Strona główna » Obyczajowe i romanse » Ziemia! Ziemia!…

Ziemia! Ziemia!…

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03333-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ziemia! Ziemia!…

Eseistyczna powieść Ziemia! Ziemia!..., którą Márai napisał na emigracji w Salerno, pomyślana została jako trzecia część opublikowanych w 1934 roku Wyznań patrycjusza. Materiał faktograficzny i refleksyjny książki obejmuje czas od grudnia 1944 r. do momentu ostatecznego opuszczenia Węgier (w 1948 r.) przez pisarza i jego rodzinę. Podobnie jak w Wyznaniach patrycjusza, i tutaj Márai podejmuje przede wszystkim próbę intelektualnego podsumowania zdarzeń. Od początku wojny przekonany o ogromnej wadze przemian, jakie nieuchronnie czekają jego ojczyznę, w pierwszych latach powojennych staje się bacznym tych przemian obserwatorem. I stara się sprostać podstawowemu – w jego mniemaniu – zadaniu intelektualisty: wypracować wiarygodne, niestronnicze sądy o wszystkim, co się wokół dzieje, i sformułować własne odpowiedzi na stawiane przez epokę pytania. Jednym z nich jest dramatyczne – i jakże osobiste w przypadku Máraiego – pytanie o sens emigracji.

 

Z okazji 70 lat istnienia "Czytelnika" ukazuje się kolekcja tytułów wybranych z dorobku wydawnictwa. Edycję wyróżnia jednolita szata graficzna autorstwa Andrzeja Heidricha. Ziemia! Ziemia!... jest kolejną książką w tym cyklu.

 

Polecane książki

„Pokazuję, jak najprościej organizować pracę własnego umysłu dla skutecznego działania. Słowem – jak programować samego siebie” – pisze Czesław Bielecki we wstępie oryginalnego poradnika, w którym uczy, jak połączyć dwie ważne funkcje naszego umysłu: myślenie i działanie. Oprócz krótkich, błyskotliw...
Bethany, znana terapeutka, nie ma czasu na romanse. Wmawia sobie, że nie potrzebuje seksu. Doradza innym, jak żyć, ale sama jest nieszczęśliwa. Wszystko się zmienia, gdy spotyka Nasha, który ma za sobą trudny rozwód. Chętnie by mu pomogła, tylko jak? Terapia poprzez seks?...
Obejmująca czterdzieści lat opowieść o młodzieńczych marzeniach i dorosłym życiu, istocie talentu, naturze miłości i sile zazdrości. Powieść, która spodoba się miłośnikom prozy Jeffreya Eugenidesa, autora Middlesex i Intrygi małżeńskiej.Sześcioro nastolatków z Nowego Jorku, którzy zaprzyjaźniają się...
Sayana to obywatelka Anthruviańskiej cywilizacji, na co dzień żyjącej na pokładzie ogromnych, kosmicznych statkach, szukając planety, na której mogliby się osiedlić. Obce jest jej pojęcie miłości, żyje według zasad wyznaczonych przez Dowództwo. Pewnego dnia zostaje przyjęta do kasty Zwiadowców i wys...
Kajetan Abgarowicz, publikujący pod pseudonimem Abgar Sołtan, polski dziennikarz, powieściopisarz i nowelista pochodzenia ormiańskiego. Zbiór szkiców „Z carskiego imperium” napisał w 1892 roku. W swojej twórczości wyrażał zainteresowania kulturą huculską i pokazywał fascynujący świat styku kultur. ...
Google AdWords to reklamowa kopalnia złota nie tylko dla firmy Google, ale także dla tysięcy małych, średnich i dużych firm. Google jako jedna z pierwszych firm na świecie dostarczyła reklamodawcom tak rozbudowany system. Każdy jego użytkownik, bez głębokiej wiedzy technicznej jest w stanie skonfigu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Ziemia! Ziemia!…

Wspomnienia

Przekład
Teresa Worowska

Czytelnik

Warszawa 2014

Część I

Świat jest daleko, a nad naszym losem
wciąż chrypi wojna ołowianym głosem.
Wszystkich palący jad grzechu przenika,
Żyda, chrześcijan, Europejczyka.
Krwią poznaczono już domów odźwierza,
komu wierzyliśmy – zabity leży,
dla czego warto było żyć – zhańbiono,
dom nasz w jaskinię ścierwa obrócono.
Wierni i wiara dziś na łasce hycla,
otwarła bramy swe Apokalipsa.
Nad światem krwawe oskarżenie hula,
pogrzebie wkrótce, kto teraz przytula,
martwy jutro, kogo całujesz dzisiaj,
rankiem cię sprzeda, kto nocą kołysał1.

Boże Narodzenie 1944

Wszystkie wiersze Sándora Máraiego pomieszczone w tym tomie w przekładzie Teresy Worowskiej. [wróć]

1

Na Węgrzech imieniny są na ogół pogodnym, wypełnionym gośćmi,
plemiennym świętem. Przeto zgodnie z porządkiem kalendarza
gregoriańskiego, także w tamtym, 1944 roku, na 18 marca – dzień imienin
Sándora – zaprosiliśmy na kolację grono krewnych.

Przyjęcie przygotowaliśmy skromne, jak to w wojennych, naznaczonych
niedostatkiem czasach. Jednak przyjaciele znad Balatonu także i w tamtym
roku przysłali nam kilka butelek ognistego wytrawnego wina z dojrzewających na wulkanicznym gruncie winorośli. Był przejmujący
chłodem wczesnowiosenny wieczór, więc dobrze się złożyło, że goście
zebrani w słabo ogrzewanych pokojach mogli się rozgrzać także dzięki
porządnym trunkom. Siedzieliśmy w jadalni starego budańskiego domu, w mieszkaniu, w którym przeżyłem wówczas blisko dwadzieścia lat.

Bywają dni, które w instynktownym przeczuciu przeżywamy tak, jakby
usłyszana nagle wiadomość czy przekaz miały wywrzeć bezpośredni wpływ na
całe nasze życie – w takich chwilach nie wiadomo na ogół, co się stanie,
ale wydaje się, że decydujące wydarzenie jest tuż-tuż, wyczuwamy jego
aurę. Taką aurę miało nasze ówczesne imieninowe spotkanie w połowie
marca 1944 roku. Nie wiedzieliśmy nic pewnego, ale wszyscy mieliśmy
wrażenie, że coś się gotuje, że lada chwila nastąpi jakaś istotna,
decydująca zmiana.

W tamtych czasach, w epoce tragedii woroneskiej i innych wojennych
dramatów, mieszkańcy zaciemnionego miasta, które dotychczas zostało
jeszcze oszczędzone, nie prowadzili już tak ożywionego życia
towarzyskiego jak dawniej. Ale tamtego wieczoru żona przygotowała
imieninową kolację tak, jak to było w zwyczaju w dawnych, dobrych,
przedwojennych czasach, gdy wydawaliśmy przyjęcia: z głębi bufetu
wydobyta została rodzinna miśnieńska porcelana, stół zastawiono starym
srebrem, a zamiast lamp elektrycznych nakrycia i gości oświetlały świece
osadzone w dwóch francuskich świecznikach. Wokół owalnego stołu
siedziało nas jedenaście osób. Tych jedenaście osób już nigdy więcej nie
zasiadło do wspólnego posiłku. I nigdy już nie zasiądzie, ponieważ kilka
z nich nie żyje.

Pełgający blask świec tworzył intymny nastrój, opromieniając twarze
zebranych, mieszczański, rodzinny krąg i sprzęty wokół. Nigdy nie
kupowałem mebli; wszystko, co posiadałem, było niegdyś własnością
naszych przodków i stanowiło schedę po dwóch rodzinnych majątkach z Górnych Węgier. Nie mieliśmy ani antyków, ani sprzętów ze sklepu
meblarskiego: wszystko, co stało w naszych pokojach, świadczyło o guście
i zwyczajach przodków.

Drzwi pomiędzy pokojami były otwarte. Dziś, kiedy powracam myślami do
tamtego rozjarzonego blaskiem świec, tajemniczego obrazu, zdaje mi się,
jakbyśmy my, budańscy potomkowie rodów z Górnych Węgier, jeszcze raz, po
raz ostatni odegrali epizod z życia naszych ojców. Tego wieczoru jeszcze
raz ożyło wszystko, co było scenerią i rekwizytami minionej epoki.

Rozmowa początkowo nie kleiła się, ale wino i sekretny rodzinny język
dobrze znających się ludzi pozwoliły wkrótce zapomnieć o sztywności
pierwszych chwil. Po kolacji naturalnie pozostaliśmy przy stole, zgodnie
z rodzinnym zwyczajem prowadziliśmy jeszcze długą rozmowę przy kawie i winie.

Między gośćmi a gospodarzami rozgorzała niebawem namiętna dyskusja
polityczna. Był to szczególny wieczór i pozostał mi w pamięci nie tylko
z powodu tego, co po nim nastąpiło – a czego skutkiem było całkowite
zniszczenie, rozpad pewnej formy życia – lecz także z innej przyczyny:
była to bowiem chwila, w której mogliśmy przeczuć własne fatum nie tylko
instynktownie, lecz także dojść do niego drogą dedukcji, dzięki
odpowiedniej ilości informacji. Obecni goście, nasi krewni – wszyscy, z wyjątkiem jednego członka rodziny – byli zdecydowanymi przeciwnikami
nazizmu. Ale wszyscy bali się zakończenia wojny i ostrożnym tonem
wypowiadali rozmaite prognozy na temat tego, jak się ułoży najbliższa
przyszłość, co przyniesie chłodna wiosna, jaka będzie sytuacja na
frontach i czego Węgry mogą oczekiwać od zbliżającego się kataklizmu.

Większość rozmówców zgodnie przypuszczała, że nie czeka nas nic dobrego.
Ale popierający nazistów kuzyn wyrwał się od razu z legendami o nowej
cudownej broni. Kraj był wówczas pełen tych bajek, opowiadano o broni,
która zamraża wroga, o samolotach, które latają z szybkością błyskawicy,
a piloci muszą być specjalnie przytwierdzani do siedzeń, by nie
powypadać… Podobne głupstwa załatwialiśmy zazwyczaj machnięciem ręki.

Tym, czego nie można było załatwić machnięciem ręki, był strach, obawa
przed nadchodzącą rzeczywistością: zbliżała się decydująca faza wojny.
Kiedy powiedziałem, że powinniśmy zerwać z Niemcami i przyjąć wszelkie
konsekwencje, jakie z tego wynikną, większość gości ostrożnie
przychyliła się do mego sądu; większość, ale nie krewniak, który
sprzyjał nazistom. Podchmielony walił dłonią w stół i powtarzał frazesy
ze wstępniaków gazetowych o „wytrwaniu” i „sojuszniczej wierności”.

Spróbowałem podważyć sens jego słów, lecz odpowiedź, którą usłyszałem,
zdumiała mnie:

– Ja jestem narodowym socjalistą – krzyczał. – A ty – wskazał na mnie
palcem – nie możesz tego zrozumieć, bo masz talent. Ja nie mam talentu i dlatego potrzeba mi narodowego socjalizmu.

Wielkie słowa zostały wypowiedziane, krewki kuzyn wyznał ważną prawdę
swego życia i teraz z ulgą spoglądał przed siebie. Kilka osób roześmiało
się, ale ich rozbawienie wydało się nienaturalne; tak naprawdę nikomu
nie było do śmiechu. Kiedy zapadła cisza, odpowiedziałem, że nie ufam
swojemu „talentowi”, którego istnienia codziennie muszę dowodzić, ale
nie byłbym zwolennikiem narodowego socjalizmu nawet wówczas, gdybym nie
miał talentu, co wcale nie jest takie niemożliwe…

Kuzyn jednak kręcił głową z ponurą miną:

– Ty tego nie możesz zrozumieć – powtarzał raz za razem i uderzał się w piersi. – Teraz nadszedł nasz czas, czas ludzi bez talentów –
podtrzymywał swoje dziwne samooskarżenie niczym bohater rosyjskiej
powieści. – Teraz nadeszły nasze czasy!…

W końcu wszyscy znów się roześmieli i zmieniliśmy temat.

Nasi goście rozeszli się przed północą, w zaciemnionym mieście tramwaje
kursowały bowiem tylko przez kilka godzin wieczornych. Kiedy w przedpokoju pożegnałem ostatnią osobę, odezwał się telefon. Poznałem
głos jednego z przyjaciół, który był urzędnikiem w ministerstwie. Nie
miał zwyczaju telefonować po nocy. Dlatego spytałem niespokojnie:

– Co się stało?

– Dziś w nocy Niemcy wkroczyli na Węgry.

Powiedział to tak spokojnie, tak naturalnym tonem, jakby powiadamiał
mnie o wydarzeniu towarzyskim. Był doskonałym, zdyscyplinowanym
urzędnikiem. Przez chwilę milczeliśmy. Spytałem:

– Gdzie są teraz?

– Niemcy? Są tu, na Wzgórzu Zamkowym. Widzę z okna przejeżdżające
czołgi.

– A gdzie ty jesteś?

– W ministerstwie.

– Czy możesz zajść do mnie?

– W tej chwili to niemożliwe – odpowiedział spokojnie. – Nie przepuszczą
mnie między czołgami. Ale może uda mi się wpaść jutro, jeśli mnie nie
zatrzymają.

– Dobranoc – powiedziałem, czując, że mówię coś głupiego.

– Dobranoc – odparł poważnie.

Odłożył słuchawkę. Nie aresztowano go nazajutrz, dopiero następnego dnia
i od razu wywieziono do obozu dla internowanych.

Tymczasem weszła pokojówka i w białych rękawiczkach, w których podawała
do stołu, bo należało to do przedwojennego rytuału, zaczęła zbierać
naczynia. Poszedłem do swego pokoju i usiadłem za biurkiem. Tamtej
wiosennej nocy miasto pod moimi oknami było ciche. Tylko czasami
słyszałem dudnienie czołgów jadących w kierunku Wzgórza Zamkowego;
wiozły ludzi gestapo, którzy mieli zająć budynki urzędów. Słuchałem
dudnienia czołgów i paliłem. W pokoju panowało miłe ciepło. W roztargnieniu patrzyłem na książki poustawiane na półkach, sześć tysięcy
tomów, które przez lata gromadziłem, jeżdżąc po świecie. Był tu Marek
Aureliusz, którego kupiłem u bukinisty nad Sekwaną, Rozmowy…
Eckermanna, stare wydanie węgierskiej Biblii. I sześć tysięcy
pozostałych. Ze ścian spoglądali na mnie z portretów ojciec, dziadek i dawno zmarli krewni.

2

Pierwszego żołnierza rosyjskiego spotkałem w kilka miesięcy później,
drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1944 r. Był to młody człowiek, jak
mi się wydawało, Białorusin; miał typowo słowiańską twarz z szeroko
rozstawionymi kośćmi policzkowymi i jasne włosy, których kosmyk wysunął
się spod szpiczastej jak szyszak futrzanej czapki. Z karabinem w ręce
wjechał konno na dziedziniec urzędu gminnego; w ślad za nim galopowało
dwóch starszych, brodatych szeregowych o ponurych twarzach. Młody
człowiek wymierzył we mnie karabin i spytał:

– Ty kto?

Odpowiedziałem, że jestem pisarzem. Staliśmy w śniegu, konie rżały i w kłębach pary ziały zmęczeniem z płuc. Zapewne i ten młodzieniec, jak na
ogół żołnierze rosyjskiej jazdy, świetnie jeździł konno, ale nie
oszczędzał wierzchowca: podczas cwału jeźdźcy rosyjscy nie unoszą się w siodle, lecz całym ciężarem górnej połowy ciała opierają się na
zwierzęciu, ciało jeźdźca niemal nieruchomo przywiera do rumaka. Po
cwale konie przestępowały w miejscu, rżały i dyszały. Chłopak nie
zrozumiał mojej odpowiedzi i powtórzył pytanie. Tym razem już wolniej,
dzieląc słowo na sylaby powiedziałem: „Pisatiel”. Nie znałem
rosyjskiego, ale nauczyłem się tego słowa, bo chodziły wieści, że
Rosjanie nie robią pisarzom krzywdy. I rzeczywiście, chłopak rozchmurzył
się. Jego młodą, dumną, dziecinnie surową, rumianą twarz rozjaśnił
uśmiech.

– Charaszo – powiedział. – Idi damoj.

Zeskoczył z konia i wszedł do budynku urzędu gminnego. Zrozumiałem, że
mnie odprawił i mogę wracać do domu. Jego towarzysze z patrolu nie
zwracali na mnie uwagi. Przeciąłem zaśnieżony ogród i ruszyłem szosą w kierunku wiejskiego domu na skraju lasu, w którym mieszkałem wówczas już
ósmy miesiąc. Dom ten stał na ziemi właściwie niczyjej, w wielkim
ogrodzie, na granicy wsi i letniskowej osady podbudapeszteńskiej. W ciągu minionych ośmiu miesięcy żyłem tu w otoczeniu uciekinierów i wygnańców. Dom na skraju lasu okazał się dobrą kryjówką: w tym czasie
nie zaglądali tu ani Niemcy, ani węgierscy naziści, ani też
przedstawiciele najrozmaitszych formacji zbrojnych strzałokrzyżowców,
przyuczonych do polowania na ludzi.

Spiesznie szedłem brzegiem rzeki do opuszczonego domu. Po Dunaju sunęła
kra. Dwa dni wcześniej Niemcy niepostrzeżenie, niemal bezszelestnie
opuścili wieś i całą okolicę. Budapeszt nie został jeszcze całkowicie
otoczony przez Rosjan, w górnym zakolu Dunaju, wokół Ostrzyhomia i na
przeciwległym brzegu rzeki walczyli, używając wszystkich rodzajów
nowoczesnego uzbrojenia: sowiecka broń pancerna i szczególny rodzaj
bardzo skutecznych miotaczy min, zwanych „organami Stalina”1,
dniem i nocą pluły ogniem. Ale na prawym brzegu rzeki panowała względna
cisza. Tylko czasami wybuchał gdzieś granat albo zrzucona z samolotu
przez pomyłkę bomba burzyła zabudowania we wsi.

Wyspę na rzece Rosjanie zajęli już kilka dni temu. Widzieliśmy ich z naszego brzegu, jak brodzą w śniegu i przygotowują stanowiska pancerne;
ale do drugiego dnia świąt w naszej wsi nie pojawił się ani jeden
sowiecki patrol. Tego ranka rozeszła się wieść, że do willi pewnego
dyplomaty w sąsiednim miasteczku wprowadził się posterunek rosyjski pod
dowództwem jakiegoś majora. Mieszkańcy wsi uznali, że najlepiej będzie,
jeśli do rosyjskich regularnych sił wojskowych w sąsiedztwie uda się
zaopatrzona w kołacz, struclę makową i orzechową oraz palinkę delegacja,
która poprosi majora, by przysłał do wsi stały patrol, a wówczas może
uda się uniknąć najść zabłąkanych i rabujących band żołnierskich. Major
obiecał, że wieczorem przyśle do wsi czujkę, i nakazał, by zebrano
wszelką broń. Ja także zaniosłem do urzędu gminnego swoją strzelbę
myśliwską i właśnie wówczas spotkałem się z pierwszym żołnierzem
rosyjskim.

Brnąłem w śniegu brzegiem Dunaju. Zmierzchało. W półmroku na tamtym
brzegu rzeki jak zimne ognie z okazji nieznanego święta wybuchały w górze niebieskie, czerwone, żółte i zielone komety rakiet: były to
sygnały ogniowe piechoty rosyjskiej powoli prącej w kierunku Budapesztu;
tą drogą prosili o osłonę pancerną dla wysuniętych do przodu stanowisk.
Działa pancerne słyszałem z bliska i kilkakrotnie zabłąkana kulka
zaświszczała mi koło ucha. Ten świst był charakterystyczny i jednoznaczny, ale już tak do niego przywykłem, że nie zwracałem nań
uwagi.

W ciemności mignęło kilku znajomych ze wsi, poznali mnie i ukłonili się
z zakłopotaniem. W tej podbudapeszteńskiej miejscowości w bardzo dziwny
sposób mieszały się ze sobą chałupy najbiedniejszego bezrolnego
chłopstwa z letnimi domami wielkomiejskiego, nowobogackiego
mieszczaństwa. Chałupy pobudowano na wzgórzu, wzdłuż nadbrzeża Dunaju
zaś, niczym w ekscentrycznym wesołym miasteczku, stały rzędem pozbawione
dobrego smaku letnie domy wzbogaconej po pierwszej wojnie światowej
węgierskiej klasy średniej i dumnie prezentowały przedziwny chaos
stylistyczny: była tu chata tyrolska, dworek w stylu gentry empire,
kopia zamku normandzkiego i przypominający hiszpańską hacjendę dom z ogrodem. W „pańskich” domach obecnie prawie nie mieszkano, większość
właścicieli wróciła na czas oblężenia do stolicy, uważano bowiem
ogólnie, że Budapeszt „padnie w ciągu kilku dni” i w stolicy „mieszkańcy
będą mieli do czynienia z marszałkami”, podczas gdy na prowincji – z kapralami, co jest bardziej niebezpieczne. W rzeczywistości jednak każda
z tych sytuacji była jednakowo groźna, ci zaś, którzy w czasie oblężenia
pozostali w Budapeszcie, stłoczeni na długie tygodnie w piwnicach
otoczonego miasta przeżyli wszelkie okropności towarzyszące spustoszeniu
stolicy. Wielu właścicieli eleganckich domów uciekło na Zachód; ich
domostwa zostały obrabowane jako pierwsze, zarówno przez Rosjan, jak i przez miejscową ludność.

Pozdrawiający mnie w ciemności ludzie bez wyjątku należeli do wiejskiego
proletariatu. Ich zakłopotanie zdradzało, że wielka zmiana, „historyczna
chwila” wcale nie oznacza dla nich „wyzwolenia”. Wyglądało na to, że
lud, który od bardzo dawna żył jako wieczny sługa, już w tamtej chwili
wiedział, że jego los się nie zmieni: dawni panowie odeszli, nadejdą
nowi panowie, a on pozostanie sługą, jak nim był przez wieki.

Miejscowy szewc, o którym mówiono, że jest komunistą, zdyszany zawrócił,
pobiegł za mną i podenerwowany zaczął mi coś opowiadać. Gruby ten
człowiek stał na mrozie bez wierzchniego okrycia i oburzony
relacjonował, że gdy nadchodzący Rosjanie zobaczyli go na skraju wsi,
zaczęli krzyczeć: „Burżuj! Burżuj!” i zerwali zeń płaszcz skórzany,
który właśnie miał na sobie, po czym wcisnęli mu w rękę dwieście
papierowych pengő 2, poklepali po plecach przerażonego człowieka
i odjechali. „Myśleli, że jestem burżujem – skarżył się płaczliwym
głosem poszkodowany szewc – bo jestem gruby i mam skórzany płaszcz. A ja
tak na nich czekałem!…”. To rozczarowanie w głosie słyszałem wówczas po
raz pierwszy.

3

W domu panowała ciemność, światła nie było od dwóch dni – a później
jeszcze przez wiele miesięcy. Mieliśmy za to opał; mieliśmy też mąkę,
piętnaście kilogramów, w winnicy zakopałem dziesięć butelek smalcu,
zostało też jeszcze mydło i kawa. Zachowaliśmy trochę ubrań, na poddaszu
zaś, pod belką główną, w płaskim, blaszanym – żeby się doń myszy nie
dobrały – pudełku po lucky strike’ach ukryłem resztę naszych pieniędzy,
cztery tysiące pengő; suma ta wystarczyć mogła wówczas na dwa miesiące
życia. Tego dnia miałem nawet jeszcze papierosy.

Domownicy już się pokładli, zaparzyłem sobie kawy i siedziałem sam do
świtu w ciemnym pokoju, przed powoli gasnącym w piecu ogniem. Żywo
pamiętam tamtą noc, ostrzej i lepiej niż wszystko inne, co nastąpiło
potem. Coś się skończyło, jedną niemożliwą sytuację zastąpiła druga,
podobnie niebezpieczna, ale zupełnie inna. Rosyjski żołnierz, który
dzisiejszego dnia wkroczył w moje życie, był naturalnie kimś więcej niż
tylko rumianym słowiańskim chłopakiem gdzieś znad Wołgi… Ten rosyjski
żołnierz, nie mogłem o nim nie myśleć, dziś po południu ze wszystkimi
skutkami tego zdarzenia wtargnął nie tylko w moje życie, lecz w życie
całej Europy. O Jałcie jeszcze nie wiedzieliśmy. Znaliśmy tylko nagie
fakty: Rosjanie weszli, Niemcy wycofali się, wojna niedługo się skończy
– tyle zrozumiałem z tego, co się stało.

Zrozumiałem zaraz potem, że musimy sobie teraz odpowiedzieć na jedno
pytanie. Jeszcze nie byłem w stanie go sformułować, ale tamtej dziwnej
nocy, gdy żołnierz ze Wschodu wmaszerował o wieczornej godzinie do
węgierskiej wsi – a człowiek „rozumie” zawsze tylko to, co widzi, co
słyszy i czego dotyka – skórą i wszystkimi zmysłami odczuwałem, że ów
młody sowiecki żołnierz przyniósł do Europy pewne pytanie.

Głośno i po cichu pytano o to na całym świecie już od blisko trzydziestu
lat: czym jest komunizm? Jaki jest jego sens? Ci, którzy na nie
odpowiadali, mówili rozmaite rzeczy, w zależności od swych interesów,
przekonań, wyborów politycznych i sytuacji międzynarodowej. Wielu
kłamało albo przesadzało. Ale rozmawiałem też z ludźmi, którzy nie
kłamali, i czytałem książki, w których – osoba autora stanowiła tu
gwarancję – nie było przesady. W każdym razie żyłem w środowisku, w którym komunizm wymieniano zaraz po siedmiu grzechach głównych. Dlatego
pomyślałem sobie wówczas, że oto nadeszła chwila, w której muszę
zapomnieć wszystko, co do tej pory słyszałem o Rosjanach i o komunistach. Chwila, w której na ciemnym, zaśnieżonym dziedzińcu urzędu
gminy spotkałem po raz pierwszy sowieckiego żołnierza, także w moim
życiu rozpoczynała wielki egzamin, składający się z pytań i odpowiedzi i będący bilansem świata komunistycznego i niekomunistycznego; ten egzamin
rozpoczął się jednocześnie dla całego zachodniego świata. W Europie
pojawiła się oto nowa siła, a Armia Czerwona była jedynie jej wojskową
wyrazicielką. Co to za siła? Komunizm? Słowianie? Wschód?

Obok domu w ciemnościach nocy przechodzili ludzie, zbliżali się i oddalali. Ci błąkający się nocą ludzie mówili obcym językiem. Siedziałem
w ciemnym pokoju i postanowiłem, że za wszelką cenę dokonam wysiłku
oczyszczenia swego umysłu z dotychczasowych uprzedzeń i porzuciwszy
resztki wspomnień z lektur i rozmów oraz zapomniawszy o oficjalnej
antybolszewickiej propagandzie, postaram się bezstronnie obserwować
Rosjan i komunistów.

Tamtego popołudnia na własnej skórze przeżyłem coś, co przydarzyło się
światłym umysłom Europy dotychczas tylko dwa razy: w dziewiątym
wieku3, gdy Arabowie dotarli do Autun i Poitiers, i w szesnastym,
gdy Turcy podeszli pod Győr i Erlau4. W Europie Wschodniej nie
puszczono ich dalej. Łupieżcze podboje Dżyngis-chana, Tamerlana, Attyli
były w tym regionie Europy wydarzeniami krwawymi, lecz przelotnymi, a wschodnie hordy na głos magicznej piszczałki, wieszczącej niewiadome
azjatyckie, plemienne nieszczęścia, któregoś dnia nagle wyniosły się z Europy. Ale Arabowie wyruszyli na podbój chrześcijaństwa ze świadomością
własnej odrębnej wiary, innego obrazu świata, rasy, umysłowości. I gdy
Karol Martell bastard pobił ich ostatecznie po Autun, w Europie
pozostało po nich nie tylko wspomnienie rabunków, ale też wielkie
pytania arabskiej kultury, na które trzeba było odpowiedzieć.
Pozostawili po sobie nie tylko wiedzę o astronomii, nawigacji,
medycynie, swoistą ornamentykę, wschodni sposób pojmowania natury, lecz
także system liczbowy, który umożliwił myślenie techniczne i wyparł
skomplikowany i trudny w użyciu system rzymski. Przynieśli nam helleńską
samoświadomość, która już ledwie pełgała w mrocznych celach i skostniałych duszach średniowiecznych scholastyków, gdy Gerhard z Cremony przetłumaczył wreszcie na łacinę kilka tuzinów greckich dzieł
literackich i naukowych, wśród nich niemal całego Arystotelesa… Na te
postawione przez „barbarzyńców” wielkie pytania Wschodu świat
chrześcijański odpowiedział dobrze: odpowiedział nie tylko orężem pod
Autun, lecz także renesansem i humanizmem, które bez impulsu kultury
arabskiej, przynoszącej helleńską, arystotelesowską świadomość,
zapaliłyby iskrę w duszy człowieka średniowiecza o wieki później.

Renesans był bez wątpienia reakcją na pierwszą wielką konfrontację ze
wschodnim obrazem świata. Na drugi wielki atak ze Wschodu – podboje
światopoglądu osmańskiego i wschodniego imperializmu – świat
chrześcijański odpowiedział nie tylko bronią, lecz także wielką próbą
odnowy – reformacją. Jak odpowie teraz mój świat, świat Zachodu, temu
młodemu żołnierzowi, który dziś przybył ze Wschodu i zapytał mnie,
bezimiennego pisarza europejskiego: „Ty kto?”.

Siedziałem w ciemności, w tej bardzo dziwnej ciemności, słuchałem ognia
armatniego, który z monotonią maszyn fabrycznych łomotał pośród nocy i pustoszył wszystko to, co oddalone stąd o kilkanaście kilometrów było
dla mnie jeszcze niedawno domem i światopoglądem… i próbowałem sobie
wyobrazić, jak może brzmieć pytanie, które postawiłby mojemu światu ten
odziany w kufajkę, zdrowy, jasnowłosy żołnierz słowiański. Nie
zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo wiedziałem, że podobne
„odpowiedzi” nie są kwestią postanowienia. Humaniści nie „postanowili”
renesansu ani też Luter nie „postanowił” reformacji. Odpowiedź formuje
się samoistnie. Ja jednak próbowałem sobie wyobrazić, czego może chcieć
ode mnie rosyjski żołnierz.

Naturalnie zabierze świnię, pszenicę, olej; węgiel i maszyny, co do tego
nie miałem wątpliwości. (Nie podejrzewałem jeszcze wówczas, że zabierze
też ludzi). Ale czego może chcieć jeszcze, poza świnią, pszenicą i olejem? Czy będzie chciał także duszy, a więc mojej osobowości? Nie
minęło wiele czasu i pytanie to z nieubłaganą siłą stanęło nie tylko
przede mną, który rozmyślałem nad nim wówczas w nocy, w samotnym
wiejskim domku. Dowiedzieliśmy się, że chce zabrać wszystko i na dodatek
żąda jeszcze naszych dusz, chce podporządkowania naszych osobowości.
Gdyśmy to zrozumieli, tamto spotkanie, przekroczywszy ramy losu jednego
narodu, nabrało nowego sensu dla całego świata.

Wielkie mocarstwa przekwitają prędzej niż tropikalne rośliny… historia
pełna jest kości pozostałych po tajemniczych mamutach, jakimi były
państwa Seleucydów, państwo nubijskie, Libia – kwitły one przez kilka
historycznych chwil, by zniknąć bez śladu w piaskach. Tylko szaleniec
mógł myśleć, że los tysiącletniego państwa węgierskiego będzie miał
jakiekolwiek znaczenie dla wielkich ludów. Gdy stanie im ono na drodze,
zdepczą je bez gniewu, obojętnie; jeśli w danej chwili mogą mieć z niego
korzyść, wyznaczą mu pomniejszą rolę; wczoraj wyznaczyli nam ją Niemcy,
jutro zrobią to Rosjanie. Taki jest los i mały naród może uczynić bardzo
niewiele, by go zmienić. Ale na pytanie, które młody rosyjski bolszewik
wniósł do mego życia – do życia nas wszystkich, którzy wychowaliśmy się
na wzorach kultury Zachodu – chciałem odpowiedzieć bez uprzedzeń i stronniczości. Wydawało mi się, że widzę w ciemności jego młodą,
obojętną twarz. Nie była odpychająca, tylko przeraźliwie obca.

W tamtej chwili, na tamtym etapie wojny nie tylko ja – „mieszczański”
pisarz węgierski w węgierskim wiejskim domu – rozmyślałem o Rosjanach z pełną niepokoju ciekawością. Także Anglicy, Francuzi i Amerykanie
obserwowali ich z wyczekiwaniem i niepewnością. Wielki naród kosztem
niewyobrażalnych ofiar odwrócił kierunek dziejów pod Stalingradem – a ja
spotkałem dziś jednego z przedstawicieli tej ogromnej siły. Wielu
ludziom, ofiarom nazizmu, ten młody Rosjanin przyniósł na pewno
wyzwolenie, ucieczkę od nazistowskiego terroru. Ale nie przyniósł
wolności, bo sam jej nie miał. Lecz tego jeszcze wówczas na ogół nie
wiedziano.

4

Przez dwa tygodnie to przychodzili, to znikali, pojawiali się
niespodziewanie, w pojedynkę, po dwóch. Na ogół czegoś chcieli: wina,
jedzenia, czasami tylko wody. Po przeminięciu pierwszego napięcia te
spotkania miały ludzki charakter, ale był w nich element aktorski i odbywały się w sposób wyuczony. Po przywitaniu i ustaleniu podstawowych
pojęć pozostawały nam bardzo ograniczone możliwości porozumiewania się.
Wśród domowników znajdowała się pewna młoda kobieta, która ukończyła
studia w Pradze i biegle mówiła po czesku. Była naszą tłumaczką,
Rosjanie na ogół rozumieli, co mówiła.

Przychodzili dniem i nocą, wchodzili bez dzwonienia i pukania. W pierwszych dniach czasami bywaliśmy zaskoczeni, gdy w najbardziej
nieoczekiwanych chwilach przed naszym łóżkiem czy przy stole pojawiał
się nagle Rosjanin z karabinem. Ale prędko do tego przywykliśmy.
Większość z nich nie pozostawała długo.

Kiedyś przyszło ich trzech, dwóch oficerów i szeregowiec. Oficer, jak
się później zorientowaliśmy, zaczynał się w wojsku sowieckim od majora;
zazwyczaj ukończyli już oni szkołę wojskową, mieli ordynansów i w większości znali choć trochę niemiecki. Ale obsypani gwiazdkami
żołnierze poniżej stopnia majora nie byli prawdziwymi oficerami. Ponadto
istniały tu też jeszcze inne rangi, stosunki podległości i zwierzchnictwa, w których obcym trudno się było zorientować;
funkcjonowali na przykład oficerowie polityczni, którzy z ramienia
partii kontrolowali zawodowych żołnierzy, ale nietrudno sobie wyobrazić,
że także ów oficer polityczny musiał mieć swojego zwierzchnika w armii.
Przed kilku laty, w pierwszym roku wojny czytałem wydrukowaną w Szwajcarii książkę, której rosyjski autor, niejaki Basseneff, próbował
przedstawić sowiecką „armię ludową”. Ta książka przypomniała mi się
teraz, ale prędko zrozumiałem, iż rzeczywistość jest znacznie bardziej
skomplikowana, niż ją przedstawił ów wojskowy autor.

Owych trzech przybyszów na przykład należało do szarży, którą jedynie z trudem dałoby się opisać za pomocą zachodnich pojęć wojskowych. Byli
młodzi – szeregowiec-gapiowaty woźnica; oficerowie trochę podpici.
Zjawili się około południa, starałem się przyjąć ich uprzejmie, według
własnych norm zachowania, bo doświadczyłem już, że ten sposób
traktowania najbardziej skutecznie powściąga rosyjskich przybyszów:
podałem im rękę, zaprosiłem, by usiedli, poczęstowałem resztką moich
papierosów i nalałem im palinki, po czym czekałem, co nastąpi. Elegancja
w obejściu, zewnętrzne formy towarzyskie często dobrze działały na
Rosjan. Na ogół zjawiali się z hałasem, wykrzykiwali słowa „broń” i „Hermann”, to jest szukali Niemców, ale po pierwszych uprzejmych
zdaniach i gestach wyrażających gościnność uspokajali się. Teraz też tak
było: kiedy podniosłem kieliszek z palinką i powiedziałem „na zdarowie”,
wszyscy trzej powstali i z kieliszkami w ręce grzecznie odwzajemnili
pozdrowienie. Potem usiedli wokół pieca – zupełnie tak samo, jak podczas
ćwiczeń wojskowych przysłani na kwaterę żołnierze z gospodarzami – i zaczęliśmy rozmawiać. Członkowie mojej rodziny – żona, chłopiec, którym
się opiekowaliśmy, oraz młoda kobieta, która znała czeski – siedzieli
między gośćmi. Sytuacja była szczególna i inna od tych, jakich
oczekiwaliśmy na podstawie niepokojących wieści przynoszonych przez
uciekinierów. Zacząłem odczuwać coś w rodzaju nadziei.

Nadzieja ta w początkowym okresie nie była zupełnie bezpodstawna. Ze
strony oficerów i szeregowców regularnego wojska – szczególnie, gdy nie
byli pijani lub w pobliżu znajdowało się wyższe dowództwo – nie spotkała
nas ani naprawdę wielka strata, ani żaden tragiczny wypadek. Wyjątki,
rozmaici rabusie zaczęli się pojawiać już w pierwszych dniach, ale na
ogół podkradali się o zmroku, próbowali wniknąć do mieszkania, mieli
broń, żądali zegarków, alkoholu, wody kolońskiej i natychmiast znikali z łupem. Było wyraźnie widać, że złodzieje mieli nieczyste sumienie, ze
strony dowództwa bowiem mogli oczekiwać natychmiastowej kary na miejscu
przestępstwa. Ale wojsko regularne, szczególnie zaś w pierwszym okresie
oficerowie, czasami zachowywali się w naszej małej wiosce ze
zrozumieniem sytuacji – inaczej niż w pobliskiej stolicy, gdzie rabunek
i gwałt odbywały się właściwie za przyzwoleniem dowództwa.

Trzech żołnierzy sowieckich siedziało jak towarzystwo wokół wiejskiego
pieca. Woźnica był całkiem głupi, ale i on starał się jak mógł i naśladował zachowanie kapitanów. Opowiedzieli mi, czym zajmowali się w cywilu – jeden z nich był rysownikiem – i zapytali o moją profesję. Była
to moja pierwsza rozmowa z ludźmi sowieckimi i znów przyszło mi
doświadczyć, że „pisarz” to dla Rosjan magiczne pojęcie. Od chwili, gdy
powiedziałem, że jestem pisarzem, patrzyli na mnie z takim szacunkiem i uwagą, jakbym był wyjątkową istotą. Rozejrzeli się po pokoju, którego
skromne umeblowanie – sprzęty jak w bungalowie – naprawdę nie robiło
eleganckiego wrażenia (dom nie był mój, osiem miesięcy temu wprowadziłem
się tu na prośbę przyjaciół), lecz ich najwyraźniej poruszyło to, co
zobaczyli. Młodszy kapitan, ów rysownik, oświadczył, że bardzo się
cieszy, że mnie poznał, bo „lubi takich ludzi” jak ja. Interesowali się
też, czy to mój dom. Kiedy powiedziałem, że nie mój, zaczęli
entuzjastycznie dowodzić, jak dobrze żyje się sowieckim pisarzom,
upewniali mnie, że w Związku Radzieckim miałbym już dom, ogród i auto.
Starszy w przesadnym odruchu serdeczności zapytał mnie, czy nie chcę się
wprowadzić do którejś z eleganckich willi w okolicy, bo on mi to może z łatwością załatwić. Z uśmiechem odmówiłem jego propozycji.

Wszystko było dziwne i dziecinne; i tak naprawdę nie rozumiałem ich
szacunku dla pisarza. Starałem się dowiedzieć, co znają z literatury
rosyjskiej i światowej. Na zadane przeze mnie pytanie jeden przez
drugiego przekonywali mnie, że „wszystko”, bo w domu, w Związku
Radzieckim „wszyscy czytają”. Pytałem dalej, bo chciałem się dowiedzieć
konkretów; wówczas jeden z nich wymówił nazwisko Puszkina, a drugi –
Lermontowa. Później przekonałem się, że te dwa nazwiska – szczególnie
Puszkina – znają wszyscy, wspomnienie obowiązkowych lektur szkolnych
zawarło się dla nich w nazwisku tego poety. Na dźwięk nazwisk Tołstoja
czy Dostojewskiego potakiwali, ale widziało się, że nic im one nie
mówią. Podczas rozmowy jeden z nich, bardziej podpity, próbował objąć
młodą tłumaczkę. Ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by puścił jej
rękę, a jego towarzysz, rysownik, powiedział doń z wyrzutem kilka słów.
Potem już cała trójka zachowywała się correct. Na pożegnanie
uścisnęliśmy sobie ręce, odprowadziłem ich do bramy ogrodowej – która
wtedy jeszcze istniała – i zaczekałem, aż wsiądą do sań. Byli młodzi i weseli, mieli zielone sanki – jeden Bóg wie, gdzie je zdobyli – u szyi
konia podwiązali dzwoneczki jak przy trojce: cały ten obrazek
przypominał idylliczną rycinę z czasów wojen napoleońskich.

Moi goście odjechali przy głośnym dźwięku dzwonków i za zakrętem, w dole
ogrodu zaczęli jak szaleni strzelać w powietrze z karabinów maszynowych.
Podrostki, pomyślałem, kiedy sanki zniknęły na śnieżnej drodze, w chmurze mgły, to jeszcze podrostki, młode chłopaki. Wróciłem do domu i omówiliśmy z domownikami szczegóły tej niezwykłej wizyty.

Napięcie osłabło: Rosjanie, miejmy nadzieję, nie są tak groźni, jak o nich mówią – taka była optymistyczna konkluzja naszej rozmowy. I to o nich pisał Stendhal, kiedy w świcie Napoleona wycofywał się spod Kijowa:
Cet océan de barbarie puante – przypomniałem. Rzeczywistość,
mniemaliśmy, jest jednak inna: ci młodzi ludzie byli niewykształceni,
ale skąd mieliby mieć wykształcenie żołnierze wschodniej armii? W każdym
razie byli zdrowi, weseli i nieuprzedzeni. Poza tym szanowali pisarzy.
Nie zapominajcie – powiedziałem moim domownikom – że przyszli ze
Wschodu, gdzie już za Asyryjczyków, w epoce Hammurabiego pismo miało
swojego boga, którego imię brzmiało Nabu… – tak sobie żartowaliśmy.

Naturalnie zaczęło mnie interesować, dlaczego dla Rosjan zajęcie pisarza
jest czymś magicznym. Któregoś przedpołudnia zjawił się u nas rosyjski
oficer sztabowy – major albo podpułkownik – z licznym gronem oficerów:
byli ubrani w skórzane kurtki, mieli znakomite oficerki, rękawice na
futrze, płaskie czapki wojskowe, a na naramiennikach złote paski
określające rangę. Major mówił płynnie po niemiecku. Ci goście nie
usiedli u nas; przyszli z sąsiedztwa, gdzie podejmowano ich obiadem i gdzie usłyszeli, że w domu obok mieszka pisarz, chcieli więc sobie
obejrzeć to dziwne zwierzę. Wizyta trwała krótko, ale była wyczerpująca.
Oficerowie ze szpicrutami w rękach stali półkolem wokół majora na środku
pokoju, na piersiach mieli zawieszone lornetki na skórzanych
rzemieniach; wyglądali jak ilustracja z książki o wodzach wojskowych.
Major zapytał, czy to ja jestem tym pisarzem? Następnie dokładnie mnie
obejrzał. Skinął na jednego z oficerów, by zrobił mi zdjęcie. Na stole
stała moja maszyna do pisania z rozpoczętym tekstem. Stanowczym głosem,
choć uprzejmie spytał, czy pracuję i nad czym? Odpowiedziałem, że w obecnej sytuacji życiowej nie jestem w stanie zabawiać się zagadnieniami
literackimi, ale piszę dziennik, który zacząłem jeszcze przed wojną.
Kiwnął głową jak ktoś, kto całkowicie to rozumie, i zapytał, czy
zapisuję w dzienniku wszystko, czego doświadczam? Nie wszystko,
odparłem, tylko to, co, jak sądzę, jest ważne.

– To niech pan zapisze – rozkazał poważnie i surowo – że odwiedził pana
oficer rosyjski i nie zrobił panu żadnej krzywdy. Niech pan też zapisze,
że ów oficer widział dom Tołstoja w Jasnej Polanie, który został
całkowicie zniszczony przez żołnierzy z pańskiej ojczyzny. Zapisze to
pan? – spytał surowo.

Obiecałem, że zapiszę. (Sytuacja nie stwarzała możliwości dyskusji z rosyjskim oficerem, dlatego też nie mogłem mu powiedzieć, że poprzedniej
nocy w naszej wsi rosyjscy żołnierze zniszczyli i obrabowali dom
Zsigmonda Móricza5, zabłocone buciory deptały po porozrzucanych
na podłodze rękopisach pisarza. Taka jest wojna, zawsze potworna, a zabłocone buciory zawsze depczą w obcym kraju porozrzucane na podłodze
rękopisy). Rosyjski oficer rozglądał się jeszcze przez chwilę, po czym
wzruszył ramionami, uniósł dwa palce do daszka czapki, poważnie
zasalutował, odwrócił się na pięcie, skinął na pozostałych i opuścili
dom. Zdumiony patrzyłem za nimi. Tym zapisem wypełniam, co wówczas
obiecałem.

Wszystko to było inne od tego, czego oczekiwaliśmy. Tak całkowicie inne
i zaskakujące, że ogarnęły mnie wątpliwości, jak człowieka, który
pobłądził w ciemności i nie znajduje żadnego drogowskazu. Cóż to za
ludzie? Bo po kilku minutach przybiegła z sąsiedniego domu pokojówka i opowiedziała, że ci sami oficerowie, którzy przed chwilą jedli u nich
obiad, po obiedzie ucałowali dłoń pani domu, uprzejmie pożegnali się i zaszli do nas obejrzeć sobie pisarza, po odjeździe wysłali do gospodarzy
swego szofera z karabinem maszynowym, który zażądał, by pan domu
natychmiast oddał złoty zegarek, który miał na ręce. Obrabowany
właściciel willi, który podczas obiadu, niczego nie podejrzewając,
sprawdził w obecności gości, która jest godzina, roztrzęsiony
potwierdził po chwili tę wiadomość. „Ale wobec tego czemu pocałowali
moją żonę w rękę?” – pytał bezradnie. Zaczęliśmy odkrywać, że Rosjanie
mają w sobie coś zagadkowego.

Kilku Żydów, którzy ukrywali się we wsi i tu przetrwali miesiące
prześladowań ze strony Niemców i węgierskich strzałokrzyżowców, nabrało
teraz odwagi i wyszło z ukrycia. W sąsiedztwie mieszkał pewien starszy
człowiek z rodziną, był on aptekarzem, żył we względnym dobrobycie i udało mu się ukryć przed prześladowaniami strzałokrzyżowców. Kobiety w jego rodzinie bały się jednak Rosjan. Podczas odwiedzin pierwszego
Rosjanina ten stary człowiek – który z białą brodą wyglądał jak dostojny
patriarcha – stanął przed przybyszem i uroczyście oświadczył mu, że jest
Żydem. Scena, która po tym nastąpiła, była ze wszech miar zaskakująca:
po tym oświadczeniu Rosjanin uśmiechnął się, zdjął z szyi karabin
maszynowy, podszedł do starca i zgodnie z rosyjskim zwyczajem serdecznie
ucałował go w oba policzki. Powiedział, że on też jest Żydem. I przez
chwilę niemo, przyjaźnie ściskał mu rękę.

Po czym założył znów na szyję karabin maszynowy i zawezwał pana domu, by
wraz z domownikami stanął w kącie pokoju twarzą do ściany i z podniesionymi rękami. Gdy starzec nie zrozumiał od razu, czego od niego
oczekuje, wrzasnął nań, by się ruszał, bo powystrzela wszystkich jak
kury. Cała rodzina stanęła więc w rogu pokoju z rękami podniesionymi do
góry, Rosjanin zaś spokojnie i niespiesznie obrabował ich dom: był
fachowcem w tej profesji, ze znawstwem opukał piec, ściany, powyciągał
szuflady, znalazł ukryte kosztowności i całą gotówkę rodziny, około
czterdziestu tysięcy pengő. Wszystko to pochował po kieszeniach, po czym
poszedł sobie.

Chodzi o tak zwane katiusze. [wróć]

Pengő – węgierska jednostka pieniężna. [wróć]

Márai jest tu nieprecyzyjny, bitwa Karola Młota z Arabami pod Poitiers
miała miejsce w 732 r., zatem w VIII w. [wróć]

Niemiecka nazwa miasta Eger. [wróć]

Zsigmond Móricz (1879–1942) – jeden z najwybitniejszych pisarzy
węgierskich pierwszej połowy XX wieku, miał dom w Leányfalu. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Strona redakcyjna

TYTUŁ ORYGINAŁU: Föld, Föld!… Emlékezések

© Heirs of Sándor Márai, Csaba Gaál, Toronto

PROJEKT SERII: Andrzej Heidrich

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Lijklema Design, Karolina i Hans Lijklema

REDAKCJA: Bianka Dziadkiewicz

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważania wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska 2005, 2014

© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2005, 2014

ISBN 978-83-07-03333-4