło mi
się, że jesteśmy u mnie, chciałem wstać i trzymać framugi,
żeby nie wyleciały, bo tu tynk taki słaby. I nawet chyba słychać,
jak trzeszczy, czuć, jak szamocze się z tym powietrzem, prawie czuć,
jak przegrywa i pęka, i jak wiatr zaraz zerwie ten dach, te okna,
to wszystko, i wymiecie nas ponad innymi dachami. Nasze piętro
było najwyższe w okolicy, a za nim już tylko góry z jednej,
a port w Dún Laoghaire z drugiej strony. Gdyby nie ta pogoda,
stałbym w tych oknach do zmęczenia, podziwiając okolicę, ale
trudno się zmusić do podziwu, czując pękające ramy i taki napór
powietrza. Pomyślałem, że jeśli starczy mi odwagi, stanę twardo
i wyzwę ten wicher na pięści. Mam cię dosyć, ty mendo. Śmierdzący
królu wygwizdowa. Teraz się wreszcie sprawdzimy. Teraz ci dowalę za
wszystko. Mój ojciec słyszał moje myśli. Zatroskał się i kazał
mi siedzieć, i nie przejmować się tym wszystkim ani trochę.

– Nie rzucaj się na wiatr –
powiedział. – Otul się nim.

Potem się obudziłem i ojca już nie było,
a dotąd siedział obok, jak żywy. Spojrzałem na biały pikacz
w telefonie i była druga dziesięć. Urodziłem się dokładnie
o drugiej dziesięć przed czterdziestoma laty. Zamiast wiążących
pokoleniowych wniosków, które można miewać w takiej chwili,
przebiegło mi przez głowę zwyczajnie, że nie wiem, kiedy ostatni raz
używałem zwykłego ręcznego zegarka. Na sąsiedniej poduszce głowa
Belle, rozrzucone ciemne włosy, splątane w nieładzie, opływające
jej połowę łóżka w świętym bezruchu, niezmąconym i pomnikowym,
chociaż niedającym pewności. Jak węże. Gotycki kontur jej ciała jest
ludzką wersją średniowiecznej katedry; chudy i pełny jednocześnie,
napięty i drapieżny. Miesza się z tą wichurą w tle, szaloną,
chorą, zginającą drzewa, nieustanną. Wyszedłem do przedpokoju,
najpierw po ścianie, po omacku, potem przy stłumionym świetle
ekonomicznej żarówki, która nieposłusznie długo dochodziła
do jasności. Brnąłem przez swoje życie, bezwiednie trzymając
w ręku telefon komórkowy, unosząc go co chwilę i robiąc
zdjęcia. Elektryczny kaloryfer z cegłami w środku – po jakiego
grzyba oni montują w przedpokojach kaloryfery? Niebieski plakat na
drzwiach pokoju Filutka. Na plakacie kolaż wyklejanek i odcisków
dziecięcych dłoni. Filutek sam zrobił go w przedszkolu. Miał już
prawie cztery lata. Idąc tym korytarzem, przez chwilę miałem wrażenie,
że dopiero się rodzi. Zaraz potem, że jeszcze go nie ma. I natychmiast
potem, że jest już dorosły. W łazience waga, plastikowa miednica,
pudełko z proszkiem do prania, gumowe kaczuszki. Obraz – po jakiego
grzyba nam obraz obok sedesu: kelner z czerwonym nosem i ścierą
przewieszoną przez ramię, wącha wino w kieliszku. Na zakręcie drzwi
do bojlera, wydającego z siebie kosmiczny bulgot o każdej porze
dnia i nocy. W kuchni szafka zamknięta, szafka otwarta, w szafce
stos talerzy, jak ta skala na framudze drzwi w moim rodzinnym domu,
gdzie naznaczano kolejne etapy mojego wzrostu. Na szczycie stosu
mały talerzyk w kwiatki i komplet mikroskopijnych sztućców
o zaokrąglonych końcówkach. Za oknem noc, góry z jednej strony,
port z drugiej, wielki, ustawny pokój jadalny ze skórzaną sofą,
z dużą i niewiarygodnie niską ławą do kawy. W rogu bujany fotel
na drewnianej podstawie. Wszystko to unurzane w mroku, ledwo widoczne,
zlewające się ze sobą, pozbawione naturalnych kształtów, jak zbyt
długie życie, którego epizody mieszają się i mylą; ich przebieg
jest coraz mniej jasny, ich daty przestają być jednoznaczne. Za oknem
zmulona noc, bez gwiazd i księżyca, nieprzestająca dąć wichrem
w te nieszczęsne drżące okna.

Musiałem przesiedzieć na tej ławie jakieś
trzy godziny. Robiłem zdjęcia nieba. Pierwsze były całkiem
czarne. Kolejne trochę jaśniejsze. Potem otworzyły się drzwi
i do pokoju bez słowa wszedł Filutek, niosąc swój ulubiony kocyk,
zwinięty w wielki kłąb, z trudem trzymany jak bęben dobosza. Nigdy
nie wstawał tak wcześnie, a w dodatku tak bezgłośnie. Minę
miał poważną i skupioną. Patrzył na mnie tak, jakby nie był już
małym Filutkiem, jakby już dorósł, pokończył szkoły, ożenił
się, a potem pochował mnie, posadził drzewo. Ja zaś byłem w jego
oczach mały, maluśki, niezdarny i ledwo narodzony. Właśnie nalałem
do świeżo zmienionej pieluszki. On był teraz mną, a ja byłem
nim. Patrząc na nas obu z tej nieznośnie wielkiej góry, jakbyśmy
obaj mieli rozdwojenie jaźni i widzieli się zza weneckiego lustra,
i ja nie miałem odwagi odezwać się do niego ani słowem. Bo jakich
słów można użyć, kiedy dorosły czterolatek przychodzi na jawie
do przewiniętego czterdziestolatka? Nie ma ich nawet w żadnym
słowniku, jak wszystkich, które byłyby naprawdę ważne. Słowa,
których używa się w ludzkich językach, to tylko marny substytut
nieistniejących wyrazów wielkiej wagi. Ludzkość nie stworzy nigdy
takiego ideału. Idealizm polega przecież na tym, by ciągle dążyć
do tego, co jest nieosiągalne.

Filutek usiadł obok mnie na ławie kawowej, która
była tak niska, że nawet on musiał podkurczyć nogi, okrył nas
obu swoim kocykiem w lokomotywy i przytulił się. Patrzyliśmy
na zgon nocy i jaśniejące niebo. Świat wokół nas zmieniał
się, nabierał kształtów i barw. Na szaroburym niebie zaczęły
pojawiać się krwiste pęknięcia, zniknął wiatr i chmury zaczęły
ustępować wschodzącemu słońcu. Ustało drżenie okien i przyszedł
dzień. Głowa Filutka spoczywała na moim ramieniu, ułożona pod kątem
jak do snu, ale oczy miał szeroko otwarte. Jego mądre, błyszczące oczy
patrzyły na herbaciany wylew nieba. Jego buzia była teraz marzycielsko
uśmiechnięta.

Nie wiem już, od czego się to wszystko
zaczęło. Przełomów się nie dyktuje, one nadchodzą samoistnie. Są
ponad świadomością. Mało tego, nie docierają do nas nawet wtedy,
kiedy są już wystarczająco przełomowe. Nawet kiedy ich przełomowość
dotarła już do całej reszty świata, my ich w ten sposób nie
widzimy. Są zawsze historyczne, bo ich moc dociera do człowieka
z opóźnieniem. Trzeba czasu przeszłego i długo wyczekiwanej
nostalgii, która zaćmi emocje i nauczy nas dystansu, żebyśmy nasze
przełomy dostrzegli właściwie, może nawet je docenili. A najgorsze
jest to, że każdy przełom, bez względu na jego charakter, nosi
w sobie zarówno pierwiastek radości, jak i tragedii. To dlatego
że jest otwarciem, a każde otwarcie, choćby książki albo domu,
albo człowieka, to początek jakiegoś końca.

To chyba wszystko przez Belle i miało początek
w tym jej cholernym Paryżu. Nigdy nie doszedłem, dlaczego właściwie
stamtąd wyjechała, a jeszcze bardziej nie rozumiem, dlaczego tak
nieustannie nosiło ją z powrotem. Paryż już od dawna nie jest
Paryżem, jest teraz Disneylandem dla dorosłych. Nie bez powodu tuż
obok zbudowano podobny Disneyland dla dzieci. Sartre jest Myszką Miki,
a Les Deux Magots pałacem dobrej wróżki ze skrzydełkami w dupie,
czy gdzie ona je tam miała, ta z filmowej czołówki.

Pamiętam, że był kwiecień albo maj i że
byliśmy na Montmartrze, który jak nigdy był wtedy prawie pusty,
bez tych wszystkich Włochów, Hiszpanów i Angoli, którzy oglądali
Amelię z niezdrowym przejęciem i jednakowo
bolesnym brakiem zrozumienia. Teraz ich nie było. Może to przez
pogodę, bo jak na maj to była całkowicie irlandzka, i znowu
musiałem założyć swoją całoroczną ocieplaną kurtkę
z kapturem. Byłem przekonany, że zabieram ją ze sobą tylko
z powodu paranoicznej zapobiegliwości. Belle zawsze chodzi w swoim
czarnym płaszczu, tak gotyckim jak ona sama. Choćby go miało zmoczyć
dokumentnie. W tym płaszczu i w swoich długich, jednakowo czarnych
włosach wygląda czasami jak duch w prześcieradle, tylko że czarnym,
oczywiście. Ma brązowe oczy i pociągłą francuską twarz, która
jest blada niemal do białości i trzeba całej butelki wina, by coś
w niej poczerwieniało. Nie pojmuję tego fenomenu, bo Belle potrafi
autentycznie wyżłopać całe wino, zjeść smażony syf składający
się z wołowiny i frytek, następnie pójść spać, w międzyczasie
dawszy dupy, i to całkiem aktywnie, za co kocham ją z całego serca,
a potem wstać tak samo chuda i blada jak zawsze. Przysięgam, jak
tu siedzę, że mimo zupełnie znośnych cycków jest wciąż chuda
jak szczapa, a wręcz uważam, że ma zbyt chudą dupę. Pokochałem
jej nieforemność. Pokochałbym ją nawet, gdyby w ogóle nie miała
dupy. Zawsze jakoś byśmy sobie z tym poradzili.

Poszliśmy na skwer Suzanne Buisson i usiadła na
tej samej ławce, na której fotografowałem ją przed pięcioma laty,
kiedy tak nas wzruszały wszystkie dzieci napotkane po drodze. Od tej
sceny na skwerze Suzanne Buisson w pewnym sensie zaczął się żywot
Filutka. Filutek przyszedł na świat mniej więcej dziewięć miesięcy
później. Myślę, że został spłodzony w hotelu Flor Rivoli, a czyn
ten poprzedziła projekcja filmu Presentiment
w pobliskim kinie. Jej pociągła, blada twarz była tej nocy jeszcze
bardziej blada i pociągła. Ja natomiast z wysiłku poczerwieniałem
jak burak. Musieliśmy zatem wyglądać jak polska flaga, bo tak
sobie to wyobrażam. W dniu, w którym Filutek został powołany do
życia.

Natura uczyniła go wypadkową nas obojga. Po matce
dostał czarne włosy, bladą gębulę i tendencję do chuderlawości. Po
mnie zielone oczy i odrobinę przydługi nos. Wszyscy poznają nas
po nosie. Znajomi zwykli uważać, że na jego podstawie nie wyprę
się raczej Filutka. Szkoda, że nie odziedziczył po mnie rudej
czupryny, byłby wtedy bardziej irlandzki, chociaż przyznaję, że
zawsze jestem nieomylnie brany za obcokrajowca, podobnie zresztą jak
Filutek i Belle. Z obserwacji wynika, że to z powodu ubioru. Poza
tym dopiero niedawno ściąłem kitkę. Belle zażyczyła sobie krótko
ostrzyżonego faceta, więc ma. Tylko przyzwyczaić się nie mogę za
cholerę. Chodzę po ulicy i rzucam nieistniejącą grzywą, co wzbudza
niezdrowe emocje wśród innych przechodniów, ale nie przejmuję się
tym specjalnie. Tym bardziej nie biorą mnie za Irlandczyka. Wróćmy
na skwer Suzanne Buisson. Zapamiętałem, że pełno jest tam gołębi,
między którymi majestatycznie przechadzają się koty. Jedne drugim nie
wchodzą w paradę. Dzieci dokazują i krzyczą jak w rozbiegówce
do Jardin du Luxembourg Joego Dassina, i tak
właśnie kojarzy mi się to miejsce. Żeby było zabawniej, do
Ogrodów Luksemburskich nie nabrałem żadnego sentymentu. Bo nic nie
przebije Łazienek w Warszawie, których kochać nigdy, ale to nigdy
nie przestanę.

Potem przemknęły cztery lata, no, prawie
pięć, i przyszedł ten kwiecień albo maj, kiedy ja i Belle znowu
wylądowaliśmy w Paryżu. Ogarnął nas wtedy festiwal szaleństwa
na St. Germain. Nic, tylko tonąć w wystawach pełnych książek,
a potem gnębić się akademickimi dysputami, a wszystko to na
kawiarnianych tarasach, zapłaciwszy za kawę osiem euro. Myślałem,
że zesram się ze szczęścia w dorosłym Disneylandzie. Montmartre
naprawdę był pusty. Nikt mi nie wierzy, kiedy o tym mówię. Przed
wyjazdem poszliśmy do wielkiego Fnaka w Halach i Belle kupiła mi
płytę z największymi przebojami Têtes Raides. Masz, posłuchaj,
spodoba ci się. To chyba twoje klimaty. Belle nie zna się kompletnie
na rokendrolu. Wszystko, co nie jest totalną Eurowizją, to dla
niej moje klimaty. Przyjąwszy podarek, schowałem go do torby,
gdzie leżał jeszcze przez trzydzieści dni, spokojnie ustępując
pierwszeństwa najróżniejszym duperelom pośledniej wagi, jak każda
rzecz nieodwracalnie przełomowa. Przełomy wymagają cierpienia. Tak
już mają w naturze. Może powiecie, że to tak samo, jak bitwę
poprzedza artyleryjskie przygotowanie, ale ja wolę porównywać to
do rany, która wreszcie przestaje boleć po przedwczesnym zerwaniu
strupa. W końcu to też oznacza gojenie.

Zjedliśmy sushi w Naoko – jak pragnę zdrowia, bar
nazywał się właśnie tak – a potem wróciliśmy do domu. Miesiąc
później odstawiałem ją na samolot do Polski; leciała z Filutkiem
na wakacje. Zamierzała spędzić je częściowo u mojej matki,
choć to był zawsze powód do stresu, bo moja matka nie mówi ani po
francusku, ani po angielsku, a Belle nie zna polskiego i jest w stanie
wygenerować z siebie tylko podstawowe zwroty. Filutek wciąż był za
mały na tłumacza, a czasy, gdy przyjdzie mu odgrywać tę zaszczytną
rolę, były dopiero przed nim. Teraz zajmował się dokazywaniem
za dziesięciu, w oczekiwaniu na letnie wakacje. Nie wiem dlaczego,
ale zmordował mnie przez tych parę tygodni dokumentnie. Wycisnął
mnie jak cytrynę, do ostatniej kropli. Nigdy wcześniej nie był
aż tak niesforny. Podnosił coraz wyżej poprzeczkę: jego limit
ośmiokrotnego powtarzania poleceń, na które nie miał zamiaru
reagować, wzrósł teraz do czternastu. Dopiero wtedy zwykle brałem go
pod pachę i przestawiałem z miejsca na miejsce, gdy chodziło o ruch
w poziomie, albo grzecznie podnosiłem z krzesła, gdy miałem na myśli
pion. Belle też nie była wtedy lepsza, a jej humory przekraczały
normę wszystkich okołomiesiączkowych syndromów zatruwania ludziom
życia. Tylko że jej nie mogłem przenosić z miejsca na miejsce,
więc kiedy przestawały na nią działać słowa mówione, pisane albo
gestykulowane, mogłem już tylko wyjść do sypialni i patrzeć na
drzewa, permanentnie zgięte od wiatru. Mogłem zasugerować grzecznie, by
zaczęła brać coś na nerwy, bo to, co wyprawia, nie jest przyswajalne
dla ludzkiego umysłu, ale to by oznaczało awanturę. Ludzie, którzy
powinni brać coś na nerwy, bardzo nie lubią, kiedy im się to
wypomina. Milczałem więc wymownie, zachowując w pamięci radę,
że prawdziwy mężczyzna w pierwszej kolejności powinien milczeć
i pielęgnować zmysł obserwacji. Na wykonywanie innych czynności
nie miałem już siły i kiedy wreszcie wyfrunęli na te wczasy, a ja
prułem em pięćdziesiątką z lotniska na południe, odbiła mi
kompletna szajba. Muszę przyznać, że była dość krótkim zrywem,
który na szczęście okazał się mieć opóźniony zapłon. Od
świtu liczyłem godziny do jej nastania, ale sama szajba trwała
dużo krócej. Euforia psa spuszczonego z łańcucha po południu
zamieniła się w panikę. Wystarczyło samemu pochodzić po sklepie,
nigdzie się nie spiesząc, i wsadzać do koszyka, co się tylko zachce,
a potem jechać bezmyślnie przez Dundrum z bagażnikiem pełnym żarcia
i wina, puszczając na cały regulator radio, w którym akurat grali
Louie Louie w wersji Iggy’ego Popa. Obrócić
klucz w drzwiach i za chwilę przekroczyć próg absolutnej nicości,
bezruchu i ciszy. Miesiąc w pustym domu, pierwszy raz w tej dekadzie,
o bwana kubwa, mój ty panie. Co ja teraz ze sobą
zrobię? Przecież to będzie nie do wytrzymania. Może się okazać,
że siądę w fotelu i przy dobrych wiatrach, jeśli to się zdarzy
w sobotę, przez pięć godzin nie będzie żadnego powodu, bym
wstał. Przecież ja tego nie wytrzymam.

Właściwie naprawdę nie wstawałem zbyt wiele,
ale kiedy już wstałem, był to czyn wiekopomny. To są te chwile
w żywocie ludzkim, kiedy można zapaść w nicość. Napić się wina
we własnym towarzystwie, najeść się chrupek albo czego tylko się
chce, oglądać filmy z płyt, nierozpakowanych, od kiedy zostały
kupione przed czterema laty. Albo wyjąć z szuflady płytę Têtes
Raides. Zawsze lubiłem takie balladowe mamroty. Nadawały się do
słuchania przy papierosie. Brzmiały jak poskręcany szalik, na który
spadają płatki popiołu.

Jedna z tych piosenek była inna i nagrał
ją w połowie zespół o nazwie Noir Désir. Tak przynajmniej
wynikało z napisów na okładce. Nigdy wcześniej nie słyszałem
o Noir Désir. Czas miał pokazać, że było to karygodne
uchybienie, a nasze losy przeplatały się w wyjątkowo przedziwny
i mroczny sposób, zaliczając coraz bardziej nieprawdopodobne zbiegi
okoliczności. Włączyłem internet i wysłuchałem jednym ciągiem
czterdziestu piosenek Noir Désir, natychmiast zamówiwszy ich płyty
we francuskim Amazonie, bo nic mnie tak nie brzydzi jak dzielenie się
z bliźnimi cudzym prawem autorskim. Zanim jednak płyty nadejdą,
nieskończoną liczbę razy będę słuchał tego niezdarnego nagrania,
przetworzonego w plik cyfrowy przez program do przetwarzania tego,
co znalazł w internecie. Do rana nie udało mi się zasnąć. Nie
udało mi się też zasnąć niemal do następnego wieczoru. W końcu
dzień i noc zmieszały się i przestały mieć znaczenie. Byłem na
urlopie. Nie pojechałem z nimi na wakacje. To było trzy lata temu
i nie pamiętam już, z jakiej przyczyny tak się stało. Belle od
miesiąca pracowała z domu. Znalazła zdalną pracę w reklamie, co mi
w końcu przestało grać na nosie, chociaż dalej byłem pewien, że
to ja powinienem był dostać taką fuchę, nie ona. Niestety filozofia
z warszawskiego uniwerku nie liczy się kompletnie przy wieczorowym
marketingu na Sorbonie. Tak prawdę mówiąc, filozofia z warszawskiego
uniwerku nie liczy się kompletnie przy czymkolwiek. To cud, że ja
w ogóle miewałem w Polsce jakieś zatrudnienie, które nie było
kostiumem wielkanocnego kurczaczka w wejściu do galerii handlowej
w sobotnie popołudnie. Co innego Belle. Belle miała pracę już na
studiach. Praca sama się do niej zgłasza. Do dziś zbywa telefony od
rekruterów, twierdząc, że nie chce pójść do korporacji. Bo i nie
musi. Kto by musiał, gdyby starzy płacili za niego rachunki? Belle
mogła pracować, skądkolwiek tylko chciała, pod warunkiem że ma
internet. Teraz jedynym powodem, dla którego mogłaby chcieć pracować
akurat stąd, byłem ja sam. Wymyśliła sobie miesiąc wakacji,
w zasadzie nie reagując nawet, kiedy nie zaprotestowałem.

Sam nie wiem, czy przeklinać ten moment, czy uznać
go za cud. Czy za symbol. Czy za otwarcie i zamknięcie, i początek
jakiegoś końca.

Z pokoju Filutka, który nie miał
zbyt pokaźnej garderoby i użyczył mi swojej szafy jako składowiska,
wyniosłem futerał z gitarą, po raz pierwszy od dnia, w którym
został tu przywieziony z Polski. Dotąd jej obecność w tym
domu mnie nie interesowała. Przenosiłem ją tylko raz na kwartał
z miejsca na miejsce, kiedy trzeba było przestawić meble. Kurz
zbierał się na niej przeokrutny, jak na wszystkim. Tutaj kurz jest
wieczny i nieśmiertelny, i błyskawicznie samoodradzalny. Wszyscy
muszą mieszkać w syfie, bo inaczej musieliby odkurzać codziennie
swoje domy. Wytarłem futerał brudną skarpetą, siorbiąc wino,
zażerając się rozczłonkowanym roquefortem, nadziewanym na kuchenny
nóż, i trzeszcząc przechodzonymi martensami, które też znajdowały
się w filutkowej szafie. Oba rekwizyty pochodziły z innej galaktyki
i miały co najmniej dwadzieścia lat. Pamiętam, jak po którejś
Wigilii przywiozłem je ryanairem z Warszawy, kiedy jeszcze latał
z Etiudy w te strony. Zrobiłem wtedy awanturę na lotnisku, bo mimo
specjalnej opłaty kazali mi wrzucić gitarę na pas transmisyjny dla
głównego bagażu. Trzeba było sprowadzonego specjalnie dyrektora,
który z wyglądu miał maturę i wiedział, dlaczego dla gitary to nie
jest najlepsze posunięcie. Wyjaśnił to celnikom, wśród których była
jedna zupełnie nie najbrzydsza kobieta, choć okrutnie rozciągnięta
w poziomie. Ona jedna podzielała moje zdanie, ale nie mogła wiele
zrobić, pozostając w mniejszości. Reszta celników, w liczbie
siedmiu albo ośmiu osobników płci męskiej, histerycznie gardłowała
w sprawie rzucenia mojej gitary na pastwę losu razem z bagażami. Ale
uratowałem swoje próchno z pogromu i pozwolili mi zabrać je na
pokład. Potem wiozłem ją na pustym siedzeniu obok, przypiętą pasami,
jak człowieka albo urnę z moją młodością.

Nie będę się długo rozwodził nad tą
polską gitarą. Zresztą już jej nie ma. Kiedyś chciałem ją
rozwalić o scenę, ale na starość zmieniłem zdanie, aż wreszcie
przestała istnieć z inicjatywy Filutka. Nie mam też już polskiego
wzmacniacza. Kupił go ode mnie rumuński piosenkarz disco. Jeszcze
będzie okazja wspomnieć o tej sprawie, gdy tylko poruszę znacznie
ważniejsze wątki.

To była kopia telecastera, zrobiona na zamówienie
w roku dziewięćdziesiątym drugim, w Warszawie. Była beznadziejna,
miała gryf dwa razy cięższy od deski. Trzeba było podtrzymywać
go nadgarstkiem, żeby nie poleciał ku ziemi, a przez to grać
się na niej dało jedynie proste akordy, przynajmniej w pozycji
stojącej. Wszystko inne wymagało stołeczka i dlatego nie
cierpiałem tej gitary. Wystąpiła na kilku koncertach, których
sednem było rozbijanie butelek i wrzaski. Razem z nią zamówiłem
osiemdziesięciowatowy wzmacniacz, który miał metalową kratę zamiast
płótna kryjącego głośniki, i on też tam wystąpił, swoją kratą
dzielnie broniąc głośniki przed butelkami. Potem minęły prawie dwie
dekady i moja matka używała go jako stojaka do kwiatów. Niedługo po
wspomnianej Wigilii przyjechał do Dublina autokarem, wraz z wąsatymi
troglodytami, z których każdy miał w ręku reklamówkę. Zamieszkał
w sypialni przy toaletce, jako blat do wszystkiego, co się już na niej
nie mieściło. Był tranzystorowy, ale wzorowany na starych fenderach. Od
góry, oprócz gumowej rączki, miał równą deskę oklejoną czymś, co
wyglądało jak tapeta. Nastroiłem gitarę na ucho, strunę od struny,
nie wiedząc od zawsze, jak wysoko powinno brzmieć wysokie E. Trudno,
i tak gram sam ze sobą. Gryf nie był wcale zanadto wypaczony, choć
spędził większość życia przy kaloryferze. Wzmacniacz zabłyszczał
czerwonymi diodami, jak gdyby ostatnie dwadzieścia lat nie miało
w ogóle miejsca.

Teraz zjednoczyłem ich ze sobą w pustym pokoju
jadalnym, w pomarańczowej poświacie słońca zachodzącego nad
Dublinem. Wino stało na stole, ser stał obok wina, ja stałem obok
sera. Tak naprawdę nie lubię roqueforta. Wolę irlandzki cashel blue,
ale nie mieli go akurat w żadnym okolicznym sklepie. W telewizji
spiker mówił bezgłośnie i pokazywał straszne kataklizmy. Był
czerwiec i gitara wyglądała na wygłodzoną, a i wzmacniacz nie
miał gitary od całkiem długiego czasu. Wszedł w nią stanowczo
swoim kablem stereo, który też miał dwadzieścia lat, a jego
wtyczka aż chrobotnęła w jej dziurze. Ona, wpiąwszy się w niego,
zaskrzeczała całkiem dobrymi przetwornikami, ręcznie robionymi
onegdaj przez bardzo zdolnego elektryka, i zawyła, czując, jak
złocisty jack przebija się przez sprężyste blaszki jej gniazda
i dochodzi do końca, natrafiając na opór obręczy. Oba jej pokrętła
sterczały twardo i gitara zawyła w podskoku, kiedy znalazły się pod
palcami. Wzmacniacz wzbierał w sobie ładunek swojego wszechpotężnego
soku. Treble do oporu w prawo. Bass do oporu w lewo. Middle in the
middle. Jak za starych czasów. Gain do góry, na czternastej, a reverb
godzinę później. Kiedy zrobiłem dwa kroki do tyłu, by dać im się
dopasować, wycie ustało, a ja, patrząc na świecące pokrętła
wzmacniacza, uderzyłem zamaszyście długie, otwarte E, które
zatrzęsło podłogą i zaswędziało w uszach, gdzieś w środku
głowy, wymuszając zaciśnięcie powiek. To uczucie występuje jedynie
przy lizaniu się z pierwszą dziewczyną w życiu oraz w chwili,
gdy grzmocisz długie, otwarte E na elektrycznej gitarze. Po nim
idzie otwarte A i otwarte B, a po nim idzie dreszcz, który daje
objawy opuchnięcia mózgu. A kiedy już minął wraz z drżeniem
membrany głośnika i pobliskiej mu klepki, a gitara odsapnęła po
przeciągłym wrzasku, odczekałem chwilę ciszy, patrząc otwartymi
oczyma w zachodzące słońce, po czym zamknąwszy powieki, uderzyłem
raz jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. I od tyłu. B, A,
E. I od tyłu. I jeszcze. I przebiegło przeze mnie całe życie,
i ten jazgot wywlókł je na powierzchnię, jak morze wywleka trupa,
a potem zmył go falą tak silną, że cofnęły się po nim brzegi,
odsłaniając pusty kawałek ziemi. A w mojej opustoszałej głowie
rozbłysła atomowa eksplozja. To nie bure chmury gwałciły słońce. To
moja bezgranicznie potężna wola uniesienia świata i walnięcia nim
o bruk.

Gdy się to stało, a ręce ochłonęły,
przyjrzałem się w skupieniu swojej ułomnej gitarze o zbyt
ciężkim gryfie. Na czarnym podstrunniku czy tam scratchplejcie,
czy jak, widniały dziwne ciemnobordowe plamki, tuż na dole, pod
pierwszą struną, suche i nieświeże, kaskadowo rozsypane między
przetwornikami. Spoglądałem na nie długo, usiłując dociec, skąd
się tam wzięły i czy to aby nie jakieś uszkodzenie albo efekt
uboczny działania robactwa. Rozgrzebawszy pamięć do pustego dna,
kiedy już brakło w niej żadnych innych możliwości, dotarło do
mnie wreszcie, że to jest moja własna krew z tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego trzeciego. To było w jakimś irlandzkim pubie na
Żoliborzu. Musiał być dziewięćdziesiąty drugi albo trzeci. Przyszli
miejscowi patrioci i występ zamienił się w jatkę, ze mną w roli
puenty, bo rozbiłem statyw do mikrofonu o względnie niski sufit,
kończąc długi i coraz wolniejszy numer w beznadziejnie leniwym
hardrockowym stylu. Dotąd siekałem wtedy to długie otwarte E i tak
wściekle, aż przyszło mi uderzać w struny palcami, trzymającymi
kostkę, później wierzchem dłoni, a potem całą pięścią. Więcej
już razem nie zagraliśmy. Teraz przyglądałem się uważnie swojej
krwi sprzed dwudziestu lat, słuchając przyspieszającego wiatru,
który znowu targał szybami w oknach. Była to czynność absolutnie
bezmyślna, a jednak znowu pełna czegoś, czego się zwykle nie nazywa,
bo jest uczuciem zbyt mocnym, by znaleźć na nie słowa. Zmyłem
swoją krew watą namoczoną w spirytusie, bo inaczej nie chciała
zejść z plastiku. Krwawe kłębki powędrowały do śmietnika
i podstrunnik był teraz prawie jak nowy, czysty i błyszczący. Tylko
podłużne łukowate rysy, wykonane niegdyś powtarzalnymi ruchami
kostki, świadczyły o tym, że instrument ten przeszedł swoje i od
dawna nie ma w nim żadnego dziewictwa. W końcu po to nazywają
tę płytkę scratch plate. Było już ciemno
i pustkę mieszkania wypełniał mi jedynie szum w uszach, pozostały
po zbyt głośnej grze. Jeżeli coś jest dobre w wypełnianiu pustki,
to tylko takie doświadczenia. Tylko brutalne pasje albo niedokończone
sny. I złowieszcza wyobraźnia, że tylko to mi zostanie i tylko
tym będę żył, bo inne światy są zawsze ulotne, i w ostatecznym
rozrachunku niegodne lojalności. Burza powróci tam, gdzie od zawsze
mieszkała, i dokona finałowego spustoszenia. A ja nie wiem, jakie
drzwi otwieram i dokąd idę, i co skończy się, a co zacznie.

Przewróciłem swój świat do góry nogami. Tak
naprawdę kopnąłem go tylko, a on zaczął przewracać się
sam. W końcu stracił już nad tym kontrolę i odtąd był światem nie
do ujarzmienia, i pędził przed siebie, niby na stracenie, a niby dla
wolności. Zacząłem mieć znowu dziewiętnaście lat, potem urodziłem
się, potem umarłem, potem urodziłem się znowu. Przepuściło
mnie przez pralkę życia i na zewnątrz byłem teraz nowy, czysty
i świeży, a jednocześnie tak samo brudny w środku. Ta historia
jest jak kij, ma dwa końce: dobry i zły. Mało tego, ja sam nie wiem,
który z nich jest właściwy, a nawet który jest którym. Może to
i dobrze. W niewiedzy łatwiej się żyje.

Nie ma żadnej drugiej młodości. To tylko
pierwsza starość, która się tak przewrotnie objawia. To są pierwsze
i niewinne symptomy, bo potem będzie już tylko gorzej. Ale trzeba się
zestarzeć, żeby opadły emocje, a brutalna prawda była widoczna jak
na dłoni, zakrwawionej od uderzania w struny.

Mieszkam w Stillorgan. Kojarzy mi się to z kutasem
albo ze złamaną ręką. Jestem tu już od dziesięciu lat. Nie
mam pojęcia, w jaki sposób trafiłem w te strony ani z jakiej
przyczyny się to stało; moja pamięć jest już na tyle zapchana,
że tak zamierzchłą historię przeglądania zaczęła skrupulatnie
wyrzucać do kosza. Znam tu każdy zaułek każdego z jednakowych
osiedli, poznaję z widzenia wszystkich obcych ludzi z sąsiednich
ulic, sprzedawców w pasażu, benzyniarzy na benzyniarce, Hindusów
z hinduskiego take awaya i Chińczyków z chińskiego. Znam na pamięć
historię sklepu muzycznego zamienionego na pralnię i meblowego,
który stał się supermarketem. Wypożyczalni wideo, z której
zrobiono bank. Basenu w Glenalbyn, który stoi zamknięty i pusty,
i jest przedmiotem nieustających i równie nieskutecznych petycji,
by go znów otworzono. Warsztatów Esmonde Motors, po których niedługo
zostanie już tylko zabytkowa ruina z czasów dobrobytu, z szyldem
urwanym na pół. Mieszkałem tu w trzech różnych miejscach, oddalonych
od siebie o niecałe tysiąc metrów. Coraz częściej mam wrażenie,
że mieszkałem tu zawsze. Że jestem stąd, urodziłem się tu, sam
chodziłem do szkoły, do której teraz posyłam Filutka, w czasach
szkolnych wariowałem na kręgielni w Leisurepleksie, tak jak to robią
tutejsze nastolatki, a pierwsze kroki ku dorosłości stawiałem w pubie
Boland’s. Wszystko to, co działo się przed moim przyjazdem w te
strony, wydaje mi się nierealne i urojone. To są dwa tak różne
światy, że jeden z nich nie może być prawdziwy. Ten, który mnie
teraz otacza, przemielił się ze mną ordynarnie i przestałem uważać
go za niecodzienność. Nie jest piękny i nawet nie wiem, czy go lubię,
ale jest mój. A to już zupełnie coś innego. Zaś ten świat, od
którego uciekłem, wydaje mi się teraz tak nieskończenie odległy
i mały, że nie wierzę w jego istnienie. Myślę czasem o Polsce
i przyłapuję się na tym, że gdyby była kobietą, nie pamiętałbym
już, jak wygląda. Pamiętałbym zamgloną ideę. Polska jest kolażem
stop-klatek, stop-klatkami jest życie moich dawnych znajomych, byt
miejsc, które coraz trudniej jest mi sobie przypomnieć. Do ubiegłego
roku byłem w Warszawie tylko kilka razy. Zawsze w Wigilię i zawsze
bez opuszczania rodzinnego domu. U mojej matki zatrzymał się czas. Na
ścianie kalendarz nietknięty od dnia, kiedy wyjechałem z Polski. Na
stole, na tym samym stole, który trzydzieści pięć lat wcześniej,
przykryty zielonym kocem, udawał Rudego 102, stoją kasza i zrazy
z sosem. Nigdzie takich nie ma. Matka zawsze mówi wtedy to samo
zdanie. Minęło już tyle a tyle lat, od kiedy cię nie ma. A przecież
jestem, nie przepadłem. Wspominamy moje dzieciństwo. Ostatnio bardzo
lubię wspominać swoje dzieciństwo, ale tylko to wczesne, to niewinne
i kolorowe. To najpiękniejsze. Proszę ją, żeby nie włączała
telewizji ani nie mówiła mi, co się tam teraz dzieje. Obiecałem
sobie, że dowiem się tego dopiero za wiele lat, żeby zobaczyć,
jaka przepaść wyrosła między dzisiejszą Polską a tamtą moją,
której już nie ma. Potem ona bawi się z Filutkiem, wyciąga moje
stare zabawki. Filutek je lubi. A ja siedzę marmurowo we własnym
pokoju, w którym czas zamrożono jeszcze bardziej dramatycznie. Moje
szkolne biurko i półki z „Tomkami na tropach Yeti” wywlekają
mnie na drugą stronę lustra. Przez chwilę żyję w rzeczywistości
równoległej: teraz to tamten świat nie istniał nigdy, był tylko
snem, z którego właśnie się budzę. Patrzę naokoło, jak to po
przebudzeniu. Och, jak to dobrze być znowu u siebie. To na szczęście
tylko się śniło.

Znajomi poznikali. Z innymi mamy sobie coraz mniej
do powiedzenia. Ci, z którymi zachowałem kontakt, odzywają się
na tyle nieregularnie, że ich życie przypomina mi zaledwie spis
treści ich życia. Otrzymuję pobieżne, jednozdaniowe streszczenia
rozdziałów, które im zajmowały wieki, i żałuję, że oni sami
nie mogą go widzieć w ten sposób, tylko czekają na wszystkie te
wydarzenia z mozołem. Dla mnie to mgnienie. W jednej sekundzie
się żenią, w drugiej już mają dzieci, w trzeciej już się
rozwodzą. Potem widzę te dzieci na zdjęciach, jak mają na sobie
szkolne mundurki. Stoją na tle miejsc, które wedle ich rodziców
znam bardzo dobrze, ale ja nie umiem przypomnieć ich sobie ani
trochę.

Wracam z drugiej strony lustra jak ze snu,
który już na pokładzie samolotu trzepie mnie po policzkach wraz
z głosem stewardesy, której muszę odpowiedzieć po angielsku
na przywitanie. Piętnaście minut później nie wierzę, że byłem
w Polsce. Wydaje mi się, że mi się śniła, bo przecież Polski już
nie ma. Stan ten nasila się wraz z przemierzaniem kolejnych ulic przez
autokar, który dociera z lotniska prawie pod nasz dom. Mija szpilę
na O’Connellu, Trinity College, jedzie en jedenastką na południe
i staje przed pasażem handlowym w Stillorgan. Stąd również
odjeżdża w stronę lotniska i za to go lubię. Lubię wszystkie
miejsca, z których można odjechać w jasną cholerę, ale teraz nie
myślę w ten sposób o przystanku w Stillorgan. Myślę, że to dobrze
być znowu u siebie. Boże miłosierny, ja pod tym Tesco spędziłem
całe życie. Obok mój syn stawiał pierwsze kroki. Spod kiosku, który
teraz jest Starbucksem, trzymany za obie ręce odbył pieszą podróż
życia do pralni, która była kiedyś sklepem Golden Discs. To był marny
sklep, chociaż z tradycjami. Sprzedawali tam płyty, po które trzeba
było podejść do lady, bo plastikowe okładki stały na półkach puste,
żeby nikt nie ukradł. Kupiłem tam kiedyś pierwszy album The Fratellis
i musiałem czekać tydzień, aż nadejdzie zamówiona okładka, bo
ktoś zwinął ją z półki. Stillorgan już chyba zawsze będzie mi
się kojarzyć z tą muzyką. Do bankomatu po drugiej stronie jezdni,
przez którą wszyscy przechodzą, jak im się tylko podoba, tańcząc
między samochodami, idę po raz milionowy. Chodziłem do niego zawsze. To
wszystko było zawsze. Ja zawsze tu byłem, a to wszystko nieprawda,
co mówicie. Nie wiem, czy mam choćby sznurówkę, która pochodziłaby
z tamtego świata, więc on przyśnił mi się na pewno. Trochę żal,
bo w tym śnie była bardzo ładna pogoda. Ale to chyba normalne,
że śnią nam się takie rzeczy, w tym wygwizdowie.

Idę w stronę domu, turkocąc walizką po
chodniku. Zwykle udaje mi się utrafić moment bez deszczu, choć raz
dopadła mnie ulewa i w domu wyżymałem spodnie. Przechodzę przez
próg i zlewam się z tym miejscem w spójną całość. Jestem tu
niezmiennie przez całe życie. Tak naprawdę już nawet nazwa nie kojarzy
mi się wcale z kutasem ani złamanymi kończynami. Zrobiła się tak
bezpłciowo geograficzna, jak Łazienki dla rodowitego warszawiaka,
który nigdy nie pomyślał o nich przez pryzmat ubikacji.

Moja Polska nie jest zamkniętym etapem. Jest otwartą
raną. Nigdy się nie zagoi, więc nauczyłem się nie myśleć o niej,
choć to się często nie udaje.

Nie pojechałem na wakacje, ale urlop wziąłem
przepisowo. Mam pięć tygodni rocznego limitu wakacji i mniej więcej
już od marca zawsze dręczą mnie w pracy, bym zaczął podbierać
z niego nawet pojedyncze dni, ponieważ to niedopuszczalne, żeby
nietknięta kumulacja zebrała się w grudniu. Choćbym nie miał
absolutnie żadnych planów, tak jak wtedy, tamtego roku. Do kumulacji
było zupełnie blisko i zostałem skazany na urlop bez specjalnego
prawa do odwołania. Pierwotnie nie miałem też pomysłu, co zrobię ze
sobą, kiedy już ten urlop nadejdzie. Zamierzałem zanudzić się na
śmierć. Później postanowiłem wykorzystać go poprzez szwendanie
się po mieście, ale pierwszego dnia po tej nocy z gitarą nie
dotarłem zbyt daleko. Może dlatego że była niedziela i że już po
południu, bo to grzech wstać za wcześnie w niedzielę, kiedy jest
się słomianym wdowcem i grzmociło się przez północy otwarte E
na udawanym telecasterze polskiej produkcji. Poprzez równie polski
wzmacniacz gitarowy, kupiony przez rumuńskiego piosenkarza disco,
o czym wciąż jeszcze nie wspomniałem ze szczegółami i czego nie
zrobię przez jakąś chwilę. Za wcześnie w niedzielę i za leniwie
na samochód. Zaniosło mnie tylko piechotą do Sandyford, a że to
pod górkę i że było gorąco, spociłem się jak świnia. Potem
zerwał się wiatr, a niebo zrobiło się szare. W Sandyford szkielet
niedokończonego wieżowca. Inne szklano-metalowe, puste, z zakurzonymi
oknami. Tablice z napisem „To Let”. Czemu po prostu nie wstawią
„i” i nie wynajmą tego jako publicznego szaletu. Byłoby zabawnie
i wyobraźcie sobie tylko tych ludzi sikających na podłogę, na wielkim
pustym piętrze w opuszczonym biurowcu. Przynajmniej jakikolwiek pożytek
płynąłby z tych miejsc przed ich nieuchronną rozbiórką. Kiedyś
było tu pełno budowlanych dźwigów. Wicher zaczął mrozić moją
koszulę, przemoczoną od potu, podwiewając to z lewa, to z prawa
poły marynarki. Śliwkowo-srebrzysty Luas, zapowiadając w dwóch
językach jedyne dwa przystanki, które zamierzałem przebyć, przemknął
brzęcząco-szeleszczącym ruchem przez swój okop między dzielnicami
i wysadził mnie w Balally. Mijałem ludzi z mnóstwem papierowych
toreb, idących w przeciwną stronę, bo o tej porze już nie robi
się zakupów. Teraz pojadą do domu zeżreć to wszystko, co kupili,
i wypić hektolitry cydru, bo zawsze kupują całe zgrzewki. Potem
wyskoczą do Cabinteely albo Marlay Parku z żonami i dziećmi, chociaż
dziś pewnie już się im nie zbierze, wiatr robi się coraz silniejszy,
niebo czarne, a deszcz zaczyna siekać bocznym ogniem, akurat kiedy
wbiegam na parking centrum handlowego w Dundrum, po schodach od strony
skrzyżowania. Trochę dysząc.

W kawiarnianej części Frangosa zawsze
ta sama Węgierka, piegowata brunetka po czterdziestce,
z matczynym uśmiechem wita się zawsze tak samo. Dziś bez
małego. Tak, wyjechał. Przypomnij mi właściwie, jak masz
na imię. Aniko. Aha, Aniko, będę pamiętać. To aby nie po
japońsku? Nie, no co ty. Ale ja mówię serio. Był taki serial,
Szogun się nazywał. Tam jedna taka nazywała
się tak jak ty. Widziałaś Szoguna? Nie. U was
nie pokazywali? Nieważne. Pewnie kawę, tak? Tak, kawę. A dużego
bajgla z mielonym serem też? Nie, to tylko mały zjada. No tak,
no tak. Przyjdźcie jeszcze kiedyś, jak wróci z wakacji. No jasne,
że przyjdziemy, przecież to obowiązek. Zresztą wiesz co, daj mi tego
bajgla. On dziś nie je, ja zjem za niego.

Patrzę przez okno na Dundrum Wood, obmacując
brzegi stolika, który odmierzał dotąd wszystkie etapy Filutkowej
egzystencji. Plastikowe krzesełko dla małych dzieci. Krzesełko
drewniane dla dzieci większych. Fotel ze skóry. Oprócz tej Węgierki
nikt mnie tu nie zna, jestem perfekcyjnie niewidzialny wśród
tych konsumujących stworzeń, obładowanych torbami z cydrem
i srajtaśmą. Spoglądają na mnie czasem, bo nie wyglądam tak
jak oni. Nie wyglądam jak ktokolwiek w tym mieście. Ja mam na
głowie czapkę leninówkę, udawany letni szalik na szyi, czarną
koszulę i marynarkę. Oni są wszyscy, ale to bez wyjątku wszyscy,
w koszulkach polo. Tylko niektóre kobiety mają wydekoltowane bluzki
z napisami, które nic nie znaczą w żadnym języku. Dzieci są
w paski. Obowiązkowo. Patrzą więc na mnie i zawstydzeni szybko
odwracają głowę, wracając do swoich toreb z cydrem i dyskusji
o rugby. Ja im zawsze odwzajemniam te spojrzenia. Właściwie to po
prostu gapię się na nich bezczelnie i nie śmieję się przy tym
od ucha do ucha, jak wszyscy. Mógłbym, tylko po co? Zwalam to na
różnice kulturowe. Czasem ktoś pyta, czy może wziąć dodatkowe
krzesło. Gada przy tym o wszystkim i o niczym, jak to oni, ale ja nie
mam siły. Przytakuję tylko grzecznie i on odchodzi. Albo ona. Jestem
podejrzany o istnienie. Ale nie dam się tak łatwo.

W południowym Dublinie wszystkie drogi prowadzą
do Dundrum i nikt już nie nazywa w ten sposób dzielnicy. Podobnie
jak Ameryką nie nazywa się już żadnego kontynentu, Dundrum dla
mieszkańców tego miasta stało się jednoznaczne z centrum handlowym
o tej samej nazwie. Choćbyś nienawidził centrów handlowych i starał
się unikać Dundrum jak ognia, prędzej czy później wylądujesz tu
mimowolnie. Przy tutejszej pogodzie przez większą część roku to
często jedyne miejsce, po którego korytarzach można pójść na
spacer suchą stopą. W tej części miasta niczego nie ma i nic
się tu nie dzieje. I nawet jeśli to chwilowo nieprawda, to oprócz
parków, nie za bardzo użytecznych z powodu deszczu i wiatru, albo
plaż kompletnie nieprzydatnych z tego samego powodu, w Dundrum można
spędzić cały dzień, zakosztowując symulacji normalnego świata,
w którym zawsze jest jasno, zawsze panuje taka sama temperatura,
pozwalająca zdjąć kurtkę, nigdy nie wieje i zawsze można zrobić
zakupy. Gdyby mnie spytano, co robiłem przez ostatnie dziewięć lat, od
kiedy wyniosłem się w te strony, powiedziałbym zupełnie uczciwie,
że byłem w Dundrum. Wyjąwszy te nieliczne chwile szczęścia,
kiedy siedziałem na trawie w Marlay Parku albo bujałem huśtawkę na
placu zabaw w Cabinteely. Po to tylko, by zerwać się i popędzić na
parking, a stamtąd do Dundrum, zawsze kiedy niebo zachodziło popiołem
i zaczynał lać deszcz. Tak naprawdę, jeśli nie spędziłem tych
lat w Dundrum, to musiałem je spędzić w samochodzie, jadąc albo do
Dundrum, albo z niego wracając, i oglądałem w skupieniu trzeszczące
wycieraczki. Myślę, że nie ma zbyt wielu innych opcji.

Choć przyznaję, że ostatnio kilka razy mieliśmy
tu prawdziwe lato. Raz trwało całe osiemnaście dni, a temperatura
dochodziła nawet do dwudziestu pięciu stopni. Wtedy Dundrum roznosi
się po okolicy, a do samej galerii handlowej przychodzą już tylko
wielbicielki grasowania po butikach, klienci lokalnego Tesco oraz
niezmordowani bywalcy restauracji naprzeciwko stawu przed głównym
wejściem, którzy całymi rodzinami zaludniają je w porze obiadowej
w niedzielę. To od nich odwracam głowę, nie chcąc wdawać się
w ich katorżniczy small talk i myśląc o małym Filutku, który
w Warszawie odbierał telefon matki po polsku, a we Francji –
we franglais, odruchowo podejrzewając, że nie
wszystko, co powie tacie w narzeczu tubylców, może zostać przez
niego zrozumiane. Nie rozmawialiśmy od dwóch dni, ale na to potrzeba
zamknąć się w samochodzie, kiedy już zjadę do parkingu. Na tej hali,
nadającej gwar, muzykę i anonse o zagubionych portfelach na zmianę
z reklamami obniżek cen sandałków, musiałbym się wydzierać do
słuchawki, a Filutka słyszałbym tylko intuicyjnie, domyślając się,
że coś mówi. Dundrum jest tak banalne, że aż święte. Tylko banały
pretendują do świętości. W Dundrum się rodzę, żyję i umieram,
i rodzę ponownie. W Dundrum poznałem Belle. W Dundrum wychowałem
Filutka. W Dundrum stało się wszystko. Ciągle gniecie mnie strach,
że w Dundrum umrę jakiegoś wyjątkowo pechowego dnia. Rozwalę się na
zawał albo wylew, padając na posadzkę na środku korytarza. Będzie
zbiegowisko, amatorskie filmy na YouTubie, może nawet wzmianka
w gazecie. Tu akurat piszą o takich rzeczach, choć to żadna
reklama. Raz napisali nawet o morderstwie przed kinem. Ktoś zadźgał
człowieka, to się w tym mieście często zdarza.

Potem patrzę martwym wzrokiem, przytykając
czoło do szyby, w której odbijają się lata. Jakbym się z czymś
żegnał, chociaż nic nie zniknęło, i witał z czymś, chociaż
nie przyszło. Bajgiel z mielonym serem leży nietknięty, bo
z roztargnienia zapominam, że Filutek nie zje go dziś. Nie wrócił
jeszcze z wakacji.

Każdy miał kiedyś nierealne marzenia i wszyscy
z nich zrezygnowali. Nie spotkałem jeszcze innego przypadku. Każdy
chociaż przez chwilę dusił w sobie coś, czego zdusić się nie da,
bo choćby zadeptał nawet pamięć o takich słabościach, one dopadną
go w dniu, kiedy przyjdzie żegnać się ze światem. I wtedy zaśmieją
mu się w twarz. Zastanawiam się, ilu ludzi wyśmiewają tu i teraz,
jeszcze dziś. Codziennie ktoś schodzi z tego padołu. Zastanawiałem
się, jak bardzo wyśmieją mnie, aż do dnia, kiedy dotarło do mnie,
że ja już niczego w sobie nie duszę. Zawsze chciałem wiedzieć,
co za wariat zdobędzie się na taki krok, i zawsze mi się zdawało,
że ludzie są na to zbyt dorośli i że nie ma takich wariatów,
aż do chwili, kiedy zrozumiałem, że to jestem ja sam. I to wszystko
nie jest nowa pokusa dla starych marzeń. Nie wtórne gówniarstwo ani
zaległy kompleks niespełnienia. Nie ma w tym żadnego kryzysu i nie
obchodzi mnie, że tak będą to nazywali. To jest marzenie odzierane
z pokus przez lata, a każdym rokiem rana po nich pogłębia się
i krwawi coraz obficiej. Coraz bardziej boli i coraz głośniej
woła o opatrunki. To jest marzenie wieczne, z którym się rodzimy,
które jest przeznaczeniem, walką, drogą i sensem, a gonitwa
za nim jest celem samym w sobie. To, co jest tak silne, że się
tego boicie. To, co jest tak blisko, tak proste, tak wielkie i tak
beznadziejnie oczywiste, że przeraziło was i wmówiliście sobie jego
nierealność. Okopaliście je i okaleczyliście je, i odarliście
z honoru przed samymi sobą, przed tym zakłamanym dorosłym światem,
z jego faszystowską obłudną powagą, która kazała wam stać
w miejscu jak pomnikom i obrastać w mech. A ono wyje w was i wyć
nie przestanie, i pewnego dnia ogłuszy was tym krzykiem, ale wtedy
będzie już za późno. O takim marzeniu mówię. Czy mieliście je
kiedyś?

Wystarczy kopnąć furtkę i wybiec, i biec dotąd,
aż nie będzie już za wami cienia. Tam jest kraina nierealnych marzeń,
które się spełnią. Nie wiem tylko, czy to będzie skok w fale pierza,
czy lot ku płomieniowi świecy. Ciągle jestem w drodze. Nawet nie wiem,
czy to ja kopnę furtkę, czy zostanie otwarta w moim imieniu.

Nie zamykajcie swoich furtek. Jeżeli czegoś nie
można zamknąć, można z pewnością to otworzyć.

Uwielbiam wspominać tamte wakacje. Nawet
przyjeżdżam na te same miejsca parkingowe, żeby podręczyć się
sentymentami. Dopóki artystyczna udręka sentymentów nie przechodzi
w bolesną, to jest nawet przyjemne, a i potem bywają chwile,
kiedy chce się choć trochę pokłonić temu pięknemu wehikułowi
czasu. Był całkiem znośny lipiec i nawet nie wiało tak znowu
straszliwie, a zdarzały się dni, kiedy nie spadła ani jedna kropla
deszczu. Doszło do tego, że nie padało ciągiem przez osiemnaście dni
i telewizja ogłosiła stan kataklizmu, bo takiej suszy nie mieli tu od
roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego któregoś. Magia udawanej
radości ogarnęła i mnie, i cały mój ulotny świat. Irlandia
dopiero co zdechła po dobrobycie, a już zapowiadano, że powstaje
z popiołów. W zasadzie każdy sezon ogórkowy zaczynał się od
wiadomości, że niedługo będzie lepiej i znów każdy będzie
miał służącego ze wschodniej Europy, a miejscowe nastolatki już
nie będą musiały pracować na kasie Spara, bo w wystrzałowym stylu
powrócą tam Chińczycy. Dalej było nędznie, ale ludzie znów przestali
się schylać po drobne na chodniku, żeby chociaż przez chwilę żyć
wspomnieniami, jak to pięknie było za Bertiego Aherna. Zaroiło się od
ludzi, którzy nagle odkryli, że trzeba grać. Z początku uważałem
to za zbawienne, dopóki nie dokonałem odkrycia, że wszyscy oni chcą
grać covery AC/DC na weselach dla idiotów i że to dla nich jedyny
realny sposób na zrobienie kariery w show-businessie. Okazało się,
że w kraju, w którym każdy ma ambicje przygrzmocić długie E,
a co drugi posiadł taką umiejętność, nikt nie nadaje się do grania
z Polakiem w leninówce.

Miesiąc wakacji był mgnieniem, które trwało wieki
i wyglądało jak sen, ten zaś był tak długi i piękny, że miałem
go już dość, kiedy miał się ku końcowi. Jadąc na lotnisko po Belle
i Filutka, z ulgą przyjąłem do wiadomości, że sen poszedł się
pieprzyć. Nim to nastąpiło, pieprzyć poszedł się mój urlop, a ja
na krótko przed powrotem do pracy zadręczyłem strunami opuszki swoich
palców i siłą rzeczy nie mogłem już więcej grać przez kilka dni,
a nawet tygodni. Zapomniałem zupełnie, że moje czterdziestoletnie
palce, miękkie jak dupa niemowlaka, nie nadają się do grania na
dłuższą metę i muszę z powrotem zmienić je w sztywne, kostropate
kamienie, bębniące o stół tak samo twardo jak paznokcie. To
mało znana przypadłość wszystkich gitarzystów. W młodości
zawsze bałem się, że narobię sobie kłopotu, kiedy przyjdzie mi
tymi palcami dobierać się do jakiejś dziewczyny, bo zamiast ją
głaskać, podrapię jej skórę. Albo co będzie, kiedy trzeba będzie
zrobić jej palcówkę. Wyskoczy z łóżka, czy gdzie tam ją dorwę,
i będzie się darła, i więcej się nie spotkamy. No i z bzykania
będą nici. Na szczęście udawało mi się miziać je tylko jedną
dłonią. Nie było zresztą tych dziewczyn zbyt wiele, wszystkie bez
wyjątku były pijane w chwili zbliżenia, no i nikomu do dwudziestego
piątego roku życia nie zrobiłem palcówki. Jakoś to chyba nie było
wtedy w modzie.

Grałem coraz lepiej, dopóki ostatecznie nie
wysiadły mi te opuszki, oczywiście. Gitara jest jak rower, tego się nie
zapomina. Można tylko stracić kondycję. Powróciła lawina dźwięków,
o których myślałem, że już kompletnie pogrzebał je czas. Wróciły
całe riffy i solówki, same z siebie, bez kartek z podpowiedzią,
bez żadnych zapisków ani tabulatur. Ja zresztą w czytaniu tabulatur
nigdy nie byłem za dobry. Uważałem, że albo umiesz zapamiętać
swoją partię i wtedy jesteś artystą, bo grasz z głębi siebie, albo
czytasz melodię z kartki i wtedy jesteś tylko fuszerem, matematykiem
muzyki, inżynierem bez ducha. Tak samo było z metronomem. Ty masz rytm
w sercu, oni na wskaźnikach. A poza tym, po co komu równe rytmy? Czy
to nie piękniej, kiedy w życiu jest nierówno i koślawo?

Któregoś wieczoru, a chyba tego ostatniego,
zanim skończył mi się urlop i wróciłem do pracy, stanąłem
w oknie z tym przyciężkim gryfem w dłoni i tępo słuchałem
brzęczenia wzmacniacza, który przestawał buczeć, kiedy chwytałem
struny. Teraz puściłem je i buczał jednostajnie jak ta maszynka
w szpitalach, w której ustaje pikanie i która buczy wraz z ustaniem
tętna pacjenta. A w głowie ta przedziwna pewność, że zaraz coś
stanie się samoistnie, coś przerwie tę zapaść i przywróci tętno,
i wygrzmoci serce piekielną kanonadą. Przypomniała mi się historia
z klasy maturalnej, kiedy kopnęła mnie moja pierwsza dziewczyna,
największa miłość i najpiękniejsza kobieta z twarzą zamgloną
przez lata i tak dalej, i tak dalej. Tak o niej myślałem na
studniówce, na której podziękowała mi za wspólne życie, trwające
nie dłużej niż pół roku, co dla mnie stanowiło nieogarniętą
wieczność. Zaraz po polonezie, kiedy siedliśmy do stołów i wodzirej
puścił dicho, widać było, że coś idzie źle. Zaprosiłem ją do
tańca przy pierwszym wolnym, bo tylko przy wolnym można udawać, że
się umie. No i występuje możliwość przyciskania się do cycków. Co
to takiego było… tak, pamiętam! Sinéad O’Connor, Nothing
Compares 2 U. Nawet jej to nuciłem, szarpiąc nerwowo jej
talią, kiedy powiedziała, patrząc na moje buty na podłodze:

– No widać od razu, że grasz na gitarze.

Niestety, to nie był komplement. To był wyrok
śmierci. Ogłaszała go mniej więcej takim tonem, jak ogłasza się
dziś wyroki. Jak ustaliłem za pomocą internetu, została prawnikiem. To
było jakieś trzy lata temu. Wraz z informacją o aktualnym pracodawcy
mogłem też zapoznać się z jej zdjęciem. Wyglądała na nim jak kupa
gówna i już nie kochałem jej tak żarliwie jak przed laty. Nawiasem
mówiąc, ogarnęło mnie przerażenie na samą myśl, że kiedykolwiek
mogłem kochać ją w ogóle.

Nawet osiemnastoletnie dziewczyny są zdolne do
takiej perfidii, żeby pójść z facetem na jego własną studniówkę
i tam go porzucić. Wyszła w połowie, każąc sobie zorganizować
transport, co wymagało nieludzkich wysiłków ze strony woźnego,
usiłującego dodzwonić się z sekretariatu do MPT. Nie pamiętam, co
właściwie powiedziała na odchodnym. Chyba coś o tym, że nic sobą
nie reprezentuję. Potem widzieliśmy się może ze trzy razy. Tylko raz
chciało mi się płakać, potem już tylko miałem odruch wymiotny. Jak
to dobrze, że organizm wraz z czasem tak pięknie idzie człowiekowi
na rękę.

Odespałem bal gówniarzy, rozanielonych do bólu ze
swoimi bogdankami, z których żadna inna raczej nie uciekła do domu
przed czasem, a potem zamknąłem się w pokoju z gitarą. Miałem
wtedy marnego astera polskiej produkcji, który dla mnie był
najwspanialszym instrumentem na świecie. Podłączałem go do kolumn od
wieży Unitry, bo rodzice nigdy nie rozumieli, czego od nich chcę, kiedy
pytali mnie, jaki prezent życzyłbym sobie na urodziny, a ja mówiłem,
że piecyk. Przez overdrive aster brzmiał najzupełniej prawidłowo
i nie robiło mi różnicy, do czego właściwie jest wpięty. Tamtego
dnia zdarzyło się coś przedziwnego. Odciąłem się od świata, od
ludzi, od myśli, od tej kretynki, która nie była w stanie uszanować
moich pasji ani długich włosów, ani nawet wierszy, które pisałem dla
niej po nocach i wysyłałem zapisane ręcznie w kopertach z ozdobnym
kwiatkiem, ani szkoły, ani niczego. Wszystko to zniknęło, a ja
wyciągnąłem gitarę i zacząłem krzyczeć. Tylko że krzyczałem
strunami. Krzyk wydobywał się już nawet nie z głośników ani ze
mnie. On pochodził z innego świata, ze źródła, które nie było
odgadnione ani namacalne, był w chmurze, w której żyliśmy ja
i on, w jakimś szalonym zespoleniu, którego nie byłem świadom,
bo świadomość takich rzeczy jest nieosiągalna, a kluczem do ich
ujawnienia muszą być ból duszy i wrzask, który łamie wszystkie
szyfry. To wszystko działo się samo, bez mojego udziału, ja tylko
pojawiłem się w tej chwili, w tej chmurze, wraz z dźwiękiem,
który użył mnie jako narzędzia. Wtedy zrozumiałem, że wiem, co chcę
robić przez resztę życia. Dotąd dostawałem tylko po dupie. Teraz cud,
otwarty wrzaskiem i wściekłością, jak rana, jak rozerwane pudło
konfetti, postawił mnie na nogi i uczynił ze mnie człowieka.