Strona główna » Obyczajowe i romanse » Złote kolczyki

Złote kolczyki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-201-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Złote kolczyki

PRZEJMUJĄCA OPOWIEŚĆ O DWÓCH KOBIETACH I POŚWIĘCENIACH, DO KTÓRYCH BYŁY ZDOLNE W IMIĘ MIŁOŚCI. O WIELKICH NAMIĘTNOŚCIACH I RÓWNIE WIELKIEJ ZDRADZIE Złote kolczyki zabierają czytelnika do dwóch wielkich miast: Barcelony w przededniu wojny domowej i Paryża lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Paloma Batton jest wnuczką hiszpańskich uchodźców, którzy opuścili Barcelonę po wojnie domowej. Rozkochana w balecie i skupiona na egzaminach do prestiżowej szkoły, nie pozwala, by cokolwiek przeszkodziło jej w karierze, aż do dnia, gdy nawiedza ją duch kobiety, która ofiarowuje dziewczynie parę złotych kolczyków. Przeczuwając, że duch nieprzypadkowo ukazał się właśnie jej, Paloma, krok po kroku, zaczyna zgłębiać tajemnice swojego pochodzenia. Poznaje historię kobiety, która wyrwała się z barcelońskiej dzielnicy nędzy i stała się jedną z najsłynniejszych tancerek flamenco. Jej tajemnicza śmierć w Paryżu w 1952 roku została uznana za samobójstwo, jednak w miarę jak Paloma poznaje kolejne sekrety swoich hiszpańskich przodków, odkrywa, że niektórym mogło zależeć na śmierci tancerki. HISTORIA, W KTÓREJ NIC NIE JEST TAKIE, JAK SIĘ WYDAJE

Polecane książki

Pierwszy tom serii Elementals, żywiołowej odpowiedzi na Harry’ego Pottera i Percy’ego Jacksona! Nicole Cassidy zmuszona do zmiany miasta i szkoły nieoczekiwanie dowiaduje się, że jest wiedźmą. Jej nowi koledzy są mocno zdziwieni tym, że nie wiedziała o swoim pokrewieństwie z greckimi bogami, którym ...
Jakie rytuały towarzyszą pracy twórczej Moniki Brodki, Agaty Bogackiej, Katarzyny Kozyry czy Zygmunta Miłoszewskiego? Już jesienią ukaże się druga część arcyciekawej i inspirującej książki Agaty Napiórskiej Jak oni pracują 2. Kilkudziesięciu niezwykle utalentowanych polskich twórców w rozmowie z ...
Opowiadanie „The Black Cat. Czarny Kot” to wstrząsające studium psychiki mordercy prześladowanego wyrzutami sumienia. Edgar Allan Poe – amerykański poeta, nowelista krytyk i redaktor. Jego twórczość, a zwłaszcza pełne grozy i fantastyki opowiadania, to jedno z najważniejszych zjawisk w literaturze...
Poznaj kolejne przygody bohaterki, którą pokochali fani Harry'ego Pottera, Percy'ego Jacksona i Magisterium.   Odkąd Kate poznała tajemniczy Jaar, jej życie uległo całkowitej zmianie. Nie jest już zwykłą nastolatką, a początkującą czarownicą.   Po raz pierwszy wybiera się na magiczne wakacje, gdzie ...
Pięcioletnia Mela jest szczęśliwym dzieckiem- ma nie tylko troskliwych rodziców, ale i wspaniałego dziadka. Dziadka, który nie tylko opowiada małej wnuczce różne ciekawe historie, lecz potrafi sprawić, że bajki stają się rzeczywistością. Za sprawą ofiarowanego przez niego cudownego bursztynka, d...
Wypracowania - Adam Mickiewicz wybór wierszy, analiza i interpretacja.    Opisy wypracowań:  „Sonety krymskie” – analiza i interpretacja.  Poniższe wypracowanie stanowi analizę „Sonetów krymskich” autorstwa Adama Mickiewicza. Całość wsk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Belinda Alexandra

O książce

DLA FANEK COLLEEN McCULLOUGH,KATE MORTON I LUCINDY RILEY

Dwie kobiety i ich splątane losy Bezgraniczne poświęcenie, do jakiego są zdolne w imię miłości Wielkie namiętności i niewybaczalna zdrada

Barcelona w przededniu wybuchu wojny domowej i romantyczny Paryż lat siedemdziesiątych XX wieku.

Paloma Batton, wnuczka hiszpańskich uchodźców, jest całkowicie skupiona na karierze tancerki. Marzenie o pracy w balecie Opery Paryskiej przesłania jej wszystko. Do czasu aż otrzymuje złote kolczyki. Te – jakby były obdarzone niezwykłą mocą – sprawiają, że dziewczyna zaczyna się interesować historią własnej rodziny. Stopniowo dociera do informacji, które dotąd były przed nią skrywane, i na każdym kroku trafia na ślady jednej z najsławniejszych tancerek flamenco, znanej jako la Rusa. A im bardziej zagłębia się w zagmatwane losy swojej rodziny – należącej niegdyś do najznamienitszych w Barcelonie – tym trudniej jej oprzeć się wrażeniu, że w tej historii jest wiele tajemnic.

Belinda Alexandra

Współczesna australijska pisarka, jest autorką pięciu powieści historycznych (w Polsce ukazały się cztery, m.in. Toskańska róża). Częste podróże po świecie znajdują odzwierciedlenie w jej twórczości; Belinda Alexandra bardzo zręcznie osadza swoich bohaterów w najciekawszych miejscach i przełomowych czasach.

Tej autorki

TOSKAŃSKA RÓŻAZŁOTE KOLCZYKI

Tytuł oryginału: GOLDEN EARRINGS

Copyright © Belinda Alexandra 2011All rights reservedFirst published in English in Sydney, Australia by HarperCollins PublishersAustralia Pty Limited in 2011. This Polish language edition is publishedby arrangement with HarperCollins Publishers Australia Pty Limited.The Author has asserted her right to be identified as the Author of this work

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2015

Redakcja: Beata Kaczmarczyk

Zdjęcia na okładce: Darren Baker/Shutterstock, Brian Kinney/Shutterstock

ISBN 978-83-7985-201-7

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em

Dla Selwy

CZĘŚĆ IROZDZIAŁ PIERWSZYPaloma Paryż, 1975

Pierwszego ducha zobaczyłam dwudziestego czwartego listopada, dzień po pogrzebie generalissimusa Franco. Dzień zaczął się jak zawsze. Obudziłam się o szóstej rano i zanim wyszłam z łóżka, rozciągnęłam ręce i nogi. Za oknem wciąż jeszcze było ciemno, więc włączyłam lampkę nocną z kwiecistym abażurem. W jej cętkowanym świetle włożyłam trykot i rajstopy. Spinki do włosów i opaska leżały w szufladzie komody. Szybkim, wypracowanym ruchem upięłam włosy i szykując się na spotkanie z jesiennym chłodem, włożyłam szlafrok i kapcie.

W korytarzu panował mrok, ale nie potrzebowałam światła, żeby dotrzeć do kuchni. Na palcach minęłam sypialnię Mamie. Moja babcia – którą nazywałam „Mamie”, kiedy rozmawiałyśmy po francusku, i „Iaia”, gdy przechodziłyśmy na kataloński – miała mocny sen i nie obudziłoby jej nawet stado biegnących słoni. Mną kierowało poczucie winy. Mamie powtarzała, że baletnice nie powinny wychodzić z łóżka przed dziewiątą, nie mówiąc o tym, by ćwiczyć o tak nieprzyzwoitej porze. Byłam jednak umówiona z Gaby, w kawiarni, w przerwie między wykładami, a po południu miałam prowadzić zajęcia. Mimo tego, co wydarzyło się ubiegłego lata, nie mogłam zrezygnować z codziennych ćwiczeń przy drążku, nawet jeśli znaczyło to wcześniejsze pobudki. Wolałam obejść się bez snu i jedzenia, niż zrezygnować z pliés, tendus, ronds de jambe i rozciągania. Były dla mnie równie istotne, jak oddychanie.

Włączyłam światło nad kuchenką, ostrożnie, by nie obudzić Diagilewa, mojej papużki, śpiącej w przykrytej płótnem klatce. Australijska papuga z rosyjskim imieniem, którą dostałam od Mamie na osiemnaste urodziny, była prawdziwą gadułą. Gdy pierwsze promienie słońca wlewały się do kuchni, zaczynała gwizdać takty z Alla Turca Mozarta. Nalałam wody do garnka. Na ławie leżał numer „El Diario”, biuletynu dla uchodźców z Hiszpanii. Był adresowany do tych, którzy opuścili Hiszpanię w 1939 roku, po wojnie domowej. Na okładce zamieszczono zdjęcia generała Franco w różnym wieku, od wczesnej młodości do późnej starości. W artykule napisano, że dyktator, który zmarł dwa tygodnie temu, na krótko przed osiemdziesiątymi trzecimi urodzinami, zostanie pochowany w mauzoleum upamiętniającym ofiary wojny domowej. Paragraf przekreślono czerwonym długopisem. „Ofiara faszystowskiej wojny!” – napisała obok Mamie. Patrząc na litery, niemal wyczuwałam jej wzburzenie. Nie był to wytworny charakter pisma, do którego byłam przyzwyczajona, i gdyby nie to, że mieszkałyśmy tu tylko we dwie, pomyślałabym, że napisał to ktoś inny.

Czekając, aż zaparzy się kawa, stałam przy oknie. Z piekarni po drugiej stronie ulicy dolatywał pszenny zapach świeżego chleba. Uniosłam koronkową firankę i zobaczyłam kolejkę przykładnych gospodyń domowych, które tłoczyły się na chodniku. Wstawały wczesnym rankiem, bo – podobnie jak ja – kochały to, co robiły. Pragnienie nakarmienia swych rodzin najprzedniejszym pain frais było silniejsze niż potrzeba snu. Podobnie było ze mną i z tańcem. Nic nie sprawiało mi większej satysfakcji niż poprawna arabesque czy wykonany z gracją grand jeté, nawet jeśli znaczyło to, że będę musiała ćwiczyć od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu.

Kuchnię wypełnił słodko-gorzki aromat, sygnalizując, że kawa jest gotowa. Opuszczając firankę, pierwszy raz zauważyłam, że jej brzeg jest postrzępiony. Sięgnęłam do szafki po pierwszą lepszą filiżankę i spodeczek. Kiedy usiadłam przy stole, żeby delektować się gęstą jak miód kawą, moje usta natrafiły na coś chropowatego i zobaczyłam, że filiżanka jest wyszczerbiona. Mamie jak nikt dbała o porządek, ale to moja mama nie tolerowała w domu wyszczerbionych filiżanek i postrzępionych firanek. „Piękno tkwi w szczegółach, Palomo” – powtarzała. Ale mamy już nie było i tylko babcia i ja wiodłyśmy swój postrzępiony, wyszczerbiony żywot.

Do studia baletowego babci można było wejść prosto z kuchni albo z podestu na korytarzu. Zdjęłam klucz z haczyka na kuchennych drzwiach i weszłam do pomieszczenia. Przez okna z widokiem na podwórze wpadały do środka pierwsze niemrawe promienie, więc nie zapaliłam świateł. Choć podłoga była myta codziennie, w powietrzu unosił się zapach kurzu i pleśni tak charakterystyczny dla starych paryskich budynków.

Wyjęłam z szafki baletki i usiadłam na podłodze, żeby je zawiązać. Chowając końcówki tasiemek, przypomniałam sobie dopisek rozwścieczonej Mamie na biuletynie dla uchodźców. Kiedy byłam dzieckiem, często pytałam babcię o jej życie w Hiszpanii, ale zaciskała usta, a światło w jej oczach przygasało. „Może, kiedy będziesz starsza” – odpowiadała. Widząc, że sprawiam jej ból tymi pytaniami, przestałam poruszać temat tego, co wydarzyło się, zanim przyjechała do Paryża.

Położyłam szlafrok i kapcie na stołku do fortepianu. Akompaniatorka, madame Carré, przyjdzie później, żeby grać dla naszych uczniów Beethovena i Schuberta. Ja wolałam ćwiczyć sama, w ciszy, słuchając nie muzyki, lecz swojego ciała. Zaczęłam od demi-pliés i przeszłam dogrand pliés, rozkoszując się siłą i gibkością swoich nóg. Wzdrygnęłam się na wspomnienie czerwcowej porażki. Zamknęłam oczy, próbując wyrzucić z pamięci dzień, w którym zlana potem stanęłam przed tablicą ogłoszeń. Żołądek podchodził mi do gardła. Lata ćwiczeń nauczyły mnie, że należy skupiać się wyłącznie na jednym celu i dążyć do niego tak długo, aż zostanie osiągnięty, a ja nie miałam zamiaru rezygnować z marzeń.

Po godzinie przy drążku byłam gotowa przejść na środek sali. Stanęłam naprzeciw lustrzanej ściany i zamierzałam przyjąć pozycję tendu, kiedy światło za oknami zamigotało. Zjawisko było tak dziwne, że zupełnie się rozproszyłam. Burza? O tej porze dnia? W listopadzie? Zdumiona podeszłam do okna. I wtedy ją zobaczyłam. Stała na podwórzu, jakby na kogoś czekała. Z początku nie miałam pojęcia, że patrzę na ducha, i zastanawiałam się – z powodu jej czarnych kręconych włosów i dumy, z jaką unosiła głowę – czy jest Hiszpanką. Nie była jedną z kobiet uchodźców, które od czasu do czasu przychodziły do naszego mieszkania. Początkowo miałam wrażenie, że to matka, która w drodze do pracy przyszła zapytać o lekcje baletu dla swojego dziecka.

Otworzyłam okno i zawołałam:

– Bonjour, Madame! Un moment, s’il vous plaît.

Chwyciłam getry i kurtkę i nie zdejmując baletek, włożyłam buty. Zanim wybiegłam na korytarz, sięgnęłam po ulotkę, na której podane były godziny zajęć. W połowie schodów przypomniałam sobie, że o tej porze dziedziniec powinien być wciąż zamknięty. Jak w takim razie dostała się na podwórze? Nie mieliśmy dozorcy; dziadek nigdy im nie ufał. Dla niego każdy, kto nie należał do rodziny, był potencjalnym szpiegiem.

Dotarłam na parter i otworzyłam drzwi na dziedziniec. Zadrżałam, gdy mroźne powietrze uderzyło mnie w twarz. Nigdzie jednak nie widziałam kobiety. Dokąd poszła? Nagle poczułam, że ktoś mi się przygląda. Odwróciłam się i zobaczyłam ją przy nieużywanej studni. Wstrzymałam oddech. Otaczająca ją majestatyczna aura przywodziła na myśl wielkie gwiazdy paryskiej sceny baletowej. Miała owalną twarz, pełne czerwone usta i płaski, szeroki nos. I te oczy… Nigdy nie widziałam takich oczu. Były jak bliźniacze czarne muszle połyskujące na dnie morza. To dzięki ich głębi zrozumiałam, że kobieta nie pochodzi z tego świata.

Powoli ruszyła w moją stronę. Jej ręka wysunęła się spod peleryny z gracją tancerki i zawisła w powietrzu, jakby chciała mi coś dać. Niewiele myśląc, otworzyłam dłoń. Upadły na nią dwa przedmioty. Spuściłam wzrok i zobaczyłam parę złotych kolczyków w kształcie kółek. Spojrzałam na kobietę, ale zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, pozostawiając po sobie echo kroków i złote kolczyki, które trzymałam w dłoni.

ROZDZIAŁ DRUGIEvelina

Najdroższa siostro,

a więc potwór w końcu nie żyje! Niech oddadzą ciału Franco wszystkie możliwe honory, bo jego dusza i tak będzie gniła w piekle, obok innych potworów, takich jak Hitler i Mussolini! Teraz europejscy i amerykańscy przywódcy mogą złożyć hołd człowiekowi, który przyjął ich pomoc i wykorzystał ich politykę nieinterwencji, żeby zniszczyć legalny rząd Hiszpanii i zamordować tysiące ludzi. Czy nie wiedzą, jak bardzo był znienawidzony? Czy nie rozumieją, że jego rządy były rządami represji? Śmierć tego człowieka, choć jest dla mnie powodem do radości, budzi zbyt wiele przykrych, mrocznych wspomnień. Może z czasem światło rozproszy ciemność i spojrzę na to, czego w tym momencie nie chcę widzieć ani pamiętać. Mówią, że teraz, kiedy Franco nie żyje, narodzi się nowa Hiszpania. Tyle że już wcześniej słyszeliśmy podobne obietnice. Nawet tu, we Francji, nie czuję się całkowicie bezpieczna. Podobnie jak ty, w dalekiej Australii.

Pytasz, jak się ma Paloma. Obawiam się, że moja wnuczka otrzymała w swym młodym życiu zbyt wiele ciosów: śmierć mojej ukochanej Juliety, rozczarowanie własnym ojcem, nieszczęście po ukończeniu szkoły baletowej. Dziś, kiedy wstałam, Paloma była już na nogach. Zamyślona krzątała się w kuchni, przekładając rzeczy z miejsca na miejsce, jakby coś ją zdenerwowało. Choć tapiruje włosy jak Catherine Deneuve i maluje złocistobrązowe oczy, wyglądała tak młodo w swoim aksamitnym płaszczyku i szaliku, że miałam ochotę posadzić ją sobie na kolanach i nakarmić kanapką z pomidorem, tak jak robiłam to, gdy była dzieckiem. Spieszyła się na spotkanie z przyjaciółką, która studiuje na Sorbonie. Kiedy wychodząc, odwróciła się, chciałam zapytać, co ją tak poruszyło, ale w porę ugryzłam się w język. Ostatnio nie zwierza mi się tak jak kiedyś. Gdy przeżywa rozczarowanie, zamyka się w sobie i unika kontaktu z ludźmi, którzy zmuszają ją, żeby stawiła czoło rzeczywistości. Nadal ćwiczy sześć, siedem godzin dziennie i przegląda pocztę, jakby można było odwrócić to, co wydarzyło się w czerwcu, i jakby wciąż liczyła, że dostanie się do baletu w Operze Paryskiej. Przeklęta Arielle Marineau. Zawsze nienawidziła Juliety, a teraz, kiedy jej rywalka odeszła, mści się na jej niewinnej córce. „Nie poradzi sobie z presją bycia profesjonalną tancerką!” Też coś! Paloma trenuje ciężko od najmłodszych lat i sława jest jej pisana. Marineau ma zbyt dużą władzę i choć pozostali członkowie komisji nie mieli wątpliwości, że Paloma jest kimś wyjątkowym, nie starczyło im odwagi, by przeciwstawić się dyrektorce baletu. Oto jak wygląda świat tańca – jest piękny i zdradziecki.

„Palomo – mówię jej – takie jest życie. Snujesz plany, a ktoś inny próbuje cię powstrzymać. Nie możesz się poddawać. Znajdź inny sposób na to, żeby zrealizować swoje marzenia”. Balet Opery Paryskiej to nie jedyny balet. Paloma dostawała propozycje od łowców talentów z Nowego Jorku i Londynu. Nie jestem pewna, czy ona w ogóle słyszy, co do niej mówię. Zupełnie jakby wierzyła, że jedynym sposobem pielęgnowania pamięci o matce jest pójście w jej ślady. Julieta była primabaleriną w Operze Paryskiej, więc ona również musi być najlepsza. Julieta w wieku dziewiętnastu lat została première danseuse, a jako dwudziestolatka była już prawdziwą gwiazdą, więc córka musi powtórzyć jej sukces, nawet jeśli takie rzeczy zdarzają się niezwykle rzadko. Tak to wygląda. Paloma nie rozumie, że nie jest taką tancerką jak jej matka. Julieta miała niezwykłą siłę fizyczną – biedactwo, do samego końca odmawiała przyjmowania morfiny. Ale Paloma… cóż, nigdy nie miałaś okazji zobaczyć, jak występuje. Ta szczupła, spokojna dziewczyna na scenie budzi się do życia; porusza wszystkich pięknem i delikatnością swych ruchów. Jej widok potrafi złamać serce. Tylko co ja mogę zrobić? Im więcej mówię, tym bardziej zamyka się w sobie. Dlatego przestałam się odzywać. Chronię ją przed wszystkim, co mogłoby zburzyć jej kruchy spokój i poruszyć niespokojny umysł. Boję się, że kolejna rzecz, która obudzi w niej radosne podniecenie, doprowadzi ją do zguby. Pozostało mi tylko modlić się i mieć nadzieję, że czas uleczy rany.

Robi się późno, a mój wzrok nie jest już tak dobry, jak kiedyś. Kończę, ale obiecuję, że wkrótce znów napiszę.

Twoja kochająca siostra,Evelina

ROZDZIAŁ TRZECIPaloma

– Mon Dieu, Palomo! – pisnęła Gaby, wpatrując się we mnie intensywnie błękitnymi oczami. – Duch?

Rozejrzałam się po kafejce na rue Mouffetard, gdzie siedziałyśmy, czekając na poranną kawę. Nagły napływ studentów z Sorbony najwyraźniej nie przeszkadzał mężczyźnie przy sąsiednim stoliku, który przeglądał gazetę. Na szczęście, nie zwrócił również uwagi na reakcję Gaby.

– To niesamowite! – ciągnęła. – Fascynujące! – Jej twarz pojaśniała.

Obawiałam się, że prawo i politologia mogły uczynić z niej cyniczkę i spodziewałam się, że słysząc moją opowieść o porannym spotkaniu z gościem z zaświatów, zacznie wątpić, czy aby na pewno jestem przy zdrowych zmysłach. Nadal nie mogłam opanować drżenia rąk i jadąc metrem, przegapiłam swój przystanek, bo wciąż zastanawiałam się, jak to możliwe, że tamta kobieta tak szybko zniknęła.

– Jak myślisz? Kim mogła być? – spytała Gaby.

– Nie mam pojęcia – odparłam.

– Ale co to znaczy? – Przeczesała palcami włosy koloru czekolady. – Pojawienie się ducha zwykle oznacza, że ma do załatwienia jakieś niedokończone sprawy albo chce cię ostrzec!

Sięgnęłam do kieszeni i wyczułam pod palcami złote kolczyki. Nie miałam wątpliwości, że duch kobiety chciał oddać je właśnie mnie. Tylko dlaczego? Nie powiedziałam Gaby o kolczykach i o tym, jak zaburzone zostały prawa natury. Obiecałam sobie, że zrobię to tylko wtedy, gdy uwierzy w moją historię o duchu.

Kątem oka zobaczyłam młodego, gibkiego kelnera, który niosąc nam kawę, lawirował między stolikami. Kiedy podszedł, na chwilę przerwałyśmy rozmowę. Wraz z kawą na stole pojawiły się serwetki. Mężczyzna miał już odejść, gdy Gaby podniosła wzrok. Zawsze piękna, tego dnia wyglądała szczególnie zachwycająco w prążkowanych spodniach dzwonach i kwiecistej tunice, na którą narzuciła kurtkę. Zgodnie z obowiązującą modą nie miała stanika, a jej małe kształtne piersi kołysały się, podobnie jak wisiorki, przy każdym ruchu. Kelner patrzył na nią jak zahipnotyzowany.

– Czy podać coś jeszcze? – spytał. – Może skuszą się panie na baguette albo zupę? Albo na croque-monsieur? – Z grzeczności zwracał się do nas obu, ale nawet na mnie nie spojrzał.

– Nie, nie – odparła Gaby, rozciągając usta w czarującym uśmiechu. – Dbam o linię.

Kelner przez chwilę stał przy stoliku, otwierając i zamykając usta. Najwyraźniej figura Gaby wydała mu się fascynująca.

Rozsiadłam się wygodnie. Chciałam pokazać przyjaciółce kolczyki, ale nauczyłam się być cierpliwa za każdym razem, gdy jakiś mężczyzna przerywał nam rozmowę. Chciałam być taka jak ona – beztroska, czarująca, kokieteryjna. Ale nie mogłam; podczas gdy Gaby była ekstrawertyczką, ja nie wyściubiałam nosa poza skorupę, w której zamknęłam się przed światem.

Kelner dwoił się i troił, by przekonać Gaby, żeby umówiła się z nim po pracy, ale wiedziałam, że nic nie wskóra. Moja przyjaciółka lubiła flirtować, ale była wybredna, a ten facet zdecydowanie nie był w jej typie. Lubiła wysportowanych mężczyzn. Tak więc podczas gdy Gaby w typowy dla niej, czarujący sposób kokietowała kelnera, a zarazem kładła kres jego marzeniom o popołudniowym spotkaniu, ja oglądałam swoje dłonie i zastanawiałam się, dlaczego wolałam zwierzyć się przyjaciółce niż babci.

Nie byłam dobra w nawiązywaniu przyjaźni, ale znałam Gaby od lat. Spotkałyśmy się w szkole baletowej Mamie, zanim przyjęto mnie do Akademii Baletowej Opery Paryskiej. Opera Ballet. Gaby była obiecującą tancerką, ale w okresie dojrzewania porzuciła taniec na rzecz chłopaków. Czasami naprawdę wierzyłam, że lubi moje towarzystwo – potrafiła słuchać i sprawiała, że jej rozmówcy czuli się wyjątkowo. Nieraz jednak zastanawiałam się, czy nie podtrzymuje znajomości ze mną tylko po to, żeby szlifować swój hiszpański, który był jej potrzebny do zrealizowania marzenia o pracy w służbach dyplomatycznych. Z pewnością nie była moją najbardziej zaufaną powierniczką: ta rola przypadała Mamie. Wiedziałam jednak, że gdybym powiedziała jej o duchu, babcia byłaby gotowa pomyśleć, że do reszty odebrało mi rozum. A musiałam to z siebie wyrzucić.

Wciągnęłam w płuca odurzający zapach kawiarni – woń kawy, wina, czosnku, pieczywa i dymu papierosowego. Te zapachy kojarzyły mi się z dzielnicą łacińską. Lubiłam spacerować lewym brzegiem Sekwany, wśród targowisk i straganów z książkami, zatrzymywać się przy stoiskach z płytami, żeby posłuchać the Rolling Stones i Bryana Ferry’ego. Choć podczas zamieszek studentów w 1968 roku wiele ulic zostało zniszczonych, kocie łby na rue Mouffetard pozostały nietknięte. Dlatego zawsze umawiałam się z Gaby w kawiarence na rogu: było to miejsce przesiąknięte historią.

Kelner odszedł, marząc o tym, co mogłoby się wydarzyć, a Gaby spojrzała na mnie.

– Dobra, opowiedz mi coś więcej o tym duchu – poprosiła, upijając łyk espresso.

Przez chwilę patrzyłam na nią, gotowa w każdej chwili sięgnąć do kieszeni. Do tej pory duch był intrygującą tajemnicą. Kiedy pokażę Gaby kolczyki, sprawa wkroczy w zupełni nowy wymiar: albo obie zaakceptujemy fakt, że rzeczywiście widziałam ducha, albo Gaby pomyśli, że wszystko zmyśliłam.

Wzięłam oddech i wsunęłam palce do kieszeni kurtki.

– Cóż – zaczęłam – to nie wszystko…

– Bonjour!

Znowu ktoś nam przeszkodził. Tym razem był to Marcel, chłopak Gaby. Kolczyki wpadły z powrotem na dno kieszeni.

– Bonjour! – odparła Gaby, całując go na powitanie.

Ja również przywitałam się z Marcelem, mając nadzieję, że tylko tędy przechodził. Choć na pierwszy rzut oka wcale do siebie nie pasowali – Gaby w swoim krzykliwym stroju i Marcel w koszulce Lacoste i marynarce – byli jak papużki nierozłączki. Wcześniej ucieszyłam się więc, widząc, że przyszła na spotkanie sama.

– Co słychać? – spytał Marcel, zapalając papierosa i dając znak kelnerowi, żeby przyniósł mu kawę. Kiedy rozsiadł się na krześle, na dobre straciłam nadzieję, że zostaniemy z Gaby same.

– Paloma widziała ducha – odparła Gaby. – Na dziedzińcu.

Równie dobrze mogła chwycić nóż i wbić mi go prosto w serce. To miało być coś, o czym będziemy wiedziały tylko my dwie. Nasz sekret.

– Ach. – Marcel wypuścił chmurę dymu i uraczył mnie protekcjonalnym uśmiechem. – To ta hiszpańska krew. Wszyscy Hiszpanie wierzą, że nawiedzają ich duchy. Hiszpan, który nie wierzy w duchy, jest jak Paryż bez wieży Eiffla, jedno nie może istnieć bez drugiego.

Skrzywiłam się. Chciałam powiedzieć, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Jestem tylko w połowie Hiszpanką – mój ojciec był… jest… Francuzem. A duch był prawdziwy. Nie był wytworem mojej wyobraźni. Poza tym Paryż istniał na długo przed tym, nim w 1889 roku zbudowano wieżę Eiffla. Nie odzywałam się jednak, żeby nie denerwować Gaby.

Choć wpatrzona w Marcela jak w obrazek, musiała zauważyć, że zachował się dość niegrzecznie. Zmieniła więc temat i zaczęła mówić o bieżących wydarzeniach w Hiszpanii.

– Na porannym wykładzie wszyscy mówili o konsekwencjach śmierci generała Franco. Przypuszczają, że Hiszpania ogłosi stan wyjątkowy, a studenci i robotnicy wyjdą na ulice. Profesor Audret uważa, że zwolennicy republikanów, którzy po wybuchu wojny domowej trafili do więzienia, zostaną uwolnieni, żeby uspokoić nastroje w kraju.

Marcel przygładził jasnopopielate włosy.

– Ale Juan Carlos objął tron. W państwie przywrócono monarchię, a dyktatura dobiegła końca, tak jak obiecał Franco. Hiszpanie powinni być szczęśliwi.

Gaby rzuciła mi spojrzenie.

– Może wcale nie chcą monarchii – odparła. – Może pragną tego, co było przed wojną. Demokracji, takiej jak we Francji.

– Pfff – skwitował Marcel, po raz kolejny zaciągając się papierosem. – Hiszpanie nie poradzili sobie z demokracją… dlatego w kraju wybuchła wojna. Nie są tacy jak Francuzi. Republikanie przegrali walkę, bo nawet wśród nich były podziały.

Trzymałam język za zębami, ale w środku gotowałam się ze złości. Byłam przyzwyczajona do tego typu protekcjonalności ze strony Francuzów. Rodzina Marcela miała domek letniskowy na Costa Brava, a jedyne, co wiedział o Hiszpanii, to to, że mają tam dużo słońca, dobre jedzenie i tanią siłę roboczą. Wątpiłam, czy kiedykolwiek pomyślał o policyjnych przesłuchaniach, o więzieniach, gdzie wieszano ludzi za stopy. Hiszpański rząd mógł wmawiać zagranicznej prasie, że więźniowie polityczni byli traktowani po ludzku, ale na wielu z nich wykonano wyrok śmierci przez uduszenie. Gdyby była tu Mamie, powiedziałaby Marcelowi, że republikanie przegrali wojnę, ponieważ Niemcy i Włosi wsparli militarnie generała Franco, podczas gdy Brytyjczycy i Francuzi patrzyli na to i palcem nie kiwnęli. Ja jednak nie chciałam wdawać się w dyskusje. Marcel kwitował wszystko, co powiedziałam, tym swoim lekceważącym uśmieszkiem, wolałam więc siedzieć cicho, niż dać się sprowokować. Jak na kogoś, kto wciąż mieszkał z rodzicami, miał irytujący zwyczaj wyrażania swoich opinii, jakby był światowej sławy ekspertem w każdej dziedzinie. Jednak Gaby tego nie widziała. A jeśli widziała, skutecznie ignorowała.

Zjadłszy sałatkę nicejską z frytkami i wypaliwszy kolejnego papierosa, Marcel oznajmił, że spieszy się na spotkanie ze swoim promotorem.

Gaby zerknęła na zegarek.

– Nie wiedziałam, że już ta godzina – rzuciła, wstając od stolika. – Za piętnaście minut mam następny wykład.

Marcel zapłacił za jedzenie i kawy.

– Salut, Paloma! – zwrócił się do mnie. – Uważaj na duchy.

Znowu ten zadowolony z siebie uśmiech; miałam ochotę mu przywalić.

Gaby pocałowała mnie w oba policzki.

– Widzimy się w przyszły weekend, oui?

Chwila, w której mogłam pokazać jej kolczyki, bezpowrotnie minęła. Wątpiłam, czy przy następnym spotkaniu w ogóle zapyta mnie o ducha.

Odprowadziłam ich wzrokiem, gdy trzymając się za ręce, wyszli na ulicę. W przeciwieństwie do Gaby nie miałam żadnego doświadczenia z chłopakami. Wbrew powszechnym przekonaniom nie wszyscy chłopcy w szkole baletowej to geje, ale mordercze treningi i walka o pozycję w prestiżowej uczelni nie sprzyjają nawiązywaniu bliższych znajomości. Gdy patrzysz na chłopaka w szkole baletowej, jedyne pytanie, jakie przychodzi ci do głowy, to czy jest wystarczająco silny, żeby z gracją poderwać cię z podłogi. Pomyślałam o prywatnych lekcjach z mademoiselle Louvet, które miały mnie przygotować do kolejnego etapu przesłuchań. Musiałam się dostać do Opery Paryskiej. Nic innego się nie liczyło. Nie miałam już szans na normalne życie; nie zostałam wychowana do normalnego życia.

– Skąd ta smutna mina?

Odwróciłam się i zobaczyłam staruszkę, która bacznie mi się przyglądała. Miała farbowane, płomiennorude włosy i narysowane kredką brwi kontrastujące z mocno upudrowaną twarzą. Mówiła z hiszpańskim akcentem, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam.

Położyła rękę na moim ramieniu.

– Jesteś młoda! I ładna! Powinnaś zrobić coś, co cię uszczęśliwi. Myślałaś kiedyś o lekcjach tańca?

Byłam zbyt zaskoczona, by zareagować, gdy wcisnęła mi w dłoń ulotkę – reklamę szkoły flamenco w Montparnasse: Académie de Flamenco Carmen Rivas.

– Lekcje flamenco? – spytałam.

– Si. – Kobieta się uśmiechnęła. – Przyjdź, spodoba ci się. Poznasz miłych ludzi. – Pomachała mi na pożegnanie i ruszyła dalej ulicą.

Poszłam na stację metra. Taniec charakterystyczny nigdy nie był moją mocną stroną, co zważywszy na to, że płynęła we mnie hiszpańska krew, wydawało się dość dziwne. Może to Mamie zniechęciła mnie do flamenco. Pamiętałam pogardę, z jaką patrzyła na grupę ulicznych artystów na rue de la Huchette.

– Przecież jesteś Hiszpanką! – przypomniałam jej.

– Jestem Katalonką – poprawiła mnie. – Flamenco pochodzi z Andaluzji. Franco uczynił corridę i flamenco symbolami Hiszpanii, ale to nie są katalońskie tradycje.

Zamierzałam wyrzucić ulotkę do najbliższego kosza, kiedy kolczyki w mojej kieszeni zadrżały i mimo podwójnej warstwy ubrań poczułam na skórze ich ciepło. Zupełnie jak wtedy, gdy sadzałam Diagilewa na palcu i głaskałam go po łebku. Jego drobne łapki robiły się ciepłe jak płytki do podgrzewania potraw. Jeszcze raz zerknęłam na ulotkę. Przyjdź, spodoba ci się… poznasz miłych ludzi. Zajęcia dla początkujących odbywały się wieczorem, kiedy nie uczyłam w szkole Mamie. Byłam wielbicielką baletu klasycznego, ale może warto wzbogacić swój życiorys o inne formy tańca? Schowałam broszurę do kieszeni. Jeśli zdecyduję się pójść, będę musiała zachować to w tajemnicy przed Mamie.

W drodze do domu zatrzymałam się przy kiosku, żeby kupić babci gazety. Sprzedawczyni, Micheline, siedziała w swej budce niczym ptak w gnieździe, pochłonięta lekturą „L’Humanité”, w otoczeniu pocztówek, czasopism i paczek papierosów.

– Bonjour! – pozdrowiłam ją.

Uniosła wzrok znad gazety i zatknęła za uszy siwe, kręcone kosmyki.

– Ach, bonjour, Paloma – odparła, wstając i wygładzając szydełkowaną kamizelkę. Położyła na ladzie ostatnie numery „Le Monde” i „Libération”. – Mam dla ciebie coś jeszcze. – Sięgnęła na półkę za plecami. Po tych słowach wręczyła mi egzemplarz „Paris-Match” z Rudolfem Nuriejewem na okładce. – Kiedy zaczniesz tańczyć? – spytała z miną niewiniątka. – Chcę koniecznie zobaczyć twój pierwszy występ. Będę opowiadać wszystkim: „Znam ją, odkąd była małą dziewczynką; przychodziła po gazety dla swojej babci. A teraz jest wielką gwiazdą!”

– Niedługo – odparłam. – Tylko proszę pamiętać, że zacznę od występów w corps de ballet. Potrzeba wiele pracy, żeby stać się première danseuse, nie mówiąc o étoile.

Nie miałam wyrzutów sumienia, że ją okłamuję. Mamie była jedyną osobą, z którą rozmawiałam o swojej porażce. Po moich sukcesach w szkole baletowej wszyscy spodziewali się, że przejdę gładko przez egzaminy. Nauczyciele i koledzy z góry zakładali, że dostanę się do Opery Paryskiej. Nadal nie powiedziałam babci, że w przyszłym roku znowu zamierzam próbować. Mamie twierdziła, że tak długo, jak Arielle Marineau będzie kierowniczką baletu, nie znajdzie się w nim miejsce dla kogoś takiego jak ja. Próbowała mnie przekonać, żebym przyjęła oferty, które napływały z Nowego Jorku i Londynu. Obiecywała nawet, że wyjedzie razem ze mną, ale dla mnie liczył się tylko balet Opery Paryskiej. Albo będę tańczyła tam, albo nigdzie.

– Cokolwiek zrobisz, na pewno zrobisz to wspaniale. – Micheline rozciągnęła usta w uśmiechu. – Daj mi znać, jak tylko się czegoś dowiesz – dodała, związując gazety sznurkiem, żeby łatwiej je było nieść. – Otworzę butelkę szampana.

Jej życzliwość chwyciła mnie za serce.

Wręczyła mi pakunek i ostrzegawczo otworzyła usta.

– Uważaj! To znowu ona! – szepnęła, kiwając głową w stronę ulicy. – Twoja macocha.

Odwróciłam się, by spojrzeć na Audrey – w apaszce Hermès i z włosami upiętymi w nieskazitelny kok – która parkowała przy chodniku swoim citroenem. Był jeden powód, dla którego mogła pojawić się w tej okolicy – żeby mnie zadręczać. Na szczęście jeszcze mnie nie zauważyła.

– Ona nie jest moją macochą – zwróciłam się do Micheline. – To tylko kobieta, która wyszła za mojego ojca. – Pocałowałam ją w policzki. – Lepiej już pójdę. Do zobaczenia jutro.

Obliczyłam, że jeśli będę szła szybkim, miarowym krokiem, być może nie zwrócę na siebie uwagi Audrey i dotrę do mieszkania przed nią. Wiedziałam, że gdy zamknę za sobą drzwi, Mamie nie będzie naciskała, żebym wpuściła do środka „tę kobietę”. Kiedyś to ojciec składał nam takie niespodziewane wizyty, ale nie widziałam go od miesięcy.

Zbliżałam się do wejścia do budynku, gdy usłyszałam za plecami stukot obcasów.

– Palomo! – zawołała Audrey.

Nie zatrzymałam się. Jak to możliwe, że mnie dogoniła? Czyżby biegła?

– Palomo!

Na chodniku stała gromada przedszkolaków czekających w asyście nauczycieli, by przejść na drugą stronę ulicy. Awantura była ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam. Skoro więc nie mogłam uniknąć Audrey, uznałam, że najlepszą obroną będzie atak. Odwróciłam się.

– Co tu robisz? – spytałam. – Idziesz za mną?

Jej zielone oczy pozostały niewzruszone. Machnęła ręka i poczułam leśną nutę perfum Rive Gauche.

– Bien sûr – odparła. – Oczywiście, że za tobą idę. – Spojrzała na mnie z pewnością siebie, z którą, jak mogłam się domyślać, patrzyła na swoich pracowników w agencji reklamowej.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – Roześmiała się i wzruszyła ramionami. – Bo nie odbierasz telefonów od swojego ojca, nie odpisujesz na jego listy i w ogóle nie chcesz się z nim widzieć. Oto dlaczego. Łamiesz mu serce.

Ja łamię serce jemu? – pomyślałam. A sposób, w jaki on złamał serce mnie? Pół roku po śmierci mamy ponownie się ożenił! Znalazł sobie nową żonę. Nowego pasierba. Rozpoczął nowe życie! Zapomniał o mamie, jakby ich małżeństwo – i jej długa bolesna śmierć – nigdy nie istniało.

– Posłuchaj – powiedziała Audrey, sięgając do torebki Louisa Vuittona i wyciągając z niej kasetę. – Prosił, żebym ci to dała.

Pokręciłam głową. Czułam, jak narasta we mnie złość, że ojciec nadal próbuje wciągnąć mnie w tę farsę, skoro jasno i wyraźnie powiedziałam mu, że nie chcę mieć z nim nic do czynienia. Miałam ochotę wyrwać jej z rąk kasetę i wrzucić ją do ścieku. Dumna, pewna siebie Audrey, w swoim brzoskwiniowym satynowym kostiumie, musiała naprawdę kochać mojego ojca, jeśli nachodząc mnie, tak się poniżała. Ja czułam wobec niej jedynie pogardę. Pół roku! Uganiała się za ojcem, kiedy lekarze, kawałek po kawałku, usuwali dotknięte rakiem wnętrzności mojej mamy? Mój gniew minął równie nagle, jak się pojawił. Poczułam się wyczerpana. Pojawienie się ducha rozproszyło mnie. Nie miałam siły się wściekać. Poczułam pod powiekami palące łzy, jednak udało mi się je powstrzymać.

Twarz Audrey pozostała bez wyrazu, ale coś w jej zachowaniu się zmieniało.

– Proszę, weź ją – zachęciła mnie.

Przez chwilę byłyśmy jak dwie aktorki grające w jednej sztuce i ktoś mógłby pomyśleć, że Audrey szeptem podpowiada mi moją kwestię. To, że ojciec się nagrał, kiedy nie mogliśmy ze sobą rozmawiać, było do niego podobne. Zawsze porozumiewaliśmy się lepiej przez muzykę. Wzięłam kasetę, nawet nie patrząc, co na niej nagrano, i zamierzałam schować ją do kieszeni kurtki, ale przypomniałam sobie o kolczykach, więc wrzuciłam ją do torby.

– W styczniu twój ojciec kończy pięćdziesiąt lat – przypomniała Audrey, błędnie zakładając, że skoro wzięłam kasetę, zmieniłam swoje stanowisko. – Organizuję dla niego przyjęcie. Wiesz, jak bardzo byłby szczęśliwy, gdybyś przyszła.

Co za tupet! Organizuje przyjęcie? Za kogo ona się uważała? Za moją mamę? Odsunęłam się od niej i położyłam dłoń na klamce.

– Ma przyjaciół – rzuciłam przez ramię. – I ciebie. Nie potrzebuje mnie. – Weszłam do holu i pozwoliłam, by ciężkie drzwi zatrzasnęły się za moimi plecami.

– Mylisz się! – zawołała za mną Audrey. – Potrzebuje cię bardziej niż kogokolwiek!

Zatrzymałam się, próbując złapać oddech. Dlaczego ona i ojciec nie mogli zostawić mnie w spokoju? On mnie potrzebował! Jego potrzeby zawsze były na pierwszym miejscu. Zawsze! Wróciłam wspomnieniami do dławiącego mnie żalu, który czułam na pogrzebie mamy, podczas gdy ojciec siedział obok mnie w samochodzie, opowiadając o nadchodzącym koncercie w Berlinie i nucąc pod nosem motyw przewodni z Koncertu fortepianowego a-moll Schumanna. Czy to z powodu Audrey był taki opanowany? Bo wiedział, że nie będzie sam? Oparłam się o poręcz schodów, starając się nie myśleć o głębokim, donośnym głosie ojca i jego obietnicach, że zawsze będzie chronił swoją „najdroższą córeczkę”.

Do naszego mieszkania można było wejść z holu albo schodami na tyłach dziedzińca. Wybrałam tę drugą opcję, mając nadzieję, a zarazem bojąc się, że znowu zobaczę ducha kobiety. Na dziedzińcu nie było jednak nikogo, albo raczej niczego.

Wśród doniczek w ogródku ziołowym stało krzesło z kutego żelaza. Było zimne, ale i tak na nim usiadłam. Kamienica z żelaznymi balkonami i dachami mansardowymi została zbudowana w dziewiętnastym wieku. Spojrzałam w górę na kamienne mury, okna mansardowe, które powstały na długo przed tym, zanim utworzono związki zawodowe i na budowach zaczęto używać wyposażenia ochronnego. Delikatny wiatr głaskał mój policzek i poczułam, jak przepływa przeze mnie strumień historii. Ilu ludzi mieszkało w tym budynku w ciągu ostatniego stulecia? Musiały być ich setki. Widziałam mężczyzn opierających się o kominki, kobiety plotkujące w salonach, pokojówki otwierające okna, by przewietrzyć pokoje, dzieci i psy ganiające po korytarzach i bawiące się w chowanego. Jednak mimo ogromu życia, które toczyło się wśród tych murów, nigdy dotąd nie widziałam tu żadnego ducha. Aż do dziś. Pozostali domownicy odeszli z tego świata. Pomyślałam, że za sto lat, jeśli ludzkość nie wyginie w wyniku jakiejś wojny atomowej, inna kobieta być może spojrzy w te okna i nie wyczuje mojej obecności.

Odgłos szurania wyrwał mnie z zamyślenia. Odwróciłam się i zobaczyłam Conchitę, przyjaciółkę Mamie, która wychodziła z holu, niosąc pocztę.

– Ach, hola! – powitała mnie.

Jak zwykle wyglądała szykownie w garsonce i pasujących do niej butach w kolorze łososiowym. Dobiegała siedemdziesiątki i nosiła się jak dama, choć nie miała grosza przy duszy. Zastąpiła brakujące brylanty w ślubnej biżuterii strasem, dzięki czemu jej pierścionki wciąż lśniły jak nowe, i dbała o siebie, udzielając dziewczynom z salonu kosmetycznego lekcji savoir-vivre’u w zamian za układanie włosów i manicure.

„Conchita nigdy nie pogodziła się z tym, jak zmieniło się jej życie – wyjaśniła mi raz mama. – A Mamie nie ma serca, żeby uświadomić jej, jak wygląda rzeczywistość. Conchita zawsze miała kogoś, kto się nią opiekował; nie ma pojęcia, jak o siebie zadbać”. To Mamie robiła dla niej dwa razy w tygodniu zakupy z dostawą do domu. „Obawiam się, że w przeciwnym razie za pieniądze z polisy na życie, którą zostawił jej mąż, zamiast kupić coś do jedzenia, sprawi sobie nowy kapelusz” – mówiła mama.

Mamie była właścicielką trzech mieszkań w kamienicy. Posiadanie nieruchomości w Szesnastej Dzielnicy powinno uczynić z nas zamożne kobiety, ale byłyśmy takie jedynie na papierze. Większą część mieszkania, które dzieliłam z babcią, zajmowało studio baletowe; powierzchnia mieszkalna wynosiła czterdzieści metrów kwadratowych. W drugim, na parterze, mieszkała za darmo Conchita. Trzecie – apartament z trzema sypialniami – w którym do niedawna mieszkałam z rodzicami, zostało wynajęte amerykańskiemu biznesmenowi i jego rodzinie, jednak pieniądze z wynajmu szły na fundusz dla obywateli Hiszpanii w podeszłym wieku, którzy po zakończeniu wojny domowej przybyli do Paryża i nie radzili sobie w nowej rzeczywistości. W budynku nigdy nie było dozorcy. Zdradzeni przez francuskiego konsjerża podczas drugiej wojny światowej, mój dziadek i żydowska rodzina, do której należały pozostałe mieszkania, uznali, że nie potrzebują dozorcy. „Wolę, żeby mnie okradli, niż zdradzili” – powtarzał dziadek, kiedy goście skarżyli się, że muszą dzwonić z pobliskiej budki telefonicznej, bo drzwi wejściowe są zamknięte.

– Może wejdziesz na filiżankę herbaty z rozmarynem i cytryną? – spytała Conchita.

Do popołudniowych zajęć została jeszcze godzina. Zamierzałam spisać poranne wydarzenia, tak by pozostały w mojej pamięci, ale od dłuższego czasu nie odwiedzałam Conchity, a wiedziałam, że czuje się samotna. Choć nie była wobec mnie tak czuła jak Mamie, wychowywałam się z nią. Bawiła się ze mną w przebieranki, kiedy rodzice wyjeżdżali na tournée, i uczyła, jak prawidłowo nakładać makijaż.

– Chętnie – odparłam, biorąc ją pod patykowate ramię.

Maleńkie mieszkanie na parterze, podobnie jak Conchita, roztaczało aurę sztywnej elegancji, którą potęgowały barwione enkaustycznie płytki podłogowe, ciężkie żyrandole i koronkowe firanki. Było w nim coś upiornego. Na szafce stały obok radia dwie ramki na zdjęcia. W pierwszej była fotografia jej francuskiego męża, Pierre’a, tulącego do siebie dwóch rumianych chłopców. W drugiej – wycinek z gazety, opisujący ze szczegółami pewien śmiertelny wypadek. Pamiątki po wydarzeniach, które na zawsze odmieniły jej życie we Francji. Nieliczni ludzie, którzy tu przychodzili – lekarz, od czasu do czasu sprzedawca czy kurier – widzieli zdjęcia i wiedzieli, jakich pytań nie zadawać.

Na szafce nie było zdjęcia najstarszego syna Conchity, Feliu, ani jego hiszpańskiego ojca. W ciągu lat widziałam Feliu zaledwie kilka razy. Pracował dla francuskiej firmy transportowej, jeździł ciężarówkami po Europie i będąc w Paryżu, kilka razy odwiedził Mamie, ale nie swoją matkę. Był dla mnie miły, lecz przypominał mi wróbla – cieszył się z wizyty, ale najchętniej by czmychnął.

– Dlaczego Feliu nigdy nie odwiedza swojej mamy? – spytałam Mamie po jednej z takich wizyt. – Musi jej być bardzo przykro.

– To skomplikowane – odparła babcia. – Opuścił dom rodzinny, mając czternaście lat. On i Conchita nigdy nie byli sobie bliscy. Wyjeżdżając, zawsze zostawia mi dla niej trochę pieniędzy, więc ma wobec niej jakieś poczucie obowiązku.

Domyślałam się, że brak kontaktu między matką a synem jest w jakiś sposób związany z wojną domową, dlatego nie łudziłam się, że kiedykolwiek poznam prawdę.

Conchita wstawiła wodę na herbatę i włączyła radio. Spiker tłumaczył przemówienie, które Richard Nixon wygłaszał na cześć generała Franco. Były prezydent Ameryki nazywał go „lojalnym przyjacielem i sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. Prawdziwym przywódcą”.

Conchita słuchała jego słów ze łzami w oczach.

– Nie był taki zły, jak wydaje się twojej babci, Palomo – bąknęła. – Franco marzył o tym, żeby Hiszpania była potęgą.

Usiadłam w tapicerowanym fotelu i zastanawiałam się, jak to możliwe, że Conchita i babcia nadal się przyjaźniły, skoro miały tak odmienne zdanie na temat generała Franco. Nigdy jednak nie rozmawiały o polityce, a Conchita nie brała udziału w organizowanych przez Mamie spotkaniach uchodźców.

Piłyśmy herbatę, gawędząc o pogodzie i nowym sklepie z czekoladą, który otworzono nieopodal domu Victora Hugo. Obiecałam, że będę pierwszą, która ustawi się w kolejce za witryną w stylu art nouveau, żeby kupić jej ulubione migdały w polewie czekoladowej.

– Ach. – Conchita radośnie klasnęła w dłonie. – Zawsze jesteś dla mnie taka dobra.

Kiedy wychodziłam, odprowadziła mnie do drzwi. Pochyliłam się, żeby pocałować ją w policzek, i z kieszeni wypadła mi ulotka ze szkoły tańca.

– Co to? – spytała Conchita, podnosząc ją z podłogi. Zmrużyła oczy. – Lekcje flamenco? – Rzuciła mi przenikliwe spojrzenie, które kompletnie mnie zaskoczyło.

– Myślałam, żeby wziąć kilka lekcji i podszkolić się we flamenco – wyjaśniłam. – Poza tym może być całkiem fajnie.

Conchita zesztywniała. Zastanawiałam się, czy podobnie jak Mamie ma zastrzeżenia do sztuki „niskich lotów”, poniekąd narzuconej Katalończykom.

Zmieszana wzruszyłam ramionami.

– Wiem, że flamenco nie pochodzi z Katalonii – wyjaśniłam – ale może przydać się w moim repertuarze. Jest takie ekspresyjne. Proszę, nie mów Mamie. Ona chyba nie lubi flamenco. Pewnie dlatego, że nie pochodzi z jej regionu Hiszpanii.

Conchita odchrząknęła.

– Tak, oczywiście – odparła, zaciskając wargi, jakby chciała zatrzymać coś, co cisnęło się jej na usta. – Baletnice muszą czerpać inspiracje z różnych form tańca. Rozumiem. Nie interesuje cię kultura, ale styl.

Otworzyła drzwi i wyszłam na korytarz. Podchodząc do schodów, usłyszałam jeszcze jej stłumiony głos:

– Twoja babcia nienawidzi flamenco nie dlatego, że jest Katalonką.

ROZDZIAŁ CZWARTYCelestinaBarcelona, 1909

Wy, którzy mnie osądzacie: przyjdźcie tu! Opowiem wam historię. Pozwólcie, że zabiorę was do dzielnicy Barcelony niewychwalanej przez intelektualistów za rewolucyjną architekturę Gaudiego, za imponujące obrazy i rzeźby czy elegancki modernistyczny styl; nienazywanej „Śródziemnomorską Perłą” ani „Paryżem Południa”. Nie, to miejsce dalekie od passeig de Gràcia, na której sprzedaje się pozłacane kałamarze i grzebienie z masy perłowej. Nie znajdziecie tu wysadzanych drzewami bulwarów ani kawiarenek serwujących wafle waniliowe i najprzedniejszą kawę. Podążajcie za mną wzdłuż Rambli, gdzie uliczni sprzedawcy handlują wszystkim, od papużek do kolb kukurydzy, gdzie oparte o latarnie prostytutki wodzą leniwym wzrokiem za przechodniami, a w kabaretach całą noc słychać muzykę. Wejdźcie za mną w uliczki, które z każdym krokiem robią się coraz węższe i bardziej ponure. Zakryjcie nos chusteczką, inaczej poczujecie smród czosnku i moczu unoszący się w gorącym, wilgotnym powietrzu.

Kobieta otwiera drzwi i krzyczy coś do innej kobiety w śpiewnej odmianie katalońskiego. Tamta odpowiada jej, posługując się nadętym andaluzyjskim dialektem. Trzecia ściąga ze sznura do bielizny wytarte koszule i wtrąca swoje trzy grosze w nosowym dialekcie majorkańskim. Skręcamy za róg i widzimy żebraka, który patykiem dotyka wrzodów, jakby liczył, że dzięki temu uzbiera więcej pieniędzy; szerokim łukiem omijamy psy karmiące się odpadami wyrzucanymi na ulicę. Przetnijcie razem ze mną błotnisty plac i nie zwracajcie uwagi na swoje drogie buty. Pozwólcie, że zatrzymamy się przed kamienicą czynszową, która pierwotnie miała pomieścić dwudziestu lokatorów, jednak gdy w ciągu ostatnich lat ceny najmu gwałtownie poszły w górę, właściciel podzielił mieszkania na mnóstwo małych klitek. W budynku tym mieszka obecnie sześćdziesiąt udręczonych dusz, które korzystają z jednej działającej toalety. Choroby wielokrotnie odwiedzały to miejsce: cholera, gruźlica, zapalenie opon mózgowych. Ubiegłoroczna epidemia tyfusu zabrała kochającą matkę. Spójrzcie na pustą parcelę, gdzie do tej pory piętrzą się zwały gruzu. Niegdyś stała tu bliźniacza kamienica z popękanymi ścianami i brudnymi szybami. Zimowe ulewy sprawiły, że jej fundamenty zawaliły się, grzebiąc wszystkich, którzy byli w środku.

Proszę, wejdźcie za mną po wąskich, zniszczonych schodach i pozwólcie, że pokażę wam mieszkanie na najwyższym piętrze, w którym śpi cała rodzina. Jest piąta rano i promienie letniego słońca zaczynają przeciskać się przez szczeliny w połamanych okiennicach. Gorące powietrze przesycone jest gryzącą wonią rdzy i pleśni, jednak ludzie, którzy tu mieszkają, tak bardzo przywykli do tych zapachów, że przestali je zauważać. Mieszkanie składa się z wnęki kuchennej i pokoju, który pełni funkcję sypialni i jadalni. To tu, na wąskim żelaznym łóżku, leży przedwcześnie posiwiały mężczyzna. Po lewej stronie, odwrócony do niego plecami, śpi jego osiemnastoletni syn. Drugi, dziesięcioletni, kuli się po prawej, wciśnięty pod ojcowskie ramię. W kącie pokoju, gdzie niemal cała farba odlazła ze ścian, a na suficie niczym czarna narośl panoszy się grzyb, stoi łóżeczko dziecięce, w którym śpi dziewczynka. Ma osiem lat i wyrosła już ze swojego łóżeczka. Żeby się w nim zmieścić, musi zwijać się jak kawałek liny. Mogłaby spać na podłodze, ale boi się szczurów. Spójrzcie na nią, zwiniętą w kłębek, nie tylko po to, żeby zmieścić się w łóżeczku, ale żeby powstrzymać skurcze głodowe żołądka, które czuje co noc, gdy kładzie się spać. Na jej rękach i nogach widać ugryzienia pcheł; w upale bąble swędzą jeszcze bardziej. Tłuste włosy od tygodni nie widziały mydła i wody. Czy patrząc na nią, nie czujecie litości? Przyjrzyjcie się uważnie, zanim wydacie osąd. Bo ta dziewczynka to ja.

– Celestino!

Słysząc głos ojca, otworzyłam oczy, choć nie spałam już od przeszło godziny. Skurcze głodowe kąsały mój żołądek niczym szczury. Wystarczyło jednak spojrzeć na wymizerowaną twarz taty, i odechciewało mi się narzekać. Wczoraj wieczorem oddał mi swoją porcję chleba i płakać mi się chciało na myśl, że pójdzie do pracy z pustym żołądkiem.

Wstałam i Papá wyjął mnie z łóżeczka. Kiedy siedział na łóżku, wkładając buty robocze, ja delikatnie przytupywałam do rytmu, który rozbrzmiewał w mojej głowie. Papá mówił, że potrafiłam tańczyć, zanim nauczyłam się chodzić, i że taniec miałam we krwi. Mama też zawsze tańczyła.

Anastasio kucał przy toaletce, próbując przejrzeć się w upstrzonym plamami lustrze. Patrzyłam, jak robi miny, żeby się ogolić. Chociaż byłam młoda, wiedziałam ze sposobu, w jaki kobiety oglądały się za nim na ulicy, że mój najstarszy brat jest przystojny. Ojciec mówił, że Anastasio odziedziczył urodę po mamie. Tymczasem mama upierała się, że wygląda kropka w kropkę jak nasz tata, kiedy był młody. Przeniosłam wzrok z Anastasia na ojca i próbowałam doszukać się w tej ukochanej, pomarszczonej twarzy wyrazistych rysów i ciemnych, melancholijnych oczu brata. Papá miał ledwie czterdzieści dwa lata, jednak problemy, które trapiły go, odkąd dwanaście lat temu opuścił swoją wioskę w Andaluzji, przedwcześnie go postarzyły. Przyjechał do Barcelony z mamą i Anastasiem po powstaniu chłopskim, jednak znalazł tu to, od czego chciał się uwolnić – biedę i cierpienie.

– Nic, tylko tańczysz i tańczysz. Wiecznie tańczysz, Celestino!

Mój brat Ramón złapał mnie i ramieniem zablokował mi szyję. Zatopił palce w moich splątanych włosach, aż pisnęłam z bólu.

– Delikatnie! – zbeształ go Anastasio, odwracając się od lustra. – Jest jeszcze mała.

– Oczywiście – odparł Ramón i uszczypnął mnie w policzki. – Mam tylko jedną siostrę.

To była prawda. Wszystkie dziewczynki, które przyszły na świat między Anastasiem i Ramonem, umarły we wczesnym dzieciństwie.

Ramón nie był tak przystojny jak Anastasio. Miał jajowatą głowę, a ciało pękate jak nadziewany karczoch. Jednak braki w wyglądzie nadrabiał osobowością. Potrafił namówić ulicznych sprzedawców, żeby dawali nam zepsute owoce i warzywa, a podczas strajku w fabryce przekonał chciwego właściciela mieszkania, żeby zaczekał tydzień na pieniądze za czynsz. Za każdym razem, gdy zdobył jakieś cenne łupy – jak wtedy, gdy właściciel sklepu dał mu całe pudełko migdałów – chętnie się nimi dzielił, nawet z chorowitymi dziećmi Fernándezów z mieszkania obok.

– Chodźcie, bo się spóźnimy – powiedział Papá, otwierając drzwi na korytarz. Wyszliśmy gęsiego, według wieku. Chwilę później Ramón wziął mnie na ręce. Chociaż potrafiłam chodzić, a on był ledwie kilka centymetrów wyższy, lubił mnie nosić.

– Postaw ją, Ramonie – nakazał Anastasio, biorąc nas za ręce. – To nie lalka.

Kilka ulic dalej, w drodze na targowisko przy Rambli, natknęliśmy się na robotników sprzątających potłuczone szkło i kawałki pogiętego metalu przed sklepem z rowerami. Powietrze wypełniał smród palonej gumy. W poczerniałej ścianie budynku ziała dziura, a wnętrze sklepu wyglądało na kompletnie spalone. Policjanci przeszukiwali gruzowisko i przesłuchiwali świadków.

– Kolejna bomba – mruknął Papá.

Wybuch nastąpił tak blisko naszej kamienicy, że powinniśmy byli go usłyszeć, ostatnimi czasy jednak eksplozje zdarzały się tak często, że nikt z nas się nie obudził. Nie zdziwił nas widok pompki rowerowej wbitej w ścianę sklepu po drugiej stronie ulicy ani siodełko, które stopiło się na słupie latarni i przywodziło na myśl więdnący kwiat. Kilka lat wcześniej w mieście doszło do serii ataków bombowych w ramach zemsty za stracenie czterech anarchistów. Tamte ataki były jednak wymierzone w ludzi zamożnych i we władze. Te nie miały związku z polityką. Bomby wybuchały wczesnym rankiem na ulicach najbiedniejszych dzielnic, jakby ci, którzy je podkładali, nie chcieli nikogo skrzywdzić.

Moją uwagę przykuło coś lśniącego w rynsztoku. Rozpoznałam mosiężną kopułę dzwonka od roweru, wciąż w jednym kawałku i prawie nietkniętą. Ramón również ją zauważył i sięgnął po nią z czystej ciekawości. Widząc to, jeden z policjantów krzyknął:

– Precz stąd, ty mały złodzieju!

Ramón się wyprostował. Jego policzki oblały się rumieńcem. Owszem, potrafił być czarujący. Potrafił sprzedać rozmaite rzeczy. Miał też dar przekonywania. Ale z całą pewnością nie był złodziejem!

Usta Anastasia utworzyły wąską kreskę; zacisnął pięści, gotowy bronić honoru brata. Ojciec jednak chwycił go za ramię.

– Chodź, bo się spóźnimy – ponaglił. Głos miał spokojny, ale spojrzenie, które rzucił policjantowi, było ostre jak nóż.

Platany rosnące wzdłuż Rambli pokryły się liśćmi. Gospodynie domowe i pokojówki krzątały się po Boqueria Market. To tu, wśród owoców i warzyw, mięsa, owoców morza i słodyczy, Ramón czuł się jak ryba w wodzie. Wielu sprzedawców znało go po imieniu i ochoczo dawali mu różne drobiazgi – oliwki zimą, a latem przejrzałe owoce – w zamian za zmyślone historie, które tak chętnie opowiadał. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy wrócił do domu z kawałkiem tortell – okrągłego ciasta nadziewanego marcepanem i przystrojonego kandyzowanymi owocami. Podzieliliśmy się nim, a słodycz, którą czułam na języku, wydała mi się tak cudowna, że byłam pewna, że umarłam i poszłam do nieba. Zachęcona zdobyczami Ramona następnego dnia poszłam z nim na targ. Ale widok gotowanych kozich głów wiszących na hakach i zwierzęcych wnętrzności leżących na liściach kapusty przeraził mnie. Mogłabym przysiąc, że koźlęce serca wciąż biły. Krzyknęłam, gdy jeden z rzeźników dotknął mnie swoimi lodowatymi palcami, i w popłochu wybiegłam na Ramblę. Od tamtej pory targowisko kojarzyło mi się z zapachem śmierci i nigdy więcej nie chciałam tam wrócić.

Ubóstwiałam za to miejsce, do którego szliśmy teraz: targ kwiatowy, po drugiej stronie ulicy, który ciągnął się aż do Boqueria. Uwielbiałam przebywać wśród kolorów tęczy i urzekających zapachów kwiatów, które wylewały się z koszyków i doniczek: płożących się pelargonii, pachnących róż, woskowatych begonii i barwnych aksamitek. Najbardziej lubiłam krwistoczerwone bukieciki goździków, które przywodziły na myśl tancerki w szeleszczących spódniczkach. Piękno, urok i egzotyczne zapachy na targu kwiatowym były zupełnym przeciwieństwem świata, w którym przyszło mi żyć.

– Buenos días! – zawołała Teresa na nasz widok. Postawiła na stoliku wiadro gardenii i powietrze wypełnił słodki zapach lata.

Grubokoścista Teresa była wdową, która opiekowała się mną i Ramonem, kiedy Papá i Anastasio szli do fabryki włókienniczej; nie chciała jednak za to pieniędzy. Poznała ojca na spotkaniu Partii Radykalnej, gdzie przewodziła jednej z kobiecych grup: Damas Rojas. Druga grupa o nazwie Damas Radicales była bardziej konserwatywna w swych poglądach. Teresa miała własny stragan i nosiła maleńkie kolczyki z perłami, co czyniło ją w moich oczach niezwykle zamożną kobietą. A tymczasem powodziło jej się tylko odrobinę lepiej niż nam. Pochodziła z Madrytu, dlatego rozmawiając z nami, mówiła po hiszpańsku, a w rozmowach z klientami przechodziła na kataloński. Przyjechała do Barcelony z mężem, który chciał spełnić swoje życiowe marzenie i pracować na statku. Jednak zanim zdążył je zrealizować, zaciął się w palec kawałkiem drutu i tydzień później zmarł w wyniku zakażenia.

Teresa oparła na biodrach swoje potężne, męskie ręce i podzieliła się z nami teorią na temat ostatnich ataków bombowych.

– To przywódcy radykałów chcą zachęcić ludzi do rewolucji. – Posłała ojcu pełne wyrzutu spojrzenie. – Wiesz, że te strajki, negocjacje i uchwały, które mają na siłę uszczęśliwiać ludzi, prowadzą donikąd. Właściciele fabryki będą udawali nieugiętych, a w końcu odeślą was do domów z kilkoma centimos więcej. Jedynym sposobem na wprowadzenie realnych zmian jest zupełnie nowy system.

– Może masz rację – odparł zmęczonym głosem Papá. – Gospodarka ożywiła się po utracie kolonii, ale nasze zarobki pozostały takie same. Tymczasem ceny ciągle idą w górę.

Delfina, kwiaciarka z kramu obok, podniosła wzrok znad hiacyntów i puściła oko do Anastasia. Mój brat odpowiedział jej uprzejmym skinieniem głowy, widać było jednak, że myśli o czymś innym.

– Wiesz, co sądzę? – zwrócił się do Teresy. – Sądzę, że właściciele fabryki sami podkładają bomby, żeby zdyskredytować ruch robotniczy. Za każdym razem, gdy wybucha bomba, policja ma pretekst, żeby aresztować i torturować przywódców związku i zastraszać robotników.

Zegar na targu wybił szóstą. Papá i Anastasio wciąż mieli do pokonania kawałek drogi, więc w pośpiechu pocałowali nas na do widzenia. Zanim odeszli, Teresa sięgnęła do koszyka i wręczyła każdemu kanapkę zapakowaną w gazetę. Poczułam słony zapach sardeli.

– Tereso, nie musiałaś… – zaczął ojciec. Niedawno zapłacił za czynsz i w domu nie było pieniędzy na „frykasy”.

Teresa podniosła rękę, żeby go uciszyć.

– Wczoraj miałam naprawdę dobry dzień. Poza tym mam dość patrzenia, jak robicie się coraz bardziej wymizerowani – dodała.

Papá spojrzał na mnie i na Ramona. Nie tknąłby jedzenia, wiedząc, że nie mamy co włożyć do ust.

– Nie przejmuj się – uspokoiła go Teresa. – Dla nich też coś mam.

Kiedy tata i Anastasio poszli, Ramón i ja spałaszowaliśmy kanapki z oliwą i czosnkiem, które przygotowała dla nas Teresa, i pomogliśmy jej rozstawić stolik na kwiaty. Kończyliśmy, gdy podeszła do nas Laieta, która wracała z pracy do domu. Laieta była córką przyjaciółki Teresy, zmarłej trzy lata temu. Nie rozumiałam, w jaki sposób dwudziestolatka zarabia na życie, i nie wiedziałam, że musiała podjąć się tej pracy po tym, jak została zwolniona z zakładu, którego właściciel wykorzystywał pracowników. Uważałam, że wygląda pięknie w wąskiej spódnicy do kostek, z kręconymi włosami upiętymi na czubku głowy i w zabawnie przekrzywionym kapelusiku. Jej słodkie perfumy wydawały się równie egzotyczne, jak arabskie targowiska w okolicach portu.

Laieta pocałowała Teresę na powitanie i spojrzała na nas.

– Mam dla was prezent, szkraby – oznajmiła. Sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej puszkę. – Dostałam je od przyjaciela ubiegłej nocy – wyjaśniła, wręczając mi podarunek.

Podniosłam wieczko i powietrze wypełniło się słodkim zapachem. Choć chwilę temu zjadłam kanapkę, wciąż byłam głodna i na widok maleńkich ciasteczek orzechowych zaburczało mi w żołądku. Ramón wyrwał mi puszkę i poczęstował Teresę i Laietę, a gdy odmówiły, oddał mi pudełko.

– Mmm – westchnęłam, biorąc do ust pierwsze ciasteczko i delektując się jego kruchością. Było niemal tak pyszne, jak tortell. – Jak się nazywają?

– Pets de monja – odparła Laieta, powstrzymując śmiech. – Bąki zakonnicy.

– Skąd ta nazwa? – spytał Ramón. Sięgnął po jedno ciastko i je powąchał.

Laieta wzruszyła ramionami.

– To chyba przez strzelające dźwięki, jakie wydają podczas pieczenia… a może dlatego, że są takie małe i niepozorne.

Teresa wybuchła śmiechem, który zatrząsł jej piersiami i biodrami.

– Dlaczego zakładasz, że bąki zakonnicy są małe i niepozorne? – spytała, ocierając oczy wierzchem dłoni. – Te religijne suki są pełne trujących gazów.

Nienawidziła Kościoła, który uważała za skorumpowany bastion ucisku wobec biednych.

Laieta uśmiechnęła się i pochyliła w stronę Teresy.

– A skoro mówimy o wybuchach, to nie sądzę, żeby sklep z rowerami był celem ataku bombowego. Uważam, że to sprawka duchownych. Oni chcą, żeby rada miasta zamknęła świeckie szkoły, które, ich zdaniem, nie uczą szacunku dla władzy.

– Cóż, bez względu na to, kto i dlaczego podkłada bomby, zmienia Barcelonę w dzicz – odparła Teresa.

Bransoletki Laiety zabrzęczały, gdy dziewczyna podniosła rękę, żeby poprawić kapelusik.

– Podobno zatrudnili jakąś grubą rybę ze Scotland Yardu, żeby znalazł sprawców, ale facet stwierdził tylko, że turyści w Barcelonie mogą nadal czuć się bezpieczniej niż w Londynie czy Paryżu.

– Skąd to wiesz? – spytała Teresa, obrywając brązowe płatki z róży. – O detektywie ze Scotland Yardu?

Laieta uśmiechnęła się ze smutkiem.

– Wiesz, że mam znajomości.

Teresa spojrzała na mnie i Ramona.

– No już, zmykajcie – rzuciła. – Na razie nie będziecie mi potrzebni.

Było oczywiste, że chciała porozmawiać z Laietą o rzeczach, o których nie powinniśmy słyszeć, ale ani Ramón, ani ja nie mieliśmy nic przeciwko temu, że możemy sobie pójść. Dzięki temu mogliśmy odwiedzić nasze ulubione miejsce na targowisku: mur, na którym wieszano plakaty zapowiadające nadchodzące wydarzenia. Ramona najbardziej interesowały te dotyczące walk byków.

– Olé! – krzyczał, wywijając nieistniejącą płachtą. Potrafił naśladować trudną pozę, która niemal zawsze pojawiała się na plakatach.

Tymczasem ja oklaskiwałam go i udawałam, że rzucam mu pod nogi różę.

– Kiedy dorosnę, będę słynnym toreadorem – ogłaszał, wypinając pierś. – Kupię nam ogromną willę na passeig de Gràcia, a Papá i Anastasio nie będą musieli chodzić do pracy.

– Z pokojówkami, służbą i świeżo wyprasowanymi, białymi prześcieradłami – piszczałam, klaszcząc w dłonie. – I bukietem lilii w każdym pokoju.

Żadne z nas nigdy nie widziało walk byków, nie mieliśmy więc pojęcia, co naprawdę dzieje się na arenie i w jak okrutny sposób zabija się te szlachetne zwierzęta. Nie wiedzieliśmy również, że toreros i ich konie ginęli często straszną śmiercią, wypatroszeni albo stratowani. Byliśmy niewinnymi dziećmi, które nie miały pojęcia, co to żądza mordu. Widzieliśmy jedynie przystojnych matadorów w błyszczących kostiumach, którzy spoglądali na nas z plakatów. Byli jak gwiazdy filmowe – biedni Cyganie i synowie chłopów, wyrwani z nędzy i przeniesieni do świata nieopisanych bogactw: willi, luksusowych powozów i pięknych kobiet. Dla nas takie fantazje były ucieczką od rzeczywistości, w której Ramón niebawem rozpocznie pracę w fabryce, a ja kilka lat później pójdę za jego przykładem.

Kiedy mój brat fantazjował o byciu matadorem, moją uwagę przykuł inny plakat. Jak urzeczona wpatrywałam się w zdjęcie zniewalająco pięknej kobiety z rękami nad głową. Miała na sobie żółtą sukienkę z marszczoną spódnicą, która przywodziła na myśl płatki kwiatów. Jej długie, ciemne włosy opadały na ramiona i plecy; za uchem kobiety tkwił czerwony goździk. Tancerka spoglądała na swoje bose stopy, a dzikość drzemiąca w jej spojrzeniu świadczyła o sile i bucie. Na ten widok coś we mnie drgnęło. Tupnęłam nogami i uniosłam ręce nad głowę.

– Kiedy ja dorosnę, będę słynną tancerką flamenco – oświadczyłam Ramonowi.

Cień, który padł na mnie chwilę później, zmroził mi krew w żyłach. Twarz Ramona zastygła. Gdy się odwróciliśmy, zobaczyliśmy kobietę w szkarłatnej chuście, która się nam przyglądała. Patrząc na jej śniadą cerę i kosz pełen ziół, który trzymała na zgięciu łokcia, od razu wiedziałam, że to Cyganka.

– Nie można wypowiadać życzenia w obecności Cyganki – przypomniał szeptem Ramón. Był blady jak ściana. – Żeby nie spełniło się na opak.

Znałam ten przesąd, ale wcale się nie bałam. Intrygowała mnie twarz tej kobiety, jej ściągnięte brwi i znamię tuż przy nosie. W Hiszpanii pełno było Cyganów, tych czystej krwi i takich, którzy zawarli mieszane małżeństwa. Podobno moja matka pochodziła w prostej linii od gitanos.

Wytrzymałam spojrzenie kobiety i jeszcze raz wypowiedziałam życzenie; tym razem po cichu, ale z całego serca.

Kiedy wróciliśmy z Ramonem na stragan Teresy, Laiety już nie było, ale za to pojawił się Amadeu, na wózku inwalidzkim, zrobionym przez sąsiadów z wiklinowego krzesła i kół roweru. Jako młody mężczyzna Amadeu został wysłany, by „walczyć o kolonie” na Kubie, skąd powrócił bez nóg. To od niego dowiedzieliśmy się, jak koszmarne jest życie poborowego w hiszpańskiej armii: minimalne racje żywności i żadnej zapłaty.

– Ci z nas, którzy nie zginęli w bitwie i których nie zabiła malaria, najzwyczajniej w świecie umarli z głodu – opowiadał.

– Na wojnie oficerowie traktowali biednych ludzi pokroju Amadeu z taką samą pogardą, jak ich bogate rodziny traktowały ich na co dzień – tłumaczyła Teresa. – Okradali ich i obrażali, dając „mundury”, które składały się ze słomianych kapeluszy, butwiejących sandałów i byle jakich szmat! Oto jak dba o swoich żołnierzy wielka hiszpańska armia!

– Poświęciłem nogi dla ich cukru, a oni nie dali mi nawet renty – słyszałam, jak Amadeu skarży się Teresie. – Najpierw odebrano mi męskość, a potem resztkę dumy, kiedy zmuszono mnie, bym żebrał na ulicach. Kiedy nasze biedne rodziny żegnały nas w porcie, nie miały pojęcia, że większość z nas nigdy już nie powróci.

Lubiłam Amadeu – mimo swych problemów był zawsze uśmiechnięty i miał dla nas dobre słowo – ale jego opowieści mnie przerażały. Anastasio skończył osiemnaście lat i wiedziałam, że wkrótce dostanie powołanie do wojska. Prawdopodobnie przez kilka lat będzie stacjonował w garnizonie, ale obawiałam się, że jego również wyślą gdzieś za morze.

Ja i Ramón usiedliśmy pod stołem z kwiatami i słuchaliśmy, jak Amadeu i Teresa rozmawiają o ostatnich zamachach bombowych. Widząc okruchy na podołku Amadeu, domyśliłam się, że dla niego Teresa również zrobiła kanapkę. Adoptowała nas wszystkich: Ramona i mnie, Laietę i Amadeu. Była jak włóczęga karmiący gołębie na głównym placu.

Chcąc okazać wdzięczność za jedzenie i ubrania, które mu znalazła, Amadeu przyjeżdżał codziennie, żeby poczytać jej radykalną gazetę „El Progreso”. Teresa, choć z natury inteligentna, nie chodziła długo do szkoły, i czytanie politycznych periodyków było dla niej zbyt trudne. Amadeu nie zdążył przeczytać najświeższych wieści, gdy ulice zaroiły się od ludzi. Pokojówki rozmawiały z właścicielami restauracji; żony lekarzy i prawników przychodziły na targ kwiatowy grupami, chcąc, by ich nowe domy w l’Eixample były równie eleganckie jak te, w których mieszkała elita miasta.

W tłumie przechadzały się dwie kobiety, na które każda kwiaciarka patrzyła jak kot na mysz: gospodyni domu Montellów i pokojówka pani domu. Gospodyni miała na sobie brązową sukienkę z białym kołnierzykiem i mankietami. Siwe włosy ukryła pod czepkiem i wodziła dookoła posępnym wzrokiem. Pokojówka była młodsza, ubrana w koronkową bluzkę i pasiastą spódnicę. Jej głowę zdobiła koronkowa mantyla. Ich pani uwielbiała kwiaty i kupowała wyłącznie te najpiękniejsze, zwłaszcza jeśli miały one uświetnić wyjątkową okazję. Montellowie byli właścicielami kilku barcelońskich fabryk, również tej, w której pracowali Papá i Anastasio. Mieli udziały w kopalniach rudy żelaza w Maroku, a ich majątek mógł konkurować z fortuną rodzin Güellów i markizów Comillas.

Tego dnia gospodyni domu i pokojówka przyszły na targ w towarzystwie młodej kobiety w niebieskim mundurku i białym fartuszku opiekunki do dzieci. Dziewczyna pchała przed sobą wózek z kremową gondolą i granatową budą, na której widniał herb rodu Montellów – złoty mastif. Trzymając się mosiężnego uchwytu wózka, prowadzona przez nianię, szła dziewczynka starsza ode mnie o rok lub dwa lata. Miała na sobie białą sukienkę, wysokie buty zapinane na guziczki, a we włosach – wstążkę. O takich ubraniach ja mogłam tylko pomarzyć.

Pokojówka utkwiła wzrok w wystawionych przez Teresę liliach i podeszła prosto do naszego straganu. Pozostałe kobiety ruszyły jej śladem. Pokojówka skinęła głową gosposi.

– Twoje lilie nie są tak piękne, jak w ubiegłym tygodniu – burknęła do Teresy gospodyni. – A jednak żądasz za nie takiej samej ceny!

Senyora Montella wysyłała swoją pokojówkę po kwiaty dlatego, że ta miała dobry gust, a gospodynię, żeby zacięcie się targowała. Teresa dobrze o tym wiedziała.

– Rzeczywiście, nie są tak piękne – zgodziła się. – Są jeszcze piękniejsze niż w ubiegłym tygodniu!

Ramón i ja wyjrzeliśmy spod stołu. Patrząc, jak gospodyni domu Montellów i Teresa targują się, miałam wrażenie, że obserwuję parę tańczącą fandango. Taniec przypominał burzliwe zaloty: chłopak widzi dziewczynę, dziewczyna go odtrąca, prześladuje go, aż w końcu ucieka. Gospodyni oświadczyła, że kupi lilie za jedną trzecią ceny. Teresa splotła ramiona i powiedziała, że nie sprzeda kwiatów za mniej niż trzy czwarte ceny. Ostatecznie obie przystały na połowę początkowej ceny i zaczęły się tarować o cenę róż.

Negocjacje trwały w najlepsze, gdy Ramón i ja postanowiliśmy rzucić okiem na dziecko w wózku. Twarz dziewczynki była równie śliczna, jak otwarty kwiat astra. Miała półprzezroczystą skórę, niepodobną do niezdrowej karnacji dzieci, które przychodziły na świat w naszej dzielnicy, a jej czujne oczy były koloru miodu. Choć mogła mieć dopiero pół roku, jej twarz okalały urocze kasztanowe loki.

Stojąca przy wózku dziewczynka zauważyła, że przyglądamy się dziecku, i uśmiechnęła się. Wzięła mnie za rękę.

– To moja siostrzyczka – oznajmiła.

– Jak ma na imię? – spytałam.

Niania, która do tej pory przysłuchiwała się negocjacjom, usłyszała moje pytanie. Spojrzała w dół i zobaczyła, jak Ramón i ja wychylamy się spod stołu. Skrzywiła się z obrzydzeniem, widząc, że dziewczynka trzyma mnie za rękę. Szarpnęła wózek, złapała swoją podopieczną i zaczęła wściekle wycierać jej rękę chusteczką, jakby było na niej coś obrzydliwego.

– Margarido! – syknęła. – Mówiłam ci, żebyś nie dotykała… żebraków!

Na szczęście Teresa jej nie słyszała, bo inaczej przepędziłaby kobiety na cztery wiatry. Słowa opiekunki były upokarzające, ale Ramón i ja przyzwyczailiśmy się do takiego traktowania. Anastasio często powtarzał, że Katalończycy patrzą z pogardą na resztę Hiszpanii, jakby ich język i kultura były lepsze. Gdy nie słyszeli, nazywał ich señoritingos: rozpieszczone bogate bachory.

Teresa i kobiety dobiły targu; ostatecznie kupiły nie tylko lilie, ale trzy bukiety pięknych róż i kilka maleńkich bukiecików za dobrą cenę. Teresa zapakowała kwiaty i włożyła je do koszyków. Kiedy kobiety z domu Montellów odchodziły od straganu, coś mnie tknęło, żeby jeszcze raz zapytać o imię dziecka.

– Twoja siostrzyczka… jak ma na imię?! – krzyknęłam do Margaridy.

Niania spojrzała na mnie z pogardą, ale Margarida wyrwała się jej i posłała mi promienny uśmiech.

– Ma na imię Evelina! – zawołała. – Mała Evelina.

Evelina. Brzmiało jak imię pełne światła; imię kogoś, kto nosi w sobie życie i nadzieję. Patrzyłam, jak znikają pośród kwiatów. Były dla mnie niczym bajkowe stworzenia z magicznej krainy. Pomyślałam o leżącej wśród koronek maleńkiej Evelinie. Jakież cudowne życie jej przeznaczono! Była księżniczką z bajki.

Ani mała Evelina, ani ja nie miałyśmy pojęcia o piekle, które już niebawem miało się rozpętać. Nie wiedziałyśmy też, że pewnego dnia nasze losy splotą się ze sobą.