Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Zgiełk Wojny. Tom 1

Zgiełk Wojny. Tom 1

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64030-80-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zgiełk Wojny. Tom 1

Ludzkość opuściła Starą Ziemię i skolonizowała odległe światy. Stało się to możliwe dzięki odkryciu tuneli czasoprzestrzennych, które skróciły drogę do układów gwiezdnych z planetami nadającymi się do zamieszkania. Właśnie dlatego sektor Victorii stał się węzłem komunikacyjnym i handlowym dla pozostałych systemów zasiedlonych przez ludzi – znajduje się tutaj aż siedem tuneli czasoprzestrzennych. I aż siedem powodów, aby zdobyć ten obszar kosmosu.

Rozwijające się mocarstwa – Cesarstwo Tilleke i Dominium Zjednoczenia Ludowego – pragną zawładnąć sektorem Victorii. Chociaż od stuleci ludzkość żyje w pokoju, zawiązuje się spisek. Na wiktoriańskich granicach trwają przygotowania do wojny.

Emily Tuttle, historyczka, która nie znalazła perspektyw na swojej rodzimej planecie i postanowiła zaciągnąć się do Floty Kosmicznej Victorii, jeszcze nie wie, że już na początku swojej kariery weźmie udział w prawdziwych starciach w kosmosie i przeleje ludzką krew…

Polecane książki

Zjawisko zmiany stosunku pracy na świadczenie usług w ramach samodzielnie prowadzonej działalności gospodarczej przyjęło się nazywać samozatrudnieniem. Jakie korzyści może ona przynieść obu stronom umowy? Jakie ryzyko wiąże się z założeniem własnej firmy? Na te i wiele innych pytań związanyc...
„Fotografia ma swój patos, zresztą oddaje go już częściowo sama etymologia – termin fotografia składa się z greckich słów światło i pismo. Można powiedzieć, że jako fotografowie piszemy światłem”. Jego fotografie i słynne akty, które nazywał „snami o świetle i cieniu”, wyprzedzały czasy, w których p...
Poradnik do gry The Cave prezentuje wszystkie zagadki w grze i omawia dokładnie komplet napotykanych w rozgrywce zadań. Opracowanie skupia się na fragmentach dostępnych dla wszystkich postaci, ale omawia również etapy dedykowane określonym bohaterom. The Cave - poradnik do gry zawiera poszukiwane pr...
Powieść grozy o losach uczestników polskiej ekspedycji archeologicznej w Rosji. Grupa badaczy niespodziewanie odkrywa starą trumnę, której zawartość wywraca do góry nogami ich dotychczasowe poglądy na historię i racjonalny ogląd świata. Niesamowite znalezisko oraz niejasne intencje niektórych osób z...
Excel oferuje dużą gamę możliwości prezentacji danych i wizualizacji wyników, dzięki którym można czytelnie przedstawić analizy statystyczne czy trendy. Znajomość poszczególnych metod prezentacji i wizualizacji danych w Excelu jest podstawową umiejętnością sprawnego menedżera, księgowego czy specjal...
W książce uzasadniam hipotezę o stałym procesie integracji poszczególnych elementów zarządzania i informatyki. Właśnie we współczesnych systemach zarządzania, nasyconych informatyką, realizuje się podstawowa definicja Mihajla D. Mesarowica, że system to zbiór elementów i relacji zachodzących między ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Kennedy Hudner

Przekład Małgorzata Koczańska

Warszawa 2016

Tytuł oryginału: Alarm of War

Copyright © 2012 Kennedy Hudner

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Ilustracje: Łukasz Matuszek

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Ewa Jurecka

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail:drageus@drageus.com

www.drageus.com

ISBN ePub: 978-83-64030-80-2

ISBN mobi: 978-83-64030-81-9

Opracowanie wersji elektronicznej:

Karolina Kaiser

Dla Jennifer, za trzydzieści sześć minionych cudownych lat i następne, które nadejdą.

I dla niezliczonej rzeszy pisarzy science fiction i fantasy, którzy nieśmiałemu dzieciakowi z bardzo małego miasteczka pokazali inne życie i inne światy. I dali nadzieję.

Mam nadzieję, że ta opowieść przyczyni się do spłaty tego długu.

Burzy się we mnie serce – nie mogę milczeć!

Usłyszałem bowiem dźwięk trąbki, zgiełk wojenny.

– Księga Jeremiasza 4,19

Rozdział 1

950 rok po diasporze

Spiskowcy

W sektorze Darwina

Pierwszy ruch w wojnie Dominium został wykonany dwa lata przed tym, nim padł pierwszy strzał – nad lampką starego merlota.

Troje ludzi usiadło w salonie, z którego okien roztaczał się widok na Morze Daskińskie na Darwinie, bez wątpienia najpiękniejszej planecie w zamieszkałym wszechświecie. Darwin rozwinął się w kurort. Były tutaj strzeliste góry sięgające nieba, tysiące mil dziewiczych plaż, bujne lasy, stabilny klimat, umiarkowane temperatury i żadnych groźnych form życia.

Oprócz człowieka.

Glob stał się także sztabem głównym Ligi Światów Ludzkości. Wszystkie organizacje, które musiały utrzymywać stałe kontakty z odległymi planetami, otwierały biura właśnie tutaj. W największym mieście Darwina, San Marino, na wybrzeżu Morza Daskińskiego, spotykali się dyplomaci, delegacje handlowe, grupy wyznaniowe, lekarze z Organizacji Zdrowia Ligi, akademicy i naukowcy wszelkich specjalności… oraz spiskowcy.

W małym prywatnym hotelu niedaleko przystani troje ludzi dyskutowało o swoich niepokojach. Michael Hudis spod przymkniętych powiek przyglądał się swoim gościom. Był, przynajmniej z pozoru, asystentem podsekretarza stanu Dominium Zjednoczenia Ludowego – pomniejszym urzędnikiem w bardzo rozwiniętej machinie biurokracji. Właściwie odpowiadał bezpośrednio tylko przed komisarzem ludowym, którego znał jeszcze z pylistego boiska szkoły średniej. Jego zadania polegały na wykonywaniu poleceń komisarza. Największą zaletą Hudisa było to, że załatwiał sprawy do końca.

Dzisiaj podżegał do wojny.

Cztery lata zajęło mu dotarcie do tego etapu. Słówko rzucone tutaj, nieznaczny gest tam… Ukradkowa uwaga na raucie dyplomatycznym i obserwacja, kto się zaśmiał, kto skrzywił, kto odwrócił wzrok, a kto się zamyślił. Ziarno zostało rzucone, było starannie podlewane i… ukryte. Bardzo dokładnie ukryte, zwłaszcza przed wścibskim wzrokiem Wiktów. I nareszcie przyszło dyskretne zaproszenie na to spotkanie, na którym ludzie reprezentujący lud będą mogli swobodnie wyznać, co myślą i jakie mają intencje.

– Ci cholerni Wiktowie nas wykończą – skrzywiła się Elizabeth Dreyer. Była asystentką specjalną przy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Cape Breton. Na Darwinie miała spędzać miesiąc miodowy. – Po odkryciu tunelu czasoprzestrzennego między sektorem Sybilli i Dominium wydaliśmy sto trylionów unitów… sto trylionów! Chcieliśmy zbudować port kosmiczny, doki i stocznię remontową oraz magazyny, wszystko, co potrzebne do zorganizowania transportu do nowych światów. Cape Breton zasiedlało nowe światy od stu lat, ale wtedy odkryto tunele do Victorii i Cape Breton został zepchnięty do roli zapasowego doku.

Była uderzająco piękną kobietą, z długimi jasnymi włosami i błyszczącymi zielenią oczami, lecz teraz jej twarz wykrzywiał brzydki grymas, przez co Hudis uznał, że Elizabeth Dreyer nie zestarzeje się równie pięknie.

– Nie mamy jak zapłacić obciążeń kredytowych – dodała. – Nasz przemysł przenosi się do Victorii, żeby znaleźć się bliżej węzłów transportowych. Każdy, kto ma choć odrobinę ambicji lub środki finansowe, emigruje, a ci, którzy zostali, ledwie wiążą koniec z końcem. Victoria wysysa nas do cna.

Hudis musiał przyznać, że miała powody do narzekań. Cape Breton był bramą do nowych światów. Cieszył się wzrostem gospodarczym, ponieważ został zasiedlony i zindustrializowany przed odkryciem tunelu czasoprzestrzennego do Sybilli. Niemal od razu po tym odkryciu znaleziono tunel do układu gwiezdnego obecnie należącego do Dominium. Gdy coraz więcej kolonistów wyruszało na odkryte właśnie światy, Cape Breton pełnił rolę portu, w którym mogli się zaopatrzyć we wszystko – od cukru po okręty kolonizacyjne, na których odlatywali. Nic dziwnego, że planeta rozwijała się i bogaciła.

A potem wszystko się załamało. Nowy tunel czasoprzestrzenny prowadził do systemu gwiezdnego, w którym znajdował nie jeden, lecz siedem tuneli. Co gorsza, przejścia te otwierały się w bardzo niewielkiej odległości od głównego układu gwiezdnego, w którym krążyło pięć nadających się do życia planet. Nowy system okazał się niezwykle cenny. Jego odkrywca, który nie tylko miał angielskie korzenie, lecz także był z nich dumny, nazwał ten układ gwiezdny Victoria Station – na cześć londyńskiej stacji metra o wielu przejściach i wyjściach. Z czasem nazwę skrócono do Victorii. Wkrótce układ został zasiedlony i stał się znaczącym węzłem łączącym inne skolonizowane planety, ponieważ każdy z tuneli prowadził do przynajmniej jednego świata, który nadawał się do zasiedlenia.

Od tamtej pory praktycznie cały handel z nowymi światami przechodził przez Victorię. Dzięki temu sektor Victorii stał się najbogatszy ze wszystkich skolonizowanych przez ludzkość. Tunele czasoprzestrzenne były bardzo dobrze umiejscowione. Lot z Cape Breton do Dominium po starej trasie, przez Sybillę, trwał cztery miesiące, ale przez Victorię tylko dziesięć dni.

Hudis w duchu wzruszył ramionami, gdy Dreyer ciągnęła litanię narzekań. Trudno się dziwić, że magazyny Cape Breton ziały pustką, a w dokach nie było statków. Planeta rzeczywiście stała się mało znaczącym portem.

Dreyer nareszcie usiadła i umilkła, gniew z niej opadał. Hudis obserwował ją uważnie – wciąż próbował przejrzeć tę kobietę. Neofitka została wysłana na ważną polityczną misję tylko dlatego, że była wierna? Czy też to doskonale wyszkolony polityk? Spoglądała na Hudisa spod opuszczonych powiek.

– A Dominium? – rzuciła. – Nie dziwię się, że tylko czekacie na okazję do zadania ciosu po tym, co Wiktowie zrobili wam przy Windsorze.

Windsor! Hudis mimowolnie się skrzywił. Windsor stanowił plamę na honorze i nieustanne przypomnienie, że Dominium nie rządziło wszystkimi zamieszkanymi planetami w swoim sektorze. Była to mała planeta z marnymi złożami surowców i populacją nieprzekraczającą pięćdziesięciu milionów. Główny towar eksportowy stanowili ludzie – większość z nich opuszczała swój świat, aby osiąść na macierzystej planecie Dominium, Timorze. Jednak piętnaście lat temu tamtejszy rząd wykonał śmiały ruch – Windsor po referendum z fanfarami oderwał się od Dominium i starał się przyłączyć do sektora Victorii. Komitet Centralny Dominium nie spodziewał się takiego posunięcia. Zawstydzony i wściekły postanowił dać upartemu Windsorowi nauczkę, której społeczność tej planetki nigdy nie zapomni – posłano cztery okręty liniowe. I wtedy okazało się, że z Victorii wysłano sześć okrętów. Przyleciały z ambasadorem, który miał powitać Windsor w wiktoriańskiej wspólnocie narodów.

Nieuchronne starcie trwało upokarzająco krótko. Cztery okręty Dominium zostały zniszczone, podczas gdy Wiktowie mieli tylko dwie uszkodzone jednostki. Dominium odpowiedziało atakiem floty złożonej z piętnastu okrętów, co zmusiło Wiktów do odwrotu, ale zaraz z Victorii przez tunel czasoprzestrzenny przyleciało jeszcze dziesięć okrętów. Tym razem siły były wyrównane, tym trudniej zatem przychodziło pogodzić się z konsekwencjami. Dziewięć z piętnastu okrętów Dominium zostało zniszczonych, a ocalałe ledwie dotarły do domu, poobijane i uszkodzone, z rannymi, często śmiertelnie, członkami załóg. Trzy okręty przeciwnika zostały zniszczone, kilka miało poważniejsze uszkodzenia.

Od piętnastu lat Windsor nadal pozostawał pod protektoratem Victorii i był niczym jątrząca się rana. I stale na orbicie rezydowały cztery okręty Wiktów. Bitwa o Windsor była jedynym starciem w kosmosie na tak dużą skalę w historii Ligi Światów Ludzkości. Stosunki dyplomatyczne z Victorią się unormowały, lecz Hudis pamiętał gorycz porażki, jakby to było wczoraj. Na dodatek Wiktowie nadal chwalili się tym zwycięstwem! Zwłaszcza jeden – wiceadmirał Oliver Skiffington, który uwielbiał wygłaszać komentarze o „zawstydzającej niekompetencji” sił militarnych Dominium.

„Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni” – pomyślał Hudis.

Rozdział 2

948 rok pd.

Rekrutka

Planeta Christchurch, w sektorze Victorii

Sierżant werbownik niezbyt dobrze wiedział, co ma z nią zrobić.

Skończyła dwadzieścia siedem lat, była starsza niż większość jego rekrutów. Zwykle miał do czynienia z nerwowymi osiemnastolatkami, świeżo po szkole, zagubionymi i szukającymi nie wiadomo czego. Przygody. Przeżyć. Zmiany otoczenia. Czasami byli to także górnicy tuż po dwudziestce, muskularni i brudni, którzy chcieli się wyrwać z Christchurch, ale brakowało im wykształcenia i tylko zaciągnięcie się do Floty dawało jakieś perspektywy. Czasami pojawiała się też znudzona młodzież, a czasami ktoś w tarapatach.

Jednak ta młoda kobieta posiadała wykształcenie. „Na bogów naszych matek, nie tylko skończyła szkołę średnią, zdobyła też magisterium”. Sierżant Martinez pokręcił głową. Magisterium. Ta dziewczyna dopiero co skończyła studia. Dlaczego, u licha, ktoś z wyższym wykształceniem chciałby zaciągnąć się do Floty?

Siedziała prosto i patrzyła mu w oczy. Była atrakcyjna, choć nie jakoś wyjątkowo piękna. Drobna, niska, o cerze w kolorze kawy z mlekiem, dużych ciemnych oczach i czarnych włosach – dość przeciętny typ urody wśród kobiet urodzonych na Christchurch. Ale nie odwracała wzroku, nie okazywała zdenerwowania ani niepokoju. Sierżant odniósł nawet wrażenie, że to nie on przeprowadza rozmowę wstępną, lecz na odwrót.

Dlatego właśnie nie bardzo wiedział, co zrobić z tą kobietą.

Raz jeszcze zerknął w folder z jej aplikacją.

– Mam tu zaznaczone, że skończyła pani studia.

Skinęła głową.

– Tak. – I tyle. Tylko lakoniczne potwierdzenie.

– W czym się pani specjalizowała, panno Tuttle?

– W historii.

– A z czego się pani utrzymywała?

Usta jej drgnęły, ale był to zaledwie cień uśmiechu.

– Jestem ekspedientką w salonie meblowym. A przynajmniej byłam.

Sierżant Martinez uniósł pytająco brew.

Tuttle wzruszyła ramionami.

– Christchurch nie należy do najważniejszych ośrodków ekonomicznych sektora Victorii, sierżancie. Salon meblowy został zamknięty i straciłam pracę.

Martineza zaczynała ogarniać irytacja.

– Nie mogła pani znaleźć pracy, więc postanowiła, że równie dobrze może się zaciągnąć do Floty, tak?

Pokręciła głową, czarne włosy zafalowały wokół szyi.

– Nie, zdecydowałam już wcześniej, że się zaciągnę, ale moja matka jeszcze żyła. Potrzebowała mnie.

– We Flocie nie ma zapotrzebowania na historię, panno Tuttle.

Kobieta wbiła w niego ciemne oczy.

– Sądziłam, że będę atrakcyjną kandydatką, sierżancie.

– Jest pani trochę za mała na żołnierza.

– Chcę się zaciągnąć do Floty, sierżancie, nie do marines. – Zmierzyła go uważnym spojrzeniem. – Założę się zresztą, że panu kiedyś powiedziano to samo.

Sierżant Martinez, całe pięć stóp i cal wzrostu, mrugnął dwukrotnie, a potem parsknął tubalnym śmiechem.

– Owszem, panno Tuttle, tak właśnie mi powiedziano. – Zaśmiał się głośniej. – Dosłownie.

Kobieta uśmiechnęła się po raz pierwszy. Wspólna radość sprawiła, że jej oczy zabłysły. Sierżant Martinez niemal poczuł napór tego uśmiechu – jak lekkie łaskotanie. A potem panna Tuttle pochyliła się i oznajmiła szczerze i otwarcie:

– Chcę się zaciągnąć, sierżancie. Jestem wykształcona, niezamężna, bez zobowiązań rodzinnych. Jestem też inteligentna i… – Urwała nieoczekiwanie i nieco się przygarbiła.

– I? – powtórzył za nią sierżant.

Nabrała głęboko tchu.

– I chcę służyć nie tylko sobie, lecz dla większej sprawy.

„No proszę. A już myślałem, że niczym nie można mnie zaskoczyć”.

Martinez zabębnił palcami po biurku. A potem wstał i wyciągnął rękę.

– Witam we Flocie, panno Tuttle. Mam nadzieję, że Flota panią uszczęśliwi tak, jak pani Flotę.

Dopiero po jej wyjściu sierżant Martinez doczytał, na jaki temat panna Tuttle pisała pracę magisterską. „Historia konfliktu”. Zamyślił się, a potem wziął długopis i starannie wpisał „ptaszka” w górnym prawym rogu aplikacji młodej kobiety. Był to kod znany tylko sierżantom. Zgłoszenie panny Tuttle trafi do akt osobowych i będzie jej towarzyszyło przez dwuletni okres szkolenia na Aberdeen. Znaczek informował: „Obserwuj tego kadeta, może być dobry”.

Sierżant Martinez nie używał go często.

Rozdział 3

948 rok pd.

Rekrutka

W ośrodku szkoleniowym Floty Victorii na Aberdeen

Pierwsze dwa miesiące podstawowego szkolenia Emily obserwowała jak eksperyment z modyfikacji behawioralnych, tyle że z perspektywy szczura.

Przelot z Christchurch na Aberdeen minął bez incydentów. Po lądowaniu wraz z setką innych rekrutów młoda kobieta czekała kilka godzin, zanim autobusy zabrały ich do Camp Gettysburg, rozległej bazy wojskowej i ośrodka szkoleniowego przewidzianego na zakwaterowanie co najmniej dwudziestu tysięcy rekrutów każdego roku.

Autobusy dotarły do ośrodka w środku nocy. Jeden z pasażerów, właściwie jeszcze smarkacz, nastolatek, jęknął:

– Boże, nie mogę się doczekać, żeby mi dali łóżko! Chciałbym się wreszcie przespać!

Emily powstrzymała uśmiech. Przeczytała sporo książek o szkoleniu wojskowym, więc wiedziała, że rekruci jeszcze długo nie doczekają się porządnego snu.

I tak jak się spodziewała, wypuszczono ich z autobusów i przegoniono po wielkim placu apelowym, a potem ustawiono w dwuszeregach. Cały czas wrzeszczeli na nich sierżanci. Chociaż Emily była wykończona, chciało jej się śmiać. Wszystko to wydawało się takie banalne! Jednak gdy zerknęła na innych, okazało się, że stosowana od dawna formuła podstawowego szkolenia kadetów Floty doskonale się sprawdza. Rekruci co do jednego wyglądali na przerażonych, zagubionych i zaniepokojonych. Innymi słowy, gotowych, żeby ich złamać, a potem poskładać odpowiednio do wymogów i potrzeb Floty.

Pierwsze tygodnie stanowiły pasmo zmęczenia i bólu. Emily została przydzielona do kompanii szkoleniowej Baker, dowodzonej przez sierżanta Kaelina i dziesięciu instruktorów musztry. Spała w baraku z czterdziestoma dziewięcioma innymi kobietami, poza tym jednak szkolenie przebiegało koedukacyjnie. Przez trzy tygodnie zajmowano się tylko wzmacnianiem kondycji fizycznej i werbalnym gnębieniem rekrutów. Żaden nie robił nic dobrze, a instruktorzy pilnowali, aby ich podwładni dobrze o tym wiedzieli. Nie było dnia bez instruktora wrzeszczącego na co najmniej jednego rekruta. Co noc jakaś kobieta płakała przed zaśnięciem. Niektórzy mężczyźni tracili panowanie nad sobą i gdy instruktor ich popychał, odpowiadali atakiem. Błąd. W okamgnieniu napastnik lądował na ziemi z podbitym okiem, a potem instruktor, który posłał go tam mocarnym ciosem pięści, szarpnięciem stawiał delikwenta na nogi i odprowadzał. I nikt już go później nie widział.

Obelgi i groźby nie działały na Emily. Wiedziała, co robią instruktorzy, i odgrywała swoją rolę. Biegała, pociła się z wysiłku i wykrzykiwała: „Tak jest!”, a potem wykonywała rozkazy. Miała cel – zamierzała zostać historykiem Floty. A skoro w tym celu musiała przejść podstawowe szkolenie wojskowe, trudno. Nie mogła tylko pozwolić, aby jakiś wrzeszczący sierżant wytrącił ją z równowagi i zniweczył plany.

Jednak w trzecim tygodniu szkolenia sierżant Kaelin przejrzał grę Emily.

Sama była sobie winna. Instruktor musztry Johnson właśnie wydzierał się na innego rekruta. A ten rekrut – Jeffers – tak się zdenerwował, że dostał duszności, a potem, co gorsza, upadł i zemdlał. Instruktor Johnson cofnął się zaskoczony. Jednak zaskoczenie szybko zmieniło się w irytację.

– Wstawaj, cholerny durniu! – ryknął na nieprzytomnego, skulonego na ziemi Jeffersa. – Jeszcze z tobą nie skończyłem!

Dla Emily tego było już za wiele. Mimowolnie parsknęła śmiechem. I dopiero wtedy uświadomiła sobie, że sierżant Kaelin ją obserwuje. Walcząc z chichotem, Emily pomyślała: „A co mi tam…”, po czym mrugnęła porozumiewawczo do sierżanta. Kaelin nadal patrzył na nią z doskonale kamienną twarzą, a potem odwrócił się i odszedł bez słowa.

Późnym popołudniem kompania musiała przebiec pięć mil. Lata spędzone nad książkami nie przygotowały Emily do takiego wysiłku. Była wykończona. A przed budynkiem administracyjnym czekał już sierżant Kaelin. Ujął się pod boki.

– Tuttle! Do mojego gabinetu, już! – ryknął.

Emily westchnęła, ale posłusznie oderwała się od grupy i ruszyła do budynku. Gdy weszła do gabinetu, sierżant już siedział za biurkiem. Emily wyprężyła się na baczność i zasalutowała.

– Rekrut Tuttle melduje się na rozkaz, sierżancie!

Kaelin zmierzył ją milczącym, uważnym spojrzeniem. Wreszcie pochylił się nad papierami.

– Tuttle, jesteś problemem, wiesz?

– Nie, panie sierżancie! – odkrzyknęła regulaminowo Emily. W duchu pluła sobie w brodę. Co też ją napadło, żeby mrugać filuternie do sierżanta?

– Ile masz lat, Tuttle? Dwadzieścia siedem?

– Tak jest, panie sierżancie!

– I studiowałaś, nawet zrobiłaś fikuśne magisterium. – Wskazał na akta personalne rozłożone na biurku. – Przejrzałem twoje papiery, Tuttle. Studiowałaś sporo o historii militarnej i strukturach armii.

W zamyśleniu stuknął palcem w dokumenty.

– I równie sporo uczyłaś się o kulturze wojskowej. – Zacisnął usta i pokiwał głową, a potem spojrzał na Emily chłodno. – Przejrzałem też twoje testy na inteligencję, Tuttle. Jesteś całkiem bystra, cholernie bystra. I założę się, że zapewne uważasz się za lepszą od reszty rekrutów.

Tym razem Emily nie wykrzyknęła swojej odpowiedzi, jak na rekruta przystało. Spojrzała Kaelinowi prosto w oczy.

– Nie, sierżancie – odparła cicho. – Wcale tak nie uważam. Jestem zapewne starsza, ale nie lepsza.

Kaelin westchnął, po czym z zaciekawieniem potarł róg jej teczki z dokumentami, jakby chciał coś wymazać.

– Tuttle, zwykle mam rekrutów w wieku mniej więcej dziewiętnastu lat. Nie posiadają żadnego doświadczenia poza szkołą. Są tak zieloni, że bardziej nie można. Uważają, że już dorośli, ale to wciąż dzieciaki. Do cholery, większość z nich nawet jeszcze z nikim nie spała. – Podniósł wzrok na Emily. – Wiesz, co tutaj robimy?

Emily wiedziała. Flota brała surowe, przerażone dzieciaki i uczyła je dyscypliny oraz wyspecjalizowanych umiejętności. Pokazywała im, że nic nie wiedzą, a potem uczyła, co muszą wiedzieć jako żołnierze. Uczyła, że mogą robić to, o czym nawet im się nie śniło jeszcze rok temu. Uczyła je dumy. I uczyła, że zawieść towarzyszy broni to gorsze niż śmierć.

– Tak, sierżancie, wiem.

– A wiesz dlaczego, Tuttle? Rozumiesz cel tego szkolenia? – Zawiesił głos, po czym odpowiedział na własne pytanie: – Pewnego dnia, Tuttle, możesz znaleźć się na pokładzie okrętu wojennego, który leci w sam środek klęski. Leci zapewne wbrew wszelkiemu rozsądkowi. A ty zamierzasz wydać rozkaz do ataku. Będziesz musiała wtedy polegać na tym, że twoja załoga, dzieciaki niewiele starsze od tych tutaj, posłucha tego rozkazu, wypełni go i pójdzie do ataku, ponieważ tak powiedziałaś. Wszystko to zaczyna się właśnie tutaj, Tuttle, na tym poligonie.

Urwał, zerwał się zza biurka i podszedł do okna.

– Wiem o tym, sierżancie – zapewniła Emily.

– Jesteś trochę starsza, Tuttle. Wiesz, co robimy, gdy naskakujemy na rekrutów i drzemy się im prosto w twarz, że nic nie potrafią zrobić dobrze. – Kaelin nie odwracał wzroku od widoku za oknem. – Ale oni nie wiedzą.

Odwrócił się i popatrzył kobiecie w oczy.

– Nie psuj tego, co tutaj robimy, Tuttle, albo zrobię ci z dupy jesień średniowiecza. Rozumiesz?

Emily wzięła się w garść.

– Tak jest, panie sierżancie! – wyskandowała.

Kaelin krótkim skinieniem głowy wskazał jej drzwi.

– Precz – rozkazał. Zaraz jednak dorzucił: – I jeszcze jedno, Tuttle.

Emily zatrzymała się w progu, spojrzała pytająco.

– Jeszcze raz do mnie tak mrugniesz, a dosłownie zrobię ci z dupy jesień średniowiecza. Jasne?

Skinęła głową i uciekła.

Rozdział 4

950 rok pd.

Spiskowcy

Na Darwinie

Trzeci gość na spotkaniu usiadł nieco z dala od pozostałej dwójki. Był aroganckim, próżnym ksenofobem, przekonanym o swojej wyższości. Nic dziwnego, książę RaShahid pochodził przecież z królewskiego rodu Cesarstwa Tilleke. Jednak nie znajdował się w ojczyźnie. Wyraźnie czuł się niepewnie w tak bliskiej obecności dwojga zwykłych ludzi urodzonych na wolności. Książę zajął fotel jak najdalej od Hudisa i Dreyer, jednak nadal uważał, że to o wiele za blisko – według księcia RaShahida ludzie, którzy nie mieli szlachetnej krwi, powinni znajdować się co najmniej dwadzieścia stóp od niego. No, chyba że chcą stracić życie. Nie wspominając już nawet o siadaniu w obecności księcia, jak to zrobiła ta dwójka. Na Tilleke takie zachowanie stanowiło niewybaczalną obelgę.

Hudis westchnął ciężko w duchu. Jak ma zmienić te trzy tak odmienne narody w siłę zdolną pokonać Wiktów? Z trudem powstrzymał się od skrzywienia ust.

„Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma” – pomyślał.

Odchrząknął.

– Myślę, że powinniśmy wysłuchać naszego gościa z wielkiego Cesarstwa Tilleke. Książę RaShahidzie, wasze przybycie to dla nas zaszczyt. – Kątem oka Hudis podchwycił grymas odrazy na twarzy Dreyer. „Czy ona nie rozumie, że to konieczne?”

Książę RaShahid skłonił lekko głowę na tę uniżoność Hudisa.

– Pragnę przekazać pozdrowienia od Jego Wysokości cesarza Tilleke. Mój ojciec… – Zawiesił głos, napawając się brzmieniem swoich słów, które podkreślały również status i władzę księcia. – Mój ojciec przysłał mnie jako osobistego emisariusza, abym wysłuchał waszych opinii i przekazał jego zdanie w tej sprawie.

Znowu zrobił pauzę, zanim zakończył:

– Mówię w imieniu cesarza.

Hudis w duchu uniósł brwi. „Doprawdy?”

Jeżeli ten arogancki szczeniak mógł przemawiać w imieniu cesarza Chalabiego, oznaczało to, że Tilleke nie jest ani trochę zainteresowane tym, co zamierza zrobić Dominium lub Cape Breton. Cesarz już podjął decyzję dotyczącą własnych posunięć.

Hudis zerknął na Dreyer. Kobieta siedziała z twarzą nieruchomą i obojętną jak maska.

„Dobrze, jednak rozumie, że zachowanie pozorów jest ważne” – pomyślał z ulgą.

– Co o tej sprawie sądzi cesarz? – zapytał.

Książę znowu skłonił nieznacznie głowę.

– Jak pan wie, najważniejszym obowiązkiem mojego ojca, Jego Wysokości cesarza, jest troska o bezpieczeństwo i pomyślność poddanych.

Hudis postarał się zachować kamienną twarz. Zaledwie tydzień temu, w ramach przygotowań do tego spotkania, Komisariat Wywiadu Dominium pokazał mu wideo z audiencji udzielonej sławnej już delegacji z Arkadii, która nieświadomie obraziła cesarza. Hudisowi śniły się po tym koszmary.

Pułkownik z Komisariatu Wywiadu Dominium, który prowadził tamtą odprawę, był niskim mężczyzną, barczystym i bezceremonialnym. Twarz przecinała mu blizna świadcząca, że nie zawsze siedział za biurkiem. Pułkownik wyraził się bardzo dobitnie i jasno, gdy tłumaczył Hudisowi konieczność zachowania odpowiedniej etykiety w kontaktach z rodziną panującą z Tilleke.

– Nie pogrywajcie z tymi ludźmi, sekretarzu ludowy. Uważają się za bogów – ostrzegł beznamiętnym tonem. – Gdy znajdziecie się z księciem w tym samym pokoju, okażcie szacunek i zachowajcie dystans. Na jego rodzimej planecie nikt oprócz szlachetnie urodzonych nie może podejść do niego bliżej niż na dwadzieścia stóp, a naruszenie tej odległości oznacza wyrok śmierci. Urzędnik od protokołu dyplomatycznego księcia zapewnił wam specjalną dyspensę – możecie usiąść w obecności księcia, ale nie bliżej niż dziesięć stóp od tego małego drania. Zbliżycie się bardziej, a będzie to uznane za brak respektu. Nie ważcie się go otwarcie prowokować. Ani z niego żartować. Najlepiej w ogóle nie okazujcie poczucia humoru. Tilleke nie mają poczucia humoru i stają się podejrzliwi wobec tych, którzy przejawiają choć odrobinę dowcipu. I cokolwiek robicie, nie wolno wam powiedzieć niczego uwłaczającego cesarzowi. Ci ludzie są bardzo, ale to bardzo drażliwi.

– Na miłość boską! – oburzył się Hudis. – Spotkamy się w stolicy Darwina! Co może mi zrobić książę, wyzwać na pojedynek?

Pułkownik KWD popatrzył na niego miażdżąco beznamiętnie. Pod tym spojrzeniem Hudis aż się wzdrygnął.

– Nie, sekretarzu ludowy, książę nie wyzwie was na pojedynek. Nigdy nie pojedynkuje się z ludźmi, którzy go urazili. Po prostu zabija ich. Prawdopodobnie zatem wezwie jednego ze swoich popierdolonych trolli, savaka, wychowane od niemowlęctwa monstrum, które udaje jego osobistego ochroniarza. On lub to, cokolwiek, kurwa, to jest, skręci wam kark, aż trzaśnie kręgosłup, a potem odetnie głowę. Książę doda ją do swojej uroczej kolekcji.

Pułkownik nie powiedział tego, co jasno wynikało z jego przemowy: wywiad temu nie przeszkodzi. Jeżeli Hudisowi powinie się noga, zostanie spisany na straty, naczelnik ludowy dał to jasno do zrozumienia. Dominium Zjednoczenia Ludowego potrzebowało udziału Tilleke w tym… tym przedsięwzięciu, o ile miało zakończyć się sukcesem.

A potem pułkownik wywiadu pokazał mu film z audiencji.

Rozdział 5

948 rok pd.

Rekrutka

W ośrodku szkoleniowym Floty Victorii na Aberdeen

Późnym popołudniem pod koniec trzeciego tygodnia szkolenia rekrutów podzielono na cztery stuosobowe kompanie. Każdy otrzymał nowy mundur zaopatrzony w sporo metalowych wstawek, uprząż bojową, menażkę i manierkę oraz plecak z zaopatrzeniem i sprzętem, umożliwiającym przetrwanie kilku dni w terenie.

I, ku zaskoczeniu Emily, otrzymali również broń.

Sierżant Kaelin stanął na niewielkim podwyższeniu przed zgromadzonymi rekrutami. Oparł ręce na biodrach i popatrzył na nich z powagą.

– Każdy został przydzielony do jednej z kompanii: Czerwonych, Niebieskich, Zielonych albo Złotych. Dzisiaj wieczorem Kompania Czerwonych zostanie tutaj, a pozostałe przeniosą się do osobnych baraków. Od tej pory będziecie ze sobą prowadzić wojnę. Podczas ćwiczeń na poligonie zostaniecie wystawieni przeciw jednej lub więcej kompanii. Wszyscy macie taką samą broń i sprzęt, te same narzędzia. Nikt nie posiada przewagi technicznej. To, jak sobie poradzicie na poligonie, zależeć będzie tylko od waszego rozsądku, planowania i dyscypliny. A czasami od waszej odwagi.

Urwał. Emily rozejrzała się ukradkiem. Większość otaczających ją twarzy nie zdradzała zrozumienia, ale młodą kobietę ogarnęło podniecenie. Ćwiczenia taktyczne! I to po mniej niż miesiącu! Emily czytała, że zwykle szkolenie we Flocie przez wiele miesięcy polegało jedynie na poprawianiu kondycji fizycznej, a dopiero potem, jeżeli wystarczało czasu, przeprowadzano podstawowe ćwiczenia taktyczne przed odesłaniem kadetów na bardziej zaawansowany trening. Więc co się działo teraz?

Sierżant Kaelin uniósł karabin, taki sam, jak godzinę temu dostali rekruci.

– Każdy dostał wersję szkoleniową karabinu M24 Bull Pup. Nie jest to silny miotacz soniczny. Ci, którzy pójdą do oddziałów specjalnych Królewskiej Floty Victorii, nauczą się obsługi miotaczy. – W paru miejscach rozległy się stłumione chichoty, a Kaelin wyrozumiale je przeczekał. – Podstawowy model M24 strzela pociskami igłowymi, ale dla celów szkoleniowych w tej wersji zastosowano słaby laser. Broń waży dziesięć funtów i potrzebuje zasilacza, który waży dodatkowo jeszcze funt. Zasilacz zapewnia dość mocy na średnio siedemdziesiąt strzałów, potem trzeba go naładować albo wymienić. Karabin ma regulowany, trzystopniowy celownik. Efektywny zasięg strzału wynosi osiemset jardów, ale mogą go skrócić zarośla lub inne przeszkody, o czym nie należy zapominać. Od tej chwili każdy z was jest osobiście odpowiedzialny za swoją broń. Będziecie ją nosić przy sobie cały czas. Jeżeli ją uszkodzicie lub zgubicie, odpowiecie przede mną i z pewnością winowajcy nie spodoba się to doświadczenie.

Emily zaczęła się zastanawiać, jak przy broni laserowej rejestruje się strzały. Mundur zacznie świecić? Zmieni kolor? Włączy się alarm?

– Niektórzy pewnie się już zastanawiają, skąd się dowiedzą, że zostali trafieni lub zastrzeleni przez wroga. Wystarczy krótka demonstracja. – Po czym sierżant warknął rozkazy, a rekruci stanęli naprzeciw siebie w dwóch szeregach oddalonych o dziesięć stóp. Emily poczuła ucisk w brzuchu.

– Na mój rozkaz każdy rekrut wymierzy broń w nogę rekruta naprzeciwko i strzeli!

Zapadła cisza.

„Będzie bolało” – pomyślała Emily.

– Cel! – ryknął Kaelin. – Pal!

Wycie bólu i oburzenia poniosło się czterystukrotnym echem po placu apelowym. Emily miała wrażenie, jakby wbito jej w udo rozżarzony nóż. Ból był tak dojmujący, że nie od razu zdała sobie sprawę, że nogawka munduru zesztywniała, przez co bardzo trudno było zgiąć kolano.

– Na bogów naszych matek! – wrzasnęła. Wytrącona z równowagi z głośnym przekleństwem bezwładnie upadła na twardą ziemię.

– I właśnie tak rozpoznacie, że zostaliście trafieni – stwierdził spokojnie sierżant Kaelin. – Przekonacie się, że ból ustąpi w ciągu godziny, a zesztywnienie waszych mundurów zniknie za godzinę do dwóch, w zależności od tego, jak ciężka była rana.

Skinął na najbliższego rekruta.

– Wstać!

Wywołany niezdarnie podniósł się, wciąż przytrzymując nogę.

– W przypadku śmiertelnego trafienia wasze mundury zrobią tak. – Kaelin uniósł pistolet laserowy i strzelił rekrutowi dwukrotnie w pierś. Ten zachwiał się, otworzył usta do krzyku, ale zaraz je zamknął i zakłopotany rozejrzał się po swoich sąsiadach.

– Nic nie czuję – oznajmił zaskoczony. Rekruci w pobliżu zachichotali.

– Bo nie żyjesz, dupku – mruknęła jedna z kobiet.

Mundur trafionego zaczął migotać jasnopomarańczowym blaskiem.

– Gdy tak się stanie, będziecie NZP, Na Zawsze Pomarańczowi. Innymi słowy, martwi. Nie bierzecie udziału w bitwie. Wasz mundur będzie migotał, dopóki nie zostanie zresetowany przez któregoś z instruktorów – wyjaśnił Kaelin.

Tego samego wieczoru Emily przeniosła się do innego baraku – została członkiem Kompanii Niebieskich. Miejsc na pryczach nie przydzielono i okazało się, że stanęła przy piętrowym łóżku obok wysokiej, atletycznej Hiszpanki.

– Nazywam się Maria Sanchez. – Kobieta wyciągnęła rękę. – Przyjaciele mówią mi Cookie.

Miała okrągłą twarz, wysokie kości policzkowe i ciemnobrązowe oczy, w których tańczyły iskierki rozbawienia.

– Jak zdjąć ten przeklęty kombinezon?

Rozdział 6

948 rok pd.

Dziennik osobisty Emily

W ośrodku szkoleniowym Floty Victorii na Aberdeen

Ładny ze mnie historyk, nie ma co! Jestem tu od pięciu tygodni i nie zrobiłam nawet jednego wpisu. Nie mam nawet przyzwoitego notesu, zapisuję to na rolce papieru toaletowego, ku uciesze moich sąsiadów.

Znajduję się w baraku Kompanii Niebieskich, a raczej w żeńskim baraku Kompanii Niebieskich. Baraki mężczyzn znajdują się po drugiej stronie placu apelowego. Jak dotąd życie toczyło się według utartego reżimu: pobudka o piątej rano, gimnastyka do szóstej, śniadanie, a potem, za kwadrans siódma, początek zajęć. Mam własny karabin i noszę go wszędzie ze sobą. Naprawdę wszędzie. Polecenie to traktowane jest poważnie. Jeden z rekrutów został przyłapany, jak wychodzi z latryny bez broni, i resztę dnia spędził na bieganiu w górę i w dół wzgórza z plecakiem pełnym piasku. Mam górną pryczę i wreszcie nauczyłam się spać z Gertrudą, zamiast zostawiać ją gdzieś na podłodze. Cookie, moja sąsiadka z dołu, śmiała się, kiedy nazwałam swój karabin. Ale „Gertruda” doskonale opisuje tę broń – jest brzydka, użytkowa i śmiertelnie niebezpieczna, gdy się wkurzyć. Wszyscy odczuliśmy na własnej skórze, jak boli postrzał. A ponieważ zaczęły się stałe ćwiczenia taktyczne, byłam postrzelona już kilka razy. Wśród przyjaciół można nawet dostać „strzał łaski”, ale jeśli instruktor kogoś na tym przyłapie, przywraca go od razu do życia.

Zaskoczyło mnie, że tak szybko wypuszczono nas na poligon. Większość rekrutów zamierza służyć we Flocie, a dokładniej na okrętach wojennych. Mnie o wiele bardziej zależy na radosnym siedzeniu za biurkiem w Wydziale Historycznym Floty. Jeżeli jednak w ogóle trafimy do bitwy, odbędzie się ona w kosmosie, gdzie strzela się pociskami i laserami o zasięgu kilkuset lub nawet kilku tysięcy mil. Dlaczego więc uczy się nas biegania po lesie i zastawiania zasadzek? Do dzisiejszego poranka za nic nie mogłam tego pojąć. Po śniadaniu ustawiono nas na placu apelowym, z jednej strony osłoniętym przez zbocze wzgórza, z drugiej przez niewielki zagajnik. I wtedy mnie to uderzyło – nie myślałam już jak cywil. Popatrzyłam na drzewa i uznałam, że są wystarczająco gęste, żeby ukryć oddział ludzi. Nie przyszło mi do głowy, że lasek wygląda pięknie w promieniach wschodzącego słońca, nie zastanawiałam się, jaki to gatunek drzew. Myślałam tylko o tym, że będą się nadawały do zastawienia zasadzki. Przyglądałam się tym cholernym drzewom cały czas podczas przejścia przez plac apelowy. Czułam się naga i wystawiona na cel. To inne spojrzenie na świat, jakiego nie można nauczyć się w klasie.

Moi towarzysze rekruci są zróżnicowaną mieszanką. Większość stanowią młodzi ludzie, młodsi ode mnie. I oprócz paru wyjątków nie mają wyższego ani nawet średniego wykształcenia. W męskim baraku mieszka piętnastu moich rodaków z Christchurch. Wszyscy to górnicy – twardzi i małomówni, którzy bez narzekania wykonują rozkazy instruktorów. Na swój sposób są staroświeccy i dobrze wychowani. Gdy tylko dowiedzieli się, że także pochodzę z Christchurch, postanowili się o mnie zatroszczyć. Podczas długich marszów proponują mi zawsze, że poniosą mój plecak, chociaż wiedzą, że zostaną ukarani, jeśli ktoś ich na tym przyłapie. Żartują ze mnie i nazywają „siostrzyczką”, zupełnie jakbym pochodziła z ich osady. Jestem z nich bardzo dumna i trochę mi żal, że na naszym rodzimym świecie mieli marne perspektywy i musieli zaciągnąć się do Floty. Oczywiście jestem tutaj z tego samego powodu.

Większość pozostałych zaciągnęła się, ponieważ nie wiedzieli, co zrobić ze swoim życiem. Niektórzy uciekli ze szkoły, inni mieli kłopoty z prawem. Chyba tylko kilka osób naprawdę czuje powołanie do służby wojskowej. Cookie chce trafić do marines. Podczas długodystansowych biegów śpiewa nawet motto marines: „Wszyscy razem, nigdy sami”. Po kilku milach doprowadza mnie to do szału. Chyba nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak Cookie. Rzuciła szkołę średnią w ostatniej klasie. „Miałam już dość nauki… A potem tułania się po różnych dziwnych stanowiskach w pracy”.

Szkoda, gdyby została, mogłaby dostać stypendium sportowe i skończyć studia. To duża, muskularna kobieta, a właściwie jeszcze dziewczyna, bo ma dopiero dziewiętnaście lat. Silna i zawzięta. Nie robi świństw i nigdy się nie cofa. Typ wojowniczki, prawdziwej amazonki – idealna do marines, o ile nie da się wcześniej zdobyć. Paru mężczyzn już smali do niej cholewki. Flota chyba pozwala na wszystko, gdy chodzi o związki między rekrutami, o ile tylko nie koliduje to z dyscypliną. Jeden z zalotników nie dawał Cookie spokoju, więc pewnego dnia rozkwasiła mu nos. Żadnych ostrzeżeń, żadnych próśb, po prostu pięść w nos! Sierżanta Kaelina trochę to zdenerwowało.

W pobliżu poligonu jest pewne miejsce – milę za barakami znajduje się jezioro, szerokie może na pół mili, długie na dwie, otoczone gęstym lasem. W niedzielne popołudnia, gdy mamy cztery godziny dla siebie, wędruje tam całkiem liczna procesja mężczyzn i kobiet, żeby znaleźć trochę prywatności i pogłębić wzajemne stosunki. Sformułowanie „wycieczka nad jezioro” nabrało dość określonego znaczenia. Socjolog miałby tutaj niezłe używanie. Prymitywne zwyczaje plemienne w grupach wojowników. Albo coś podobnego.

Muszę przyznać, że do mnie nikt się nie zaleca. Nie przewiduję żadnych wycieczek nad jezioro w najbliższej przyszłości. Dla większości mężczyzn w ośrodku szkoleniowym jestem po prostu za stara. Ale nie chodzi tylko o wiek. Próbuję ukrywać, że studiowałam i na dodatek zrobiłam magisterium, ale i tak to ze mnie wychodzi. Myślę, że łatwo to rozpoznać po moim słownictwie. Cookie zauważyła, że zabawnie mówię. „Dziewczyno, gdzie się nauczyłaś tylu trudnych słów?”, a potem zaczęła mnie przezywać „belferką”. Ostrzegłam ją, że jeżeli nie przestanie, doniosę jakiemuś marine, że Cookie ukrywa pod poduszką pluszowego misia. Zawarłyśmy przyjacielski rozejm.

Warto wspomnieć jeszcze o dwóch osobach. Hiram Brill jest kościstym, nieśmiałym i nerwowym dzieciakiem, który wszędzie chodzi z notesem i zapisuje wszystko, co tylko może. Kiedy powstała Kompania Niebieskich, przepytał każdego żołnierza o pochodzenie, zainteresowania i umiejętności. Kto umie naprawić ciężarówkę? Brill ma to zapisane. Kto potrafi polować? Zna się na wspinaczce? Kto prowadził w podstawówce drużynę w biegach na orientację? Brill wie. Zapisuje także przebieg starć, w których braliśmy udział, i nieustannie je analizuje. Nie ma skończonej nawet szkoły średniej. Szkoda, bo to urodzony student. I obiecał mi załatwić notes, żebym nie musiała używać tego cholernego papieru toaletowego!

No i jest jeszcze Grant Skiffington, syn admirała Skiffingtona. Tego admirała Skiffingtona. Tak, tego, który brał udział w bitwie o Windsor i pokonał flotę Dominium. Zmiażdżył ją, jak opisują wszystkie źródła, na które się natknęłam. Admirał Skiffington ma reputację aroganckiego, drażliwego i nieustraszonego na polu bitwy. Niektóre z tych cech udzieliły się chyba synowi. Młody Skiffington wie, że instruktorzy musztry nic mu nie mogą zrobić. Absolutnie nic. Nie sprzeciwia się im, nie wprost, ale uważa, że to tylko taka gra. Czy wspomniałam, że jest piekielnie przystojny? Nigdy nie brakuje mu dziewczyn chętnych do przechadzki nad jezioro.

Światła zgasną za pięć minut, więc na tym zakończę ten wpis.

Rozdział 7

950 rok pd.

Spiskowcy

Na Darwinie

– Wszyscy zdajemy sobie sprawę ze wspaniałomyślności cesarza – zapewnił Hudis gładko. Postarał się, aby w jego głosie nie zabrzmiał nawet cień ironii.

– Problem, jaki dręczy cesarza, to dostęp do zyrydu – wyjaśnił książę RaShahid. – Arkadyjczycy mają duże złoża zyrydu w pasie asteroid, ale odmawiają nam należnej części.

– Chyba rozumiem sytuację – przyznał Hudis ostrożnie.

– Jak wiadomo, Arkadyjczycy muszą przesyłać swoje frachtowce z rudą przez przestrzeń Tilleke, aby dotrzeć do rynków zbytu w sektorze Victorii, jednak traktat handlowy z Darwina zakazuje nam pobierania podatków od transportowanych ładunków. Stanowi to naruszenie suwerenności cesarza. Arkadyjczycy nie tylko eksploatują złoża zyrydu, które prawomocnie należą do Cesarstwa Tilleke, lecz na dodatek okradają nas za każdym razem, gdy ich statki przelatują przez sektor Tilleke. Co więcej, kiedy cesarz raczył łaskawie zaproponować, że kupi zyryd od Arkadyjczyków po bardzo dobrej cenie, odmówili sprzedaży, powołując się na traktat Robinsona-Patmana, podpisany na Darwinie.

Traktat Robinsona-Patmana zakazywał wszystkim narodom, które go ratyfikowały, sprzedaży tych samych towarów i usług po różnych cenach dla różnych nabywców. Wszyscy klienci mieli kupować po tej samej cenie. Hudis wiedział, że cesarz chciał kupić zyryd za dziesięć procent ceny, jaką Arkadia dyktowała za tę rudę. Arkadyjczycy wyśmiali propozycję.

Książę RaShahid zacisnął usta.

– Mój ojciec, cesarz, zaprotestował. I co zrobili Arkadyjczycy? Przysłali prawnika. – Z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Wysłali jednego ze swoich starszych dyplomatów, zajmujących się rozmowami handlowymi, oraz prawnika!

Hudis wiedział z odprawy, że w Cesarstwie Tilleke nie obowiązywało żadne prawo. Jedyne prawo stanowił cesarz i tylko jego wola decydowała o wszystkim.

– Prawnik miał czelność pouczać mojego ojca w sprawie traktatu z Darwina, jakby władca Cesarstwa Tilleke był uczniem, któremu potrzebne są lekcje. – Książę poczerwieniał na wspomnienie takiej obelgi. – Cesarz słusznie zauważył, że Tilleke nie podpisało traktatu Robinsona-Patmana, ale Arkadyjczycy ani myśleli przyjąć tego do wiadomości. Prawnik ośmielił się nawet imputować, że cesarz nie rozumie potrzeby istnienia prawa przeciwko dyskryminacji cenowej. Nie rozumie? – Książę RaShahid prychnął gniewnie. – Cesarz Tilleke nie rozumie?

Westchnął ciężko.

– Mój ojciec to człowiek cierpliwy, jednak tego było już za wiele nawet dla kogoś tak tolerancyjnego i wspaniałomyślnego. Postąpił zatem, jak należało. Dyplomata został odesłany na Arkadię, nie stała mu się żadna krzywda. Prawnik, rzecz jasna, musiał ponieść karę za swoją nieuprzejmość. Mój ojciec rozkazał nabić go na pal w sali tronowej. – Na wspomnienie egzekucji książę uśmiechnął się z zadowoleniem. – A jakie były ostatnie słowa prawnika, zanim został nadziany na pal? Powtarzał: „To na pewno jakaś pomyłka”. – Książę parsknął ochrypłym śmiechem. – Doprawdy, skąd się biorą tacy ludzie? „To na pewno jakaś pomyłka”!

Hudis oczywiście znał tę historię. Pułkownik KWD pokazał mu wideo. Cesarz naruszył zasady immunitetu dyplomatycznego i Kongres Ligi Światów Ludzkości głosował za ukaraniem Tilleke. A jeśli chodzi o prawnika z Arkadii, nadal znajdował się w sali tronowej. Cesarz Chalabi rozkazał, aby ciało zabalsamowano i utrwalono. Tkwiło na palu jako przypomnienie, co grozi dyplomatom i gościom, jeżeli zapomną o dobrych manierach.

Książę roześmiał się, ale zaraz spoważniał.

– Cesarstwo potrzebuje energii. Nasze zakłady nie nadążają z produkcją. Wytwarzanie żywności jest niewystarczające w stosunku do potrzeb. Gdybyśmy mieli zyryd, który ukradli nam Arkadyjczycy, w parę tygodni rozwiązalibyśmy problem niedoborów energii. Nic z tego, bo musimy wejść na rynek, żeby zakupić niezbędne towary. Zakupów, rzecz jasna, dokonujemy przez pośredników z Victorii, a tam się pobiera marżę, co uderza bezpośrednio w Cesarstwo.

Książę pochylił się i zabębnił palcami w blat stołu.

– Cesarz to wielki człowiek. Jednak jego cierpliwość ma swoje granice. Arkadyjczycy nie zapłacili za swoje zbrodnie, na dodatek obrazili cesarza. Nie pozostawili nam wyboru. Cesarstwo Tilleke musi najechać na Arkadię i odebrać rudy zyrydu, które są naszą prawowitą własnością.

W salonie zapadła cisza. Hudis z satysfakcją skinął głową. Tilleke było gotowe przystąpić do wojny! Nie trzeba było nikogo przekonywać ani przekupywać! Cesarz chciał wojny, wręcz się o nią prosił…

Wtedy jednak odezwała się Elizabeth Dreyer.

– Wiktowie was powstrzymają – zauważyła beznamiętnie. – Ich Flota ma dwukrotną przewagę liczebną nad waszą, a okręty są nowocześniejsze i potężniejsze. Jeżeli zaatakujecie Arkadię, Wiktowie ruszą jej na pomoc, a kiedy skończą, z waszej floty zostaną dymiące wraki, zaś zyrydu nie zobaczycie nawet z daleka.

Hudis z niepokojem zerknął na savaka czuwającego pod ścianą, a potem odchrząknął.

– Chyba że… Chyba że Cesarstwo otrzyma oczywiste wsparcie i pomoc od swoich sojuszników. Jak powiedziała asystentka doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, Flota Victorii jest dwa razy większa niż siły Tilleke, ale nie przewyższa dwukrotnie zjednoczonych flot Tilleke, Dominium i Cape Breton. – Uśmiechnął się. – Moglibyśmy razem osiągnąć to, czego w pojedynkę nie zdołamy.

Popatrzył na Dreyer, a ona nieznacznie skinęła głową.

– Zastanawialiśmy się nad sposobem rozproszenia uwagi Wiktów, zmuszenia ich, aby podzielili swoje siły. Nadal będzie to ryzykowne, książę, zwłaszcza dla Cesarstwa Tilleke. Flota Victorii jest naprawdę potężna.

Książę RaShahid spojrzał na Hudisa w zamyśleniu.

– To, co pan powiedział, sekretarzu ludowy, jest prawdą, ale ta ocena siły Wiktów może się zmienić. Wynaleźliśmy… ach, urządzenie, które może okazać się bardzo pomocne w naszych działaniach.

Rozmowa urwała się, gdy służba wniosła przekąski. Kiedy ostatni z kelnerów wyszedł, Hudis zarysował swój plan podboju sektora Victorii. Kiedy skończył, sięgnął po wino. Raz jeszcze przyjrzał się pięknej wysłanniczce z Cape Breton i wyniosłemu księciu z Tilleke.

– Oczywiście pozostało jeszcze do uzgodnienia wiele szczegółów, ale najpierw musimy zdecydować wspólnie, czy nasze trzy narody w ogóle przyłączą się do tego przedsięwzięcia.

Elizabeth Dreyer skinęła głową.

– Cape Breton się przyłącza.

Książę RaShahid wstał.

– Jego Niezawisła Wysokość cesarz Tilleke z radością przyjmuje sojusz w swojej wojnie przeciwko Arkadii. Będzie współpracował w działaniach podejmowanych przeciwko Victorii. – Skinął głową, a potem cmoknął krótko. Dwóch savaków podeszło i stanęło u jego boku, gdy książę ruszył do drzwi. Hudis odsunął się, żeby zachować wymagany dystans dziesięciu stóp od syna cesarza.

Po wyjściu księcia zapadła cisza. Wreszcie Dreyer przeczesała palcami włosy.

– Zdaje pan sobie sprawę, sekretarzu ludowy, że Tilleke ruszy na nas, gdy tylko Wiktowie zostaną pokonani?

– Tilleke chce Arkadii i zyrydu – odpowiedział zdawkowo Hudis.

„Niech ona pierwsza wyłoży karty”.

Dreyer skinęła głową.

– A kiedy tylko to dostaną, połowa znanych złóż w zamieszkałym wszechświecie znajdzie się w rękach najbardziej ksenofobicznego i psychotycznego narodu w Lidze Światów Ludzkości. – Podparła podbródek na dłoni i wydęła usta w udawanym zamyśleniu. – Proszę powiedzieć, sekretarzu ludowy, czy to dobry pomysł?

Hudis westchnął.

„A zatem karty na stół”.

– Tilleke to wściekłe i agresywne psy. Możemy ich wykorzystać, ale nigdy zaufać. Nie wiem, co za broń wymyślili, ale będę bardzo zadowolony, jeżeli zdołają zadać Wiktom ciężkie straty. Dla nas nie ma znaczenia, czy zwycięży Tilleke, czy mocno osłabiona Victoria, zyskamy w obu przypadkach najwięcej.

Dreyer wbiła w niego nieruchome spojrzenie. Hudis z satysfakcją uznał, że ta kobieta nie była jednak nowicjuszką w polityce. Nie, raczej przebiegłym i niebezpiecznym graczem.

– O tak, nasz zysk. Sektor Victorii, tamtejsze planety i surowce. – Uśmiechnęła się lekko. – I oczywiście położenie sektora. W centrum wszechświata opanowanego przez człowieka. Handel, który trwa nieustannie, niezliczone transakcje każdego dnia.

Wyprostowała się i splotła palce.

„No to do dzieła” – pomyślał Hudis. „Teraz zaczną się najtrudniejsze targi”.

– Cape Breton popadł w nędzę przez Wiktów. Kiedy pokonamy siły Victorii… – Urwała i skinęła Hudisowi głową. – Kiedy wraz z Dominium pokonamy siły Victorii, chcemy czegoś, co zrekompensuje nam poniesione straty.

Hudis zmarszczył brwi.

– Zgodziliśmy się już, że zdobyte planety znajdą się pod wspólnym zarządem władz Cape Breton i Dominium…

– Chcemy Tytanów – stwierdziła twardo Dreyer. – Niezależnej władzy i wyłącznych praw.

Tytany. Wiktowie zbudowali dwie olbrzymie stocznie, nieporównywalne z innymi w jakimkolwiek sektorze. Nadali im imiona po wczesnych bogach starożytnej Grecji – Atlas i Prometeusz. Konstrukcja trzeciej stoczni, Hyperiona, wciąż trwała, miną lata, zanim zakończą się prace. W butnym przekonaniu o swojej wyższości Wiktowie wykorzystywali Tytany do produkcji głównie myśliwców i statków handlowych, jednak ten, kto przejmie stocznie, będzie mógł wybudować więcej okrętów wojennych niż cała reszta zamieszkanych światów. Tytany umożliwiłyby ich właścicielowi stworzenie niepokonanej floty, a także zapewniłyby źródło dochodów gospodarczych z rynku sprzedaży statków cywilnych.

Hudis uśmiechnął się ironicznie i uniósł jeden palec.

– Po jednym dla każdego – oznajmił.

Dreyer rozważyła propozycję, a potem odpowiedziała z uśmiechem:

– Dobrze, sekretarzu ludowy. Cape Breton weźmie Prometeusza.

„Dobrze to rozegrała” – uznał Hudis. Prometeusz był nowszą konstrukcją, z bardziej zaawansowanymi systemami komputerowymi wspomagającymi produkcję niż te, które umieszczono na Atlasie. Lecz w istocie rzeczy obie stocznie były bezcenne.

– Zgoda! – przyklasnął Hudis.

„Zawsze możemy później odebrać Prometeusza”.

Rozdział 8

948 rok pd.

Dziennik osobisty Emily

W ośrodku szkoleniowym Floty na Aberdeen

Kolejne trzy tygodnie bez żadnego wpisu. Mogę się tylko usprawiedliwić zmęczeniem. Lata siedzącego trybu życia zupełnie mnie na to nie przygotowały! Niekiedy odnoszę wrażenie, że instruktorzy chcą nas zagonić na śmierć, a potem rzucają nas w czterodniowe ćwiczenia taktyczne, podczas których ma się szczęście, gdy się złapie trzy godziny snu. Zabawne, wszyscy rywalizują, kto wytrzyma trzydzieści godzin bez spania, jednak zmęczenie zwykle bierze górę.

Ludzie zaczynają popełniać błędy, potykają się, zapominają o zabraniu zapasowego zasilacza do karabinu. Rośnie liczba incydentów z przypadkowym postrzeleniem swoich. Raz nawet zdarzyło się, że rekrut zasnął podczas nocnego marszu i wpadł na drzewo. Złamał sobie nos. Sierżant Kaelin wepchnął mu w nos papier toaletowy i zmusił do dalszej wędrówki.

– Jeżeli żołnierz jest zdolny do walki, walczy – pouczył nas. – Misja jest najważniejsza.

Gdyby jednak ludziom pozwolono się wyspać, zapewne nie wpadaliby na drzewa. Cóż, o porządnym śnie można tylko pomarzyć.

Nauczyłam się różnych rzeczy. Codziennie sierżant wybiera spośród nas dowódcę oddziału, dowódcę plutonu albo całej kompanii. Nie ma żadnych wskazówek ani instrukcji, jak być dowódcą, tylko stwierdzenia: „Dzisiaj ty dowodzisz. Zdobądź tę pozycję” albo „Masz utrzymać tamto wzgórze”. Jak powiedziałby mój profesor statystyki, rezultaty są „wariantywne”. Najbardziej jednak interesujące jest, jak szybko uczymy się, kto jest dobry, a kto nie. Zasada pierwsza: więcej z nas ginie pod złymi dowódcami niż pod dobrymi. Zasada druga: przechwalający się, twardzi faceci zazwyczaj nie umieliby zaplanować nawet, jak wyjąć głowę z papierowej torby. Żadnych zmyłek, żadnych manewrów, żadnej psychologii, tylko zmasowana szarża na przeciwnika, co z tego, że ma torpedy, broń maszynową czy cokolwiek innego. Ogromna liczba ofiar. Czasami udaje się takim dopiąć swego, ale częściej ponoszą klęskę. A kiedy wygrywają, okazują bezwstydnie jakąś perwersyjną wręcz dumę z tego zwycięstwa okupionego tak dużymi stratami własnymi. Głupota, zwykła głupota. Niech nas Bóg broni przed takimi zwycięstwami, bo zachęcają tylko do powtarzania tej „taktyki”. Bezmyślna brawura plus brak wyobraźni równa się katastrofa.

Co przypomina mi o Grancie Skiffingtonie, synu admirała. Wiem, że jest niegłupi i umiałby opracować porządny, sprytny plan ataku, ale nie raczy się pofatygować. Po prostu lubi walczyć i mało go obchodzi wynik starcia. Chyba równie mało go też obchodzi, czy jego ludzie zostaną ranni (a przecież to skurwysyńsko boli). Kiedyś po potyczce powiedziałam mu, że jest dupkiem, bo mnóstwo jego ludzi zginęło na darmo (nawet nie osiągnął celu). Roześmiał się i zawołał przez ramię do jednego z NZP:

– Jak się czujesz?

– Dobrze – odpowiedział żołnierz.

Wtedy Skiffington pochylił się do mnie i rzucił sotto voce:

– Zdradzę ci coś w sekrecie, Tuttle. On tak naprawdę wcale nie jest martwy. – A potem roześmiał się i odszedł.

Opowiedziałam o tym Cookie, a ona skrzywiła się i stwierdziła, że powinnam była strzelić mu w tyłek.

– Poczułby wtedy, jak to boli, dziewczyno. O tak, na pewno by poczuł.

Cookie żywi wobec Skiffingtona uczucia ambiwalentne. Podziwia jego zajadłość w walce, ale nie podoba jej się duża liczba ofiar.

– Zdobędzie wzgórze, które koniecznie trzeba przejąć, ale pewnie tylko on będzie po tym stał na własnych nogach.

Sierżant Kaelin tylko kręci głową i raz po raz pyta Skiffingtona, czy naprawdę jest taki głupi. Oczywiście, że nie.

Jak dotąd, sierżant ani razu nie wyznaczył mnie jeszcze na dowódcę kompanii podczas ćwiczeń taktycznych. Zaczynam się denerwować.

Rozdział 9

948 rok pd.

Rekrutka

W ośrodku szkoleniowym Floty na Aberdeen

Przez kolejne dwa miesiące Kompania Niebieskich spędzała na poligonie sześć dni w tygodniu. Trenowano zasadzki, natarcia na wybrane cele, długie patrole w strefach bezpośredniego ostrzału i tym podobne. Codziennie instruktorzy wybierali rekrutów, aby pełnili podczas tych ćwiczeń funkcje oficerów. Emily dość szybko zorientowała się, że rekrutów stawiano przed problemem, lecz nie uczono, jak taki problem rozwiązać – to następowało dopiero podczas następnych ćwiczeń. W pierwszym tygodniu dano im kompas i mapy, a potem oddziały wysłano na długi marsz przez sześć wyznaczonych punktów kontrolnych. Wszyscy beznadziejnie zabłądzili, a w jednym przypadku zawędrowali tak daleko poza poligon, że nie natrafili na ani jednego przeciwnika. Wrócili do obozu spóźnieni, gdy skończyła im się woda i jedzenie. Byli wyczerpani. Następnego dnia odbyły się zajęcia z czytania map i orientacji w terenie. Emily słuchała z uwagą, zapamiętywała swoje błędy z poprzedniego dnia i przysięgała sobie, że choćby miała popełnić jeszcze mnóstwo pomyłek, zabłądzenie nie będzie już nigdy jedną z nich.

Kolejnym ćwiczeniem okazały się starcia pod ostrzałem, po których wszyscy znowu uważali na lekcji o tym, jak prawidłowo celować z bull pupa. Podczas starć na poligonie większości wyczerpały się źródła zasilania, dzięki czemu nauczyli się, żeby nigdy nie zapomnieć o pobraniu zapasowych z kwatermistrzostwa. Nauczyli się też, że woda jest zbyt ciężka i noszenie trzech manierek nigdy się nie sprawdza, ale napełniać dwie należy przy każdej możliwej okazji. A przede wszystkim nauczyli się nigdy, przenigdy nie rezygnować z okazji do snu.

Bardzo dobrze się także poznali. Dowiedzieli się, który z rekrutów nigdy nie narzeka, a który robi to zawsze, kto wrzeszczy i używa siły, kto słucha uważnie i myśli, jak rozwiązać problem, zanim przystąpi do działania. I na kim przede wszystkim można polegać.

Jednak ulubieńcem Emily został Hiram Brill ze względu na swoją czystą przebiegłość. Niezdarny i cherlawy, zawsze powolny w mowie – tak właśnie ukrywał umysł szachisty i wyczucie strategii. Misja Kompanii Niebieskich była prosta: utrzymać centrum łączności. Budynek znajdował się przy niewielkim skupisku drzew na płaskim terenie. „Wrogiem” zostały Kompanie Zielonych i Złotych, dwustu żołnierzy przeciwko setce Niebieskich. Punkt ewakuacji był oddalony o piętnaście mil. Aby dotrzeć do celu, Niebiescy musieli przemaszerować przez pofałdowany, leśny teren.

Kiedy Brill otrzymał dowództwo w tym zadaniu, usiadł nad mapą topograficzną obszaru działań, którą wykradł z obozowej biblioteki. Studiował tę mapę przez dwadzieścia minut, po czym podzielił kompanię na pięć grup po dwadzieścia osób. Przejrzał swój notes, wywołał nazwiska piętnastu ludzi, którzy w szkole uprawiali biegi długodystansowe, kazał im się pozbyć całego wyposażenia oprócz karabinów, dwóch zapasowych zasilaczy, jednej polowej racji żywnościowej i butelki wody. Dowódca oddziału dostał lornetkę i radio.

– Będziecie przynętą – wyjaśnił Brill. Głos miał silny, ale Emily dostrzegła, że twarz Hirama zrobiła się biała jak pasta do zębów. – Zieloni i Złoci wyruszyli pół godziny temu do bazy na zboczu o piętnaście mil stąd. A wy jesteście szybsi i bardziej wytrzymali niż wszyscy inni w naszej kompanii. Musicie dotrzeć do wroga i odciągnąć go jak najdalej stąd, dzięki czemu zyskamy na czasie i zdołamy go zdziesiątkować, zanim tu dotrze. Ruszajcie jak najszybciej, znajdźcie Zielonych i Złotych. Wyślijcie trzech najlepszych biegaczy przodem, na zwiad. Gdy tylko znajdziecie wroga, zajmijcie dogodne pozycje do pierwszej zasadzki. Nękajcie ich, ile się da! Strzelajcie, jakbyście mieli do dyspozycji całą amunicję na świecie! Początkowo będą zaskoczeni, ale potem ruszą na was. Gdy tylko do tego dojdzie, wycofajcie się! Zostańcie blisko wroga, ale stale się cofajcie. Chcę, żeby przeciwnik was gonił. Jeżeli tego nie zrobi, zaatakujcie znowu. – Zaznaczył punkt na mapie. – Kiedy znajdziecie się tutaj, przy tym paśmie wzgórz, kolejny oddział przejmie rolę przynęty. Wtedy przerwijcie walkę i wróćcie tutaj. W tych miejscach będzie na was czekało jedzenie i woda. Nie przejadajcie się, napijcie się i ruszajcie. Nie próbujcie niczego zabierać ze sobą, po prostu wracajcie do mnie.

Drugi oddział-przynęta miał nękać i wycofywać się przez trzy mile, a potem przerwać walkę i ustąpić miejsca trzeciej grupie. W ten sposób Zieloni i Złoci żołnierze wciąż musieli stawiać czoła wypoczętym obrońcom, którzy bez obciążenia poruszali się zwinnie i szybko.

Zadziałało jak zaklęcie. Żołnierze z Kompanii Zielonych i Złotych, obciążeni pełnym wyposażeniem, zdołali przejść zaledwie cztery mile, gdy natknęli się na pierwszą drużynę Niebieskich, i stracili dziesięciu ludzi jako NZP, zanim zdołali przeprowadzić kontratak. Nie mogli jednak dogonić chyżostopych Niebieskich. Coraz więcej Zielonych i Złotych ginęło, a mimo to parli naprzód. Udało im się zranić paru Niebieskich, nawet kilku zabić, ale drogo płacili za każde takie zwycięstwo. Dzień był upalny, napastnicy coraz mocniej to odczuwali. Złoty dowódca ostrzegał żołnierzy, żeby zwolnili i nie dali się zamęczyć, ale Zielony poganiał swoich, aby parli naprzód, a gdy Niebiescy pozbawiali go kolejnych podwładnych, wywrzaskiwał inwektywy na obrońców. Wkrótce bardziej wytrzymali żołnierze znaleźli się na czele, podczas gdy słabsi zostali w tyle. Kontrola nad kompaniami zaczęła spadać, rozkazy nie docierały. W niedługim czasie kompanie wroga rozproszyły się w kilka niezorganizowanych grup, o wiele mniej groźnych niż zwarta siła dwustu żołnierzy.

Po długich, upalnych dziesięciu godzinach od oddania pierwszych strzałów dowódca Zielonych doprowadził pierwsze szeregi swojego wojska do wzgórza wznoszącego się obok centrum łączności. Do tego czasu atakujący stracili dziewięćdziesięciu żołnierzy, podczas gdy Niebiescy tylko dwudziestu. Na dodatek siły napastników rozproszyły się na przestrzeni niemal pięciu mil. Zamiast poczekać, aż grupa się znowu zbierze (dowódca Złotych skręcił kostkę sześć mil wcześniej), dowódca Zielonych wydał rozkaz ataku. Miał do dyspozycji czterdziestu ludzi. Zmęczony, głodny i chętny do natychmiastowej, brawurowej szarży na cel, dowódca Zielonych nie pofatygował się, żeby zrobić rekonesans. I dlatego stracił ostatnią szansę na ocalenie siebie i swoich ludzi.

Z kryjówki w okopie Brill obserwował przeciwników wynurzających się zza drzew. Wytarł spocone dłonie o spodnie i włączył radio.

– Wróg jest już niemal w zasięgu pewnego ostrzału. Czekać na mój rozkaz.

Obrońcy pod dowództwem Brilla odczekali, aż żołnierze wroga znajdą się na otwartej przestrzeni, a potem wyskoczyli ze stanowisk, które wykopali wokół centrum łączności. W ciągu trzech brutalnych minut pozbyli się wszystkich napastników. Nie przeżył ani jeden z atakujących, spoczęli na poligonie, a ich kombinezony zaczęły błyskać na pomarańczowo.

Nadal pozostało jednak ponad siedemdziesięciu żołnierzy z Kompanii Złotych i Zielonych, którzy zostali wcześniej w tyle, prowadzeni przez kulejącego dowódcę. Brill przez radio wydał rozkaz i niewielkie oddziały ukryły się w lesie, a potem zaczęły się podkradać na tyły wroga. Dowódca Złotych poprowadził swoje siły do zagajnika w pobliżu centrum łączności. Jednak gdy tam dotarł, zaskoczył go widok tak wielu NZP leżących na otwartym polu poniżej. Za to nie było ani jednego Niebieskiego. Czy Niebiescy zostali odciągnięci? Czy centrum łączności pozostało bez obrony i wystarczy je tylko zająć?

Dowódca Złotych zachował ostrożność, obawiając się pułapki. Rozstawił swoich ludzi w tyralierę, zanim wyszli spod osłony, jaką zapewniał zagajnik. Nie widzieli Niebieskich, którzy skradali się za nimi, a potem zajęli dogodne pozycje wśród drzew i przygotowali się do ostrzału.

Brill odczekał, aż wszyscy przeciwnicy znaleźli się na otwartym terenie, po czym wydał przez radio kolejny rozkaz i skrył się w swoim okopie. Niebiescy otworzyli ogień w plecy przeciwników. Dowódca Złotych rozkazał swoim ludziom, żeby się odwrócili i odpowiedzieli ogniem na ogień, ale wtedy główne siły obrońców centrum łączności wynurzyły się z okopów i po raz drugi zaskoczyły wroga. Tylko dziesięciu Złotych i Zielonych zdołało uciec do swojej bazy.

– Świetna robota, Hiram! To było genialne! – wykrzyknęła Emily do Brilla. Nie mogła przestać się śmiać. Na twarzy ciemnej od smug kamuflażu i brudu zabłysły bielą jej zęby. Dowodziła jednym z oddziałów, który atakował od tyłu ostatnich przeciwników. Była zarazem wyczerpana i podniecona.

***

Sierżant Kaelin dołączył do Niebieskich niedługo potem.

– No, rekruci, wróg miał dwukrotną przewagę liczebną, a jednak sobie poradziliście. – Pokiwał głową, gdy popatrzył na leżących w polu „martwych” Zielonych i Złotych. – Jak wpadliście na taki plan?

Brill, który przez całą bitwę nie ruszył się dalej niż na sto stóp od centrum łączności, był spocony i wymięty jak po biegu maratońskim. Oczy lśniły mu aż za bardzo i mówił, połykając końcówki.

– Kluczowe znaczenie miało to, że już wcześniej walczyliśmy przeciw Złotym i Zielonym. – Machnął swoim notesem i uśmiechnął się z satysfakcją. – Kompania Zielonych zawsze była agresywna i odważna, a Złotych ostrożna i metodyczna. Domyśliłem się, że ci dwaj dowódcy nie będą dobrze współpracować, a w trudniejszych warunkach stracą kontrolę i dyscyplinę diabli wezmą. Liczyłem, że jeżeli uda się ich rozdzielić i rozproszyć podczas pogoni w lesie za oddziałami-przynętami, damy radę ich zdziesiątkować i pokonać.

Sierżant pokiwał głową.

– Doskonała robota, Brill.

Przyjrzał się Hiramowi uważnie i długo milczał, jakby zastanawiał się, czy coś jeszcze powiedzieć, po czym odwrócił się i odszedł. Emily stanęła obok Brilla.

– Cała zasługa należy się tobie, Hiram! A niech mnie! Udało się fantastycznie! – Uścisnęła Hirama ze śmiechem. Brill jednak pokręcił głową z powagą.

– Wiesz, Em? – odezwał się cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć. – Nie wiedziałem, czy się uda. Naprawdę nie wiedziałem.

Przełknął nerwowo i spuścił wzrok.

– To znaczy uważałem, że powinno się udać, ale strasznie się bałem. Gdy wysłałem oddział, żeby nękał wroga, mogłem tylko siedzieć i czekać, aż dowiem się, czy miałem rację. Na bogów naszych matek, czekałem godzinami, zanim wreszcie miałem jasny obraz sytuacji, a i tak ze strachu nie mogłem w to uwierzyć… – Uśmiechnął się słabo. – To trudniejsze, niż się wydaje, Em. O wiele trudniejsze.

„I właśnie taką naukę należy wyciągnąć z tej bitwy” – pomyślała Emily.

Potem nastąpiły kolejne ćwiczenia, a Kompania Niebieskich czasami przegrywała, a czasami wygrywała. Przez cały czas Emily nie wychylała się i nie odzywała bez potrzeby – nie chciała drażnić sierżanta Kaelina. Parę razy mianowano ją oficerem i musiała rozwiązać problemy taktyczne, ale raczej proste i oczywiste, bardziej zależne od logistyki i odpowiedniego rozplanowania manewrów niż walki. Emily wykonała swoje zadania kompetentnie i tyle.

Rozdział 10

948 rok pd.

Rekrutka

W ośrodku szkoleniowym Floty na Aberdeen

Pewnego ranka w trzecim miesiącu szkolenia sierżant Kaelin zebrał Kompanię Niebieskich przed barakami i wydał komendę spocznij.

– Większość z was wie, że za pięć dni okres szkolenia dobiegnie końca i dostaniecie przydziały do specjalizacji. Wtedy oficjalnie zostaniecie kadetami, nie prostymi rekrutami. Zaczniecie szkolenie i naukę związaną z waszym przyszłym przydziałem we Flocie. Dzisiaj… – Urwał, żeby sprawdzić notes, przekartkował go, zanim znalazł to, co go interesowało. – Tak, dzisiaj zaplanowane jest tylko proste szkolenie z celności i zasięgu strzałów. Potem wrócicie tutaj na obiad, a po południu zaczniecie pakowanie sprzętu i oznakowanie wszystkiego, co musi zostać. Zbiórka na placu apelowym za kwadrans z karabinami i dwoma zasilaczami. Nic więcej nie będzie potrzebne.

Sierżant zamknął notes z głośnym trzaskiem.

– Dowódcą kompanii podczas dzisiejszych ćwiczeń jest rekrut Skiffington. To wszystko! Rozejść się!

Za plecami Emily Cookie podskoczyła z okrzykiem radości i wyszczerzyła zęby.

– Już prawie koniec! Wreszcie uwolnię się od was, dupki z Floty, i zacznę szkolenie marine!

Odwróciła się i ruszyła do baraku po sprzęt. Emily roześmiała się i już miała do niej dołączyć, gdy dostrzegła minę Brilla. Zawahała się. Brill marszczył brwi.

– No co? – zapytała. – Nie cieszysz się, że niedługo stąd wyjedziesz? Nie chcesz już zaczynać tych kursów wywiadu, na które tak czekałeś?

Brill zerknął na nią, a potem na plac apelowy, na którym właśnie zatrzymywały się ciężarówki, mające zabrać kompanię na poligon strzelecki.

– Ile mieliśmy dni wolnych, Em?

– Co? – zdziwiła się. – Hej, Hiram, rozchmurz się! Co cię dręczy?

– Trzy dni – odpowiedział Brill na własne pytanie. – Jesteśmy tu od trzech miesięcy i tylko przez trzy dni nie mieliśmy ćwiczeń. Zostało pięć dni do końca szkolenia, a sierżant nagle mówi, że na dziś zaplanowano tylko proste ćwiczenia ze strzelania, a potem pakowanie i sprzątanie na resztę tygodnia. Nie wydaje ci się to trochę… – Urwał, szukając właściwego słowa. – Zbyt piękne, żeby było prawdziwe?

Emily zatchnęła się zdumiona, a potem zaczęła się szybko zastanawiać. Pięć dni do końca szkolenia, pięć dni przed wysłaniem ich w pole, pięć dni…

– Niech to szlag! – Spojrzała gniewnie na budynek administracji, gdzie sierżant Kaelin miał biuro.

– Co z wami? – Cookie podeszła do nich, gdy zauważyła, że nie dołączyli.

– Hiram uważa, że to podstęp. I jeśli ma rację, to zamiast strzelania dostaniemy jakieś trudne zadanie – wyjaśniła Emily. Cookie wbiła wzrok w Brilla.

– Niech to cholera, powiedz, że tylko mnie podpuszczasz! – rzuciła z oburzeniem.

Hiram wzruszył ramionami.