Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ziemia, której już nie zobaczysz

Ziemia, której już nie zobaczysz

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03371-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ziemia, której już nie zobaczysz

Wspomnienia ziemian dotyczą społeczności nieistniejącej już od ponad pół wieku. To przydaje im szczególnej wartości. Tom wspomnień kresowych Andrzeja Rostworowskiego wzbogaca naszą wiedzę o dziejach polskiego ziemiaństwa. Wiele w nim interesujących relacji i faktów, jak choćby fragment opisujący Zakład oo. Jezuitów w Chyrowie, który odegrał bardzo ważną rolę w kształtowaniu inteligencji polskiej.

Dodatkowym walorem tych wspomnień jest niewątpliwy talent literacki ich autora. Pochodził wszak z rodu, który wydał m. in. Karola Huberta Rostworowskiego, pisarza dziś już nieco zapomnianego, ale w swoim czasie cieszącego się sporą popularnością. Uważna lektura opracowanych przez Stanisława Jana Rostworowskiego przypisów pozwoli zrozumieć, jak wielu  utalentowanych ludzi przewinęło się przez dzieciństwo i młodość autora.

Z posłowia Andrzeja Garlickiego

 

Polecane książki

Sprzymierzone siły Ziemi i Priminae zdołały wywalczyć kruchy rozejm z Imperium – jeśli jednak nie uda się przenieść walki na terytorium wroga, zagłada jest nieuchronna. Przygotowując się na nieunikniony wybuch kolejnej wojny, komandor Stephen Michaels obejmuje dowództwo nad eskadrą Archaniołów. Jego...
Zbiorek opowiadań z 1897 roku. Teresa Jadwiga Papi (1843–1906), pisząca pod pseudonimami Teresa Jadwiga, Teresa Gałęzowska, była polską powieściopisarką i nowelistką. Od 1868 roku prowadziła założoną przez siebie tajną szkółkę, a następnie pensję żeńską wraz z J. Herman-Iżycką. Działała na rzecz Wa...
Jak wytrzymać z własnym mężem osiem miesięcy w podróży motocyklowej? Jak naprawić motor na pustkowiu Patagonii? Jak upiec mięso wołowe, by nie było twarde? Jak rozmawiać po hiszpańsku, by być zrozumianym przez porteños? Na te i na wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w tej książce. Dwadzieśc...
Przedmiotem badań i materiałową podstawą prezentowanej monografii są medytacje zamieszczone w dwóch siedemnastowiecznych kodeksach rękopiśmiennych: Pobudkach do zakonnego życia Teresy Petrycówny, wnuczki renesansowego uczonego Sebastiana Petrycego, oraz Kontemplacyi męki i śmierci Chrystusa Pana i O...
Zacznijmy od prostego ćwiczenia. Patrzę w lustro. Widzę w nim własną twarz, która staje przede mną jako substancja wyposażona w różne atrybuty. Mogę dotknąć nosa i złapać się za ucho. Twarz jest czymś namacalnie uchwytnym, das Vorhandene, powiedziałby Heidegger. W podobny sposób zjawia się przede mn...
Warto odpowiedzieć sobie na pytanie „Jaki jestem?”. Wzmacnia to pewność działania, wiarę w swoje możliwości oraz ułatwia panowanie nad emocjami. Prezentujemy bogaty zbiór wypróbowanych sposobów, które pomogły już wielu ludziom poznać bogactwo swojej osobowości i zainspirować się nim. Poznanie siebie...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Andrzej Rostworowski

Andrzej Rostworowski

Ziemia, której już nie zobaczysz

Wspomnienia kresowe

Wydanie rozszerzone

Opracowanie i przypisy
Stanisław Jan Rostworowski

Posłowie
Andrzej Garlicki

Czytelnik

Warszawa 2015

Przedmowa

To, że już dziś przystępuję do spisywania moich wspomnień, powodowane
jest przede wszystkim tym, iż wkraczając w siódmy krzyżyk, raz po raz
przyłapuję się na tym, że wiele szczegółów, nazwisk, nazw miejscowości
uleciało z pamięci i trudno mi je sobie przypomnieć, a czasami staje się
to wręcz niemożliwe.

Sam z zamiłowaniem rozczytuję się w dziełach pamiętnikarskich, widzę,
jak właśnie szczegóły i nazwy ożywiają i urozmaicają opisy.

Żyłem w przełomowej epoce, za mego żywota miały miejsce cztery duże
wojny: japońska, wielka wojna, wojna polsko-bolszewicka i druga wojna
światowa, przeplatane mniejszymi. W moim dzieciństwie świeże były
jeszcze echa wojen Burów, z przygodami kapitana Łamigłowy i pierwszymi
wyczynami skautów; potem doszły inne teatry działań: wojny bałkańskie,
japońsko-chińskie, Maroko, hiszpańska wojna domowa, Indochiny, Korea,
Algier. Sam niczego wielkiego nie dokonałem, natomiast byłem świadkiem
lub uczestnikiem wielu ciekawych i ważkich wydarzeń.

Widziałem i znałem wiele wybitnych osobistości, rozmawiałem z kardynałami i biskupami, generałami, politykami i działaczami,
ministrami, wojewodami, uczonymi i profesorami, literatami, poetami i dziennikarzami, plastykami, malarzami i rzeźbiarzami, inżynierami i architektami.

Przeżyłem zmiany zasadnicze: przejście ze spokojnego świata
kapitalistycznego, na początku stulecia nadwyrężonego i osłabionego
przez pierwszą wojnę światową, do chwiejnego, nieustalonego, szarpanego
wstrząsami i nieoczekiwanymi zmianami, pełnego absurdów świata
socjalistyczno-komunistycznego.

Nie piszę dzieła historycznego. Są to wspomnienia o tym, co widziałem, a często tylko słyszałem, podane tak, jak informacje te dochodziły do
mojej świadomości: niekiedy błędne, czasami zagmatwane, a prawda,
zresztą nie zawsze, wyłaniała się nieraz dużo później. Ale w takim
fałszywym świetle widziało wypadki setki i tysiące ludzi – to była ich
rzeczywistość, serwowana przez propagandę: prasę, radio i kino, nieraz
bardzo różna i odmieniona, często umyślnie spaczona i zakłamana, którą
społeczeństwo brało jednak lub brać musiało za dobrą monetę. Kiedyś
magistra vitae – historia – wydobędzie prawdę na światło dzienne,
niestety już nie dla nas i bez nas.

Z założonego planu widzę, że samo spisywanie wspomnień, bez korekty,
zajmie mi pewnie co najmniej cztery lata. Gdy rozejrzę się wkoło, widzę,
ilu współczesnych mi, a nawet dużo młodszych ludzi już nas opuściło. Ja
sam po tylu przejściach i wstrząsach nie czuję się najlepiej i nie
jestem pewien, czy zdołam doprowadzić te zapiski do zamierzonego końca.
To jest właśnie również jeden z powodów, że biorę już teraz za pióro.

Kraków, dn. 10 XI 1961 roku

ROZDZIAŁ IDzieciństwo

Urodziłem się w Wilnie dnia 30 maja 1899 roku, w hotelu
Georges1, który wówczas był własnością mego Ojca i gdzie na
pierwszym piętrze mieszkali moi rodzice. Ojciec mój, Tadeusz2,
syn Romana3 i Marii z Glogerów4, urodzony w 1860 roku
w Kowalewszczyźnie na Podlasiu, był architektem i do spółki z technikiem
budowlanym Kazimierzem Zimmermanem prowadził w Wilnie biuro
budowlane5. Matka moja, Zofia z Oskierków6,
urodzona w roku 1873 w Wielkim Możejkowie, powiat Lida, była córką
Aleksandra Oskierki7, członka Rządu Narodowego z 1863 roku na
Wileńszczyźnie, i Teodozji z Grabowskich8. Dziadkowie moi
Rostworowscy, po zlikwidowaniu Kowalewszczyzny, w czasie moich urodzin
mieszkali już w Krakowie9, a dziadkowie Oskierkowie po
powrocie z zesłania na Syberię (kopalnia w Usolu) mieszkali w Warszawie
i w Nałęczowie. Niebawem mieli otrzymać zezwolenie na powrót do Wilna,
gdzie zamieszkali we własnym domu (po Grabowskich) przy ulicy Wileńskiej
33.

Ojciec mój miał liczne rodzeństwo, które wymieniam kolejno:
Jadwiga10 – panna, Stefan11, żonaty z Lubieniecką,
Stanisław12, żonaty z Lubieniecką (siostrą poprzedniej),
Michał13, ożeniony z baronówną Christin, Zofia14, zamężna
Wesslowa, Leonia15, zamężna Wierusz-Kowalska, i Karol16,
ożeniony z Fudakowską.

Matka moja miała tylko siostry, których imiona były takie: Kasylda –
panna, umarła młodo, Jadwiga, zamężna Horwattowa, i Maria, zamężna
Mineykowa17.

Kilka lat po urodzeniu wyjechałem z Wilna do majątku Narowla, będącego
własnością wuja Horwatta18, i zasadniczo tam się wychowałem.
Ojciec mój przebywał stale w Wilnie, gdzie był wziętym architektem.
Ukończył w roku 1882 ze złotym medalem19 Akademię Sztuk Pięknych
w Petersburgu i po kilkuletnim pobycie za granicą – Paryż, Monachium,
Rzym – w 1890 roku osiadł na stałe w Wilnie.

Matka moja opiekowała się chorą na płuca swą siostrą Jadwigą Horwattową
(ciocia Gusia) i wyjeżdżała z nią często za granicę: do Abacji20,
Merano, na Riwierę, a także do rozpoczynającego karierę uzdrowiskową
Zakopanego.

Dzieci, to znaczy ja i młodsza ode mnie o cztery lata siostra Maria
Róża21 oraz starsi ode mnie Horwattowie: Daniel22 (Dolo), o osiem lat, i Aleksandra23 (Ola), o cztery lata, pozostawały w Narowli pod opieką licznych nauczycielek, wychowawczyń, bon i nauczycieli.

Narowla! – We wspomnieniach wydaje się najpiękniejszym i najmilszym
miejscem na kuli ziemskiej. Położona nad prawym brzegiem Prypeci, o czterdzieści kilometrów od Mozyrza, a jakie sto pięćdziesiąt kilometrów
od Kijowa. Istny raj dla dzieci, zważywszy, że wuj Edzio (Edward
Horwatt) strasznie lubił dzieci i na wiele rzeczy pozwalał, a na jeszcze
więcej patrzał przez palce.

Piękny empirowy pałac o dwudziestu kilku pokojach, piętrowy, stał na
wysokim brzegu, o jakieś sto metrów od rzeki, tak iż z werandy i balkonów roztaczał się wspaniały widok na płynącą majestatycznie,
szerokim łukiem Prypeć i leżące, jak okiem sięgnąć, po drugiej stronie
„ługi”, czyli zalewne wspaniałe łąki, porosłe rzadkimi dębami i pełne
mniejszych i większych jeziorek, bogatych w lilie wodne, ryby, a przede
wszystkim w dzikie kaczki. Na wiosnę, gdy Prypeć rozlała, szerokość jej
sięgała pięciu – sześciu kilometrów. Z wody tylko gdzieniegdzie
sterczały korony dębów. Po ustąpieniu wód i gdy słońce przygrzało,
całość zabielała się nagle od niezliczonych ilości kwitnących konwalii!
Ługi nieznacznie przechodziły w „hało”, czyli część błotnistą, ale nie
zalewaną.

Wokół pałacu był park, zapewne miał dwadzieścia albo i więcej hektarów.
W znacznej części wspaniale utrzymany, ozdobiony klombami, pełen
czarujących zakątków, szpalerów grabowych, grup drzew, przechodził z jednej strony w ogrody owocowo-warzywne, z drugiej, poprzez oranżerie i inspekta – w folwark i gospodarstwo rolne. Czworobok obór i stajen
okalał majdan o szerokości prawie kilometra, na którego środku był dom
rządcy wraz z kancelarią, otoczony z trzech stron sadem i warzywnikiem.
Stała tu też wysoka, murowana gorzelnia, niedaleko której wyrastała
tajemnicza, często dymiąca baszta: wędzarnia, miejsce naszych wypraw i punkt zbiórek. Z czasem w jej sąsiedztwie powstało nowe rozarium, bo
stary ogród róż przy pałacu był za mały, by pomieścić pojawiające się
wciąż nowe odmiany.

Od strony rzeki była tak zwana weranda, przybrana dwoma cementowymi
sfinksami, wielkości największego byka. Z przeciwnej strony znajdował
się ganek, czyli podjazd, którego znów strzegły dwa brązowe lwy
ponadnaturalnej wielkości. Na wprost ganku w odległości około sześciuset
metrów wyrastała piękna stylowa brama wjazdowa24, a przy niej
domek. Mieszkał w nim stróż, wspaniały chłop poleski z ogromną
kwadratową brodą, zwany Lewonem. Brama była stale zamknięta i gdy
zauważono manipulacje Lewona przy jej otwieraniu, był czas, aby
zaalarmować wszystkich, że ktoś nadjeżdża, zwłaszcza że droga z bramy do
ganku nie szła prosto, lecz dość wygiętym łukiem, omijając stajnie
cugowe. Niebrukowany gościniec szedł równolegle do bramy. Na wprost niej
ciągnęła się na dwa kilometry aleja topolowa jako droga gospodarcza do
poszczególnych poletek. Wzdłuż niej rozciągał się zwykle chmielnik.

Najbliższa stacja kolejowa – Kalenkowicze – znajdowała się dwanaście
kilometrów za Mozyrzem, czyli w odległości sześćdziesięciu dwóch
kilometrów. O konie trzeba było telegrafować zawczasu. Na szczęście
poczta i telegraf były na miejscu (o trzy kilometry) w miasteczku
Narowla. Zresztą istniały już wówczas telefony, co przy tamtejszych
odległościach było wielce pomocne. I dziwna rzecz, o ile chłopi kradli
słupy wiorstowe25, które co parę lat cierpliwie uzupełniano,
to nie słyszałem o kradzieży słupów telefonicznych i drutów, choć te
musiały być bardzo łakomą rzeczą. Widocznie odpowiedzialność za kradzież
była surowa.

Często korzystano z komunikacji statkiem po Prypeci i Dnieprze. Statki
chodziły regularnie: co dzień duży w obie strony, czyli na Mozyrz oraz
na Kijów, i co dzień mały, lokalny, do Mozyrza i z powrotem. Statki były
czyste i porządnie utrzymane, odznaczały się doskonałą kuchnią, a właściwie świetnie prowadzonym bufetem.

Do opieki nad dziećmi zaangażowane były: jedna nauczycielka Polka,
ucząca wszystkich przedmiotów (była nią długie lata panna Teresa), jedna
nauczycielka Francuzka – pani Dufour, a potem przez szereg lat
mademoiselle Louise Chigniac. Osobna karta należy się pannie Luizie,
która bądź co bądź przez kilka lat opiekowała się nami, głównie mną i Różą. Pochodziła z mieszczańskiej rodziny, miała ukończoną szkołę
średnią. Dla mnie na zawsze pozostanie tajemnicą, w jaki sposób ta
panna, wówczas dwudziestoparoletnia, nieznająca ani słowa w żadnym innym
języku poza własnym, potrafiła punktualnie dojechać z Paryża do
Kalenkowicz, przesiąść się do faetonu26 zaprzężonego w czwórkę
koni i nie umrzeć ze strachu, jadąc sześćdziesiąt kilometrów wśród błot
i lasów. Trochę ją podniosły na duchu pierwsze wrażenia z pałacu w Narowli, gdy zobaczyła błyszczące posadzki, piękne obrazy na ścianach i łazienkę wykładaną kafelkami.

Wysoka, czarna i nie bardzo ładna potrafiła jednak utrzymać dyscyplinę,
nauczyć się coś niecoś po polsku, a nas, mnie i Różę, swojego języka na
tyle, że początkowo lepiej czytaliśmy i pisaliśmy po francusku niż po
polsku, i właściwie z tą umiejętnością od niej otrzymaną przeszedłem
przez życie, mając doskonałe podstawy i wyczucie poprawnej składni.
Jedno pamiętam, że dla wyrobienia prawidłowej wymowy kazała nam się
nauczyć i szybko deklamować wiersz V. Hugo: Mon père, ce héros au
sourire si doux…27. Wiersz ten, pełen litery „r”, miał wyrabiać
dykcję.

Oczywiście z początku było wiele nieporozumień językowych i zatargów ze
służbą, która jednolitym frontem nie upodobała sobie nowego
„darmozjada”. Słynne były jej przeprawy z lokajem, od którego chciała
„bużi”, jej przygody, gdy gwałtem uczyła się – dość długo – jazdy konnej
na siwej klaczy Czajce, porwanie jej do swej wyłącznej dyspozycji i afekt do jamniczki Muszki. Po pewnym czasie, gdy się nieco oswoiła,
upodobała sobie składanie wizyt u administratora, pana Leniewicza. Czy
chodziło o romans, czy tylko o wspaniałą wyżerkę na serwowanych zawsze
podwieczorkach, nie wiem, ale te wizyty musiały być źle widziane, gdyż
panna Luiza zaczynała je nieodmiennie od słów: André, si vous dîtes à
Maman que nous étions chez M. Leniewicz, vous recevrez une gifle – si
vous ne dîtes pas, vous recevrez du chocolat!28. U pana
Leniewicza oglądałem wspaniałe dwumetrowe, obsypane owocami krzaki
pomidorów oraz dwa psy bernardyny, bardzo złe, bo trzymane na łańcuchu.
Kiedyś panna Luiza przychodzi do Mamy ze skargą, że ją lokaj zwymyślał i nazwał „kolera!”. Na to Mama zaczyna tłumaczyć, że ta „kolera” to było
bezadresowe, tak jak francuskie sapristi29, a ja z boku
stojący: – Mais non, Maman – il a dit – vous choléra30.

Po naszym wyjeździe jeszcze długo utrzymywała się korespondencja, z czasem pisaliśmy do Francji, i dopiero pierwsza wojna położyła jej kres.

W oficynie jakiś czas mieszkał pan Syrewicz – mierniczy. Opowiadał
bardzo ciekawe historie, bo masę świata zwiedził, więc się tam wymykałem
i przy herbacie słuchałem opowiadań. Wychodząc, dawałem zawsze
chłopakowi usługującemu mierniczemu dwie kopiejki na piwo.

Kiedyś wymyśliłem doskonałe zajęcie – w basenie fontanny przed domem
łapałem żaby na lasso. Ani się spostrzegłem, jak mi się noga na
wilgotnej krawędzi pośliznęła, i wpadłem do środka. Byłbym się
niechybnie utopił, bo wody było przeszło na metr, a ja wtedy jeszcze
pływać nie umiałem, gdyby nie ogrodnik, pan Szawłowski, który sadził
kwiaty na klombach opodal i posłyszawszy plusk, wyciągnął niefortunnego
łowcę. Zaniesiony zostałem do pokoju dziecinnego, tam Róża na mój widok
z emocji zaczęła jechać do Rygi. Biegła przez pokój i rzygała, co było
dla mnie dotąd nieoglądanym zjawiskiem. Zostaliśmy położeni do łóżek i nie pojechaliśmy ze wszystkimi do lasu na grzyby czy jagody, a pewnie na
jedno i drugie.

Kiedyś przywieziono jakiegoś barana, zapewne rasowego, pamiętam tylko,
że był czarny. Z kolejki przypadł „na własność” Oli. Każda nowa rzecz
musiała do kogoś z nas należeć i kolejka była ściśle przestrzegana.
Barana zamknięto w sionce i słyszeliśmy, jak wuj wydał polecenie: –
Przynieście trochę wyki i siana. – Zaraz po obiedzie pobiegliśmy do
barana. Na podłodze leżały jakieś czarne kulki. – To pewno wyka, muszę
spróbować! – zawołała Ola. Nabrała kulek do ust i zaraz cały obiad
wyjechał, bo to nie była wyka, tylko wprost przeciwnie.

U wuja Horwatta na stole w kancelarii zawsze stał duży półmisek, na nim
leszcz pieczony z kaszą hreczaną. Wolno nam było, w wypadkach głodu lub
łakomstwa, nakładać sobie na talerzyk i zjadać.

Dla nauki Dola był pan Żuwal, nauczyciel, z czasem przyjaciel domu, po
wielu latach, po pierwszej wojnie światowej, rezydujący jeszcze w Gorzyczkach. Pochodził z emigrantów francuskich, ale był całkowicie
spolszczony, wielki myśliwy, czasami zapuszczał brodę.

Przy Róży była niańka Frania, a gdy ta wyszła za mąż za kucharza Leona,
nastała Urszula. W ogóle personel zmieniał się bardzo rzadko, a najczęściej, jeśli chodzi o służbę, to stanowisko przechodziło z ojca na
syna. W stajni rej wodził stary August, a jego dwaj synowie Karło i Franc byli furmanami.

W spiżarni królowała „apteczkowa”, pani Jadwiga. Pamiętam, że za
lodownią w kształcie świątyni był budynek gospodarczy wyglądający jak
mały pałacyk lub oficyna (zresztą w czasie pierwszej wojny służył za
mieszkanie, gdy pałac zajęły Wojennyje Raboty na Riekie
Pripiati31). Budynek ten to była „apteczka”. Ach, te znajdujące
się w niej ilości słoi konfitur, słoi kompotów (wecków jeszcze nie
znano), garnków glinianych z marmeladami, butli soków, serów i serków
owocowych, owoców suszonych, kandyzowanych! A towary kolonialne:
rodzynki, migdały, orzechy, figi, daktyle – to były tylko ingrediencje.
Na święta sprowadzano oddzielnie bakalie. Apteczkowej podlegało również
gospodarstwo mleczne dla potrzeb domu: mleko, śmietanka (do kawy),
śmietana, masło, sery oraz pieczywo, chleb i bułki, co parę dni świeże.

Wielkim przyjacielem dzieci był gajowy, czyli „leśnik” Kulicki. Mieszkał
w dalekim czworaku pod lasem. On to był wyrocznią wszystkich spraw
łowieckich. Kierował polowaniami, a znał się na tropieniu zwierzyny,
ciągach, tresurze psów, podkarmianiu. Już wtedy woziło się do lasu
kartofle, kasztany i żołędzie oraz snopki owsa i wiązki siana. Kulicki
jako jeden z pierwszych wtajemniczał mnie w arkana wiedzy myśliwskiej,
na razie w odczytywanie tropów, przewidywanie pogody i zwyczaje
zwierzyny.

Po każdym większym zimowym polowaniu biegliśmy do kredensu przyglądać
się pewnemu obrządkowi. Z gorzelni przynoszono wiadro wódki (zapewne był
to nieoczyszczony spirytus). Kulicki, po zdaniu zwierzyny do lodowni,
wchodził, otrzepując śnieg z butów, a następnie wychylał jedną po
drugiej pięć – sześć szklanek wódki, po czym otarłszy usta rękawem,
mruczał jakieś podziękowanie i szedł spać na dwadzieścia cztery godziny.

Wspaniałym fachowcem musiał być pan Szawłowski, ogrodnik. Na czele
plutonu dziewczyn tworzył istne cuda kwiatowe. Drogi i dróżki zawsze
były wygracowane, w jesieni liście pozgrabywane, latem trawniki
pokoszone. Do niego należały inspekta oraz nieduży sad specjalny:
czereśnie, wiśnie, śliwki i grusze. Wielkie sady dzierżawili sadownicy –
Żydzi albo dość często Ukraińcy. Na Wielkanoc, wraz z sałatą i pierwszymi rzodkiewkami, przynosił istne cuda – zamki, panteony albo
kolumnady z kiełkującej rzeżuchy – pośrodku których stał baranek
wielkanocny, z ciasta i lukru, nieraz naturalnej wielkości.

Do osób stale zatrudnionych należał Marian, malarz, okrągły rok malujący
freski, najczęściej według wzorów mego Ojca. Pasją wuja Horwatta,
przeniesioną z czasem wraz z Marianem do Gorzyczek, było stałe
upiększanie, malowanie olejne ścian wraz z wypisywaniem sentencji i wersetów. W pewnych miejscach malowane były diabły i maszkary oraz
sentencje w rodzaju: „Nie ma skutków bez przyczyny”, „Co się wysuszy, to
się wykruszy”. Miało to ułatwiać pomyślny przebieg załatwiania spraw.

Zgodnie z panującymi wówczas kierunkami modne były sceny mitologiczne.
Wielkie obrazy ścienne i panneau32: Amor i Psyche, Sąd
Parysa, Powrót Diany z polowania, malował mój Ojciec, przy czym
modelami i modelkami były liczne ciotki i cioteczki, kuzynki, wujowie i kuzyni – i ja też często występowałem jako paź, amorek lub pacholę. W domu zresztą pełno było obrazów różnych szkół, a często miesiącami
przesiadywali malarze, biorący udział w życiu domowym, wycieczkach do
lasu i na wodzie, którzy zbierali tematy do swoich późniejszych
arcydzieł. Za mojej pamięci bywali Fałat, Chełmoński,
Ruszczyc33, Ludomir Janowski34, którego portrety moich
ciotek otrzymały kilkakrotnie złote medale w Paryżu i innych miastach.
Cudowny był portret mojej Mamy. Niestety spalił się w Wilnie w czasie
drugiej wojny.

Poza godzinami lekcji dzieci mogły niczym niekrępowane biegać po całym
parku, łowić ryby, chodzić do stajni, z daleka tylko i teoretycznie
doglądane przez „pedagogium”, które miało swoje sprawy i zainteresowania. Pamiętam na tym tle dysputy, czy trzeba dzieci pilnować
ściśle, czy nie? Oczywiście wuj był za najdalej idącą autonomią,
przytaczając opowiadanie, jak w pewnym domu, gdzie było dwanaścioro
dzieci chowanych dość luźno, o stracie jednego z nich dowiedziano się
dopiero, gdy ojciec, wróciwszy z miasta, rozdawał prezenty i jeden
został mu w ręku.

Sąsiedztwa nie leżały blisko, a składały się z bliższej lub dalszej
rodziny. Najbliżej, bo o kilkanaście kilometrów, były Barbarów
Aleksandra Horwatta35 i Hołowczyce Stanisława
Horwatta36. A Chabno Stanisława (innego) Horwatta37,
nad Dnieprem już, było oddalone o czterdzieści kilometrów. Cała tak
zwana Horwattowszczyzna były to skonfiskowane po 1794 roku majątki
Oskierczyńskie38, przy czym fundum39
Oskierczyńskim był Barbarów. W rękach Oskierków pozostały jedynie
Wodowicze40, które w tym czasie należały do wdowy z dziećmi, i Rudaków41, który następnie drogą mariażu przeszedł na
Wańkowiczów.

Do Rudakowa sześćdziesiąt kilometrów jechało się przez Wodowicze i to
była połowa drogi. Zwykle wyjeżdżało się rano, zajeżdżało na obiad na
popas do Wodowicz i na wieczór do Rudakowa. Kilka osób, między innymi
Mama, jechało konno (panie po damsku), reszta, kilkanaście nieraz osób,
wielkim drabiniastym wozem – wozy takie zwano karami – z czwórką,
piątką, czasami nawet szóstką koni. Wiele emocji dawała zaraz na wstępie
przeprawa promem przez Prypeć.

O kilkanaście kilometrów w bok od Wodowicz leżała Borysowszczyzna pana
Jastrzębskiego42. O dwanaście kilometrów za Rudakowem
były jeszcze Ostrohlady, dawny majątek Prozorowski43,
następnie w posiadaniu Gordziałkowskich44. Majątki te
były to bogate jednostki o wysokiej kulturze rolnej, z przeważnie dobrą
ziemią oraz dużą ilością łąk i lasów. Przeciętny obszar wynosił dziesięć
do piętnastu tysięcy hektarów. Wodowicze stanowiły swego rodzaju
osobliwość, bo posiadanie ich oparte było na prawie lenna i mogły być
dziedziczone tylko w linii męskiej. Wuj Horwatt opowiadał, że gdy miał
dwadzieścia lat, jego ojciec postanowił przenieść się w Poznańskie do
majątku żony w Gorzyczkach, a jemu przekazać Narowlę. Wówczas to
staropolskim zwyczajem ruszyli na objazd linii granicznej i w zasadzie
na każdym kopcu wuj powinien był dostać baty – a kopców, zważywszy na
enklawy chłopskie, było kilkanaście tysięcy. Baty oczywiście ostały się
w teorii, natomiast nierzadko w jakichś zapadłych osadach trzeba było
odprawiać sądy, godzić zwaśnionych lub przeprowadzać działy. Ludność
miejscowa wiejska była prawosławna, natomiast oficjaliści, służba
dworska w przeważającej większości byli katolikami. Trafiali się też
Tatarzy muzułmanie.

Z tego okresu pamiętam szereg wydarzeń charakterystycznych dla tamtych
czasów i okolic.

Do Narowli należał tak zwany Sienoprasowalnyj Zawod w Michnowie. Była to
osada, do której przez całe lato z kilku tysięcy hektarów łąk zwożono
siano. Potem maszyny je prasowały w kostki wiązane drutem. Siano to,
pierwszorzędnej jakości, albo ładowało się na barki – berlinki – i odstawiało wodą do większych kawaleryjskich garnizonów, albo zimą
odwoziło się saniami na stację kolejową lub do majątku. Droga, ze
względu na równość i gładkość, wiodła przeważnie rzeką, po lodzie.
Kiedyś jechał taki transport – kilkanaście fur parokonnych, jedna za
drugą. Parobcy dla ciepła i wesołości obsiedli jedną z ostatnich fur.
Tymczasem woda podmyła w pewnym miejscu drogę, która załamała się i pierwsza para poszła pod lód. Ponieważ konie umieją drzemać, idąc w długim szeregu, za pierwszą furą poszła druga, trzecia i zatrzymało się
dopiero na dziesiątej. Pamiętam rwetes wieczorem, jak parobcy zdawali
relację z tej katastrofy wujowi.

Innym razem wuj jechał z Dolem do Wodowicz też zimą saniami i na którymś
jeziorku konie lejcowe zapadły się pod lód. Wuj zdążył tylko wyrzucić
Dola w śnieg i wyskoczyć, furman się skąpał. Dyszlowe konie i sanie
udało się wyciągnąć, lejcowe utonęły. W Rudakowie w wozowni pokazywano
wysokie ozdobne sanie żelazne na dwie osoby, którymi pradziad
Oskierka45 we dwójkę z furmanem czterema końmi „w lejc”
jeździli do Kijowa.

Kiedyś wracałem chyba z Wilna, pod opieką ogrodnika. Na stacji w Kalenkowiczach nie było koni, tylko czekał bałaguła46 z wiadomością, że wskutek słabego lodu konie nie przejechały przez rzekę i czekają w Mozyrzu. Przez Prypeć podróżnych przewoził po wyrąbanym w lodzie kanale tak zwany bat, czyli duża łódź, która od biedy zabierała
nawet furmankę z koniem. Wieczór zapadał, był to chyba koniec lutego.
Furman powiedział, że wuj czeka na nas w Barbarowie. Nałożyliśmy
dachy47; czwórka koni, dzwoniąc janczarami, szybko pomknęła po
gładkiej drodze, która po pewnym czasie skręciła w dół i jechaliśmy
rzeką. Zdążyłem się zdrzemnąć, gdy nagle trzask i krzyki, przednia para
zapadła, tylko łby wystają z przerębla. Na szczęście dyszlowe konie
mocno zaparły się, chrapiąc, i sanie pozostały na lodzie. Furman z ogrodnikiem odczepili konie lejcowe, skądś nadbiegli ludzie i pomogli
wyciągnąć zestrachane konie. Dojechaliśmy syci wrażeń dobrze w nocy do
Barbarowa, gdzie oczekiwał nas wuj Edward i wuj Oleś (Aleksander
Horwatt).

Rewolucja 1905 roku. Pamiętam ogromne kary, zaprzęgnięte we wspaniałą
czwórkę koni. Załadowano nas wszystkich, kilkanaście osób, a na
wielkiej, pięknie heblowanej tyczce wił się za nami kilkumetrowy
czerwony sztandar. Przejechaliśmy, krzycząc „hurra”, przez miasteczko i z powrotem. W kilka dni potem, wieczorem, zajechało znowu kilka kar,
znowu nas wszystkich załadowano plus jeszcze kilkanaście osób starszych,
wszyscy uzbrojeni w najrozmaitsze bronie palne, ja z dumą dzierżyłem
ogromny pistolet pojedynkowy, ruszyliśmy w ciemną noc. Okazało się, że w kierunku na Barbarów. W Barbarowie, po krótkich pertraktacjach ze
stróżem przy bramie, zajechaliśmy pod dom przy akompaniamencie strasznej
strzelaniny. Mój pistolet brał żywy udział, strzelając co prawda samymi
kapiszonami. Podobno wuja Olesia z trudem później wydostano spod kanapy
w salonie.

Potem przyszło wojsko i mieszkało w namiotach. Pamiętam białe czapki i białe letnie rubaszki. W przedpokoju, w ogromnym holu, pełno zawsze było
broni i amunicji. To mi dało okazję do sporządzenia swego rodzaju
„bomby”. Do zwędzonej w garderobie pończochy wsypywałem, co tylko było
pod ręką – rozkręcone naboje śrutowe, gwoździe, naboje sztucerowe,
odłamki szkła – zapewne była to reminiscencja z wysadzenia kolubryny
przez Kmicica: „Naści piesku kiełbasę”. Moja pończocha zapełniała się
szybko, a nosiłem ją na sznurkach wzdłuż nogi pod spodniami. W tym
czasie pojechaliśmy, tym razem oficjalnie, na obiad do Barbarowa. Tam po
obiedzie ciocia Wiwa (z Krasickich Horwattowa) bierze mnie na kolana, a czując coś obcego, pyta: – A co tam masz takiego? – To bomba na
Dzidzię48. – Dzidzia to była jej córka jedynaczka, późniejsza
Józefowa Jezierska. Szybciej niż myśl zostałem strzepnięty z kolan,
bombę odebrał zaraz wuj Edzio i wśród krzyków oraz pisków cioć i pań
wysypał jej zawartość na tacę do czarnej kawy. Potem kilkakrotnie mnie
indagował z ciekawości nad pomysłowością, jak sobie wyobrażałem wybuch
tej bomby.

Przyszła moda na proce, strzelaliśmy nawet dość celnie, tak że przy
pewnej częstotliwości od czasu do czasu trafialiśmy wróbla w locie.
Kiedyś zajęty takim obstrzałem, posłyszałem przez okno głos wuja, który
mnie wołał do siebie. Wchodzę do ubieralni i od razu widzę malutką
dziurkę w szybie (strzelaliśmy z procy grankulkami49). Wuj
gładzi mnie po głowie i chwali celność strzału, że go prosto w brzuch
trafiłem przez okno. Nie pomogły moje tłumaczenia, że w ogóle go nie
widziałem, a strzelałem w lot do wróbli. Długi czas występowało: „Jak
ten Andrus świetnie z procy strzela”.

Wzrok w tym czasie miałem świetny, zresztą jako dalekowidz mam taki i obecnie. Na polowaniach zwykle pierwszy zauważałem nadciągającą
zwierzynę, z łódki z daleka spostrzegałem kaczki na wodzie. Kiedyś
wracając z grzybobrania, zauważyłem przez pole na skraju lasu borowika,
dość dużego co prawda, ale z odległości chyba pięciuset metrów, którego
nikt nawet przez lornetkę zobaczyć nie mógł. Dopiero przyniesiony przeze
mnie grzyb potwierdził moją spostrzegawczość. Odtąd wuj mnie zawsze
zabierał ze sobą na wszystkie przejażdżki i polowania, bo – jak mówił –
przynoszę szczęście, a ja tylko zawsze jakoś wcześniej zdążyłem zauważyć
i myśliwemu uwagę zwrócić.

Mimo posiadania doskonałych fortepianów muzykowano – poza lekcjami na
fortepianie – raczej rzadko, chyba że przyjechał ktoś dobrze grający.
Dolo ślicznie gwizdał, mój Ojciec śpiewał bardzo przyjemnie, zwłaszcza
różne włoskie arie i kancony. Wszystkie panie natomiast rysowały i malowały, a i rzeźbiły doskonale, zwłaszcza gdy się pojawiła plastelina,
także wypalały specjalnymi palnikami w drzewie, wreszcie haftowały i wyszywały.

Moja Matka kopiowała olejne obrazy, umiejąc trafić koloryt i patynę. Mój
Ojciec malował wtedy dużo, robił cudowne portrety akwarelą oraz olejne
obrazy mitologiczne i rodzajowe, między innymi namalował i mój portret,
jako pacholęcia trzymającego sztandar. Pozowałem z tą samą tyką, z którą
jeździliśmy do miasteczka, tylko że spomiędzy fałd amarantowego koloru
na obrazie nawet nie bardzo dyskretnie wyglądały kontury i pióra orła
białego. Obraz ten wisiał w kancelarii wuja na bardzo widocznym miejscu.
Wielu urzędników przyjeżdżających interesowało się obrazem, ale nigdy na
temat białego orła żadnych zahaczeń nie było.

Najbliższy kościół był w Mozyrzu albo w Ostrohladach. Co niedziela więc
o godzinie jedenastej cały dom zbierał się „na pacierze”, w czasie
których z książki do nabożeństwa odczytywano modlitwy odmawiane podczas
mszy świętej oraz ewangelie przypadające na dane święto czy niedzielę.
Teksty modlitw były staroświeckie i nieraz dość dla dzieci zabawne, tak
że musieliśmy się mocno trzymać, aby przy niektórych odczytywanych
fragmentach nie parsknąć śmiechem i nie dać się do tego sprowokować.
Takie teksty, jak: „Sięgam do Twego boku, Panie, i biorę stamtąd tyle,
ile na zapłacenie długów moich potrzebuję…” albo: „Czuję się jako liść
jesienny w ziemską wdeptany kałużę” itp.

W parku nad brzegiem rzeki była kaplica, gdzie dwa albo trzy razy do
roku przyjeżdżał ksiądz i odprawiał nabożeństwo, na które ściągały
tłumy, bo katolików było jednak więcej, niż się na pozór zdawało.
Przychodziło też sporo prawosławnych – byłych unitów. Pod kaplicą
znajdowały się groby rodzinne i to motywowało jej istnienie jako
grobowca. Co powstało wpierw, kaplica czy groby, trudno osądzić, ale
musiało to być przedmiotem jakichś ważkich interpretacji, bo gdy w 1911
roku umarł mój dziadek Oskierka, to choć pochowany został w Wilnie na
Rossie, na kaplicy pojawiły się duże cementowe litery: GROBOWIEC
ALEKSANDRA OSKIERKI.

Dużo później, gdzieś w 1917 roku, pochowano tam Dola, który umarł na
gruźlicę kiszek w Helsinkach.

Kaplica posiadała komplet ornatów, bielizny kościelnej, trybularze,
fisharmonię, a w ołtarzu – obraz malowany przez mego Ojca.

Prypeć, tworząc łuk w stronę domu, podmywała brzeg i zbliżała się
groźnie pod betonowe schody, którymi schodziło się na właściwy brzeg. Tu
ustawiony był prowizoryczny debarkader50 do wsiadania i wysiadania ze statków, które bardzo chętnie, może zresztą za jakąś
opłatą, zatrzymywały się na wywieszony sygnał. Dla ratowania sytuacji
sprowadzono robotników, Ukraińców, którzy prowadzili roboty
zabezpieczające, budowali „chacie”, czyli to, co obecnie nazywa się
materace i ostrogi. Robotnicy mieszkali w namiotach i wieczorami
cudownie śpiewali na głosy, zwłaszcza kiedy wuj, amator śpiewu, posłał
im wiadro gorzałki. Roboty zdawały egzamin, ale rzeka brała rewanż i rwała obok, tak że prace rokrocznie przesuwały się z biegiem rzeki i robotnicy przez parę lat z rzędu zamieszkiwali latem w namiotach. Co
pewien czas przyjeżdżał na inspekcję „własnym”, a właściwie
dyspozycyjnym statkiem „Pińsk” inżynier Skirmuntt51,
zawiadujący drogą wodną Pińsk – Kijów – Elizabetpol. Inspekcja kończyła
się zwykle dłuższą lub krótszą przejażdżką po Prypeci. Statek był
urządzony luksusowo, z pięknymi boazeriami, dziełami sztuki, a inżynier
Skirmuntt, który większość roku na nim mieszkał, miał kucharza i nieraz
wydawał przyjęcia.

O jakieś dwa kilometry w górę rzeki, nad samym brzegiem znajdował się
tartak pewnej spółki drzewnej, oczywiście żydowskiej. Od tartaku w głąb
lądu prowadziła kolejka wąskotorowa, sięgająca daleko w las, która
rokrocznie się przedłużała i rozgałęziała. Miała prawdziwe lokomotywki,
wagony – głównie lory do wywozu drewna, ale też jeden cudny wagonik
pasażerski dwukolorowy, pierwszej i drugiej klasy. Poza tym drezyny.
Drezynami tymi jeździło się w głąb lasów jesienią na ciągi kaczek, a wiosną słonek. Zimą na polowania szedł „pociąg specjalny”, który oprócz
osobowego ciągnął kilka wagoników towarowych dla nagonki.

W lesie były mijanki, a po piętnastu kilometrach nawet „prawdziwa”
stacja kolejowa. Przez bagna usypywano groble lub stawiano długie mosty
i to były najlepsze tereny na kaczki i słonki, które nie zmieniały toru
lotu, do jakiego były przyzwyczajone.

W pałacu na dole był pokój przyrodniczy. W nim ogromne szafy pełne
wypchanych ptaków i drobnych ssaków. Gady i płazy pływały w spirytusie,
ryby były wypchane. Specjalny „wypychacz”, Niemiec, zamieszkiwał w suterenach i zajmował się wypychaniem, gdyż kolekcję stale uzupełniano.
Był oczywiście wypchany wilk i ryś. Wilki nigdy nie występowały w nadmiernej ilości i nigdy nie słyszałem o jakiejś przygodzie z wilkami,
choć na wiosnę zawsze opowiadano, że gdzieś tam znaleziono szablę i buty
stójkowego, resztę zjadły wilki. Przy ówczesnym spożyciu alkoholu
wypadki takie nie były wykluczone, trzeba jednak odwrócić kolejność
faktów: najpierw zamarzł pijany stójkowy, a potem go wilki zjadły. Wuj
Edward, który zawsze wszystko robił spontanicznie i z udziałem dzieci,
parę razy brał nas na wyprawę z prosiakiem do lasu, saniami w nocy,
jednak nie dało to efektów i wilki nie nadeszły.

Na Boże Narodzenie wjeżdżało do przedpokoju lub biblioteki drzewko pod
sufit. Okazywało się, że fraucymer już od dawna lepił łańcuchy i inne
ozdoby. Ciotki też kleiły piękne ozdoby prawdziwie artystyczne, ale gros
wisiorów stanowiły cukierki, pierniki i ciastka. Pełno też było jabłek i orzechów. Na czwarty czy piąty dzień, pod wieczór przychodziły dzieci
folwarczne. Każde dostawało torbę wypełnioną łakociami oraz chustkę albo
skarpetki. Odbywała się jakaś deklamacja, śpiew kolędy i nagle, nigdy
nie wiadomo kiedy, następował szturm na drzewko. W trzy minuty było już
po wszystkim. Gdzieś z boku leżał goły pieniek, a z zawieszonych
cudności ani śladu.

Na Wielkanoc pojawiało się święcone, coś jak w wierszu El…y’ego –
jakie było to święcone za dziadunia dziadzi lat.

Przez całą długość biblioteki stał stół, chyba do dwudziestu metrów
długi. W środku zielona altana, w niej baranek. Z dwóch końców stołu
dwie głowy: świni pieczonej oraz dzika w skórze i z jajkiem w pysku.
Głuszec, cietrzew, dzika kaczka w piórach, a potem już szynki gotowane i pieczone, całe stosy kiełbas, pieczone prosięta z kaszą, rolady,
pieczone ptactwo, indyki nadziewane śliwkami albo kasztanami, jeszcze
mięsiwa, galarety, auszpiki52, sałatki, chrzany, sosy. A potem
szeregi bab, które rozpoczynał baumkuchen sękaty, z kolei szła baba
szafranowa, jajowa skromna, jajowa bogata, według recepty cioci Andzi, z przepisu doktorowej, potem mazurki: królewski, cygański, przekładanych z dziesięć gatunków, pomarańczowy, śliwkowy – tu królowały przepisy babci
Zosi53, cioci Mani54 albo po prostu z kalendarza. Wśród tego
dobrobytu stały jeszcze misy kolorowych jajek, nierzadko pięknych
pisanek – znowu arcydzieła ciotek. W jednym końcu na dostawionym z boku
nieco niższym stoliku stały butelki, cały las butelek różnego formatu,
koloru, o przeróżnych zawartościach, od wiekowej starki począwszy.
Rozpoczynano od jajek i szynki, a po jakiejś godzinie wnoszono barszcz w filiżankach, którego zresztą było ad libitum. Dopiero długo po tym, jak
już nawet jedzenie mazurków miało się ku końcowi, wnoszono herbatę i czarną kawę.

Koło godziny piątej po południu szło się na folwark do domu rządcy,
gdzie rozpoczynano wszystko od nowa.

Któregoś roku, gdy w zamieszaniu świątecznym potrawy jadło się na
stojąco – zaledwie parę starszych osób zasiadło do ustawionych z boku
stolików – założyłem się z kuzynką Olą, że wypiję tyle samo co Kulicki,
tylko że nie szklanką, a kieliszkiem; miałem wtedy sześć – siedem lat.
Krążąc wokół stołu i odżywiając się solidnie, raz po raz podchodziliśmy
do małego stolika i tam wybieraliśmy jak najbardziej niepozorne butelki,
takie zabrudzone, dziś bym powiedział: omszałe, i kolejno kieliszek za
kieliszkiem wypijałem, dążąc do ustalonego rekordu. Jeszcze mi ktoś ze
starszych trochę dla żartu ofiarował ćwierć kieliszka wódki czy starki,
na to wszystko przyszły pierwszy raz w życiu pomarańcze! Może by zresztą
wszystko skończyło się szczęśliwie, chociaż niektórzy zwracali uwagę, że
jestem nadęty i czerwony okropnie, ale szło to na karb święconego.
Niestety, trzeba było iść do rządcy. Jak się szło, tak się szło, ale się
doszło. Potraktowano jednak dzieci czymś bardzo słodkim i tu się
poczułem niedobrze, chciałem wyjść na dwór, niestety w drzwiach
wprawiony był niedawno ósmy cud świata, zamek zatrzaskowy (pierwsze
yale). Ani rusz go otworzyć, nastąpiła katastrofa – wyjechało wszystko
między drzwi, z pomarańczami łącznie. Gorzej, bo zaczęło przeciekać pod
drzwiami do pokoju. Chcąc więc ukryć moje postępowanie, schwyciłem czyjś
kalosz i zacząłem czerpać między drzwiami i nosić za kufer stojący pod
ścianą – i na tym mnie przyłapano. Obudziłem się na drugi dzień dopiero
koło dziesiątej. Zakład wygrałem.

Ulubionym moim zajęciem było łapanie ryb w rzece. Trzeba przyznać, że
sprzęt miałem doskonały, własnej roboty, wykonany pod wskazówkami
doświadczonych rybaków zasiadających na długie godziny pod wieczór i wcześnie rano wzdłuż brzegu. Ryb było mnóstwo: płotki, kiełbie, okonie,
krasnopióry, szczupaki i inne przez nas samych cudacznie nazywane.
Zazwyczaj stawiało się na „haci” w głębokim miejscu wędkę szczupakową na
żywca, a samemu mniejszą wędką łowiło się w płytszych miejscach na
robaka, muchę lub groch. To zwłaszcza na leszcze. Od czasu do czasu, raz
na parę dni, brał na żywca szczupak i jeżeli nie zaplątał linki w faszynie, dostawało się go za pomocą podrywki. Z tych czasów pochodzi
anegdotka opowiadana o mnie przez wuja Edzia: „Szukają Andrusa, nie ma,
wołają, nie ma. Wreszcie znajdują na «haci» łowiącego ryby. – Czemu nie
odpowiadasz na wołania?! – W odpowiedzi niewyraźny bełkot. – Bo robaki
trzymam”. Ale to była nieprawda.

By już skończyć z rybami, przypominam wspaniałe zimowe połowy na starym
korycie rzeki, czyli na tak zwanym Staryku. Na rzece wyrąbane były w poprzek przeręble około dwóch metrów długości w odstępach metrowych, na
głównym nurcie, czy też nazwijmy to: na szlaku rybnym. Koło przerębla
stawało dwóch ludzi z tyczkami, do których przymocowany był koniec dolny
siatki, długości przerębla. Górny brzeg siatki opierał się na sznurku,
który każdy z dwóch łowców miał zawinięty na palcu. Z daleka szła
nagonka, strasząc ryby uderzeniami siekiery w lód i chlupotaniem w małych przeręblach. Uciekająca ryba uderzała nosem w siatkę, co się dało
odczuć natychmiast na palcu przez sznurek. Wówczas zgrany i zgrabny ruch
tyczkami i wyrzut siatki na powierzchnię niemal bez pudła dawał w rezultacie dwu-, trzykilogramową rybę – szczupaka, bieługę, leszcza,
okonia.

Oczywiście stawiano i nas do tej roboty, a mnie kilka razy udało się
wyciągnąć niezłe sztuki. Gdy nagonka dochodziła do przerębli, siatkarze
przenosili się znów o pięćset – osiemset metrów dalej i następował ciąg
dalszy – da capo al fine. Jednocześnie w miejscach niezamarzniętych
czatowali ludzie z ościami i z piekielną wprawą oraz szalonym refleksem
bili przepływające na otwartym polu okazy. Rezultat takiego odłowu z trudem mieścił się do skrzyń na dwoje sań parokonnych. Zresztą w pobliżu
czatowali już kupcy i z miejsca zabierali rybę. Następował poczęstunek i odjazd przy blasku kaganków do domu.

W takich warunkach chowany chłopak pływał jak ryba, znał się na całym
szeregu rzeczy dotyczących rzeki, lasu, ogrodu.

W ogrodzie był jeszcze plac tenisowy, betonowy, na zimę zasypywany na
metr grubo zeschniętymi liśćmi, by nie pękał od mrozu. W tenisa grywali
starsi – dzieci podawały piłki i szukały ich w trawie. Tylko w przerwach
pozwalano im potrzymać rakietę, broń Boże dotykać rękami strun, które
ładnie dźwięczały, jak się dało prztyczka. Za to w krokieta toczyły się
homeryckie boje: partie przeciw partii, po trzy, cztery, pięć osób.
Nierzadko bitwa kończyła się późno wieczorem przy blasku (nowość!)
elektrycznych latarek. Kiedyś w ferworze walki dostałem w łuk brwiowy,
tak iż trzeba było potem zszywać powiekę, ale partię kończyłem jako
jednooki pirat Dżim.

Panie grywały jeszcze w serso – kółka na szpadach – oraz w korki z przymocowanymi do nich piórkami, odbijane małymi rakietkami, zapewne
pierwowzór badmintona.

W tych czasach bawiono się również z całym zapałem w wiele gier
towarzyskich, takich jak: pierścionek, dżenkins, szarady, fanty,
cenzurowany. W pałacu i w ogrodzie wspaniale było bawić się w chowanego.
Modne były żywe obrazy i inscenizowane deklamacje, zwykle połączone z czyimiś imieninami. W czasie jednych z imienin wędrowny sztukmistrz
produkował pierwszy raz przeze mnie oglądane ognie bengalskie i rakiety.

W jakiś czas po rewolucji 1905 roku miał się odbyć w Narowli zjazd
właścicieli ziemskich, przypuszczam, że chodziło tu o zebranie
przedwyborcze. Spodziewano się przyjazdu około sześćdziesięciu panów.
Wobec czego panie i dzieciarnia musiały wyjechać. Panie pojechały do
Rudakowa, a my do Wodowicz. Wodowicze przedstawiały się zupełnie
odmiennie od Narowli. Właścicielem był Ludomir Oskierka, żonaty z Pauliną z Piłsudskich. Ich najstarszy syn Witold55 miał w tym
czasie około dwudziestu lat, córka Janina (późniejsza Dobrowolska) koło
osiemnastu, a Helena (późniejsza primo voto Gutowska, secundo voto
Hallerowa) koło dziesięciu. Dwór leżał na wzgórzach daleko od rzeki,
otoczony starymi drzewami. Sam dom duży, drewniany, parterowy. W środku
z jednej strony podjazd i ganek, z drugiej duża kryta weranda od
północy, z widokiem na klomby i folwark. Z dwóch końców ganeczki
wejściowe, z zachodu do kredensu, ze wschodu do garderoby. Dom miał
jakieś dwanaście pokoi i kilka zakamarków. Od strony podjazdu w odległości około czterdziestu metrów stała oficyna, w której znajdowała
się kuchnia i pokoje gościnne; za kuchnią sad owocowy. Od północy za
trawnikiem był tak zwany stary dom, gdzie mieszkał rządca.

I tu folwark zadziwiał przestrzenią. Rozległe i przestronne, zarośnięte
zieloną trawą podwórze przytykało do szerokiej drogi. A ta prowadziła
pod kątem prostym do właściwego traktu, idącego z miasteczka Jurewicze
nad Prypecią do Chojnik, leżących w głębi kraju. Na wprost drogi
wiatrak. Wiatraki zresztą widziało się wszędzie. W Rudakowie specjalny
wiatrak w formie koła pompował wodę ze studni do rezerwuaru. W pobliżu
wiatraków dalszy ciąg sadów owocowych w prawo, a z lewej droga do Małych
Wodowicz, czyli do folwarku. Pan Ludomir większość dnia spędzał w gabinecie, pisząc na stojąco przy specjalnym pulpicie, kantorku. Był
domatorem, nie lubił wyjeżdżać z domu, często dawał się uprosić i grał
pięknie na fortepianie, zwłaszcza dzieciom do tańca.

Tu zaczęła się moja „nauka” jazdy konnej. Po prostu Ola z Helcią sadzały
mnie na kuca, każda trzymała za jeden lejc, po czym biły konika batem po
tylnych nogach. Kuc brykał, ja spadałem, sadzano mnie z powrotem i tak
trwało godzinami w myśl zasady, że kto dziesięć razy nie spadł z konia,
ten jeździć nie umie. Zresztą po pewnym czasie przestawałem spadać,
poddając się chytrze rytmowi brykania i trzymając się grzywy. Za to
zakradłszy się skrycie w salonie, łapałem moje instruktorki za włosy, a gdy one uciekały, ja jechałem za nimi, półwisząc na włosach.

W pokoju jadalnym, na lewo od przedpokoju, wisiało kilkanaście portretów
rodzinnych, począwszy od Mieleszki Oskierki z Nieczajna, a na dziadkach
obecnych właścicieli kończąc. Podobno według drzewa genealogicznego
namalował je wędrowny malarz.

W tamtych czasach dużo się spotykało wędrujących ludzi. Przede wszystkim
taki „Węgier”. Wnosił nagle do przedpokoju ogromne łuby, bardzo zmyślnie
owinięte brezentem, za którego końce je dźwigał. W łubach znowu bardzo
przemyślnie poukładane były wszelakie towary, które mogły znaleźć
nabywcę we dworze. A więc chusty i chustki, nici, tasiemki, wstążki,
koronki, jakieś perkale, jedwabie, sznurowadła, bielizna, a dla dzieci
dekalkomanie56, gwizdki i wspaniałe „srebrne” szpicruty!
Towary przekładał z jednej łuby do drugiej, tak że zawsze były ułożone
jednakowo. Zawsze miało miejsce kilkanaście transakcji, zwłaszcza gdy
nadbiegły dziewczyny i fraucymer. Chodzili też zamawiacze róży i od
ukąszeń, wreszcie Cyganki z wróżeniem z ręki i z kart. Od czasu do czasu
pojawiał się kataryniarz z małpką lub papugą. Małpka dawała
przedstawienie: chodziła z kijem niby z karabinem, pokazywała, jak stara
baba wodę nosi.

ROZDZIAŁ IIW Leśnej

Koło roku 1908 Ojciec mój zamienił kamienicę wybudowaną przez siebie
przy ulicy Zawalnej [w Wilnie] na majątek Leśna. Leśna leżała nad
Niemnem, naprzeciwko Druskiennik, w gminie Lejpuny, powiat Sejny, w guberni suwalskiej. Miało to pewne znaczenie, bo gubernia suwalska
należała do Królestwa Polskiego, w odróżnieniu od istinno
ruskiej1 guberni grodzieńskiej po drugiej stronie rzeki, gdzie
znajdowały się Druskienniki. Znaczenie polegało na tym, że gdy na
terenie Druskiennik nie wolno było publicznie deklamować i śpiewać po
polsku, to wolno to było robić u nas w stodole i nierzadko tu się
odbywały występy często odwiedzających Druskienniki artystów polskich.

Leśna posiadała około stu pięćdziesięciu hektarów pól i łąk, stu
pięćdziesięciu hektarów ślicznego lasu oraz trzy jeziora, w sumie jakieś
sześćset hektarów. Łąki i jeziora leżały poza granicami, nieraz dość
daleko wśród gruntów chłopskich. Ludność po naszej stronie była
litewska, katolicka, gdy po tamtej przeważała białoruska i prawosławna.
Dom stał na wysokim brzegu, wśród świerkowego lasu, o jakieś sto kroków
od wody, z widokiem na koniec parku, las sosnowy i fermę mleczną w Druskiennikach, vis à vis „Prababki”. Prababka była to jeszcze za mojej
pamięci olbrzymia sosna. Po strzaskaniu jej przez piorun, pozostał pień
około dwumetrowej średnicy. Przez ogród płynęła rzeczka Awernica,
biorąca początek ze stawu, nad którym stał młyn i jeden gater2,
dzierżawiony przez „mielnika”, czyli młynarza. Koło młyna stał dość
przyjemny domek młynarza z gospodarczymi budynkami. Dalsze jeziora były
wydzierżawione, ale zawsze pojawiały się kłopoty, bo oficjalnie „na
planie” nie było do nich dojazdu. Woda była nasza, ale ziemia wokoło
należała do chłopów z Ryngieliszek. I jeżeli jeziora wydzierżawił ktoś
nie z Ryngieliszek, to chłopi go nie dopuszczali do wody. Chyba że za
specjalną opłatą czy poczęstunkiem któryś z sąsiadów pozwolił na dostęp.
Do łąk prowadziły drogi, natomiast na naszym terenie leżała łąka
Szumieliszki, należąca do wsi Bałtorzyszki, i do tej łąki oficjalnie
dojazdu nie było. Lejpuny, gmina i majątek pana Balińskiego, a potem
Dernałowiczów3, leżały odległe o dziesięć kilometrów,
Sejny chyba o dwadzieścia pięć. Po naszej stronie sąsiedztwa bliskiego
nie było. W ogóle Leśna (poprzednio należała do pani
Świętorzeckiej4) powstała na terenie
powittgensteinowskim. Księciu Ludwikowi
Wittgensteinowi5 car Mikołaj I kazał w ciągu roku
zlikwidować dobra posagowe żony Radziwiłłówny, nienależące do ordynacji,
a rozsiane w kilkunastu powiatach. Kupcy leśni obłowili się przy tej
okazji nieźle, kupując tanio drzewostany, a potem za bezcen sprzedając
ziemię spod lasu, nieraz po rublu za dziesięcinę!

Dom w Leśnej był drewniany, piętrowy, w rodzaju willi letniskowej,
bardzo wygodny i bardzo ciepły. Stał równolegle do rzeki. Podjazd był z końca domu. Wchodziło się po kilku schodach na werandę, za którą
znajdował się przedpokój. Z przedpokoju prowadziło troje drzwi: na lewo,
w stronę rzeki, do pokoju gościnnego, na wprost do salonu, a w prawo na
schody na górę; przy nich były „OO” i łazienka. Z salonu – na lewo tak
zwany gabinet z dużą werandą, na wprost jadalny też z dużą werandą. Z jadalnego – na lewo drugi pokój gościnny, na prawo kredens. Kuchnia była
w sąsiednim domku, przy kuchni pokój dla kucharki. Resztę domku
kuchennego zajmował ogrodnik.

Na górze były trzy duże pokoje sypialne i dwa małe oraz cały szereg
strychów. Koło przedpokoju, na werandzie znajdowało się zejście do
piwnicy, która służyła do przechowywania jarzyn i owoców. Położone z trzech stron domu werandy były kryte, bo nad nimi były trzy, też kryte,
balkony od pokojów na piętrze. Za domkiem ogrodnika stał czworak, w którym mieszkał stróż i parobek. W pewnym oddaleniu znajdowała się
doskonała lodownia, a przed kuchnią studnia z wodą źródlaną. Nad
brzegiem Niemna biło jeszcze drugie źródło, skąd brało się wodę
specjalnie na herbatę. Równolegle do domu, tylko za drzewami i w dole,
były budynki gospodarcze: stajnie, obora, spichrz, pomieszczenie do
majsterkowania, gdzie jednocześnie stawiano maszyny i narzędzia
rolnicze. Na górze, za drogą pod lasem, stała duża stodoła z kieratem
oraz drugi czworak, który zresztą najczęściej wynajmowano na lato jako
letnisko. Z werandy pokoju jadalnego schodziło się w dół do ogrodu
warzywnego i sadu.

Głównym zadaniem majątku była sezonowa produkcja jarzyn i owoców dla
pensjonatów w Druskiennikach oraz dostawa mleka. Druskienniki, położone
w suchym lesie sosnowym na nieurodzajnej ziemi, aprowidowały się z bogatszej stosunkowo Suwalszczyzny albo z odległego nieraz o trzydzieści
– pięćdziesiąt kilometrów zaplecza w kierunku Lidy. Dużo wreszcie
produktów dowożono kursującym codziennie w sezonie statkiem z Grodna.
Rynek był bardzo chłonny i wszystko, co było do zjedzenia, znajdowało
natychmiast zbyt. Codziennie rano ogrodnik jechał furą z jarzynami,
mlekiem i jajkami promem do Druskiennik, a jeszcze niejednokrotnie
synowie jego z koszami przeprawiali się łódką. Komunikacja odbywała się
dość skomplikowanie. Stacja kolejowa była wtedy o osiemnaście kilometrów
od Druskiennik, w Porzeczu. Ze stacji jechało się autobusem (nowość!)
albo dorożkami w cztery czy pięć osób do spółki. Szosa była zresztą
doskonała. W Druskiennikach szło się przez park nad rzekę i wołało o łódkę. O ile przyjazd nie był zapowiedziany, można było dość długo
wołać, nim ktoś się zorientował, że potrzebna jest łódka. Były dwie,
jedna duża, na dwa wiosła, olejno co roku malowana, a druga skromniejsza
i mniejsza, za to moja własna! Ogrodnik nazywał się Antoni Bukraba i przybył do nas spod Grodna – zdaje mi się, że ze Stanisławówka, majątku
książąt Druckich-Lubeckich6. Miał wielu synów, już
samodzielnie pracujących po świecie. Przy nim pozostawało dwóch
najmłodszych: Antek, potem stolarz w Wilnie, i Stasiek, potem kierowca
autobusowy w MPK w Warszawie. Oczywiście w tym okresie byli to moi
przyjaciele oraz towarzysze zabaw i wypraw.

Dom otaczał las świerkowo-sosnowy, resztka puszczy Wittgensteina. Sosny
dochodziły do trzydziestu pięciu metrów wysokości i miały po cztery,
pięć, sześć kubików.

W lesie, na wyrąbanych polankach, na stokach wysokiego w tym miejscu
brzegu rzeki, porobione zostały klomby, głównie pod róże. Ziemia była
nadzwyczajna, wszystko rosło i kwitło wspaniale. Zatrzęsienie było
grzybów; rydze rosły na klombach, między różami, borowiki zaś wszędzie,
gdzie znalazło się trochę igliwia i mchu pod drzewami. Którejś wiosny na
świerku koło domu tokował głuszec. Cietrzewi pełno było na
Szumieliszkach, a na wysepce na stawie młyńskim rokrocznie wywodziły się
dzikie kaczki. W Niemnie i w stawie moc było ryb, a w rzece Awernicy
raków! Tak wyglądało tło i otoczenie drugiej części mego dzieciństwa.

Przez pierwsze dwa lata w Leśnej uczyłem się w domu. Nauczycielką była
panna Teresa Wasilewska z Grodna. Przygotowała mnie do egzaminu do
pierwszej klasy rosyjskiego gimnazjum handlowego
Winogradowa7 w Wilnie, który zdałem z pomyślnym skutkiem na
wiosnę 1909 roku. Jednak plany ułożyły się inaczej. Oto przyjechał
nauczyciel z Krakowa, najprzód pan Sznajdel, a potem pan Kolarz, i przechodziliśmy kurs pierwszej klasy, tak że na wiosnę 1910 roku zdałem
pomyślnie do drugiej klasy w gimnazjum imienia Sobieskiego w Krakowie,
ale tam nie zostałem. Na lato przyjechał korepetytor, pan
Drewnowski8, który pilnował, żebym nie zapomniał zdobytych
wiadomości. Na jesieni 1910 roku pojechałem do Chyrowa, gdzie raz
jeszcze zdawałem, raczej pro forma, egzamin – i tak się rozpoczęła
właściwa nauka. Ale nim doszło do tego, czekał mnie jeszcze milion
przygód w Leśnej.

Na lato do Leśnej zjeżdżał dziadunio Oskierka ze swoim kucharzem i lokajem, a także ciocia Gusia z Narowli, która tylko ten klimat, jako
chora na płuca, znosić jeszcze mogła. W tym czasie bywał dość duży ruch
gości. Odwiedzał Leśną wuj Horwatt, ciocia Maniusia Mineykowa, wujostwo
Wańkowiczowie9, ciotki Ważyńskie10 i cały
szereg innych. Przychodziły na lato z Iszczołny od ciotek Ważyńskich dwa
konie wierzchowe, z Rudakowa Wańkowiczów raz po raz jakaś niezwykle
mleczna krowa, a z Narowli przyszedł rower i strzelba „24” dla mnie. Ta
strzelba będzie jeszcze miała swoją historię.

Głównym moim zajęciem było rybołówstwo i kąpiel w rzece, w rzeczkach, w stawie, w jeziorach. Potem łódkarstwo, które dość prędko przeszło w żeglarstwo, gdy dorobiłem do mojej łódki maszt i żagiel z prześcieradła.
Łódką robiliśmy dalekie wycieczki w obie strony Niemna. Jeśli pod prąd,
wtedy jeden szedł brzegiem i holował łódkę na sznurze, co o ile nie wiał
pomyślny wiatr, było najekonomiczniejszym sposobem posuwania się
naprzód. Powrót z prądem odbywał się samoczynnie. W Druskiennikach latem
było rojno i tłumnie, ale od września do maja pozostawali tylko
miejscowi.

W tym okresie kuracjusze byli nieliczni. Na stałe mieszkała wtedy
właścicielka dwóch willi przy wjeździe do Druskiennik nad jeziorem, pani
Jeleńska11 (Oskierczanka z domu, bliska krewna Oskierków z Wodowicz). Także doktor Bujakowski, którego synowie, trochę ode mnie
starsi, zadawali szyku na rowerach i na korcie tenisowym. Dalej ksiądz
proboszcz Wołejko12, którego jeszcze w 1939 roku zastałem na tym
samym miejscu, tylko kościół był już wtedy nowy, murowany. Poza tym
mieszkało tu stale paru emerytowanych wojskowych rosyjskich oraz różne
starsze panie, z czasem znajome, które były właścicielkami mniej lub
więcej luksusowych willi. Naprzeciwko kościoła, koło hotelu
Europejskiego, cały narożnik placu zajmowały dwie wille państwa O’Brien
de Lacy13, którzy mieli majątek pod Grodnem. Był potem jakiś proces
w tej rodzinie.

U nas w Leśnej obowiązywał nowy styl kalendarzowy, w Druskiennikach
jeszcze stary (trzynaście dni różnicy)14. Ponieważ jednak
związani byliśmy gospodarczo z Druskiennikami, raczej trzymaliśmy się
starego, tym bardziej że Narowla, Wilno, Rudaków – wszystko leżało w zasięgu starego stylu, a tylko nieznana jeszcze Warszawa i tajemniczy
Kraków żyły według nowego stylu.

W roku 1910 miały miejsce manewry, z budową mostu pontonowego, przy czym
u nas, przy ujściu Awernicy, był posterunek alarmowy, połączony
telefonem z mostem, ostrzegający z jednej strony most o zbliżaniu się
tratew („płytów”, jak się wówczas mówiło), a z drugiej – tratwy o tym,
że w odległości kilometra znajduje się most. Oczywiście pływanie
pontonem musiało wejść do zajęć codziennych.

Również koło 1910 roku zaszły inne charakterystyczne wypadki. Któregoś
dnia na wiosnę zajechały dwa wozy taborowe – kuchnia polowa, kilku
oficerów i ze dwudziestu żołnierzy, którzy prosili o pozwolenie
ustawienia namiotów w kącie pola pod lasem, zaopatrywali się w żywność i rozpoczęli roboty kartograficzne, zdjęcia terenu, pomiary. Byli bardzo
mili i sympatyczni, żołnierze śpiewali, zapraszali do siebie. Naturalnie
jednym z czołowych kartografów musiałem być ja! Po paru tygodniach
pobytu spakowali manatki i pojechali dalej.

W dobre kilka miesięcy potem, więcej niż pół roku, przyjechała wojskowa
żandarmeria rosyjska i dopytywała się, czy byli tu tacy kartografowie,
co robili, gdzie pojechali. Z rozmów, jakie z moim Ojcem prowadzili,
okazało się, że byli to szpiedzy – oficerowie niemieccy, poprzebierani,
zresztą znakomicie. Nie myślę, aby zostali złapani, lecz jak zwykle w takich wypadkach, na ślad naprowadził przypadek. Jeden z „kaznaczejów”,
czyli kasjerów urzędu skarbowego, w którym na podstawie oryginalnych
kwitariuszy owi „kartografowie” pobierali pieniądze, zupełnie
niepotrzebnie, przez nadmiar sumienności, posłał odpis kwitu do
odnośnego dowództwa detaszowanego15 oddziału do
wiadomości. Oczywiście dowództwo to mieściło się odpowiednio daleko – w Irkucku czy gdzieś nad Bajkałem – niemniej stwierdzić musiało, że
żadnego detaszowanego oddziału nie wysyłało. Złożyło meldunek do
korpusu, korpus dalej i to wszystko po kilkunastu miesiącach
naprowadziło na ślad żandarmerię.

Kiedyś znowu zafurkotało, zatrzeszczało i zajechał przed ganek (może był
to rok 1909, może 1910) prawdziwy samochód, czarny, lakierowany,
błyszczący. Pierwszy raz w życiu widziałem z bliska samochód. To przybył
książę Drucki-Lubecki (zamordowany potem w Teresinie) w interesie
budowlanym do Ojca. Szoferem był Francuz, monsieur Paul.

Innym razem przyjechało dwóch starozakonnych Żydów. Zaczęli od tego, że
oni dostarczają cegłę do budowy portu w Libawie. To musi być specjalna
cegła, specjalnie wypalana, wodoodporna, o specjalnych wymiarach, i oni
spodziewają się tu znaleźć odpowiednią glinę. Pokazali kilkanaście umów
z różnymi właścicielami w różnych miejscowościach, że taką cegłę
wyrabiają, a między tymi właścicielami było dwóch znajomych. Cały dowcip
polegał na tym, że nim się zacznie cegły wypalać i odejdzie pierwszy
transport, trzeba finansować przedsiębiorstwo, w sumie cztery razy po
dwadzieścia pięć rubli. Potem pieniądze za cegłę, którą dostarczali po
jakiejś fantastycznej cenie, będą szły pół na pół. Pobrali próbki gliny,
zrobili tamę na potoku, wykopali dół do mieszania gliny. Glinę brali do
ust i cmokali z zachwytu – „uj, co za glina”. Zainkasowali już trzy raty
po dwadzieścia pięć rubli, gdy nadszedł list od jednego z poprzednich
kontrahentów (do którego pisał mój Ojciec), z zapytaniem, czy to
łajdaki, oszuści, bo po wybudowaniu pieca za czwartą ratę zniknęli, nie
zapłaciwszy robotnikom za dotychczasowe roboty. Nie wiem, jak
przewąchali, że już są zdemaskowani, zniknęli – pozostał po nich stawek
na ruczaju, gdzie potem uruchomiłem koła wodne, dół na glinę, waląca się
szopa i na sto dwadzieścia rubli niezapłaconej robocizny u chłopów, co
trzeba było uregulować. No i nasza umowa u nich, na którą dalej łowili
łatwowiernych, aż po paru miesiącach nadszedł list gdzieś spod
Białegostoku z zapytaniem o cegielnie i wtedy mój Ojciec telegraficznie
odpowiedział i zapewne położył kres dalszym oszustwom.

Przypomina to historię syna archireja.

Historia jest jak najbardziej autentyczna i przydarzyła się panu
Aleksandrowi Lubańskiemu16