Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Złota dziewczyna. Tajemnice. Tom 1

Złota dziewczyna. Tajemnice. Tom 1

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-95-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Złota dziewczyna. Tajemnice. Tom 1

Najjaśniejsze uśmiechy skrywają najmroczniejsze tajemnice

Lark Kingsley ma idealną rodzinę, idealną przyszłość, idealne życie. Spadkobierczyni jubilerskiej fortuny, królowa Manhattanu. Jednak nagle wydarza się coś złego. Lark znika bez śladu.

Raven Ferragamo rozpoczyna nowe życie. Bierze roczny urlop po szkole średniej i przeprowadza się do Waszyngtonu. Zerwanie z przeszłością sprawia, że Raven czuje się lepiej, niż się spodziewała. Po raz pierwszy naprawdę czuje, że wszystko jest możliwe.

Gdy poszukiwania dziedziczki fortuny przybierają na sile, w ręce Raven wpada pamiętnik Lark. Dziewczyna zostaje wciągnięta w mroczne tajemnice, znajduje rozpaczliwe prośby o pomoc. Nagle znajduje się w labiryncie pełnym tajemnic.

Obie dziewczyny pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Okazuje się, że łączy je więcej, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić.

Co stało się z Lark? Dlaczego prowadziła ukryte życie? Czy Raven znajdzie odpowiedzi, zanim również stanie się ofiarą?

Polecane książki

Doniesienia prasy zagranicznej o powstającej w 1918–1919 r. Polsce to marne źródła do badania dziejów niepodległości. Wiadomości ukazywały się w dziennikach od Atlantyku po Omsk spóźnione o dni, tygodnie lub nawet miesiące. Autorzy rzadko byli obiektywni. Treść bywała przepisywana z wiadomości agenc...
Autorka jest znanym dietetykiem i przez ponad dekadę pracowała z ludźmi zmagającymi się ze skutkami przewlekłego stresu. W oparciu o swoje bogate doświadczenie, analizując poszczególne objawy, wyodrębniła siedem jego rodzajów. U niektórych stres wpływa na hormony, a u innych powoduje problemy ze sne...
  Jessica nie może przestać myśleć o miłości swojego życia, Jakobie. Dlaczego zniknął tak nagle, bez wyjaśnień, zostawiając tylko króciutki list? „Przepraszam. Nie mogę powiedzieć dlaczego. Nie szukaj mnie. Nie nienawidź”. Nie daje jej to spokoju. Mimo sukcesów w pracy, nie potrafi cieszyć się życie...
Matka Phili wychodzi za mąż za hrabiego Frederika, bogatego i wpływowego właściciela wspaniałego pałacu w Danii, nad samym brzegiem morza. Dziewczyna początkowo zachwyca się wspaniałymi strojami i olśniewającą biżuterią, która każdego dnia i nocy dodaje jej blasku. Po pewnym jednak czasie okazuj...
Tematem niniejszej pracy jest młodzieżowa subkultura chuliganów piłkarskich, a ściślej rzecz biorąc, polska odmiana owej subkultury – tak zwani „szalikowcy”. Nazwa, jak wiadomo, pochodzi od szalików w barwach klubowych, noszonych przez kibiców. Mimo że rekwizyt ten jest noszony także przez osoby zup...
Równoważenie produkcji (Heijunka) oraz zarządzanie nią w miejscu stanowiącym wąskie gardło systemu pozwala znaleźć odpowiedzi na problemy związane z efektywnością firmy. Niniejsza publikacja przeprowadzi Cię przez proces równoważenia produkcji połączony z wykonywaniem obliczeń, z jednoczesnym uwzglę...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sophie Davis

Pamięci Humphreya,
naszego drogiego przyjaciela.
Byłby z ciebie

Tajemnicą wielkich fortun […]
jest zawsze jakaś zbrodnia, zapomniana,
bo wykonano ją schludnie.

– Honoré de Balzac(tłum. Tadeusz Boy-Żeleński)

Prolog

Lark. Lark. Lark. Lark. Lark. Lark.

Mam na imię Lark. Tego jestem pewna.

A co do reszty? Nie jestem już przekonana.

To miejsce… Nigdy nie powinnam była się w nim znaleźć. Miałam wszystko, wszystko, co można sobie wymarzyć. Byłam złotą dziewczyną. Takie rzeczy nie zdarzają się ludziom mojego pokroju.

Jestem zawieszona między „wtedy” a „teraz”, między przeszłością a tym, co miało być moją przyszłością. Więżą mnie niewidzialne bariery, odcinające od dnia wczorajszego i zasłaniające jutro. I nie ma stąd ucieczki.

Moje wcześniejsze życie wydaje się snem, z którego obudziłam się w koszmarnej rzeczywistości. Gdyby wspomnienia zniknęły tak samo jak ja, to czy w ogóle bym istniała? Łatwo byłoby zapomnieć wszystko, co się wydarzyło, moje plany… Czy powinnam pozwolić im odejść?

Nie mogę. Nie chcę. Jeśli zapomnę, to kto będzie pamiętał?

To właśnie muszę zrobić: pozwolić wszystkiemu odejść. Ale nie potrafię pożegnać się z tym, co utraciłam.

Nigdy nie powinnam była znaleźć się w tym miejscu, w miejscu przeznaczonym dla innych ludzi. Dopóki nie zrozumiem, jak się tu znalazłam, jestem jedynie pasażerką. Nie mogę go opuścić. Utkwiłam tu, czekając na kogoś, kto mnie zrozumie, przypomni sobie o mnie, odnajdzie mnie.

Ona jest moją jedyną nadzieją. Myślę, że mogłaby zrozumieć – ta dziewczyna, która ma dużo mniej, niż ja kiedyś miałam, a jednak dużo więcej, niż kiedykolwiek będę miała. Tajemniczy los zadecydował, że ja jestem zamkiem, do którego ona ma klucz. Jeśli uda mi się sprawić, by zrozumiała, może nie odejdę w nicość. Może ktoś mnie odnajdzie.

Może ON mnie odnajdzie.

Wiem, że tam jesteś. Błagam, odkryj, co się ze mną stało…

Rozdział 1

Wilgoć skręciła ciemną grzywkę na moim czole. Krople potu ściekały mi z karku na kręgosłup niczym płynąca w zwolnionym tempie woda z gorącego źródła. Idąc, przytrzymywałam koronkowy top z dala od skóry, żeby był jak najbardziej suchy.

Dwie minuty później stanęłam przed ceglaną szeregówką wciśniętą między dwa inne bliźniacze domy. Frontowy ganek aż prosił się o pomalowanie, ale był starannie zamieciony. Wcisnęłam dzwonek opatrzony trójką i czekałam. Jedyną oznaką jego działania był odgłos szybkich kroków na drewnianych schodach.

Chwilę później drzwi otworzyła mi niemożliwie wysoka dziewczyna o figurze modelki, na oko moja równolatka. Momentalnie poczułam ukłucie zazdrości; mnie nie byłoby do twarzy z taką fryzurą. Dziewczyna była krótko ostrzyżona, niemal ogolona, co idealnie podkreślało jej ostre rysy twarzy.

– Kim? – rzuciłam, zgadując.

– Raven, jak się domyślam? – odpowiedziała pytaniem, uśmiechając się szeroko i pokazując dołeczki w policzkach.

– Tak jest. – Jej karmelowe oczy zaświeciły się, gdy skinęła głową, otwierając szerzej drzwi.

– Mieszkanie jest na trzeciej kondygnacji! – zawołała, przeskakując już pierwsze stopnie pogrążonych w półmroku schodów o niepewnie wyglądającej drewnianej balustradzie. – Mam nadzieję, że ci się spodoba. Jeśli zgodzisz się zostać moją sublokatorką, wyświadczysz mi ogromną przysługę.

W naszej krótkiej wymianie maili na temat mieszkania Kim wyjaśniła, że początkowo odrzucono jej podanie o dofinansowanie semestru jesiennego w Paryżu. Kiedy w ostatniej chwili zdołała je uzyskać, zdążyła już podpisać umowę najmu na kolejny rok.

Jej kłopot dla mnie był zbawieniem. Zeszła z ceny, a wmiejscereferencji i paska wypłaty przyjęła trzymiesięczną zaliczkę. Jeszcze tylko spacer po mieszkaniu i możemy dobić targu.

Kim przeskakiwała po dwa stopnie, a ja szłam tuż za nią, zerkając na spłowiałą kwiecistą tapetę. Jak na razie rzeczywistość była zupełnie inna od moich wyobrażeń o mieszkaniu w mieście. Ze stylowej cyganerii została tylko cyganeria.

„Nie jesteś już w Pensylwanii” – pomyślałam.

– Po paru tygodniach przyzwyczaisz się do schodów – obiecała Kim, gdy byłyśmy już na trzecim półpiętrze. – Ale mają tę niezaprzeczalną zaletę, że są dobrym ćwiczeniem na pośladki.

Moje już zdążyły się zakwasić.

– W mailu pisałaś, że jesteś tu nowa – powiedziała Kim, gdy dotarłyśmy na jej kondygnację. – Jesteś studentką?

– Jeszcze nie. Najpierw przez rok popracuję.

Jako posłuszna córka rodziców poskładałam podania do college’ów, ale bez przekonania. Owszem, planowałam studia, lecz jeszcze nie teraz. Presja, by wybrać kierunek, który ma zadecydować o moim dalszym życiu, była zbyt wielka. Liczyłam, że rok albo dwa lata pracy i kontaktu z ludźmi spoza mojego rodzinnego miasta dadzą mi jakieś wyobrażenie o prawdziwym świecie, a przynajmniej taki był oficjalny powód moich przedłużonych wakacji. Tak naprawdę chciałam po prostu wyrwać się z tej pensylwańskiej dziury. Pragnienie zobaczenia świata sprawiło, że po szkole i w trakcie wakacji pracowałam, zamiast spędzać czas z przyjaciółmi.

Kim pchnęła drzwi mieszkania, a pod maleńkim judaszem zakołysał się numer „3”.

– Witaj w swoim nowym domu! – powiedziała, pokazując zamaszyście wnętrze wolną ręką.

Moja pierwsza myśl była taka, że mieszkanko jest przytulne. Do bólu przytulne. „Kuchnia” była ledwie wnęką na lewo od drzwi, zaopatrzoną w urządzenia o pomniejszonych rozmiarach. Od salonu oddzielały ją blat i dwa stojące przy nim stołki barowe. Nieopodal wnęki okiennej znajdowała się podniszczona drewniana ława, a wokół niej stały spłowiała dwuosobowa sofa w kwiatowe wzory i wytarty zamszowy fotel. Na ścianie w centralnym punkcie salonu wisiał telewizor.

– Pomyślałam, że zostawię meble, jeśli nie masz nic przeciwko temu – rzuciła Kim, zamykając za nami drzwi. – Magazynowanie jest drogie jak diabli.

– Świetny pomysł – odpowiedziałam, choć bez entuzjazmu. Nie miałam mebli, więc bez tych od Kim jadłabym zupki chińskie, za stół mając porysowaną drewnianą podłogę.

– Sypialnia i łazienka są w korytarzu – ciągnęła Kim, wskazując na lewo.

„Korytarz” okazał się szumną nazwą przestrzeni zamkniętej w dokładnie czterech płytkach terakotowych. No cóż, przynajmniej sprzątanie będzie szybkie. Otworzyłam jedne z dwóch drzwi i moim oczom ukazała się najmniejsza łazienka, jaką kiedykolwiek widziałam. Miała kabinę prysznicową bez wanny, choć ceramiczna muszla klozetowa i umywalka na nodze były śnieżnobiałe i czyściutkie. Terakotę pokrywał ładny niebieski dywanik, który jednak nie mógł ukryć tego, że niektóre płytki były pęknięte.

– Wiem, że to żadne luksusy – odezwała się niepewnie Kim, jakby wyczuła u mnie przerażenie.

Moje marzenia o uroczej kawalerce w Georgetown legły w gruzach, kiedy zdałam sobie sprawę, że koszty życia w Waszyngtonie są nieporównywalnie wyższe niż w moim rodzinnym miasteczku na głuchej wsi. To mieszkanie mieściło się w granicach mojego budżetu. Mówiąc szczerze, tylko ono się w nich mieściło, jeśli chciałam, żeby zostało mi jeszcze coś na życie.

– Nie, nie, jest super – zapewniłam ją pospiesznie.

Gdy się odwróciłam i spotkałam ze spojrzeniem karmelowych oczu Kim, zobaczyłam w nich prawdziwą ulgę. Ciekawe, ile osób do tej pory zrezygnowało z wynajmu.

– Sypialnia jest tutaj – dodała, otwierając drugie drzwi.

Pokój był zaskakująco przestronny; z powodzeniem mieściły się w nim królewskie łoże, komoda i zasuwany sekretarzyk, na którym stał otwarty laptop Kim w otoczeniu porozrzucanych papierów i grubych kredek pasteli olejnych. Nie licząc tego i niemal spakowanej walizki, która leżała otwarta na łóżku, w sypialni panowały czystość i porządek.

– Studiuję sztuki plastyczne – rzuciła z zakłopotaniem Kim, zauważywszy, że przyglądam się jej przyborom.

– Fajnie – odpowiedziałam w zamyśleniu, zerkając do szafy. Na wbudowanych półkach zostało kilka ciuchów, ale plastikowe wieszaki były puste. Jako że nowe życie oznacza nowe początki i większość swojej garderoby zostawiłam u rodziców, przy moim nędznym ciuchowym dobytku ta szafa będzie wyglądać na otchłań rozpaczy.

Kręcąc się powoli wokół własnej osi, stopniowo aklimatyzowałam się w swojej nowej sypialni. Stwierdziłam, że mi się podoba. Nic nadzwyczajnego, ale miała osobliwie domową atmosferę. Z łatwością mogłam wyobrazić sobie siebie siedzącą przy zabytkowym sekretarzyku Kim i czytającą wiadomości na laptopie albo leżącą na puszystej kraciastej kołdrze z nogą opartą o kolano i ze swoim wysłużonym egzemplarzem Wielkiego Gatsby’ego.

– To jak ci się tu podoba? – zapytała Kim, przerywając moje rozmyślania.

– Biorę – oznajmiłam, uśmiechając się od ucha do ucha.

– Cudownie. Uff! – Kim odpowiedziała promiennym uśmiechem i głośno odetchnęła z ulgą. – Miałam nadzieję, że to wypali i przed wyjazdem będę miała czas na odwiedziny u rodziców – dodała. – Czy mogę dać ci klucze już teraz? Wprowadź się nawet jutro, bo rano ruszam w drogę.

– W porządku. – Skinęłam głową, czując, jak mój żołądek robi salto z podekscytowania. Właśnie wynajęłam swoje pierwsze w życiu mieszkanie.

Kim wróciła do kuchni i pokazała, żebym usiadła przy blacie.

– Może napijesz się kawy? Albo wody? Przepraszam, tylko to mam. – Zmarszczyła brwi.

– Woda jak najbardziej może być – powiedziałam, myśląc o skwarze na zewnątrz.

Kim wyjęła z lodówki dwie plastikowe butelki i podała mi jedną. Podczas gdy ona przeszukiwała szufladę przy kuchence, ja sączyłam wodę i wiodłam palcem po mokrym śladzie denka butelki na blacie. Z boku leżał egzemplarz „Washington Post”; już od wieków nie widziałam papierowej gazety. Ze zdjęcia na pierwszej stronie patrzyła na mnie nastoletnia dziewczyna, nie starsza ode mnie. Nagłówek brzmiał: „Zaginięcie dziedziczki jubilerskiej fortuny wciąż frapuje policję”.

Kim dalej szukała kluczy, więc dla zabicia czasu sięgnęłam niedbale po gazetę. Zdjęcie dziewczyny przypominało fotografię ze szkolnego albumu. Jej blond włosy miały idealny przedziałek pośrodku i błyszczały nawet na nieostrym zdjęciu w gazecie.

Zza różowych, pomalowanych lekko błyszczykiem warg wyglądały proste białe zęby, a wykrochmalona biała koszula z kołnierzykiem miała rozpięte dwa guziki, ukazując wiszące na smukłej szyi małe złote serduszko na łańcuszku.

Nie musiałam czytać artykułu, żeby wiedzieć, że była jedną z „tych” dziewczyn: uprzywilejowanych córek równie pięknych i obrzydliwie bogatych rodziców. W moim liceum były takie dziewczęta, choć bogactwem nie dorastały do pięt dziedziczce jubilerskiej fortuny. Nigdy nie czułam się dobrze w ich towarzystwie i zawsze miałam się przed nimi na baczności.

Ale w tęsknym spojrzeniu dziewczyny ze zdjęcia dostrzegłam coś, co chwyciło mnie za serce. Jej uśmiech był niemal smutny i nawet nie sięgał jej dużych niebieskich oczu. Te oczy zdawały się skrywać tajemnice, na jakie była za młoda. Znałam to spojrzenie. Miałam krótsze i ciemniejsze włosy niż ona, a do tego ciemnobrązowe oczy, podczas gdy jej były chabrowe, ale moje zdjęcie do szkolnego albumu – to, które stało dumnie nad kominkiem moich rodziców – ukazywało dziewczynę o tym samym spojrzeniu. Spojrzeniu udawanego szczęścia.

– Śledzisz sprawę jej zaginięcia? – zapytała Kim, zauważając leżącą przede mną gazetę i stukając palcem w artykuł. – Nie wygląda mi na zbuntowaną księżniczkę. Wiesz, kto by zrezygnował z takiego życia?

Podniosłam wzrok w samą porę, by zauważyć końcową fazę wymownego przewracania przez nią oczami.

To było pytanie retoryczne, ale i tak czułam, że muszę na nie odpowiedzieć.

– Nie czytałam o tym, ale kiedy coś wygląda zbyt pięknie, żeby było prawdziwe… – odparłam, wzruszając ramionami.

– Jeśli chcesz, możesz wziąć tę gazetę, i tak nie będę miała czasu jej przeczytać. – Kim przeczesała palcami przystrzyżone włosy. – A tu masz klucze. Ten – pokazała na srebrny – jest od głównych drzwi na dole. Ten – wyciągnęła złoty kluczyk – otwiera zasuwę. A trzeci dolny zamek przy drzwiach wejściowych.

– Czyli gotówka może być, tak? – zapytałam, wyjmując z przedniej kieszeni kopertę z kaucją i odliczoną kwotą za wynajem.

– Zdecydowanie. Łatwiej będzie wymienić – odpowiedziała Kim, podając mi klucze w zamian za kopertę.

Wypięłam dumnie pierś.

W dłoni poczułam przyjemny ciężar breloczka. Tak jak z autem, ten mały krok wydał mi się siedmiomilowy. Uciekłam ze swojego miasteczka, miejsca, którego nikt nigdy nie opuszczał. Moje nowe początki nabierały realnych barw.

The Capital Hostel znajdował się tylko trzy kilometry od mieszkania, ale częste przystanki i okrężna trasa sprawiły, że droga powrotna niepotrzebnie się dłużyła. Włożyłam słuchawki do uszu i włączyłam jedną ze swoich chilloutowych playlist. Nieświadomie powędrowałam myślami do zaginionej dziewczyny. Niebieskie oczy Lark Kingsley były zbolałe. Jej uśmiech przypominał mi uśmiech celebrytki na czerwonym dywanie, zupełnie jakby ćwiczyła go przed lustrem, aż tylko najwprawniejsze oko będzie w stanie wychwycić, że jest sztuczny. Opierając głowę o szybę, aż do mojego przystanku roztrząsałam wszelkie powody, dla których jedyna dziedziczka jubilerskiej fortuny mogła się „zbuntować”, jak określiła to Kim.

W sklepie spożywczym dwie przecznice od hostelu kupiłam pudełko batoników owsianych i kolejną butelkę wody. Zamiast wrócić do pokoju, postanowiłam wykorzystać ładną pogodę i rozbiłam obóz na ławce na placu McPhersona. Zasadniczo zawsze wolałam świeże powietrze, a już najbardziej wtedy, gdy alternatywą były ściany z pustaków, maleńkie kwadratowe okienka i metalowe prycze hostelu. To miejsce od góry do dołu przypominało jakiś zakład. Na samą myśl o spędzeniu tam popołudnia dostawałam gęsiej skórki.

O tej porze roku w stolicy dało się odczuć niewiarygodną parność, a powietrze było ciężkie od wilgoci. Miasto zostało wybudowane na bagnach, więc nie ma co się dziwić. Ale tego dnia niebo było czystym błękitem i świeciło słońce. Od czasu do czasu włosy mierzwił mi lekki podmuch wiatru, sprawiając, że upał stawał się znośny.

Zamieniwszy muzykę na parkowy gwar, słyszałam urywki rozmów o cięciach budżetowych i możliwych przymusowych urlopach bezpłatnych. Moje szorty, koszulka na ramiączkach i japonki zupełnie nie pasowały do towarzystwa garniturów tłumu urzędników na przerwie obiadowej, ale i tak czułam się wyrafinowana. To był dla mnie całkiem nowy świat. Już nie mogłam się doczekać, żeby naprawdę stać się jego częścią.

Wyjmując z torby gazetę od Kim, usiadłam wygodnie z batonikiem w dłoni i zagłębiłam się w lekturze artykułu o zaginionej dziedziczce. Oprócz pierwszej strony historia zaginięcia Lark Kingsley zajmowała jeszcze kolejne trzy. Według jej rodziców ta młoda dziewczyna ze śmietanki towarzyskiej planowała wyjazd z przyjaciółmi przed rozpoczęciem studiów na Uniwersytecie Columbia – miał to być tygodniowy wypad na Brytyjskie Wyspy Dziewicze. Szofer Kingsleyów odwiózł ją na lotnisko JFK, ale do samolotu już nie wsiadła.

Przyjaciele Lark twierdzą, że zadzwoniła do nich i powiedziała, że coś jej wypadło, że złapie następny lot i spotka się z nimi w St. Barts. Nie pojawiła się. Jedna z jej przyjaciółek – która pragnie pozostać anonimowa – powiedziała dziennikarzom, że ostatnio Lark dziwnie się zachowywała, więc to opóźnienie nikogo nie zaniepokoiło. Zapytana, dlaczego żadne z nich nie zadzwoniło do Kingsleyów z Karaibów z wiadomością, że Lark się nie pojawiła, anonimowa dziewczyna powiedziała: „Nie chcieliśmy, żeby miała kłopoty”. Rodzice Lark dowiedzieli się o jej zniknięciu dopiero po tygodniu.

– Świetni przyjaciele – mruknęłam ironicznie pod nosem.

Rozmawiano z jej przyjaciółmi, rodziną, nauczycielami, a nawet księdzem z jej parafii. Wszyscy opisywali zaginioną dziewczynę jako „bystrą”, „lubianą”, „popularną” i „wesołą”. Przeglądając kolaż zdjęć z jej życia, stwierdziłam, że trzy pierwsze przymiotniki może i są trafne, ale czwarty to tylko maska. Na jednej z fotografii stała pomiędzy dwoma dziewczynami, obejmując je za ramiona, a na jej pięknej twarzy malował się ten wystudiowany uśmiech. Wszystkie trzy miały na sobie białe koszule z kołnierzykiem, spódniczki w kratę i blezery z dużym logo szkoły dumnie wyszytym na lewej piersi.

Kolejne zdjęcie przedstawiało Lark w towarzystwie dwojga dorosłych, a podpis pod nim potwierdził moje domysły, że to jej rodzice. Pan Kingsley był atrakcyjnym panem w średnim wieku ze skroniami przyprószonymi siwizną. Wyglądał stosownie do wieku i miał ogorzałą twarz, jakby spędzał dużo czasu na rodzinnym jachcie. Pani Kingsley okazała się prawdziwą pięknością. Jej lśniące blond włosy były spięte w idealny wysoki koczek. Jej duże niewinne oczy kolorem przypominały oczy jej córki. Kingsleyowie ubrani byli na galowo: głowa rodziny w klasyczny smoking, a matka i córka w długie suknie wieczorowe. Na szyi pani Kingsley wisiał perłowy naszyjnik z największym rubinem, jaki kiedykolwiek widziałam, a uszy zdobiły kolczyki z perłami wielkości dziesięciocentówek. W odróżnieniu od matki Lark nie miała na sobie żadnej biżuterii. Może w przeciwieństwie do niej nie chciała być chodzącą reklamą rodzinnej firmy.

Ostatnia fotografia to na pewno bal maturalny. Przedstawiała Lark i typowego chłopca z wyższych sfer. Zdecydowanie był przystojny, ale nic oryginalnego. Podczas gdy Lark uśmiechała się do aparatu, chłopak wpatrywał się w nią, szczerząc zęby. Na mnie nikt tak nigdy nie patrzył.

Gdy przebiegłam palcem po tekście, na skórze został mi tusz. Podpis pod zdjęciem mówił, że jej partner to Adam Ridell. Jego nazwisko brzmiało trochę znajomo, choć dopiero po chwili oświeciło mnie, skąd je znam – jeden z senatorów reprezentujących stan Nowy Jork nazywa się Ridell. Biorąc pod uwagę kręgi towarzyskie Lark, Adam mógł być jego synem. Lark Kingsley wyglądała na dziewczynę, która spotyka się z synami senatorów.

Im więcej dowiadywałam się o zaginionej, tym bardziej byłam zaintrygowana. Na papierze jej życie przedstawiało się jak wcielenie marzeń: pieniądze, uroda, przyjaciółki, chłopak. Jednakże zbolałe spojrzenie Lark wyzierające z każdej fotografii mówiło mi, że jej życie bardziej przypominało górę lodową. To, co pod powierzchnią, zawsze jest bardziej interesujące.

– Przepraszam, panienko?

Podniosłam wzrok znad gazety i zobaczyłam stojącego przede mną obdartego mężczyznę. Z bólem serca zauważyłam, że ma na sobie starą wytartą górę od munduru.

– Ma może panienka jakieś niepotrzebne drobne? – zapytał sympatycznym głosem. – Na jedzenie?

Wyszczerzył zęby, ale uśmiech nie sięgał jego oczu.

– Jasne. Sekundka.

Ze swojej torby kurierskiej wyjęłam portfel i zaczęłam w nim grzebać. Ze smutkiem odkryłam, że zostało mi tylko pięć dolarów.

– Przepraszam, mam niewiele przy sobie – powiedziałam, podając mu banknot. – A może owsianego batonika?

Wyciągając do bezdomnego mężczyzny pudełko z batonikami, napotkałam spojrzenie jego jasnych oczu i uśmiechnęłam się.

– Bóg zapłać – powiedział i wycofał się z dwoma batonikami w dłoni.

Patrzyłam, jak odchodzi, rozmyślając, dlaczego, na Boga, weteran musi żebrać o jedzenie. Podobnie jak wielu innych pewnie wrócił z wojny do kraju, za który walczył, a w którym przestał czuć się jak w domu. Czy to zespół stresu pourazowego sprawił, że z bazy wojskowej trafił do schroniska dla bezdomnych? Nieważne, i tak było mi przykro, że mogłam dać mu tak niewiele.

Rozdział 2

Californication to jedyny sposób na pobudkę. Dokładnie o szóstej rano z głośników Bluetooth rozległy się pierwsze dźwięki gitar, z początku ciche i delikatne, by ułatwić mi przejście w stan świadomości.

Powoli zalewała mnie fala cichej muzyki i przekręciłam się w swoim królewskim łóżku. Mrugając, gapiłam się bezmyślnie w jego zwiewny baldachim. Otoczona masą niepotrzebnych poduszek, wtuliłam się w ciepłą miękką pościel. Powieki znowu zaczęły mi się zamykać.

Jak na zawołanie piosenka Red Hotów rozbrzmiała głośniej. Tempo muzyki wzrosło i ponownie otworzyłam oczy. Gdy zaczął się drugi utwór na mojej porannej playliście, w końcu usiadłam i przerzuciłam nogi przez brzeg łóżka.

Poruszając się odrobinę wolniej niż zwykle, powlokłam się do swojej łazienki. Przy każdym kroku moje stopy dosłownie tonęły w jasnym lawendowym dywanie. Gdy brałam prysznic, wyrwało mi się głośne ziewnięcie.

„Czemu jestem taka zmęczona?” – zachodziłam w głowę. Po odrabianiu do późna zaległej pracy domowej dwa dni temu wczoraj poszłam przecież wcześnie spać. Chociaż gdy się nad tym zastanowić, nie przypominałam sobie, żebym w ogóle kładła się do łóżka.

Mimo wypełniającej łazienkę gorącej pary przeszedł mnie zimny dreszcz.

– Syriuszu, podkręć temperaturę wody. I głośność – powiedziałam na głos.

– Tak jest, Lark – odpowiedział elektroniczny głos z brytyjskim akcentem. Wszystkie moje inteligentne urządzenia były zsynchronizowane z tym nieistniejącym Anglikiem. Najbardziej lubiłam, kiedy odczytywał mój „płan” dnia.

Zanim prysznic dobiegł końca, byłam już w pełni obudzona. Śpiewając razem z zespołem, usiadłam przy swojej antycznej toaletce i rozpoczęłam nakazany przez mamę poranny rytuał. Najpierw szkła kontaktowe – pomrugałam, dopóki się nie ułożyły.

Bip-bip.

– Masz czterdzieści pięć minut, Lark – poinformował mnie Syriusz.

„I jak tu nie kochać technologii” – pomyślałam z przekąsem, lekko się sprężając.

Popatrzyłam w lustro, zastanawiając się, czy może nie darować sobie układania włosów.

„To Manhattan, Lark, nie Los Angeles” – usłyszałam w głowie gniewny głos mamy.

Buntownicza część mojej natury miała ochotę zignorować jej gderanie – czy plażowe fale naprawdę są takie złe? Ale mój poziom energii nie pozwoliłby nawet na krótką scysję z mamą, więc z westchnieniem sięgnęłam po okrągłą szczotkę i wzięłam się do roboty.

Bip-bip.

– Do wyjścia zostało ci dwadzieścia pięć minut, Lark – popędzał Syriusz, gdy kończyłam.

– Dziękuję, Syriuszu – odpowiedziałam swojemu wirtualnemu pomagierowi.

„Faza trzecia” – pomyślałam. Pora na całą gamę kremów przeciwzmarszczkowych.

Nawet jak na standardy Manhattanu fontanna młodości na mojej toaletce była prawdziwą Niagarą. Tak jak w przypadku naszej przeprowadzki z Connecticut przed moją klasą maturalną kochana mamusia była przekonana, że to zaprocentuje na przyszłość.

Jak zawsze, gdy w grę wchodziła moja matka, łatwiej było ustąpić, niż wdać się w kłótnię.

Bip-bip.

– Do wyjścia zostało ci piętnaście minut, Lark. – Ton Syriusza stawał się coraz bardziej natarczywy. Nawet on wydawał się bać mojej matki.

Na szczęście w przeciwieństwie do nadopiekuńczych rodziców niektórych moich przyjaciółek Eleanor Kingsley wierzyła w lekki makijaż dzienny. Odrobina podkładu w kremie, pogrubiający tusz do rzęs, powiększający usta błyszczyk i gotowe.

„Faza czwarta zakończona”.

Faza piąta to strój – bułka z masłem, bo w prywatnej szkole, do której chodziłam, obowiązywały mundurki. Moje opcje ograniczały się do wyboru swetra na białą koszulę, paska i rajstop.

Bip-bip.

– Zostało pięć minut, Lark.

Wsuwając buty na obcasie, pospiesznie sięgnęłam do kuferka z biżuterią na środku garderoby i wyjęłam długi warstwowy łańcuszek z kolczykami do kompletu. Dwa psiknięcia ulubionych perfum później byłam gotowa do wyjścia.

– Lark, pora iść do szkoły – ponaglał Syriusz.

– Dziękuję. – Złapałam telefon i torbę i ruszyłam do schodów.

– Miłego dnia, Lark.

Zbiegłam na dół z uśmiechem, przygotowując się psychicznie na nieuchronne. Jak zawsze Eleanor Kingsley siedziała sama przy rodzinnym stole śniadaniowym. Znad iPada spojrzała na mnie z lekko zmarszczonymi brwiami – każdy większy grymas mógłby zaowocować zmarszczką.

– Kochanie, czy naprawdę musisz za każdym razem robić taki hałas? Jakby stado zebr zbiegało ze schodów.

– Dzień dobry i tobie, mamo – odparowałam, sięgając do bocznego stolika po croissanta. Czułam na sobie jej pełne dezaprobaty spojrzenie. Zerknięcie przez ramię potwierdziło moje przypuszczenia. Odłożyłam maślany rogalik, a zamiast niego wzięłam jabłko i odwróciłam się do niej. – Przykro mi, ale nie mam czasu pogadać – powiedziałam, choć wcale nie było mi przykro. – Nie chcę się spóźnić.

Mama odłożyła tablet z wyświetloną stroną „Women’s Wear Daily” obok swojego śniadania – jeśli śniadaniem można nazwać jedno białko jajka i około stu gramów naturalnego jogurtu greckiego.

– Dzień dobry, kochanie – odparła, taksując mnie wzrokiem od czubka głowy po okrągłe czubki czarnych pantofli od Blahnika.

Skończywszy pobieżną inspekcję, skupiła spojrzenie na moich oczach.

– Lark, skarbie, jesteś zmęczona? Wyglądasz na zmęczoną. Może powinnaś pójść na górę i jeszcze chwilkę odpocząć. Wczoraj późno wróciłaś i na pewno nie przespałaś ośmiu godzin.

„Broń Boże” – pomyślałam z przekąsem. W mniemaniu mojej mamy nawet minuta mniej snu niż przepisowe osiem godzin przekreślała działanie wszystkich drogich kremów i balsamów.

– Wszystko w porządku, mamo. W ogóle nie jestem zmęczona – powiedziałam, wychodząc tyłem. – Mam klasówkę na pierwszej lekcji. Muszę na niej być.

– Na te cienie pod oczami najlepszy będzie korektor, ale naprawdę spróbuj później złapać drzemkę. – Zacisnęła usta.

– Oczywiście, mamo. – Za progiem odetchnęłam z ulgą i pomachawszy jej na pożegnanie, rzuciłam się biegiem w kierunku drzwi.

Na czas krótkiego spaceru do Gracen Academy, która znajdowała się trzy przecznice dalej, przerzuciłam się na motywacyjną playlistę w telefonie. Tak, była mocna, ale czasami naprawdę potrzebowałam psychicznego przygotowania na tę codzienną dżunglę zwaną liceum.

Jak zwykle, gdy dotarłam na miejsce, przyjaciele byli już na dziedzińcu.

– Cześć! Jesteś wreszcie! – zawołała moja najlepsza przyjaciółka, Annie Stanley, kiedy do nich ruszyłam.

– Jest i numer osiem – oznajmił Ilan Avery; był to sygnał, że wszyscy z naszej grupki są obecni i policzeni. – Potrzebujemy twojego głosu. Whistler czy Klosters?

– A jakie było pytanie? – odpowiedziałam, dając się uściskać Camilli Stories.

– Ferie zimowe – odparł Ilan.

Moja mina chyba mnie wydała, bo Annie wtrąciła:

– Wczoraj po twoim wyjściu zawęziliśmy opcje, ale jakoś nie możemy dojść do ostatecznego porozumienia.

– Twoja pierwsza myśl. Nie zastanawiaj się – polecił Ilan.

Skołowana, naprawdę nie dbałam o to, gdzie pojedziemy na ferie.

– Klosters?

– Cholera – odezwał się Allister Marksum, kręcąc głową z rozczarowaniem.

– Przepraszam. – Uniosłam bezradnie ramiona.

Machnął niedbale ręką. Niemniej brytyjski akcent Allistera dźwięczał silniej niż zwykle, zadając kłam jego poirytowaniu.

– I tak mamy remis.

– Może przydałby się nam dziewiąty kumpel – rzuciłam, spoglądając na zegarek, żeby sprawdzić, czy mam jeszcze chwilę na poranną latte.

Siedem par oczu wbiło we mnie rozmaite spojrzenia i nagle poczułam się jak na celowniku.

– Okej, potrzebuję zastrzyku kofeiny. Idę do kafejki. Ktoś coś chce? – zapytałam.

Taylor Vanderkam zmarszczyła nos, wsuwając duże okulary przeciwsłoneczne na lśniące włosy – niechybny znak, że zaraz powie coś serio.

– Darla przyniesie ci kawę. – Skinęła ręką na drugoklasistkę o dużych brązowych oczach i pełnej nadziei minie.

Uniosłam dłoń w geście protestu.

– Mam dwie zdrowe nogi i z nich skorzystam. Na razie! – zawołałam przez ramię, schodząc ze schodów.

W kafejce panował zwyczajny poranny ruch, a kolejka ciągnęła się aż na korytarz. Wymagający grafik szkoły, składający się nie tylko z zaawansowanych kursów, ale i z zajęć pozalekcyjnych, produkował całe mnóstwo niedospanych nastolatków.

W mojej starej szkole w Greenwich przechodziłam z klasy do klasy przy minimalnym wysiłku. Ale tu, w Gracen, tak się nie dało. Zakuwanie nocami do egzaminów próbnych na fakultetach było rozpowszechnione jak designerskie metki. Rywalizacja o miejsce w Model United Nations była tak samo zaciekła jak o miejsce w szkolnej drużynie hokeja na trawie – w końcu nasza szkoła to sześciokrotny mistrz stanu z apetytem na kolejne trofeum. A praca charytatywna to oczywistość. Naturalnie były wyjątki, ale prawie wszyscy absolwenci wybierali się na którąś z ośmiu najbardziej prestiżowych uczelni w kraju.

– Cześć, Lark.

Odwróciłam się i zobaczyłam ustawiającego się w kolejce za mną Jeffa Maddowa. Uczniowie tacy jak Jeff byli kolejnym powodem, dla którego szkolna kafejka miała takie wzięcie. Lubił rozpoczynać dzień od skręta i prawie zawsze otaczał go obłok dymu.

„Jak mogłam zapomnieć włożyć słuchawki?”

Jeff był miły i zabawny, ale jego woda kolońska „Cannabis for Men” o poranku pachniała nieco za mocno.

– Cześć, Jeff. Co słychać? – zapytałam, bawiąc się telefonem.

Wzruszył ramionami.

– A, wiesz. Stara bieda. Ale hej, jak ty się czujesz?

– Co masz na myśli? – zapytałam, przestępując z nogi na nogę.

– Nie mnie oceniać. – Jeff uniósł dłonie w obronnym geście i wyszczerzył zęby.

„Nie mnie oceniać?” Próbowałam przypomnieć sobie ostatni raz, kiedy widziałam go poza szkołą. Minęło parę tygodni, może dłużej.

– Czasami trzeba po prostu odpuścić i być sobą – ciągnął. – Mam rację?

Komentarze Jeffa rzadko miały jakikolwiek sens, więc prawie puściłam to mimo uszu.

Ale…

– Masz na myśli imprezę u Ilana? – zapytałam.

Osiemnastka Ilana wymknęła się spod kontroli, ale przy tych wszystkich grach alkoholowych i fontannach szampana można się było tego spodziewać. Przyznaję, nie bardzo pamiętałam końcówkę.

– Jasne, jasne. – Mrugnął porozumiewawczo. – Islandzkie Interludium Ilana.

Zdumiona oryginalną aliteracją Jeffa, zwłaszcza w tak błogim stanie, prawie przegapiłam swoją kolej na zamówienie kawy.

– Poproszę latte na podwójnym espresso – powiedziałam do dziewczyny za ladą. Zanim komuś jeszcze przyszłaby ochota na zagajenie rozmowy, włożyłam słuchawki do uszu i czekałam na kawę.

Nie mogąc zapomnieć o tej dziwnej wymianie zdań, zerknęłam na Jeffa. Facet miał własną uprawę trawki, ale też trzecią lokatę w naszej klasie. Zachodząc w głowę, jak mu się to udało, poczłapałam na pierwszą lekcję.

Na zajęcia z Szekspira dotarłam kilka minut przed dzwonkiem i zajęłam swoje zwyczajowe miejsce w tylnej ławce. To małe dziwactwo, ale nie lubiłam, jak ktoś za mną siedział. W lokalach zawsze prosiłam o stolik w rogu albo boks. To złościło moją matkę, bo chciała, żebym była „widziana”.

– Klosters – oznajmiła Camilla, przechylając się przez przejście między ławkami, żeby pokazać mi zdjęcie w telefonie.

– Hm?

Wydała z siebie westchnienie irytacji.

– Klosters, na ferie – powiedziała. – Urocze, co nie? Już zabukowane – dodała, wciskając mi telefon w rękę.

Przesuwałam zdjęcia, tak naprawdę ich nie oglądając.

– Cudowne – oznajmiłam z udawaną wesołością. – To nowe buty?

Cam uwielbiała, kiedy komentowałam jej strój; to był najszybszy sposób na zmianę tematu. Wiedziałam już, że nie spędzę ferii na nartach z przyjaciółmi, więc było mi obojętne, gdzie jadą.

– Zauważyłaś. – Cam pokręciła stopą, podziwiając swoje obuwie. – Gdybyś przyszła w niedzielę na brunch, widziałabyś, jak je kupuję. – Wydęła sztucznie swoje nieco zbyt ciemno pomalowane usta.

– Przepraszam. – Przewróciłam oczami. – Wiesz, moja matka.

Choć mgliste, to wytłumaczenie w zupełności wystarczyło. Cam znała moją mamę, więc bardzo łatwo było używać jej jako wymówki do wykręcenia się z naszego cotygodniowego dziewczyńskiego brunchu.

– Nie musisz przepraszać. – Cam uśmiechnęła się do mnie promiennie. – Ale możesz mi to wynagrodzić. To znaczy, jeśli chcesz.

Tłumiąc uśmiech rozbawienia, spojrzałam na nią wyczekująco.

– O ile się nie mylę, wciąż nie masz sukienki na imprezę u Taylor, prawda? – zapytała, mrużąc oczy. – To w ten weekend, jakbyś zapomniała.

– Nie zapomniałam – skłamałam gładko. – I jeszcze nie mam sukienki. Jutro? Ty, ja i Bendel’s?

Choć to nie osoba, do której dzwoniłam, kiedy musiałam się komuś wypłakać, Cam była rewelacyjną towarzyszką zakupów. Świetnie się z nią bawiłam, zawsze miała rewelacyjny humor i tryskała zaraźliwą energią, która mogła obrócić spokojny wieczór w przygodę pełną gębą.

Oprócz tego w przeciwieństwie do pozostałych przyjaciół nie wypytywała o moje coraz częstsze absencje na scenie towarzyskiej. To, co w tym czasie robiłam, było jedyną stroną mojej egzystencji, która należała tylko do mnie. Życie pod ogromną lupą nauczyło mnie chronić swoją prywatność.

– Jesteśmy umówione – odpowiedziała Cam, uśmiechając się do mnie promiennie przez przejście.

Odpowiedziałam jej uśmiechem, w środku czując ukłucie wyrzutów sumienia. Jesteśmy w klasie maturalnej i zanim się obejrzę, nasza ósemka rozjedzie się po całym wschodnim wybrzeżu. Nasz wspólny czas był ograniczony.

„Moje priorytety się zmieniły” – przypomniałam sobie.

– Zaraz, jutro? – Między idealnie wyskubanymi brwiami Cam pojawiła się mała zmarszczka. – Czy to znaczy, że dzisiaj znowu znikasz po szkole?

Chyba nawet cierpliwość Cam do mojej magicznej sztuki ulatniania się miała swoje granice.

– Może – odparłam nonszalancko, gdy zadzwonił dzwonek. – Będziesz musiała poczekać i się przekonać.

Pan Houser zaczął przynudzać o poezji barda znad Avonu, a mój uśmieszek zawstydzenia przeobraził się w uśmiech od ucha do ucha, kiedy popłynęłam myślami do popołudnia, jakie sobie zaplanowałam.

„Miejmy tylko nadzieję, że rano będę je pamiętać”.

Rozdział 3

Dwadzieścia cztery godziny po wynajęciu mieszkania w Petworth przemierzałam Georgia Avenue w swojej zdezelowanej toyocie corolli. Wszystkie szyby miałam opuszczone, a wiatr mierzwił mi włosy. Moja playlista była zatytułowanaBez pasówi ochoczo się do niej dostosowałam.

To był cudowny dzień. Za parę minut zacznę przenosić swoje rzeczy do mieszkania Kim. Do mojego mieszkania. Choć to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, powoli się do niego przekonywałam. Im dłużej myślałam o swoim nowym domu, tym bardziej mi się podobał. Szczerze mówiąc, natknięcie się na ogłoszenie Kim było łutem szczęścia. Zupełnie jak ze znalezieniem auta. Mając jedno i drugie, byłam wreszcie panią własnego losu, mogłam rozwijać zainteresowania i popełniać błędy.

Dojechawszy do Gibson Street, zdołałam zaparkować równolegle, nie uderzając w żadne ze stojących obok aut. Gdy zaciągałam hamulec, odtańczyłam na siedzeniu taniec zwycięstwa i wysiadłam. Ale już z kluczykiem od bagażnika musiałam się trochę namęczyć.

– Cholera – przeklęłam pod nosem, kiedy klapa wreszcie się podniosła.

Przez hamowanie na światłach wszystkie torby były poprzewracane. Podróżny kuferek na kosmetyki, który postawiłam bezpiecznie w rogu, leżał teraz po drugiej stronie bagażnika z rozsypaną wszędzie zawartością. Przeklęłam po raz drugi; z nowiuteńkiej butelki balsamu do ciała wyciekała połyskliwa bladożółta maź, zaznaczając wszystko na swojej drodze.

– Ale będzie zabawa – mruknęłam.

Torbę kurierską przerzuciłam przez ramię, a w ręce wzięłam plecak i walizkę, które uniknęły ataku balsamu. Zamykając bagażnik, miałam powtórkę z rozrywki z kluczykiem. Wreszcie odwróciłam się do swojego budynku i zaczęłam odzyskiwać dobry humor. Sąsiednie podwórko było zarośnięte i pełne gruzów, ale reszta ulicy wyglądała na czystą i utrzymaną w dobrym stanie. Minęła mnie dziewczyna na spacerze z czterema psami i pogłaskałam pudelka, który skoczył mi na nogę.

– Przepraszam – rzuciła zakłopotana.

– Nic się nie stało – odpowiedziałam z uśmiechem. Już podobała mi się atmosfera mojego nowego sąsiedztwa.

Gdy chwyciłam za rączkę walizki i pociągnęłam, nie poruszyła się. Szarpnęłam. Znowu nic. Zaczęłam ciągnąć. Uparcie odmawiała współpracy. Teraz już pot ściekał mi z czoła i z pleców. Dmuchnęłam w górę, próbując odkleić od czoła ciemne kosmyki włosów, i dźwignęłam walizę z ziemi.

– Może pomóc? – usłyszałam za plecami czyjeś wołanie.

– Nie, dzięki – jęknęłam w odpowiedzi. Mój uchwyt już i tak był niepewny, więc nawet się nie odwróciłam. Zrobiłam kilka chwiejnych kroków na chodniku i zatrzymałam się, żeby zmienić rękę. Obwieszona trzema torbami, czułam się jak juczny muł. A przede mną było jeszcze tyle schodów!

– Na pewno? – Głos był głęboki, rozbawiony i zdecydowanie męski. – Mogę służyć pomocą. Wyglądasz na kogoś, komu by się przydała.

– Nie, nie trzeba – odparłam. – Wszystko pod kontrolą.

Kiedy to mówiłam, torba kurierska zsunęła mi się na łokieć. Kołysząc się jak wahadło, uderzyła mnie od tyłu w kolano. Gdyby była jedyną rzeczą, jaką niosłam, pewnie nie straciłabym równowagi. Na nieszczęście połączony ciężar plecaka i walizki ściął mnie z nóg. Następne, co zobaczyłam, to zbliżający się w zastraszającym tempie chodnik.

Nagle za ramiona chwyciły mnie silne palce, ślizgając się po wilgotnej od potu skórze, zanim się nie zatrzymały. Jak na dziewczynę byłam dość wysoka, ale on prawie bez wysiłku postawił mnie z powrotem na nogi.

– Dzięki – wybąkałam. Moje policzki spąsowiały od podwójnego zawstydzenia: prawie zobaczył, jak uderzam zębami o chodnik, a w dodatku byłam cała spocona.

„Brawo, Raven” – pomyślałam. – „Wspaniały sposób na przedstawienie się sąsiadom”.

Odwróciłam się niechętnie i napotkałam jego spojrzenie. Chłopak był wysoki i opalony, jakby dopiero co wrócił z jakiegoś egzotycznego miejsca. W jego ciepłych brązowych oczach lśniło rozbawienie, ale oszczędził mi wstydu i otwarcie się nie roześmiał. Nie pytając o pozwolenie, podniósł z chodnika moją walizkę.

– Dokąd idziesz? – zapytał.

– Pod numer czterysta pięć – odpowiedziałam, wskazując dom.

– Wynajmujesz mieszkanie Kim?

– Skąd wiesz? – zapytałam z nagłą podejrzliwością.

– Mieszkam na pierwszym piętrze – wyjaśnił z ironicznym uśmieszkiem. – Nie śledzę cię.

Moje zawstydzenie sięgnęło nowych szczytów.

– Nie, ja… ja nie to miałam na myśli… Po prostu zaskoczyłeś mnie – zakończyłam koślawo.

– Mam na imię Asher. – Wyciągnął do mnie silną dłoń. Było w nim coś kojącego. – I ja też jestem tu raczej nowy.

– Och? – zapytałam w zamyśleniu.

– A może trzy miesiące to już nie „nowość”? Nie wiem – zastanawiał się na głos i potrząsnął głową. – W każdym razie jestem z północy. W przyszłym miesiącu zaczynam pracę w GW Law i przeprowadziłem się tu trochę wcześniej, żeby odbyć staż w firmie prawniczej. Kim była tak miła, że w lato zabawiła się w mojego przewodnika.

„Mam przynajmniej jednego miłego sąsiada” – pomyślałam z ulgą, gdy pomachał do mnie, żebym weszła na schody.

Asher otworzył drzwi wejściowe swoim kluczem i przytrzymał mi je. Usztywniona, szłam przodem po schodach ze świadomością, że pot spływa mi z nóg. Nie wspominając, że twarz Ashera zasadniczo znajdowała się na wysokości mojego tyłka.

„Krępujące. Bardzo krępujące”.

– Cała ta historia paryska z happy endem to dla Kim prawdziwy uśmiech losu – ciągnął. – Skakała pod sufit, kiedy odpowiedziałaś na jej ogłoszenie. Nie mogła znaleźć chętnego.

– Dla mnie to też los na loterii. – Wreszcie dotarliśmy do środkowego półpiętra; jeszcze tylko jedna kondygnacja i będziemy na miejscu.

– A tak na marginesie, wciąż nie zdradziłaś mi swojego imienia – zauważył Asher.

– Raven – rzuciłam przez ramię.

– O, jak postać z X-Men.

– Aha. – Po tylu latach zdążyłam już przywyknąć do tego porównania.

Przy drzwiach opatrzonych numerem trzy wyjęłam swój pęk kluczy. Bezpłciowy złoty klucz nie bardzo chciał wejść w zamek, więc znowu zaczęłam się z nim siłować.

– Pozwól – powiedział Asher po kilku moich nieudanych próbach, przejmując klucz. – Musisz przycisnąć, przytrzymując gałkę, a potem przekręcić ją jednocześnie z kluczem. – Zademonstrował cały manewr. – U mnie jest tak samo.

– Dzięki.

– Gdzie postawić? – Nie czekając na zaproszenie, wszedł za mną do maleńkiego korytarza.

– Eee… może tam – odpowiedziałam, wskazując na kąt przy kuchennej ladzie.

Odłożył walizkę i trzymając się pod boki, stanął w mikroskopijnej kuchni. Widok był dość zabawny; niewielkie sprzęty wyglądały przy nim niemal miniaturowo. Jego stopy w klapkach zajmowały całą obłożoną linoleum podłogę.

– No cóż, jeszcze raz wielkie dzięki – powiedziałam z nadzieją, że zrozumie aluzję.

Przeczesał palcami swoje rudoblond włosy, sprawiając, że kilka kosmyków zaczęło sterczeć w różne strony. Zaczął się powoli obracać, rozglądając się po mieszkaniu.

– Kim zostawiła ci wszystkie rzeczy.

– Eee, tak. Jestem tu nowa i nie mam mebli ani nic.

Z jakiegoś powodu fakt, że był tu już wcześniej, nie dawał mi spokoju.

– Zaczynasz niedługo studia? – zapytał.

– Na razie praca – odpowiedziałam wymijająco.

– Fajnie. A gdzie? – Uśmiechnął się, pokazując rząd prostych śnieżnobiałych zębów.

Ten widok przypomniał mi czasy gimnazjum, kiedy to moje własne koślawce zostały zaprzęgnięte w aparat ortodontyczny, dopóki się nie wyprostowały. On na pewno przechodził takie same tortury.

– Jeszcze nie wiem – przyznałam niechętnie.

– W okolicy jest mnóstwo fajnych barów i restauracji – podsunął. – Założę się, że taka dziewczyna jak ty zarobi niezłą kasę za barem.

– Taka dziewczyna?… – Najeżyłam się.

Pewność siebie Ashera zachwiała się. Policzki pokryły się rumieńcem, niemal niewidocznym spod opalenizny.

– Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć, że ładne dziewczyny zazwyczaj dostają duże napiwki.

– Och. – Teraz to mnie było głupio. – Mam dopiero osiemnaście lat, więc praca za barem raczej nie wchodzi w grę. Ale coś na pewno się trafi. Zawsze się trafia.

– Jasne… – Przerwał, wpychając ręce do kieszeni szortów. – No cóż, gdybyś czegoś potrzebowała, to wiesz, gdzie mnie szukać. Mieszkam pod jedynką, wystarczy zapukać.

– Super. Dzięki.

Gdy wyszedł, przeniosłam swoje torby do sypialni. Bez przerwy na odpoczynek pobiegłam na dół wyczyścić bagażnik z balsamu. Porozrzucane przybory toaletowe w kuferku aż się od niego lepiły.

– Super – mruknęłam, wycierając dłonie o szorty khaki.

Przy pomocy foliowej torby na zakupy pozbierałam kosmetyki do włosów i makijażu. Po włożeniu wszystkiego do reklamówki zauważyłam brak nowiusieńkiej butelki serum na połysk włosów.

– Błagam, powiedz, że nie zostawiłam cię w hostelu… – Serum do tanich nie należało, a przy tej stołecznej wilgotności było niezbędnym kosmetykiem.

Weszłam na zderzak i zaczęłam przeszukiwać czeluści bagażnika. Z tyłu była kilkucentymetrowa dziura, gdzie wykładzina nie dochodziła do krawędzi. Sięgając pod nią palcami, zaczęłam po omacku szukać zagubionych kosmetyków. Nagle natknęłam się na coś gładkiego. To nie było moje serum, ale na zapasową oponę też nie wyglądało.

Zaciekawiona sięgnęłam głębiej i oderwałam róg wykładziny. W bagażniku panowała ciemność, przez co trudno było zobaczyć, co jest pod spodem. Grzebałam niezdarnie, szukając po omacku w wyżłobieniu pod wykładziną, dopóki znowu nie natrafiłam palcami na tajemniczy przedmiot. Moim oczom ukazała się mała książeczka w skórzanej oprawie, wciśnięta w najdalszy kąt bagażnika.

Wyprostowałam się, przy okazji uderzając potylicą w klapę bagażnika.

– Auć! – wykrzyknęłam, rozmasowując obolałe miejsce.

Niepozorna książeczka miała twardą zieloną oprawę. Skóra była miękka jak tapicerka w drogim aucie. Okładki spinała złota klamerka, która jednak nie stanowiła skutecznej ochrony przed wścibskimi oczami; gdy przesunęłam jej guziczek z lewa w prawo, posłusznie się otworzyła. Na pierwszej stronie widniało wydatne słowo „Dziennik”, wytłoczone czcionką przypominającą kaligrafowane pismo. Pod nim widniał napis „Własność”, a za nim zostawiono puste miejsce na imię i nazwisko właścicielki.

Wahałam się, czy przejrzeć dalsze strony. Czytanie czyichś najintymniejszych myśli miało w sobie coś z podglądactwa. Dziennik to przedmiot osobisty, nieprzeznaczony dla obcych oczu.

Po kilku sekundach wewnętrznej walki postanowiłam nie czytać dziennika. Później spróbuję się dowiedzieć, do kogo należy, ale nie ulegnę pokusie ciekawości i nie przeczytam więcej, niż to konieczne. Kiedy odwracałam się, żeby opuścić bagażnik, spomiędzy stron otwartego dziennika wypadła ciężka koperta. Zauważyłam, że to droga papeteria, gruba i fakturowana. Jej kremowa zewnętrzna strona była gładka i niezapisana. Odwróciłam kopertę w dłoniach. Skrzydełko na rewersie nie było zaklejone, tylko włożone do środka.

Z jakiegoś powodu serce szybciej mi zabiło. Nie namyślając się, otworzyłam kopertę i do niej zajrzałam. Wewnątrz znajdowała się starannie złożona na pół kartka tego samego kremowego koloru, zagięciem do góry. Koperta była ciężka – ta złożona kartka zamykała w sobie coś więcej niż tylko słowa. Zanim miałam szansę nabrać wątpliwości natury moralnej, wyjęłam ją z koperty. Ze złożonego papieru wysunęły się cienka biała karta i klucz. Karta była plastikowa, mniej więcej rozmiarów karty kredytowej. Na przodzie widniał drukowany napis: „THE PINES”.

– Czy to twoje auto? – zapytał nagle jakiś głos o silnym brytyjskim akcencie. Przestraszona podskoczyłam, znowu uderzając głową o klapę bagażnika.

– Słucham?

Podniosłam wzrok i zobaczyłam stojącą na chodniku kobietę. Jedną dłonią trzymała za rękę małego chłopca, a drugą smycz wyrywającego się boksera, który sprawdzał wytrzymałość swoich skórzanych więzów.

– Czy to twoje auto? – powtórzyła pytanie, wskazując głową na moją corollę.

– Tak, proszę pani, moje. – Siedziałam w bagażniku, więc chyba moje. Czy może uważała mnie za złodziejkę?

– Jeśli chcesz tu dłużej parkować, musisz wyrobić sobie kartę parkingową dla gości – wyjaśniła. – Tutejsza straż miejska nie ma litości, wypisuje mandaty wszystkim autom na pozastanowych numerach.

Rozluźniłam ramiona. Kobieta chciała być miła i mi pomóc.

– Dziękuję – powiedziałam ciepło. – To naprawdę przydatna informacja.

Skinęła głową, pociągnęła za smycz i ruszyła dalej.

Stwierdziwszy, że siedząc w bagażniku, ściągam na siebie stanowczo za dużo uwagi, wsunęłam kopertę z powrotem do dziennika i zamknęłam klamerkę.

Wzięłam reklamówkę z umazanymi balsamem kosmetykami i zamknęłam łokciem bagażnik. Przy zajętych rękach zabawa z zamkiem była jeszcze trudniejsza. Po kilku próbach przyjęłam na wiarę, że auto jest zamknięte.

Rozpakowywanie się zajęło mi całe dwadzieścia minut. Wzięłam ze sobą tylko jedną walizkę, w której były szorty, koszulki polo, topy na ramiączkach i moje dwie ulubione letnie sukienki. Przed nadejściem chłodniejszych dni miałam nadzieję zarobić tyle, żeby wystarczyło na zakup dżinsów i swetrów. Po skończeniu wieszania ubrań postawiłam laptopa na sekretarzyku Kim i podłączyłam go do gniazdka.

Nie wiedząc, co dalej, zaczęłam przechadzać się po maleńkim mieszkaniu. Wczorajszy dzień w całości spożytkowałam na szukanie lokum. Załatwiwszy tę sprawę, nie wiedziałam, jaki ma być mój następny krok. Potrzebowałam pracy, to na pewno, ale stwierdziłam, że najlepszym posunięciem będzie spacer po eleganckich sąsiedztwach w poszukiwaniu karteczek z napisem „Przyjmę do pomocy” w oknach restauracji. A ponieważ temperatura na zewnątrz oscylowała w granicach czterdziestu stopni Celsjusza, nie kwapiłam się, żeby rozpocząć poszukiwania.

– Co by tu porobić, co by tu porobić… – mruczałam do siebie po kilku obchodach mieszkania.

Nie byłam przyzwyczajona do spędzania czasu sama ze sobą. W domu zostawiłam raptem kilku przyjaciół, można ich policzyć na palcach jednej ręki. Bywało, że zastanawiałam się, czy mam choć jednego. Ale zawsze wokół byli jacyś ludzie: nauczyciele, koledzy i koleżanki z klasy, rodzice. Tu byłam wreszcie sama. Mogłam być, kim chciałam, i żyć tak, jak chciałam, nie będąc za nic ocenianą. Problem w tym, że nie do końca wiedziałam, kim chcę być i jak chcę żyć.

Szybka inspekcja szafek kuchennych powiedziała mi, że Kim albo uwielbiała tuńczyka, albo go nienawidziła; półki przy lodówce były pełne puszek z tą rybą. Niestety nie znalazłam ani majonezu, ani chleba. Wciąż zostały mi dwa batoniki owsiane, ale miałam ich już po dziurki w nosie.

„Zaszalej” – kusiłam samą siebie – „i zamów coś z jakiegoś modnego miejscowego lokalu”.

Gdy szłam do sypialni, żeby sprawdzić w internecie pobliskie lokale gastronomiczne, w głowie zaświtała mi nagła myśl: „Asher. Powiedział, żebym do niego przyszła, jeśli będę czegoś potrzebować”. Opinie o miejscowej gastronomii jak najbardziej wchodziły w zakres sąsiedzkiej porady. Może nawet zaproponuje, że do mnie dołączy – jeśli oczywiście nie jest zbyt zajęty.

Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tej absurdalnej myśli. Owszem, powiedział, że jestem ładna, ale to było, zanim dowiedział się o mojej skłonności do pocenia się i mało ambitnych planach życiowych. Pewnie już żałuje, że wniósł mi rzeczy na górę. On za chwilę będzie studiował prawo, a na moim dyplomie ukończenia szkoły średniej tusz jeszcze dobrze nie wysechł. Chciałam pójść na studia, ale w najbliższych planach nie miałam college’u. On należał do elity intelektualnej, ja nie. A poza tym pewnie i tak ma dziewczynę.

– Raven?

Wyskoczyłam z sypialni i w drzwiach wejściowych zobaczyłam Ashera. Zdążył zamienić stary T-shirt na granatową koszulkę polo.

– Drzwi były uchylone – wyjaśnił z lekkim zawstydzeniem. – Pukałem parę razy, ale chyba nie słyszałaś.

– Chyba nie – mruknęłam.

Jak to się stało, że nie usłyszałam jego pukania? Jak długo już tu stoi? Czy widział, jak przechadzam się w tę i we w tę po salonie?

– Właśnie wybieram się po jakieś jedzenie – ciągnął. – Pomyślałem, że pewnie jeszcze nie zdążyłaś zajrzeć do sklepu. Lubisz etiopską kuchnię?

Na samą myśl o płaskim szarym chlebie przewróciło mi się w żołądku. Nie wspominając o ostrych jak diabli przyprawach, od których piecze podniebienie. Ale Asher miał na ustach pełen nadziei uśmiech. Pełen nadziei i nawet uroczy.

W odpowiedzi uśmiechnęłam się do niego promiennie.

– Uwielbiam etiopską kuchnię.

Rozdział 4

Po wyczerpującym tak fizycznie, jak i psychicznie dniu w szkole Downtown Downs było jak oaza spokoju. Czyste, choć porysowane stoliki, wypchane sofy, ciemne drewniane podłogi i wszechobecni muzycy na dorobku – wszystko to stwarzało dokładnie taką atmosferę, jakiej było mi trzeba. Stojąc w progu, przeczesywałam wzrokiem zatłoczoną kafejkę, aby znaleźć wolne miejsce. W morzu studentów i hipsterów zajadających się sałatkami i kanapkami oraz popijających potrójne espresso wyróżniała się jedna twarz. Zielone oczy Blake’a Greyfielda odnalazły moje niebieskie, a na jego przystojnej twarzy powoli pojawił się uśmiech.

W szkolnej torbie zabrzęczał mój telefon.

Blake: Co za spotkanie! Ta sofa jest dla dwojga, może dołączysz?

Ja: Nie wiem… Mojemu chłopakowi mogłoby się to nie spodobać.

Blake: To będzie nasza mała tajemnica.

Powstrzymując uśmiech, ruszyłam do pluszowej dwuosobowej sofy w tylnym rogu sali. Kiedy się zbliżałam,Blake wstał, śledząc spojrzeniem każdy mój ruch.

– Cześć – powiedział miękko; po żartobliwym tonie z naszej wymiany esemesów nie zostało ani śladu.

– Cześć – odparłam, wpatrując się w twarz, którą znałam lepiej niż własną.

Serce zatrzepotało mi w piersi, jeszcze zanim wsunął dłoń w moją. Motyle w brzuchu poderwały się, gdy pochylony, musnął ustami mój policzek.

– Tęskniłem za tobą – szepnął mi do ucha.

Jak zawsze ta krótka chwila intymności zupełnie mi nie wystarczyła. Chciałam więcej. Chciałam poczuć jego ręce na talii, bicie serca pod dłonią i usta na moich wargach. Ale taki kontakt w miejscu publicznym byłby lekkomyślnością. Już pocałunek w policzek – a nawet przebywanie tam razem z nim – stanowił ryzyko.

„Co, jeśli ktoś nas zobaczy? I doniesie moim rodzicom?”

– Ze wszystkimi tak się witam – zażartował Blake, odgadując przyczynę mojej nagłej zmiany nastroju. Odgarnął mi za ucho niesforny złoty kosmyk. – Nic nam tu nie grozi, Lark – zapewnił, tracąc resztki dobrego humoru.

– Wiem. – Uśmiech nieco zszedł mi z twarzy, ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby moje obawy zepsuły nam randkę.

Blake pociągnął mnie delikatnie za rękę na małą sofę, ale puścił ją, gdy już usiedliśmy.

– Jak tam w szkole? – zapytał, przekręcając się twarzą do mnie. Pytanie było niewinne, a odpowiedź nieważna. Liczyło się tylko to, jak na mnie patrzy – jakby przeszywał wzrokiem szkła kontaktowe i zaglądał mi w duszę. Dla tego spojrzenia żyłam.

Kiedy wzruszyłam ramionami, nasze barki otarły się o siebie. Przeszedł mnie kolejny dreszcz pożądania. Chciałam wtulić się w niego i poczuć ciepło jego ciała. Pomimo moich oporów sama jego bliskość wypędzała z mojej głowy wszelkie myśli o przyzwoitości.

– Nieźle – odpowiedziałam, tonąc w jego jasnych zielonych oczach. – A tobie jak minął dzień?

– Na treningu dostaliśmy nieźle w kość. Na rozgrzewkę trener kazał nam przebiec trzy kilometry, a na koniec zafundował rundkę sprintu. I chyba zawaliłem egzamin próbny z chemii. – Nachylił się bliżej. – Ale przy tobie jest już lepiej.

Wyszczerzyłam zęby – typowa reakcja głupiutkiej uczennicy na piękne słowa czarusia. Powinnam się wstydzić. Ale wcale się nie wstydziłam. Przy Blake’u mogłam być sobą. Prawdziwą sobą, bez udawania. A byłam zwykłą dziewczyną cieszącą się z popołudnia ze swoim chłopakiem.

Blake przesunął palcem po mojej twarzy i przez sekundę myślałam, że pocałuje mnie, jak należy.

– Jak tam dwójka moich ulubionych klientów? – odezwał się kobiecy głos, przerywając nam tę chwilę intymności.

Uśmiechnęłam się do naszej kelnerki, na równi z ulgą i rozczarowaniem, że pojawiła się akurat teraz.

– Cześć, Shirley! Ładna fryzura.

Shirley dotknęła swoich świeżo obciętych i pofarbowanych włosów, uśmiechając się promiennie.

– Dzięki, skarbie. Miło, że tak mówisz.

– Wyglądasz jak milion dolców – dodałam.

Kelnerka zawahała się.

– Czuję się jak milion dolców. Ktoś zostawił bon upominkowy do Creations zamiast napiwku i dziś z niego skorzystałam. Francja-elegancja, serwują szampana i te maleńkie kanapeczki. – Spuściła wzrok, jakby była zawstydzona, że pozwoliła sobie na takie luksusy. – Ciągle nie jestem pewna, czy ten bon zostawiono specjalnie dla mnie.

– Na pewno – uspokoiłam ją. – Czasami trzeba się trochę porozpieszczać, a ty na to zasługujesz.

I była to prawda. Shirley dobiegała siedemdziesiątki i wciąż uwijała się jak w ukropie, serwując przecenioną kawę i kanapki bogatym dzieciakom.

Jej twarz oblała się taką samą czerwienią, jaką miała na włosach.

– Ale dosyć o mnie. Co wam podać? To co zawsze?

– Coś ciepłego i pysznego? – zapytałam z nadzieją w głosie.

Skinęła powoli głową.

– Już wiem co. – Odwróciła się do Blake’a. – A dla ciebie?

– Ja będę nudny. Poproszę miętową herbatkę.

– Pyszna niespodzianka raz i miętowa herbata – powtórzyła. – Już się robi.

– Dziękujemy – odpowiedzieliśmy chórem, gdy ruszyła z powrotem za bar.

Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w błogiej ciszy. Blake pocierał kciukiem grzbiet mojej dłoni – ta niespieszna rytmiczna pieszczota uwalniała napięcie z mojego ciała. Mimo że wiedziałam, że nie powinnam tego robić, pozwoliłam głowie opaść na jego ramię.

– Czemu nie powiedziałaś Shirley, że to ty zostawiłaś ten bon? – zapytał w końcu. – Przynajmniej nie gryzłaby się, że był dla kogoś innego.

Spuściłam wzrok, ale Blake delikatnie uniósł mi palcami brodę, zmuszając, żebym spojrzała mu w oczy.

– To był miły gest. Na pewno chciałaby ci podziękować – powiedział miękko.

– Nie wiem… Chyba nie chcę, żeby czuła się moją dłużniczką. – Wzruszyłam ramionami. – Tak jest lepiej.

Blake pokręcił głową z uśmiechem na ustach.

– Nie możesz być aniołem stróżem wszystkich wokół, Lark.

Prychnęłam, przewracając oczami.

– Żaden ze mnie anioł. – Moje myśli płynęły dalej, ale wahałam się je wypowiedzieć na głos.

„Blake zrozumie” – zapewniałam samą siebie.

Zanim miałam szansę podjąć decyzję, przyciągnął mnie bliżej.

– Rozumiem, Lark – szepnął mi we włosy. – Życie jest niesprawiedliwe. Większość ludzi nie ma takich luksusów jak my. – Przycisnął mnie do siebie. – Ale codzienne dobre uczynki potrafią czynić cuda. Jesteś prawdziwym skarbem.

W jego ramionach świat wydawał się trochę lepszy. Mniej ponury. Chciałam na zawsze zatrzymać tę chwilę. Tyle że byliśmy w kawiarni, a nie w naszym małym prywatnym świecie. Kiedy Shirley wróciła z zamówieniem, zobaczyłam, że moją niespodziankę wieńczy góra bitej śmietany posypana wiórkami czekoladowymi.

„Nigdy nie jest się za młodym, żeby uważać na swoją wagę” – zaskrzeczał mi w głowie głos matki. Uśmiechając się do siebie, sięgnęłam po kubek i spróbowałam tajemniczej mikstury.

– Shirley, jak ty mnie znasz! – powiedziałam, gdy gorąca kremowa czekolada zaczęła rozgrzewać mnie od środka. – To jest boskie!

– Tak myślałam, że ci zasmakuje. – Postawiła na stoliku talerzyk z miniaturowymi ciasteczkami. – Z pozdrowieniami od naszego piekarza. Smacznego, gołąbeczki. Dajcie znać, jeśli będziecie chcieli zamówić coś jeszcze. – Shirley posłała nam ostatni promienny uśmiech, po czym przeniosła uwagę na parkę, która właśnie zajęła stolik obok.

– To co, masz dużo pracy domowej czy możemy się trochę dłużej zrelaksować? – zapytał Blake, bawiąc się moimi włosami. Z czołem opartym o moje wbił we mnie hipnotyczne spojrzenie szmaragdowych oczu. Jego pocałunek był słodki, delikatny i tak krótki, że zauważyłby go tylko ktoś, kto celowo by się nam przyglądał. Powędrował opuszką palca od mojej skroni do kości policzkowej.

Poczułam na rękach gęsią skórkę.

– Powinniśmy wziąć się do pracy domowej… – wyszeptałam.

Na jego czoło zabłąkał się niesforny ciemny kosmyk. Odgarnęłam go, podziwiając idealnie rzeźbione rysy Blake’a. Odsunęłam się, zanim pożądanie zdołało przysłonić resztki zdrowego rozsądku.

– Pomóc ci z chemią? – zapytałam, sięgając po torbę. – Na ostatnim próbnym całkiem nieźle mi poszło.

– Nie wątpię… – zaczął dokuczliwym tonem.

Kręcąc głową, posłałam mu niby-groźne spojrzenie.

– Koniec zabawy, kolego. Chyba że chcesz, aby w przyszłości nasze randki były wirtualne? Będę uziemiona do końca życia, jeśli mój ojciec nabierze choćby cienia podejrzeń, że nie skupiam się w stu procentach na szkole.

– Noo, wreszcie zobaczyłbym twoją sypialnię! – zażartował Blake, wyjmując swoje podręczniki i laptopa.

Pokręciłam głową, śmiejąc się.

– Naprawdę muszę coś skończyć do weekendu. – Uśmiechnęłam się niewinnie. – Chyba że w sobotę do Catskills chcesz zabrać swoich kolegów? Jestem pewna, że z chęcią pojechaliby na romantyczny wypad w góry.

Blake zrobił udawaną przerażoną minę i oczy jak spodki.

– Nawet tak nie żartuj. Dobrze wiesz, że Mason ma alergię na skorupiaki; homar na kolację by go zabił.

Szczerząc zęby, postawił laptopa na stoliku, a na kolanach otworzył podręcznik do matematyki. Jeszcze przez chwilkę przypatrywałam się jego twarzy, po czym otworzyłam własnego laptopa. Nauczyciel od literatury przesłał każdemu z nas inny wiersz do pisemnej analizy, a ja nie miałam jeszcze czasu na niego zerknąć.

Moja skrzynka pocztowa była zapchana, więc wpisałam w wyszukiwarkę maili nazwisko nauczyciela. Gdy pojawiły się wyniki, zamarłam, a palce znieruchomiały mi na klawiaturze.

– Wszystko w porządku? – zapytał Blake, marszcząc brwi.

„Nie, nic nie jest w porządku!” Miałam ochotę krzyczeć. Było źle.