Strona główna » Obyczajowe i romanse » Złoto Maorysów

Złoto Maorysów

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-405-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Złoto Maorysów

"Kathleen i Michael chcą opuścić Irlandię. Potajemnie zaręczona para snuje plany lepszego życia w nowym świecie. Ale ich wszystkie marzenia nagle się kończą: Michael zostaje skazany na zesłanie do Australii jako rebeliant. Ciężarna Kathleen wbrew swej woli musi poślubić handlarza bydłem i wyjechać z nim do Nowej Zelandii… Michaelowi dzięki pomocy pomysłowej Lizzie udaje się uciec z kolonii karnej - los rzuca oboje także do Nowej Zelandii.  Jednak Michael nie może zapomnieć o swej wielkiej miłości… „Porywająca powieść, pełna zaskakujących zwrotów akcji. Wspaniała saga o osadnictwie Nowej Zelandii i kulturze Maorysów”. Spiegel „Trzymająca w napięciu historia miłości, a zarazem skarbnica ciekawostek na temat o Nowej Zelandii i jej historii”. Solinger Tagblatt „Urzekająca historia rozgrywająca się w zapierającej dech scenerii”. Allgemeine Ztg. der Lüneburger Heide"

Polecane książki

Powstanie nowych mediów, a zwłaszcza tzw. nowych nowych mediów całkowicie zmienia podejście do kwestii kwalifikacji gatunkowych obecnych w nich przekazów. „Nowe nowe media” odróżnia od zwykłych „nowych mediów” ich społecznościowy charakter. ...
Na podstawie książki Wynajmij sobie chłopaka Netflix nakręcił film o tym samym tytule. Dostępny na platformie od 12 kwietnia. Brooks Rattigan nie robił tego dla pieniędzy. W każdym razie nie na początku. Kiedy Brooks proponuje, że zabierze na bal absolwentów kuzynkę Brudette’a, którą chłopak wysta...
To pierwsza w Polsce książka metodologiczna poświęcona deliberacji. Autorka z idei i praktyki demokracji deliberacyjnej wywodzi techniki, które mogą wzbogacić instrumentarium badaczy społecznych. Prezentuje zarówno przykłady zastosowań technik deliberacyjnych zebrane z całego świata, jak i dzieli si...
Poradnik do gry The Elder Scrolls V: Skyrim – Dawnguard zawiera opis przejścia zadań bractwa Dawnguard oraz Wampirów. W opracowaniu znajdziesz również opis wszystkich zadań pobocznych. Dzięki poradnikowi zdobędziesz również nowego wierzchowca - Avraka. The Elder Scrolls V: Skyrim - Dawnguard - porad...
Przerażona łapała gwałtownie oddech, ale było za późno. Już widziała, że stało się to, czego bała się najbardziej. Tylne siedzenie było puste.Jej córeczka zniknęła… Abigail ma doskonałe życie, z kochającym mężem i słodką sześciomiesięczną córeczką – Izzy. Ktoś jednak zna jej sekret i chce ją zniszcz...
W rzeczywistości nie ma obrazu istoty ludzkiej, który oddawałby całkowicie całą jej złożoność, dlatego nie należy się dziwić, że religie i różne systemy filozoficzne nie posiadały tej samej koncepcji co do jej budowy. Gdzie leży prawda? U wszystkich. Zależy z jakiego punktu widzenia traktuje się czł...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sarah Lark

Tytuł oryginału:

DAS GOLD DER MAORI

Copyright © 2010 by Bastei Lübbe AG, Köln

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Anna Just, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-405-2

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PODZIĘKOWANIE

Książki takiej jak ta nie można napisać samemu.

Dlatego dziękuję wszystkim, którzy mi pomagali, szczególnie mojej lektorce Melanie Blank-Schröder, mojej redaktorce tekstu Margit von Cossart oraz mojemu czyniącemu cuda agentowi Bastianowi Schlückowi. Dziękuję także grafikom, którzy zaprojektowali okładkę i wykonali rysunki map, oraz działowi marketingu, któremu nigdy nie brakuje pomysłów. A także wszystkim kolporterom i księgarzom, dzięki którym książka znalazła się na rynku. Trudno nie wspomnieć o ogromnych zasługach Klary Decker przy próbnym czytaniu tekstu – ona też znalazła w Internecie odpowiedzi na te pytania, z którymi nie potrafiłam się uporać w swych badaniach.

Jeśli w czasie konnych przejażdżek myślami byłam w Nowej Zelandii i zapominałam o całym świecie – moje ukochane konie nigdy tego nie wykorzystały.

A psy zawsze sprowadzały mnie do domu – najpóźniej wtedy, kiedy trzeba było je nakarmić. Myślę o Jacky i Grizabelli.

Sarah Lark w październiku 2009

GODNOŚĆIrlandia, hrabstwo Wicklow1846–1847Rozdział 1

Serce Mary Kathleen biło szybko i gwałtownie, ale dziewczyna zmusiła się, aby iść spokojnie i powoli aż do chwili, kiedy zniknęła z pola widzenia kogokolwiek z dworu. Nie dlatego, że ktoś rzeczywiście za nią patrzył. I nawet jeśli kucharka coś przypuszczała, to wobec tego, co stara Grainné od czasu do czasu skubnęła z gospodarstwa bogatej rodziny Wetherby, dwa ciastka do herbaty nie liczyły się w ogóle.

Mary Kathleen właściwie nie obawiała się prawdziwych prześladowców. Przykucnęła teraz, drżąc z lęku, koło kamiennego murku, który, tak jak w całej Irlandii, stanowił granicę między polami. Za murkiem można było się schronić zarówno przed wiatrem, jak i przed ciekawskimi spojrzeniami, ale od poczucia winy Kathleen uciec nie mogła.

Ona, Mary Kathleen, wzorowa uczennica na zajęciach biblijnych ojca O’Briena, która w czasie bierzmowania z dumą wypowiadała imię Matki Bożej tuż przed swoim – ona dopuściła się kradzieży!

Kathleen ciągle jeszcze nie mogła pojąć, jak do tego w ogóle doszło, ale kiedy niosła tacę z herbacianymi ciastkami do pokojów wytwornej lady Wetherby, jej pragnienie i chęć, aby skosztować choć jedno ciastko, były wręcz przemożne i nie do opanowania. A były to ciastka scones, świeżo upieczone z białej mąki i równie białego cukru, które podawano nie z jakąś marmoladą ze zwykłych owoców, lecz z konfiturami sprowadzanymi z Anglii w prześlicznych szklanych naczyniach. Zgodnie z napisem, który Kathleen odczytała z trudem, były to konfitury z „pomarańczy”. Cokolwiek to znaczyło – takie ciastka z pewnością musiały smakować wspaniale.

Kathleen musiała użyć całej swej siły woli i opanowania, aby ostrożnie postawić tacę na herbacianym stoliku pomiędzy lady Wetherby i goszczącą u niej damą, dygnąć i cichutko powiedzieć „proszę bardzo, madame”, nie śliniąc się przy tym jak pies przy swoich owcach. Na samą myśl o tym zachichotała teraz histerycznie. Jednak była z siebie niemal dumna, kiedy szła z powrotem do kuchni – tam akurat stara Grainné z apetytem pochłaniała ostatnie ciastko. Oczywiście nie zostawiając ani okruszka dla Kathleen czy też pomywaczki.

Grainné miała zwyczaj wygłaszać coś w rodzaju kazania do wszystkich dziewcząt, mówiąc:

– Słuchajcie, dziewczyny! Powinnyście Panu Bogu dziękować za to, że złapałyście takie posady na dworze! Tu zawsze spadnie dla was ze stołu kawałek chleba. Teraz, w tych czasach, kiedy ziemniaki na polach gniją, a ludzie głodują, możecie w ten sposób uratować własne życie!

Kathleen rozumiała to doskonale – jej rodzina i bez tego miała wiele szczęścia. Jej ojciec, jako krawiec, zarabiał ciągle jeszcze trochę pieniędzy. Rodzina O’Donnell nie była więc skazana wyłącznie na ziemniaki, które matka i rodzeństwo Kathleen uprawiali na niewielkim poletku. Kiedy bieda zaczynała dokuczać zbyt mocno, James O’Donnell podejmował trochę swoich skąpych oszczędności i kupował od lorda Wetherby czy też od jego zarządcy Mr Trevalliona parę garści ziarna. Kathleen nie miała więc powodu, aby kraść – a jednak to zrobiła.

Dlaczego lady Wetherby i jej przyjaciółka musiały zostawić na talerzu te dwa ciasteczka? Dlaczego nie zwracały uwagi na Mary Kath­leen, podczas kiedy ona sprzątała ze stołu? Obie damy udały się do drugiego pokoju i lady Wetherby grała tam na pianinie. Niezjedzone ciasteczka scones zupełnie nie interesowały obu pań, a Grainné też nie nabrałaby żadnych podejrzeń i Kathleen o tym wiedziała. Lady Wetherby była młodą kobietą – i była też łakomczuchem. Rzadko kiedy zostawiała na talerzu podane jej łakocie.

A więc – Kathleen to zrobiła. Schowała niezjedzone ciasteczka do kieszeni swojego szykownego fartuszka służącej, potem ukryła je między fałdami zniszczonej niebieskiej sukienki, a na koniec dopuściła się jeszcze jednego złodziejstwa, wkładając ciasteczka do prawie pustego słoika po konfiturach, zamiast zgodnie z poleceniem Grainné wypłukać naczynie. To był już mniejszy grzech, bo Kathleen miała zamiar odnieść słoik niemal czysty, po dokładnym wyskrobaniu resztek konfitur. Ale kradzież ciasteczek scones będzie piekła jak ogień jej duszę aż do chwili, kiedy w sobotę wyspowiada się ojcu O’Brienowi. O ile w ogóle będzie w stanie się z tego wyspowiadać. Wiedziała, że ze wstydu będzie chciała zapaść się pod ziemię.

Mary Kathleen żałowała teraz z całej duszy swojego grzechu – choć wcale jeszcze nie zjadła ciasteczek. Ale wprost umierała z chęci spróbowania, jak one smakują i pachną. „Boże, dopomóż!” – pomyślała, zastanawiając się, czy waga grzechu nie ulegnie zmniejszeniu, jeś­li podaruje ciasteczka młodszemu rodzeństwu. To przynajmniej byłoby coś w rodzaju czynnego żalu – i o wiele bardziej surową karą niż odmówienie dwadzieścia razy Zdrowaś Mario. Ale dzieci z pewnością zaczęłyby się chwalić takimi smakołykami, a jeśli o wszystkim dowiedzieliby się rodzice Kathleen…

Nie, to w ogóle nie wchodziło w rachubę!

A potem było jeszcze gorzej! Kiedy pobożna Kathleen zastanawiała się, jak mogłaby odpokutować swój grzech, ni stąd, ni zowąd zaświtała jej w głowie pewna myśl. Wystraszone serce dziewczyny zabiło mocniej. Czy dlatego, że ogarnęło ją jeszcze większe poczucie winy? A może… była to myśl radosna?

Mogłaby podzielić się ciasteczkami z Michaelem! Michael Drury był synem chłopa z sąsiedztwa i mieszkał ze swoją rodziną w jeszcze mniejszej, bardziej zadymionej i ubogiej chałupie niż Kathleen. I tego dnia z pewnością jeszcze nic nie jadł, może poza kilkoma kłosami zboża, które zwykle żuli chłopcy pracujący przy żniwach na polach lorda Wetherby. Było to uważane niemal za zbrodnię, za którą Mr Trevallion karał chłopców biciem, jeśli ich tylko na tym przyłapał.

Zboże było dla panów, a ziemniaki dla chłopów. A jeśli ziemniaki gniły na polach, to musieli szukać takich, które nadawały się do jedzenia. Ale większość z nich potrafiła się pogodzić z takim stanem rzeczy. Na przykład matka Michaela widziała w ziemniaczanej zgniliźnie karę boską i próbowała w codziennych modlitwach dojść do tego, co tak bardzo rozgniewało Pana, że zesłał na nich taką nędzę. Za to Michae­la i kilku podobnych do niego młodych mężczyzn oburzał fakt, że Mr Trevallion i lord Wetherby cieszyli się obfitymi żniwami pszenicy, podczas kiedy dzieci ich dzierżawców umierały z głodu.

Mary Kathleen w zadumie przypomniała sobie zuchwały wyraz twarzy Michaela, kiedy pomstował na bogatych właścicieli ziemskich – dziewczyna doskonale pamiętała jego zmarszczone czoło pod potarganymi ciemnymi włosami i niebieskie, roziskrzone oczy. Czy Bóg rzeczywiście potraktuje to jako pokutę, jeśli ona podzieli się z przyjacielem ciasteczkami scones? Bez wątpienia zaspokoiłaby jego głód – ale także swoje pragnienie, aby być choć przez parę chwil razem z tym wysokim, szczupłym, młodym mężczyzną. Jego niski głos fascynował ją i oczarowywał, ale równie mocno tęskniła za dotknięciem jego rąk i za tym, aby znaleźć się w jego ramionach.

Kiedy czasy były nieco lepsze, Michael wespół ze swoim ojcem i starym Paddym Murphym przygrywał do tańca – w sobotnie wieczory albo w czasie corocznych dożynek. Wieśniacy wywijali żwawo, pili i śmiali się, a później Michael Drury śpiewał ballady i patrzył przy tym na Kathleen O’Donnell…

Ale teraz nikt już nie miał sił do tańca. A Kevin Drury i Paddy Murphy dawno już zniknęli gdzieś w górach. Wieść niosła, że prowadzili tam znakomicie prosperującą destylarnię whiskey. Mówiono też, że Michael sprzedawał potajemnie alkohol w Wicklow. Ojciec Kathleen nie chciał mieć nic wspólnego z rodziną Drurych i rugał najstarszą córkę surowo, kiedy tylko przyłapał ją na rozmowie z Michaelem w niedzielę po kościele.

– Ale ja sądzę, że Michael chce się o mnie starać! – protestowała zaczerwieniona Kathleen. – Całkiem… całkiem oficjalnie i ze wszystkimi honorami!

Krawiec O’Donnell prychnął pogardliwie, a jego wysoka, chuda postać zadygotała z dezaprobaty.

– A kiedy któryś z Drurych robił coś oficjalnie i z honorami? Cała ta rodzina to jedna wielka hołota: rzępoły, grajki i bimbrownicy! Wszyscy oni to niezłe łotry. Już kiedyś ich dziadka chcieli zesłać gdzieś do kolonii. I chociaż mało cenię Anglików, to tutaj spełniliby prawdziwy dobry uczynek! Bo ten dziadek stale siedzi w Galway i stamtąd Bóg jeden wie dokąd chodzi. Tak samo jego syn, też nic niewart! Jak tylko ziemia zaczyna im się palić pod stopami, to gdzieś znikają – a żaden z nich nie zostawia mniej niż pięcioro dzieci! Trzymaj się z daleka od tych chłopaków, Kathie, jesteś tak śliczna, że możesz mieć każdego!

Kathleen znów się zaczerwieniła, ale tym razem ze wstydu, że jej ojciec nazwał ją śliczną. Zdaniem wielebnego O’Briena było to już wręcz podejrzane. Powtarzał aż nazbyt często, że młoda panna powinna być jedynie cnotliwa i pilna i w żadnym wypadku nie wolno jej demonstrować swoich wdzięków.

A w przypadku Mary Kathleen trudno było tego uniknąć. Nie mogła przecież stale ukrywać przed mężczyznami swej delikatnej twarzy, miękkich, miodowoblond włosów i fascynujących zielonych oczu. Ich kolor Michael porównał kiedyś do koloru łąk w Glen koło Wick­low tuż przed zachodem słońca. A czasami, kiedy w oczach Kathleen widać było radość i zaskoczenie, Michael dostrzegał w nich iskrę pierwszej wiosennej zieleni.

O tak, Michael znał się na pochlebstwach! I Kathleen nie chciała wierzyć, że był on takim łotrem, za jakiego uważał go jej ojciec. W końcu Michael codziennie pracował ciężko na polach lorda Wetherby. A w weekendy rzępolił w licznych pubach w Wicklow, dokąd musiał wędrować pieszo spory kawał drogi, jeśli nikt nie pożyczył mu muła czy też osła. Czasami robił to ogrodnik Wetherbych, Roony O’Rearke. Roony uchodził za pijaczynę, ale Kathleen nie chciała widzieć związku między pędzoną nielegalnie whiskey i pożyczaniem osła, będącego własnością O’Rearke’a!

Dziewczyna wstała i ruszyła w drogę do wsi. Niewielki las oddzielał posiadłości Wetherbych od domów ich dzierżawców. Bogaci właściciele ziemscy nie chcieli mieć widoku wprost na domostwa swoich parobków i służących. Kathleen wędrowała przez pola i powoli zaczynała czuć się coraz lepiej – co z pewnością związane było także z tym, że nie zmierzała wprost w kierunku wsi i domostwa swojej rodziny, lecz szła w stronę pól pszenicy położonych powyżej chat. Na tych polach ciągle jeszcze pracowali mężczyźni, ale słońce powoli znikało za widnokręgiem, więc Trevallion z pewnością wkrótce odeśle ich do domu.

Zmrok zawsze wpędzał zarządcę w rozterkę: z jednej strony było jeszcze na tyle jasno, że można było pracować, a lord Wetherby raczej nie miał zwyczaju czegokolwiek darowywać, ale z drugiej strony nik­łe światło umożliwiało kradzieże. W kieszeniach robotników znikały pojedyncze kłosy, były one też ukrywane za kamiennymi murkami i zabierane po zapadnięciu ciemności.

Kathleen miała nadzieję, że tego wieczoru Trevallion wcześniej zwolni swoich robotników, nawet jeśli w następstwie tego w ich domach będzie panował jeszcze bardziej dotkliwy głód. W końcu rodziny czekały z utęsknieniem na to, co zdołali w jakikolwiek sposób zdobyć ich ojcowie i bracia. Nawet ojciec O’Brien nie był w stanie skutecznie zganić postępowania dzierżawców, choć kiedy ci na spowiedzi wyznawali mu swoje drobne kradzieże, ciągle zadawał im jako pokutę odmawianie kolejnych licznych modlitw. I w efekcie dzielni ojcowie rodzin spędzali połowę niedzieli na kolanach w kościele. Za to młodzi mężczyźni, tacy jak Michael właśnie, snuli się w tym czasie po polach, próbowali zwędzić jeszcze kilka kolejnych kłosów i nie zostać przy tym dostrzeżonym przez młodą lady i lorda, którzy z kolei spędzali niedzielę wespół z przyjaciółmi, polując i jeżdżąc konno.

A teraz księżyc w pełni właśnie wzniósł się ponad górami na niebo i skutecznie rozproszył zmrok, co spowodowało, że Trevallion najwyraźniej jeszcze bardziej zaczął się obawiać złodziejstwa. Wiedział, że mężczyźni, ich żony i dzieci w świetle księżyca bez trudu znajdą ukryte kłosy, a ci najbardziej zrozpaczeni będą nawet rabować pod osłoną nocy. Kathleen przypuszczała, że nadgorliwy nadzorca planował wczesną kolację i krótką drzemkę, zanim zacznie przez pół nocy jeździć konno i patrolować pola.

Dziewczyna niemal zmusiła się do tego, aby nie splunąć ostentacyjnie na widok Trevalliona, kiedy ten, siedząc na koźle ostatniego wozu ze zbożem, nadjeżdżał z naprzeciwka, mijając wlokących się powoli, zmęczonych robotników.

– Hola, mała Mary Kathleen! – pozdrowił ją przyjaźnie nadzorca. – Czego tutaj szukasz, śliczny dzwoneczku? Już puszczono cię z dworu do domu? Wygodne życie macie tam w kuchni! Założę się, że dzięki ich lordowskim mościom stara Grainné zaopatruje w chleb nie tylko siebie i swoje dzieci, ale także rodziny swoich dzieci, a potem ich dzieci też.

W odpowiedzi z grupy robotników, którzy powoli szli za wozem Trevalliona, dobiegła złośliwa uwaga:

– Ich lordowskie moście wolą chyba ciasto…

Kathleen rozpoznała głos Billa Rafferty’ego, syna kucharki Grain­né. Billy nie tylko uchodził za najmądrzejszego, ale cechowała go też chłopska przebiegłość, a w dodatku chłopak czuł się znakomicie w roli sowizdrzała i kpiarza.

– …o czym chyba wy wiecie najlepiej, Trevallion! – dodał teraz. – A może nie jecie niczego z ich stołu?

Rozległ się głośny śmiech. Rzeczywiście, angielski landlord nie traktował swego irlandzkiego nadzorcy o wiele lepiej niż swych dzierżawców. Choć oczywiście pozycja Trevalliona była szczególna i nie musiał głodować. Ale nie cieszył się szacunkiem swojego pana i nie mogło być mowy o tym, aby był kiedyś podniesiony do stanu szlacheckiego, co od czasu do czasu zdarzało się w przypadku zarządców niektórych wielkich posiadłości ziemskich. Lord Wetherby był wprawdzie szlachcicem, ale jego rodzina nie cieszyła się w Anglii zbyt wielkim poważaniem. Jej ziemskie włości w Irlandii były niewielkie i stanowiły posag małżonki lorda, lady Wetherby.

– W każdym razie mój stół jest porządnie nakryty! – odparował Trevallion. – I jest na nim także ciasto, mała Kathleen, i jeśli pragniesz męża, który mógłby ci coś dać…

Kathleen zaczerwieniła się gwałtownie. Ale nie, nie, ten typ nie mógł przecież nic wiedzieć o ciastkach, choć dziewczynie wydało się nagle, że one teraz wypalały dziury w kieszeniach jej sukni! Nie wolno jej było okazać poczucia winy! Skromnie spuściła oczy. Kathleen w zasadzie nigdy nie odpowiadała na zaczepki Trevalliona, a już zwłaszcza wtedy, kiedy robił jakieś nieprzyzwoite aluzje. Zbyt często opowiadano o dziewczynach, które ulegały zwyczajowi wpadania w ramiona zarządców swych panów – przy czym Kathleen nawet nie była w stanie wyobrazić sobie grzechu rozkoszy.

Trevallion właściwie nie był zbyt pociągający dla dziewcząt. Był niski, chudy i rudy jak leprechaun, irlandzki krasnal, ale brakowało mu dowcipu i poczucia humoru, co zwykle cechowało tego mitycznego skrzata. Ci Irlandczycy, którym wiodło się nieco lepiej, budowali leprechaunom domki w swoich ogrodach, aby zapewnić sobie ich przychylność w czasie prac polowych, a jeszcze bardziej – przy pędzeniu whiskey. Ojciec O’Brien mawiał zawsze, że to jeden z najbardziej mrocznych przesądów, a potem zaczynał opowiadać najmłodszym dzieciom kolejną bajkę o tych bezczelnych, wesołych, odzianych na zielono istotach.

Niczego równie zabawnego nie można było natomiast opowiedzieć o Trevallionie. Wobec swoich angielskich panów okazywał służalczą uniżoność, dzierżawców zaś traktował twardo i złośliwie. Nawet kiedy lord i lady nie bawili w swoich irlandzkich posiadłościach, co miało miejsce przez większą część roku, Trevallion, w przeciwieństwie do innych zarządców, nie przymykał na nic oka i nie pozwalał sobie choćby na odrobinę pobłażliwości w stosunku do dzierżawców. Bo szczególnie w tak ciężkich czasach zarządcy często patrzyli w drugą stronę, kiedy mężczyźni wyprawiali się na polowanie bądź kiedy część zbioru owoców lądowała w garnkach ich żon. Trevallion walczył o każdą marchewkę, każde jabłko i każdą fasolkę rosnącą na polu jego mocodawcy, który właściwie zjawiał się na nim tylko na żniwa i w czasie sezonu łowieckiego. Trevallion był powszechnie znienawidzony wśród ludzi i jeśli jakakolwiek dziewczyna oddawała się mężczyźnie takiemu jak on, to z pewnością nie robiła tego z miłości, lecz po prostu z biedy.

– A może jest tu na polach jakiś twój kochaś? – spytał Trevallion, mrugając złośliwie i dodał: – Jako oko i ucho pana powinienem chyba o tym wiedzieć?

Właściciel posiadłości zawsze musiał się zgodzić na wesele i tu landlord oczywiście chętnie słuchał podszeptów Trevalliona.

Kathleen nie zaszczyciła zarządcy odpowiedzią.

– No, myślę, że będę musiał zamienić słówko z krawcem O’Donnellem – dodał Trevallion, zanim pozwolił Kathleen odejść. Dziewczyna dostrzegła kątem oka, że oblizywał wargi, wpatrując się w nią intensywnie.

Czuła gwałtowne bicie serca. Czy ten typ rzeczywiście miał zamiar starać się o jej rękę? Ojciec zawsze powtarzał, że Kathleen dzięki swej urodzie powinna zapewnić sobie szczęście, robiąc „dobrą partię” i czekając grzecznie i w cnocie na odpowiedniego mężczyznę. Czy ojciec miał na myśli Trevalliona? Zanim miałaby wyjść za tego obrzyd­liwca, to niech kto inny zabierze jej wianek!

Zatrzymała się na skraju drogi i z opuszczoną głową poczekała, aż minie ją wóz wiozący plony i Trevalliona oraz idący za nim mężczyźni. Wiedziała, że Michael wkrótce nieznacznie odłączy się od wszystkich, i ruszyła dalej, aż znalazła się za osłoną kamiennego muru, który otaczał pozostałe po żniwach ściernisko. Dziewczyna zaczęła ukradkiem wypatrywać pozostawionych na polach kłosów.

Zgodnie z przypuszczeniami niczego nie znalazła – Trevallion był dokładny. Poczuła rosnącą wściekłość na tego człowieka, zwłaszcza kiedy zobaczyła zbliżające się od strony wsi głodne dzieci. Wszyscy próbowali znaleźć jakieś kłosy pszenicy – i wszyscy musieli odejść z kwitkiem.

Ale w tym momencie dziewczyna poczuła też radość – dostrzegła zbliżającego się Michaela, który chodził po polu pozornie bez celu. Chłopak oczywiście widział kobiety i dzieci i dlatego zachowywał się tak, jak gdyby w ogóle nie dostrzegał Kathleen. Skinął nieznacznie głową w jej stronę, dając znak, aby szła za nim. Dziewczyna ruszyła w tym kierunku, zachowując się tak, jak gdyby ciągle szukała kłosów. Doskonale wiedziała, dokąd prowadził ją Michael.

Ich kryjówką była maleńka zatoka ukryta nad rzeką, poniżej osiedla znajdującego się przy polach. Przy brzegu rosły tu wysokie trzciny, a wprost nad wodą zwieszały się gałęzie potężnej wierzby. Zasłaniały one małą plażę przed ciekawskimi spojrzeniami od strony rzeki, a trzcina chroniła zakochanych od strony wsi. Kathleen wiedziała, że potajemne spotkania z młodym mężczyzną to grzech – zwłaszcza że był to mężczyzna, którego nie aprobował James O’Donnell, mimo że ten używał tak pięknych słów. Ale coś w niej samej dążyło do tego, aby to jednak robić. Coś kazało jej pragnąć odrobiny szczęścia po dniach ciężkiej pracy we dworze i wieczornej, ostatnio coraz bardziej beznadziejnej i daremnej harówce w domu ojca…

Michael siedział okrakiem na nisko zwieszonej gałęzi wierzby. Kiedy Kathleen dotarła na plażę, oczy mu rozbłysły na jej widok. Ześlizgnął się z gałęzi w kilku zręcznych ruchach.

– Oto najsłodsza dziewczyna Irlandii i należy tylko do mnie! – zawołał miękkim głosem. – Wszyscy chwalą irlandzkie róże, ale tylko ten, kto widział lilie, wie, co to znaczy piękno!

Kathleen się zaczerwieniła i opuściła wzrok, ale Michael podszedł do niej, ujął jej ręce i podniósł do ust. Przyciągnął dziewczynę do siebie, po czym tkliwie i ostrożnie pocałował ją w czoło, czekając, aż ona sama podniesie głowę i poda mu swoje usta. Łagodnie objął ją ramionami.

– Ostrożnie! – wyszeptała przestraszona dziewczyna. – Wiesz… coś ci przyniosłam i nie chciałabym, żebyś to pogniótł!

Zanim Michael mógł przycisnąć ją do siebie mocniej, wygrzebała z kieszeni sukienki herbaciane ciasteczka i słoik po konfiturach. Młody mężczyzna, wygłodniały po całym dniu ciężkiej pracy od świtu do nocy, popatrzył pożądliwie na ciastka. Ale Michael Drury nie był łakomczuchem. Ostrożnie umieścił łakocie na liściu, po czym położył go na rozwidleniu gałęzi. A potem znów zaczął delikatnie i powoli całować Kathleen.

Kathleen nigdy nie bała się Michaela. Nie rozumiała też szeptów innych dziewcząt, które były już zaręczone i obawiały się nocy poślubnej. Mocno wierzyła w to, że Michael nigdy nie sprawiłby jej bólu. Także teraz przez chwilę zapomniała o całym świecie w jego objęciach, czując zapach jego skóry i potu po całym dniu pracy. Ale Michael łagodnie odsunął ją od siebie i popatrzył na skradzione przez Kathleen ciastka scones.

– To dobrze pachnie! – westchnął.

Dziewczyna się uśmiechnęła i nagle nie była już taka głodna jak przedtem.

– Ty dobrze pachniesz! – wyszeptała.

Chłopak ze śmiechem potrząsnął głową.

– Mocno się mylisz, kochana! Ja śmierdzę! I myślę, że powinienem się umyć, zanim zaprosisz takiego dżentelmena na herbatę i ciastka…

I zanim Kathleen zdążyła zaprotestować, Michael zerwał z siebie brudną koszulę. Dziewczyna próbowała patrzeć w bok, kiedy zaczął ściągać z siebie sprane spodnie, ale nie mogła oderwać wzroku od jego muskularnych nóg, płaskiego brzucha i silnych ramion. Michael był szczupły, ale nie wychudzony, jak wielu innych dzierżawców. Wszystko wskazywało na to, że muzykowanie w Wicklow jest opłacalnym zajęciem. Kathleen chętnie towarzyszyłaby mu w czasie wizyty w którymś z pubów.

Roześmiała się i przysiadła na plaży, podczas kiedy Michael, prychając głośno, wskoczył do wody. Zanurkował, aby umyć także włosy i twarz, po czym popłynął aż na środek rzeki.

– Czemu też nie wejdziesz do wody? Jest tak cudownie chłodna! – zawołał do dziewczyny.

Ale ona potrząsnęła głową. Było nie do pomyślenia, że ktoś mógłby zobaczyć, jak Kathleen O’Donnell pływa na wpół rozebrana w rzece – i to nie na którymś ze znanych i respektowanych kąpielisk, lecz tu, z dala od wsi, przy pełni księżyca i w dodatku z mężczyzną!

– Czy wyjdziesz, zanim sama zjem scones? – kusiła.

Michael posłuchał natychmiast. Potrząsnął głową, wyciskając wodę z gęstych, ciemnych włosów, i usiadł na plaży obok dziewczyny. Kathleen podała mu ciastko i słoik po konfiturach, w którym właśnie zanurzyła palec, aby wydobyć z niego ostatnie resztki. Potarła palcem ciastko i odgryzła maleńki kawałek. Było to coś najlepszego, co kiedykolwiek w życiu dane jej było jeść! Konfitury z pomarańczy były słodkie, ale miały też lekko gorzki posmak. Herbaciane ciastko wprost rozpływało się w ustach…

Kathleen spojrzała tkliwie na Michaela, który jadł swój kawałek z nie mniejszym skupieniem.

– Darowane czy kradzione? – spytał chłopak.

Dziewczyna znów się zaczerwieniła.

– One… one, że tak powiem… nie zostały zjedzone – wymamrotała.

Michael pocałował jej wargi, ciągle jeszcze czując na swoich smak pomarańczowych konfitur.

– A więc zwędzone! – droczył się z dziewczyną. – Ale właśnie dlatego są jeszcze słodsze! Tylko co na to powie ojciec O’Brien?

– Może wcale się z tego nie wyspowiadam! – zastanawiała się głośno Kathleen. Wiedziała, że Michael niezbyt serio traktował ten obowiązek.

I teraz chłopak także roześmiał się w odpowiedzi i wsunął do ust ostatni kawałek ciastka. A potem położył się na piasku i przyciągnął do siebie dziewczynę. Zaczął delikatnie pieścić jej dekolt. Palce kleiły mu się od konfitury i kiedy ona zaczęła się na to skarżyć, podniósł je do ust i zaczął oblizywać.

– Michael, nie! – broniła się Kathleen, kiedy Michael zaczął rozpinać guziki jej sukienki. – To nie uchodzi!

Ale Michael nie dał się tak łatwo zniechęcić.

– Kathleen, kochanie! I tak, i tak musisz się wyspowiadać. I zrobisz to, znam cię dobrze. Ojciec O’Brien będzie w każdym razie zaszokowany. To zróbmy coś więcej, żeby rzeczywiście miał co przebaczać.

Dziewczyna zesztywniała i wyprostowała się natychmiast.

– To Bóg przebacza, a nie ksiądz! I Bóg przebacza tylko wtedy, kiedy się naprawdę żałuje. Ale tutaj…

Wszystko jedno, nie będzie żałowała niczego, co zrobiłaby z Michaelem!

Chłopak głaskał ją delikatnie po włosach i twarzy i Kathleen szybko znów położyła się na piasku.

– Kathleen, ja chciałbym, abyś została moją żoną! Chcę ci dać moje nazwisko, nawet jeśli mam obawy, że ono nie jest zbyt wiele warte! Daj mi trochę czasu, Kathleen. Widzisz, ja oszczędzam…

– Oszczędzasz? – przerwała mu Kathleen. – A z czego ty, na miłość boską, możesz oszczędzić, Michaelu Drury? Nie opowiadaj mi tylko o muzykowaniu w pubach, proszę!

Michael wzruszył ramionami.

– Nie dowiesz się tego, Mary Kathleen, a przynajmniej nie zechce o tym wiedzieć Mary, bo Kathleen z pewnością będzie ciekawa! – Żartował z powodu jej obu imion, od kiedy ona go wybrała. – Ale to, co robię, to nic… nic, czego można by się wstydzić.

– To whiskey, prawda? – spytała Kathleen, już naprawdę wściek­ła. – I rzeczywiście nie wstydzisz się tego, że fermentujesz pszenicę, jęczmień i co tam jeszcze, aby pędzić z tego whiskey? W tych czasach, kiedy dzieci umierają z głodu?

Chłopak przyciągnął ją do siebie uspokajającym gestem.

– Kochanie, ja jej nie pędzę! – próbował uspokoić dziewczynę. – Jeśli ją dostaję, to coś muszę z nią zrobić, uwierz mi. Jeśli ja jej nie sprzedam, zrobi to kto inny. Stary O’Rearke byłby to chętnie robił, w końcu ma osła i mógłby wozić beczki do Wicklow. Ale oni mu nie ufają, takiemu staremu pijakowi…

– Kto to są „oni”? – spytała Kathleen.

Michael wzruszył ramionami.

– Ludzie z gór. Kochanie, naprawdę będzie lepiej, jeśli nie będziesz o wszystkim wiedziała. Ale zawsze wpada mi trochę pensów i większość z tego dostaje moja matka – nasze ziemniaki zgniły prawie wszystkie i bez pieniędzy za whiskey moje rodzeństwo umarłoby z głodu.

– Twoja matka przyjmuje pieniądze, na których ciąży grzech? – dziwiła się Kathleen.

Michael uniósł brwi do góry.

– Tak, zanim zaniesie swoje dzieci do grobu…

Kathleen zaczynała powoli rozumieć, dlaczego Mrs Drury spędza tyle czasu w kościele.

– Ale trochę pieniędzy zostaje także dla mnie, Kathleen! – W głosie Michaela pojawiły się jakaś zawziętość i upór. – I dla ciebie, Kathleen! Kiedy będzie ich dość, uciekniemy stąd oboje, do Ameryki! Mówi ci to coś? To ziemia obiecana. Słońce świeci tam przez cały rok, a pracy jest dość dla wszystkich! Tam będziemy bogaci!

– A statki, które wiozą tam ludzi, zwane są coffin ships, bo przypominają pływające trumny i na długo przed tym, zanim zawiną do… do Nowego Jorku, czy jak to się nazywa… Nie wiem, czy tego chcę, Michael!

Kathleen przytuliła się do chłopaka. Zawsze, kiedy z nim była, odczuwała osobliwą rozterkę i proste myślenie przychodziło jej z dziwnym trudem w jego ramionach. Ale Ameryki obawiała się naprawdę. Nie chciała wyjeżdżać z Irlandii. A z drugiej strony niczego nie pragnęła bardziej jak tego, aby być z Michaelem. Chciała czuć dotyk jego ust i rąk na swoim ciele, chciała mu wreszcie pozwolić rozpiąć sukienkę jeszcze bardziej. Kathleen pragnęła o wiele więcej pieszczot, niż kiedykolwiek mógłby przebaczyć ojciec O’Brien! Tyle zakazanej miłości, że Bóg z pewnością ją ukarze. Było coś o wiele gorszego niż odmówienie pięćdziesięciu Zdrowaś Mario w twardej kościelnej ławce…

Kathleen się wyprostowała. Już i tak zbyt wiele razy ulegała pokusie. Nie posunie się tej nocy tak daleko.

– Muszę iść do domu… – powiedziała cicho, mając nadzieję, że nie słychać w jej głosie żalu.

Jednak Michael skinął głową, pomógł jej wstać, wygładzić sukienkę i wytrząsnąć liście z włosów. A potem towarzyszył Kathleen aż do wsi – pełen obaw, kryjąc się w cieniu kamiennych murków. Ludzie na polach nie powinni byli ich zobaczyć – ani złodzieje, który nieśli swój łup do domu, ani też kobiety i dzieci szukające wysypanych ziaren. A już zwłaszcza nie powinni byli wpaść w oko Ralphowi Trevallionowi, który jeździł konno po polach ich lordowskich mości, aby przyłapać nawet najdrobniejszego złodziejaszka.

Oświetlone jasnym światłem księżyca pola lorda Wetherby ustąpiły miejsca nędznym poletkom dzierżawców. Już nie tak złotym i rozległym. Zaraza ziemniaczana dotknęła nie tylko bulwy – także liście i łodygi pokryte były rdzawo-czarnymi plamami. Obumierające rośliny rzucały w świetle księżyca niesamowite cienie. Kathleen ujęła rękę Michaela. Wydawało jej się, że czuje czającą się dookoła śmierć.

W końcu rozstali się na rozwidleniu dróg, które prowadziły do ich domostw: małej chałupy O’Donnellów i drobnej, na wpół rozwalonej chaty Drurych. Było późno. Wszyscy członkowie rodzin leżeli już na swoich legowiskach na podłodze – oboje młodzi ludzie o tym wiedzieli. Łóżek nie starczało dla wszystkich. Kathleen miała pięcioro, a Michael siedmioro rodzeństwa, i nawet gdyby rodziny mog­ły sobie pozwolić na jakieś łóżka, to i tak zabrakłoby dla nich miejsca. W chałupie O’Donnellów palił się ogień w kuchni, może więc zostało trochę jedzenia dla Kathleen. U Drurych było już całkiem ciemno.

Ale dziś był piątek. Następnego ranka Michael miał iść ze swoimi skrzypcami i osłem O’Rearke’a do Wicklow. A gdzieś w drodze juki siodła miały się zapełnić butelkami whiskey – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki…

Rozdział 2

– Nie, ojcze, ja nie chcę! Nie lubię go! Nie możesz mi tego robić!

Kathleen mówiła do ojca, potrząsając gwałtownie głową, a w jej głosie brzmiała rozpacz. Czasami marzyła o tym, aby nie być tak piękną. W ramionach Michaela była z tego dumna, ale poza tym miała z tego powodu same kłopoty.

– Kathie, nie wygłupiaj się, nie musisz przecież zaraz za niego wychodzić! – ofuknął córkę James O’Donnell.

Było to bardzo nie po jego myśli, że najstarsza córka kłóciła się z nim tutaj, przed domem i w obecności niemal całego młodszego rodzeństwa. Już w czasie wizyty gościa wystraszone dzieci zebrały się przy ogniu, przy którym ich matka piekła kilka nielicznych nadających się do zjedzenia ziemniaków.

Jeśli tylko było to możliwe, dzierżawcy gotowali przed domami, aby izby nie były tak zadymione. Zwłaszcza w czasie wiatru i deszczu dym nie uchodził oknami. Ale teraz na patelni pachniała słonina, którą przyniósł ze sobą gość. Dzieci nie rozumiały, co tak bardzo zirytowało Kathleen.

– Mr Trevallion uprzejmie zapytał, czy może po kościele odprowadzić cię do domu – dodała matka. – Dlaczego mielibyśmy mu tego zabronić?

– Bo takiego brutala w zasadzie w ogóle nie powinno się wpuszczać do kościoła! – odparła Kathleen z wściekłością. – Dziecko O’Learych wczoraj zmarło, bo jego matka nie miała już w piersi mleka. A dzięki temu – dziewczyna wskazała resztę skóry słoniny i woreczek mąki, na które jej matka patrzyła niemal z nabożną czcią – może dałoby się je uratować. Ale na nieszczęście Mr Trevallion nie zechciał towarzyszyć w drodze na mszę Sarah O’Leary, tylko mnie!

– Na nasze szczęście, dziecko – zauważył ojciec. – I nie możesz się tak złościć tylko dlatego, że nie lubisz tego człowieka. Przynajmniej dzięki temu nie pozwolisz mu na nic, co byłoby niestosowne…

– Przynajmniej do chwili, aż nie przyniesie w prezencie szynki, prawda? – spytała Kathleen bezczelnie.

Policzek wymierzony jej przez ojca był tak nagły i zaskakujący, że przerażona dziewczyna zatoczyła się gwałtownie.

– Grzeszysz, Mary Kathleen! – powiedziała matka surowo, ale nie zabrzmiało to przekonująco. Najwyraźniej grzech ulegał relatywizacji w obliczu słoniny. – Ale nie masz racji, jeśli przy okazji miłości nie myślisz choć trochę o spiżarni. Namiętność z czasem przemija, Kathie. Tak naprawdę i stale kochasz tylko swoje dzieci, bez względu na to, od kogo pochodzą. I będziesz wdzięczna mężowi, jeżeli on będzie w stanie je wyżywić. A z Mr Trevallionem będziesz bezpieczna, bez względu na to, czy my go lubimy, czy nie.

– Ale ja nie chcę się sprzedać! – Kathleen gniewnie odrzuciła do tyłu swoje jasne, mocno kręcone włosy i na wszelki wypadek się cofnęła, unikając kolejnego policzka. – Jeśli będę miała dzieci, to tylko z mężczyzną, którego pokocham! Bo inaczej… pójdę do klasztoru!

I choć już na sam zapach pieczonych ziemniaków ze słoniną Kathie poczuła, jak do ust cieknie jej ślina, to odwróciła się na pięcie i wybiegła z domu. Nie, nie chciała ani kęsa z jedzenia, za pomocą którego Trevallion kupił sobie prawo towarzyszenia jej w drodze z kościoła! Ktoś, kogo naprawdę pragnęła, to był Michael! Musiała mu o tym powiedzieć!

W gniewie i zapalczywości zapomniała o wszystkim i oddała się marzeniu – o tym, że jej chłopak natychmiast pobiegnie do domu zarządcy i wyzwie go na pojedynek. Tak jak dawniej w Irlandii bywało w starych baśniach i opowieściach o rycerzach i bohaterach, o czym czasem opowiadał ojciec O’Brien, kiedy nieco się zapomniał i nadużył whiskey, zostawionej na progu jego plebanii przez przewrotne skrzaty…

Mary Kathleen aż się uśmiechnęła na myśl o starym duchownym, który z pewnością nie zaaprobowałby zalotów Trevalliona do niej. Ale z drugiej strony ojciec O’Brien nie zaaprobowałby też towarzystwa Michaela. „Może powinnam mu powiedzieć o pomyśle z klasztorem i przekonać go, że mam powołanie – pomyślała dziewczyna. – Możliwe, że wówczas zacząłby mnie chronić przed kolejnymi zalotnikami albo zabrałby mnie już w następnym tygodniu do opactwa w Wicklow”.

Kathleen wędrowała bez żadnego celu przez pola ciągnące się wzdłuż rzeki. Zboże rosnące na polach nie było jeszcze zżęte i groziło jej niebezpieczeństwo, że wpadnie wprost w ramiona patrolującego je Trevalliona. Z drugiej strony Michael i jego przyjaciele, kryjąc się za osłoną kamiennych murów i rosnącej nad wodą wierzby, byli z pewnością na potajemnych żniwach. I rzeczywiście, w tym momencie Kathleen usłyszała śpiew skowronka – ale skowronek najwyraźniej przechodził mutację!

Dziewczyna uniosła brwi do góry i rozejrzała się – dostrzegła Jonny’ego, młodszego brata Michaela, siedzącego w koronie dębu. Chłopak uśmiechnął się do niej jak konspirator.

– Ja jestem na straży, Kathleen! – oświadczył z dumą.

Dziewczyna przewróciła wymownie oczami.

– Rzeczywiście w tych liściach ledwo można cię rozpoznać, zwłaszcza że masz na sobie czerwoną koszulę! – stwierdziła ironicznie. – A to ćwierkanie… no doprawdy, łudząco podobne. Jonny Drury, zejdź na dół! Trevallion każe cię wychłostać, jak cię złapie.

Ale Jonny nie dał sobie zepsuć humoru. Z przesadną powagą na twarzy i grzecznie spuszczonymi oczyma ukłonił się przed Kathleen szerokim gestem, przy czym omal nie spadł z drzewa.

– Mr Trevallion, nikt nie zabrania chłopakowi siedzenia na drzewie w niedzielne popołudnie i wydawania ptasich odgłosów – zajęczał Jonny nienaturalnie wysokim głosem. – Niechże pan spojrzy, Mr Trevallion, mam tutaj procę. Przywołuję samiczkę, a kiedy ona się pojawi, to wystarczy jeden kamień i mamy mięso na obiad.

Kathleen musiała się roześmiać.

– Tylko mu tego nie mów! Z całą pewnością uzna to za naruszenie zakazu polowania i będzie chciał cię powiesić. Gdzie jest Michael, Jonny? Na dole nad rzeką? Z chłopakami?

– Nie sądzę – odparł chłopak. – Chłopcy poszli już do wsi. Z kilkoma znalezionymi kłosami… – Jonny mrugnął porozumiewawczo. – Brian ściął cały snopek! Z tego będzie dobra mąka, Kathleen!

Brian także należał do rodziny Drurych, ale Kathleen nie wierzyła w historię o snopku pszenicy. Chłopcy nie odważyliby się ściąć w biały dzień tyle zboża, nawet jeśli mieli tak spostrzegawczego strażnika jak Jonny. Niedzielne rabunki na polach nie ratowały rodzin przed głodowaniem. W grę wchodziło co innego: mały chłopak się cieszył, jeśli mógł choć przez chwilę wodzić za nos Trevalliona.

– Ale Michael niczego nie zżął – zdradził Jonny. – Był za to bardzo zły! Tłukł tylko w ziarno, jak gdyby chciał całe pole zrąbać… A może jest zły na ciebie, Kathie?

Kathleen potrząsnęła głową.

– Nie pokłóciłam się dziś o nic z twoim bratem – odparła.

Jonny uśmiechnął się szeroko.

– On jest… twoim dobrym przyjacielem, prawda? – Zachichotał porozumiewawczo, huśtając się na swojej gałęzi. – Jeśli mi też przyniesiesz takie herbaciane ciasteczka, jak ostatnio Michaelowi, to zdradzę ci, gdzie on jest. I będę dalej tutaj siedział i was pilnował. Może tak być?

– A skąd ty wiesz… – Kathleen zaczerwieniła się nagle.

Czyżby chłopiec podglądał ją i Michaela w czasie ich spotkania?

– Strażnik wie o wszystkim! – oświadczył Jonny z powagą. – Wiedziałem nawet, że przyjdziesz! A teraz wiem, gdzie Michael na ciebie czeka. No, jedno ciasteczko z dworskiej kuchni… To ci powiem!

Kathleen potrząsnęła głową.

– Nie musisz mi tego mówić. Sama wiem, gdzie on jest.

Poczuła nagle gwałtowne pragnienie, aby znaleźć się w ramionach Michaela. I chyba nie będzie musiała opowiadać mu o tym, co zaszło między jej rodzicami a Ralphem Trevallionem. Na pewno podsłuchiwał i obserwował spotkanie albo o nim słyszał. Jeśli zarządca zniżał się do tego, aby w niedzielę odwiedzić rodzinę któregoś z dzierżawców i przynieść jej kawałek słoniny w podarunku, to taka wieść rozchodziła się po wsi błyskawicznie. Ale Michael przecież nie sądził, że… Nie mógł przecież uwierzyć w to, że ona zgodziła się na takie spotkanie!

Kathleen szybko podjęła decyzję.

– Nie mam ciasteczka z dworskiej kuchni, Jonny – oświadczyła. – Ale mam za to jabłko z ogrodu lorda. Jeśli tu zostaniesz i poważnie podejdziesz do swoich obowiązków strażnika… Spotkam się z Michae­lem nad rzeką, i jeśli usłyszysz, że ktoś nadchodzi, to znów zacznij udawać skowronka. A może… potrafisz udawać ptaka, który śpiewa tylko za dnia?

I kiedy Jonny zapewnił ją, że potrafi udawać do złudzenia kukułkę, pobiegła w dół nad rzekę. Było ciepłe, słoneczne popołudnie i Vartry River snuła się leniwie jak pasmo płynnego srebra przez soczyście zielone irlandzkie łąki. Dziewczyna w zamyśleniu znalazła wąską ścieżkę biegnącą wśród trzcin. Nikt nie mógł tu zejść niepostrzeżenie. Nadchodzącą Kathleen także szybko zauważono.

– Kathie? – usłyszała głos Michaela, zanim dotarła do niewielkiej zatoki.

– Michael!

Kathleen chciała się rzucić w ramiona przyjaciela, ale wyczuła wyraźny chłód. Odetchnęła głęboko. Musiała mu wszystko powiedzieć natychmiast, teraz, aby nie rozgniewał się bardziej.

– Michael, ja nie mam z tym nic wspólnego! Nie pójdę z Trevallionem ani do kościoła, ani potem! Nigdy! Ja… Ja chcę tylko ciebie, Michael!

Chłopak patrzył na nią uważnie. Sprawiał wrażenie urażonego, wręcz wściekłego. Na jego twarzy nie było tej radości, która zwykle pojawiała się na jej widok, nie usłyszała też żadnych słów. Jednak pocałował Kathleen – twardo i gwałtownie, jakby się czegoś domagając. Dziewczyna najpierw się przeraziła, ale potem oddała pocałunek z taką samą namiętnością. I rzeczywiście coś się zmieniło w spojrzeniu chłopaka, kiedy wypuścił Kathleen z ramion. Dostrzegła w jego oczach butę i radość wyzwania – i pragnienie walki.

Przeraziła się nagle. Czyżby rzeczywiście Michael chciał wyzwać Trevalliona na pojedynek?

Ale chłopak objął ją ciasno, podniósł i położył na legowisku z trzcin i trawy, osłoniętym przez nisko wiszące gałęzie wierzby. Przez zielone liście docierało tu tylko niewiele słonecznego światła. Kathleen przyszły na myśl witraże w kościelnych oknach, rozświetlone w pogodne dni promieniami słońca. Myślała o swoim weselu.

– Chcę być twoją żoną, Michael! – zapewniła go.

Teraz, teraz musiał ją pogłaskać, przytulić i pocałować…

– Udowodnij to! – powiedział Michael głosem, który nagle wydał jej się obcy i twardy.

Kathleen patrzyła na niego bezradnie. Ale tym razem się nie broniła, kiedy zaczął rozpinać jej sukienkę.

Nie było żadnej możliwości, aby odwieść Ralpha Trevalliona od zamiaru towarzyszenia Kathleen po niedzielnej mszy. Dziewczyna się starała, aby zarządca nie próbował iść okrężną drogą i by cały czas towarzyszyli im rodzice i rodzeństwo, ale to nie wydawało się przeszkadzać zarządcy. Szedł grzecznie obok niej, powiedział kilka uprzejmych uwag, plotkował z jej matką i ojcem. James O’Donnell czuł, że jest obiektem ciekawskich spojrzeń wszystkich. Chłopi nie aprobowali tego, że krawiec swobodnie rozmawia z zarządcą i w dodatku – wszystko na to wskazywało – planuje jakieś rodzinne związki z Trevallionem.

– Nie możesz iść z tym mężczyzną przez wieś, tak jak inne dziewczyny chodzą ze swoimi zalotnikami? – zapytał O’Donnell ostro, kiedy już po raz trzeci przedefilowali wszyscy razem przez wieś w towarzystwie zarządcy.

– On nie jest moim zalotnikiem! – odparła Kathleen zirytowana. – A jeśli ty nie chcesz się pokazywać w jego towarzystwie, to ja tym bardziej nie!

Dziewczyna nie zwracała uwagi także na prezenty przynoszone przez Trevalliona – za to jej matka ceniła zarządcę właśnie z tego powodu. O’Donnellowie mieli teraz dość mąki, aby upiec chleb, a w każdą niedzielę nawet kawałek mięsa.

Michael Drury patrzył na to z bezradną wściekłością, nie mógł jednak nic zrobić. Musiał przyglądać się bezsilnie, jak Trevallion podaje ramię Kathleen, jak stoi tuż obok niej, kiedy wielebny O’Brien żegna się z całą gminą po mszy, patrzył, jak zarządca dumnie prowadzi dziewczynę przez tłum otaczający kościół i jak ludzie niechętnie ustępują mu miejsca, robiąc przejście. Ale za to popołudniami i w czasie długich wieczorów późnego lata, już po pracy, to on, Michael, mógł być tym, który starał się o Kathie. Czekał na dziewczynę i nasłuchiwał głosu kukułki, którym Jonny oznajmiał, że ona już nadchodzi. Kathleen spotykała się z nim, kiedy tylko mogła, czasami przynosiła też chleb albo owoce. Michael przyjmował takie prezenty chętnie – o ile zostały zwędzone we dworze. Nigdy jednak nie jadł niczego, co pochodziło od Trevalliona. Oświadczył Kathleen, że żaden kęs nie przeszedłby mu przez gardło.

Kathleen w odpowiedzi wzruszyła ramionami i jadła chleb sama. Ostatnio była stale głodna – ale i spragniona jego pieszczot i czułości. Wiedziała, że grzeszyła z Michaelem, i wstydziła się tego, ale dopiero potem, kiedy już cichła burza krwi. Ale kiedy kochała się z Michaelem i kiedy myślała o nim podczas pracy i w czasie bezsennych nocy, nie czuła się winna, lecz wręcz błogosławiona. Coś tak cudownego i dającego poczucie całkowitego szczęścia nie mogło przecież być grzechem – zwłaszcza jeśli wcześniej zezwolił na to Bóg, bo tak przecież było, jeśli wcześniej szło się do kościoła i składało wzajemną przysięgę. A to Michael i Kathleen gotowi byli zrobić w każdej chwili.

Któregoś dnia dziewczyna ukradła więc we dworze świecę i oboje uroczyście wypowiedzieli słowa przysięgi. Choć oczywiście wiedzieli, że w świetle prawa nie miało to żadnego znaczenia. Oboje byli jeszcze na wpół dziećmi, które bawiły się w małżeństwo. Aby ono stało się ważne, potrzebne było zezwolenie rodziców i lorda oraz błogosławieństwo ojca O’Briena. Było jasne, że tego nie doczekają się nigdy.

– Pobierzemy się właśnie w Ameryce! – pocieszał Michael Kathleen, kiedy ona po raz kolejny powiedziała mu, jak bardzo się obawia takiej podróży. – Albo nawet jeszcze przed wyjazdem, w Kingstown czy też Galway.

Kathleen przestała w końcu protestować, kiedy on roił w zapale o cudownym życiu za oceanem. Zdecydowała się kiedyś, aby z nim być, chciała z nim żyć, obojętnie gdzie. A Ameryka to z pewnością coś lepszego niż klasztor – w Irlandii była to jedyna możliwość, aby uniknąć małżeństwa.

Lato powoli zbliżało się ku końcowi, robiło się zimno i coraz częściej padały deszcze. Nawet pod najgrubszymi kocami, które skądś zdobył Michael, było nieprzyjemnie i wilgotno w ich ukryciu nad rzeką. Ale coraz krótsze robiły się także spacery po kościele. Wszyscy zaszywali się coraz chętniej w chałupach po wsiach – a może ludziom po prostu brakowało sił, aby robić cokolwiek innego. Od wielu tygodni coraz trudniej było zdobyć cokolwiek do jedzenia i nawet młodzież traciła ochotę do wzajemnych zalotów i kokieterii.

Głód trzymał dzierżawców lorda Wetherby w żelaznym uścisku, choć sam lord niewiele miał o tym pojęcia. Wraz z lady przebywał na dworze w Anglii, pił herbatę przed kominkiem i cieszył się z obfitych żniw w swoich irlandzkich posiadłościach. I nie przychodziło mu do głowy, że jego dzierżawcom i dniówkowym robotnikom nie dane było zaznać choćby odrobiny takiego błogosławieństwa. Zebrane ziarno było dobre, dlaczego więc Wetherby miał się martwić z powodu ziemniaków?

Zwłaszcza że te nieliczne, które nie zgniły, dawno już były zjedzone. Nie było nawet choćby kilku sadzeniaków na przyszły rok – te trzeba będzie kupić i jeden Bóg wiedział, skąd wziąć na to pieniądze! Aby jakoś przetrwać zimę, dzieci zbierały w lesie żołędzie, które potem ich rodzice rozcierali na proszek. Szczęśliwcy, tacy jak rodzina Kathleen, dodawali uzyskany proszek do mąki żytniej albo pszenicznej, inni piekli chleb tylko z żołędzi. Najbiedniejsi, którym nie starczało już sił, aby iść do lasu po żołędzie albo choćby wykopywać korzenie, gotowali zupę z nędznej trawy rosnącej na skraju drogi. Bardzo poszukiwane były ostatnie wysuszone pokrzywy, które ludzie niemal wyrywali sobie z rąk.

Od czasu do czasu ojciec O’Brien rozdzielał w kościele skąpe dary. Oznaczało to, że w Anglii prowadzona była ich zbiórka, a część pochodziła nawet od dawnych rodaków mieszkających teraz w dalekiej Ameryce. Darów tych nigdy jednak nie było dość, aby choć przez kilka dni być sytym. Kiedy więc choć raz udało się napełnić brzuch, to głód był potem tym bardziej dotkliwy.

Rodzina Drurych ledwo wiązała koniec z końcem. Michael rzępolił na skrzypcach w pubach Wicklow, ale także w miastach zaczynało brakować pieniędzy na rozrywki. Ceny żywności rosły z dnia na dzień, a ludzie umierali z głodu równie szybko. Nawet bimbrownikom pędzącym whiskey brakowało koniecznych surowców. Michael musiałby teraz sprzedawać o wiele więcej whiskey niż to, co otrzymywał.

Tylko jedna Mary Kathleen była tą, na której głód niemal nie odcisnął swego piętna. I kiedy ludzie robili się coraz bardziej wychudzeni, ona wprost kwitła, wydawało się, że wręcz przybrała na wadze. I to nie obfite prezenty Trevalliona były tego przyczyną. Jeśli lorda Wetherby nie było we dworze, stara Grainné gotowała posiłki dla zarządcy, a jemu sprawiałoby przyjemność, gdyby mógł karmić Kathleen tymi pasztetami i ciastkami, których nie był w stanie zjeść. Dziewczyna była jednak uparta i nie przyjmowała od niego niczego. Mrs O’Donnell traktowała prezenty Trevalliona jako rodzaj błogosławieństwa i rozdzielała je sprawiedliwie pomiędzy pozostałe rodzeństwo. Choć co prawda nie były one na tyle obfite, aby można było przytyć po ich zjedzeniu.

– To moja miłość sprawia, że stajesz się coraz piękniejsza! – stwierdził Michael, kiedy spotkali się nad rzeką którejś suchej niedzieli i poszli na spacer.

Zimowy krajobraz wokół nich był jak zakrzepły w lodzie, wierzba przypominała pannę młodą w weselnej sukni, a stopy Kathleen marz­ły w cienkich butach. Było o wiele za zimno, aby móc się położyć na legowisku w trzcinach pod gałęziami. Trzeba było się ostro ruszać, aby w ogóle wytrzymać na dworze. Michael i Kathleen szli szybko – także po to, by jak najprędzej zostawić wieś za sobą. Plotkarze w dzień taki jak ten grzali się co prawda w cieple swoich pieców, ale nigdy nie było wiadomo, czy skądś nie nadjedzie ojciec O’Brien, zdążający ze swą posługą do chorego lub umierającego.

I dopiero kiedy młodzi byli już daleko za wsią, Kathleen odważyła się przytulić do ramienia Michaela. Chłopak objął ją tkliwie, a jego pieszczoty sprawiły, że dziewczynie zrobiło się gorąco. Jego ręce wślizg­nęły się pod jej znoszone okrycie, a potem pod cienką suknię – Michael niecierpliwie gładził jej ramiona i piersi.

– Jesteś jak kwiat, który kwitnie nawet zimą – wyszeptał. – A to dlatego, że twój ogrodnik dba o ciebie i syci się twoją urodą!

Kathleen zagryzła wargi.

– Naprawdę myślisz, że… że ja… – zaczerwieniła się – że mam teraz bardziej kobiece kształty? To znaczy, że…

– Twoje piersi wręcz rosną! – roześmiał się Michael. – Bóg świadkiem, że zawsze były piękne i pełne, ale teraz – nie czujesz, że nie mogę ich objąć dłonią?

Chłopak znów zaczął ją pieścić, a jego palce sięgały coraz głębiej.

– Wszystko w tobie jest pełne i takie ciepłe… – szeptał. – Tak chciałbym znów przytulić się do ciebie i…

Kathleen odsunęła się od niego.

– Michael – powiedziała, a w jej głosie słychać było niepokój. – Ja… ja niewiele o tym wiem, ale widuję przecież dziewczyny, które wychodzą za mąż i potem… i potem są w stanie błogosławionym. Widzę też moją matkę, kiedy nosi w sobie dziecko. I dlatego… Michael, ja… dobrze mi jest, kiedy się kochamy, ale kiedy dziewczyna potem przybiera na wadze, mimo że nie ma nic w żołądku, to znaczy, że ma coś w brzuchu…

Kathleen nie ważyła się spojrzeć Michaelowi w oczy. A on zaskoczony wypuścił ją z ramion i odsunął od siebie.

– To znaczy, masz na myśli to, że będziesz miała dziecko? – spytał z niedowierzaniem. – Ale… ale jak… To za wcześnie, Kathleen! Nie zebrałem jeszcze dość pieniędzy, aby jechać do Ameryki!

Kathleen westchnęła głęboko.

– Ale dziecka to nie obchodzi, Michaelu Drury! I z pewnością nie przyjdzie ono na świat na statku typu coffin ship! Będziemy się musieli pobrać, Michael – tutaj, i to szybko…

– Ależ Kathleen! Teraz… tutaj… Gdzie mielibyśmy zamieszkać? Co powie twój ojciec? On z pewnością się na to nie zgodzi…

Chłopak był wyraźnie zaskoczony i zupełnie nie wiedział, jak się odnaleźć po usłyszeniu takiej wiadomości.

– Będzie musiał się zgodzić! – stwierdziła Kathleen gorzko. – Albo będzie musiał żyć w cieniu hańby. Oczywiście mogłabym oddać się szybko Trevallionowi i powiedzieć, że to jego dziecko. Ale nie mamy już tak wiele czasu!

– Co, ten bufon miałby wychowywać moje dziecko?! – wykrzyknął gwałtownie Michael w odpowiedzi. – Po moim trupie! Kathleen, słuchaj… Ja… Myślisz, że nie ma innej możliwości?

Kathleen spojrzała na niego wrogo.

– Nie myślisz chyba o tym, aby zabić to dziecko, Michaelu Drury?!

Chłopak ze skruchą potrząsnął głową.

– Nie, nie! Ale… może przecież być tak, że się mylisz…

Kathleen wzruszyła ramionami.

– Tak też może być, choć nie sądzę. Wmawiałam sobie, że tak jest, aż do dzisiaj, ale skoro nawet ty to zauważyłeś… I wszystko idzie szybciej niż u innych dziewcząt, Michael. Niedługo wszyscy zauważą, że…

Michael cofnął się o parę kroków i patrzył na nią zaskoczony i zdumiony. Milczał dłuższy czas, a Kathleen poczuła lęk. Milczenie było u niego czymś niezwykłym.

– Czy ty się w ogóle nie cieszysz? – spytała cicho. – Nie chcesz mieć dziecka? Myślałam… Choć oczywiście jest na to za wcześnie i to jest grzech, a wszyscy ludzie będą gadać i gadać. Ale to jest przecież… Możemy się pobrać, Michael! Nawet jeśli mojemu ojcu nie będzie się to podobać. Jeśli nie da się inaczej, to ojciec O’Brien będzie musiał zamienić z nim parę słów. A może nie chcesz się ze mną ożenić, Michael? – Ostatnie słowa Kathleen wypowiedziała zduszonym głosem.

Michael sprawiał wrażenie obudzonego ze snu. Ze skruchą na twarzy podszedł do dziewczyny i z niezwykłą tkliwością wziął ją w ramiona.

– Na miłość boską, Kathleen, oczywiście, że chcę się z tobą ożenić! Niczego bardziej nie pragnę. I też chcę tego dziecka. Tylko że to… że to trochę za wcześnie…

Michael westchnął i wyprostował się nagle, jak gdyby podjął jakąś decyzję.

– Posłuchaj, Kathleen, daj mi dwa lub trzy tygodnie. Bądź w tym czasie spokojna, niczego się nie obawiaj, a ja… ja coś wymyślę. Zbiorę pieniądze na wyjazd do Ameryki, Kathleen, nie mam zamiaru czołgać się tutaj na kolanach przed klechami jak jakiś biedny grzesznik. I nie chcę, żeby wszyscy strzępili języki z twojego powodu. A przynajmniej nie teraz. Później mogą gadać, kiedy przyślę im pieniądze z Ameryki albo kiedy ich odwiedzę, a ty przyjedziesz w jedwabnej sukni i zamszowym kapeluszu! – Roześmiał się. – Tak, to by mi się podobało! Przejedziemy się dorożką zaprzężoną w dwa konie przez tę nędzną dziurę zabitą dechami i będziemy się śmiali z Trevalliona albo kupimy całe zboże po żniwach od jego cholernego lorda i rozdzielimy je między ludzi!

Kathleen śmiała się razem z nim.

– To by ci się dopiero podobało, Michaelu Drury! Ależ z ciebie chwalipięta! Bo mnie wystarczy, jeśli stary O’Rearke zawiezie nas do kościoła swoim wózkiem zaprzężonym w osiołka, a ja wyjdę po ślubie z kościoła już jako Mrs Drury!

Michael ją pocałował.

– Nie mogę ci obiecać, że to będzie jakiś specjalny kościół i specjalny osioł. Ale znajdziemy taki kościół, gdzie będziemy mogli się pobrać z godnością i dumą!

Chłopak znów się wyprostował i niemal wydawał się rosnąć w oczach Kathleen.

– Ja, Michael Drury, będę ojcem! Co za wspaniałe uczucie! I wiem już, że to będzie syn! Śliczny chłopczyk z moimi włosami i twoimi oczami… – Oczy Michaela były teraz pełne radości i dumy, tak jak to sobie wcześniej wyobrażała Kathleen, kiedy była już pewna, że jest w ciąży.

– A jeśli to będzie dziewczynka? – spytała prowokująco, choć żartobliwie. – Nie będziesz jej lubił, Michaelu Drury?

Chłopak ze śmiechem okręcił ją w koło jak w tańcu.

– Jeśli to będzie dziewczynka, to musimy być prędzej bogaci! Aby zbudować wieżę, w której ją zamurujemy, jak księżniczkę. Bo twoja córka będzie tak piękna, że każde jej spojrzenie będzie paraliżować ludzi i sprawiać, że wszyscy będą chcieli być jej niewolnikami!

Wędrowali przez pola nad rzeką, trzymając się za ręce, i marzyli o nowym życiu. Kathleen nawet nie próbowała się domyślać, skąd Michael weźmie pieniądze na ich podróż do Ameryki i na wesele. Wiedziała tylko, że ufa mu wprost bezgranicznie. Musiała mu ufać!

Rozdział 3

W połowie grudnia, kiedy woda na brzegach Vartry River zamarzła, a głód w Irlandii był najbardziej dotkliwy, z szopy Trevalliona zniknęły trzy worki żyta i jęczmienia. Zboże przeznaczone było dla trzech koni rasy hunter. Stanowiły one własność lorda i nie można było ich wyżywić jedynie sianem, jak chłopskich mułów i osłów.

Ralph Trevallion nie od razu odkrył kradzież – dopiero kiedy pusty był worek, z którego karmił zwierzęta. Wtedy właśnie poszedł do szopy, aby uzupełnić zapas, i policzył worki. Jego wściekłość nie miała granic. Niski i chudy zarządca wpadł galopem do wsi i zażądał wyjaśnień od dzierżawców. Siedział na grzbiecie ogromnego konia, patrząc z wściekłością z góry na kobiety i mężczyzn, którzy stali naokoło.

– Nie spocznę, póki nie znajdę złodzieja! – grzmiał. – I wówczas przepędzę tego typa na cztery wiatry ze wsi, razem z całą jego rodziną! A wy mi w tym pomożecie! Tak, nie gapcie się tak na mnie, zrobicie dokładnie to, co wam każę! Od dzisiaj macie tydzień czasu, aby mi donieść, kto jest złodziejem, i dostarczyć mi go. Jak go nie znajdziecie, to wszyscy pójdziecie stąd precz. Tylko nie myślcie, że nie zawlokę go przed lorda, aby odpowiedział za swój czyn przed nim samym! Takie bydło jak wy wałęsa się całymi kupami po drogach i jak was wygonię, to raz dwa będę miał pełne chałupy ludzi chętnych do roboty – i to samych chłopów, ludzie! A nie całych rodzin, gdzie jest po dziesięcioro bachorów, które też musimy żywić!

Wszyscy patrzyli wystraszeni w ziemię. Trevallion miał rację. Lorda nie obchodziło, kto uprawiał jego pola, a ulice Wicklow pełne były mężczyzn, którzy uciekali przed głodem i byli gotowi zrobić wszystko, aby go już nie zaznać. Dzieci dawno już padły jego ofiarą, a często także kobiety. Ci ludzie leżeli po prostu na skraju drogi i umierali, jeśli nie znaleźli czegoś do jedzenia.

– Powstrzymaj się, Ralphie Trevallion! – zagrzmiał nagle surowy głos wielebnego O’Briena. – To przecież było tylko kilka worków ziarna, karmy dla bydła, jak sam powiedziałeś. To hańba, że go po prostu nie rozdałeś – czy nie widzisz, co się dzieje? Czy twoje szkapy nie mogą po prostu żreć siana?

– Na mą duszę, my o niczym nie wiemy! – dodał Ron Flannigan, jeden ze starszych brygadzistów. – Wszyscy pieczemy chleb w takich samych piecach, Mr Trevallion, i uwierzcie, że każdy by poczuł, gdyby w którymś domu ktoś gotował kaszę albo piekł zboże. O takich zapachach możemy tylko śnić, panie!

Trevallion spojrzał na niego ze złością.

– Jest mi wszystko jedno, o jakich zapachach śnicie! Ale zapewniam, że wasze najgorsze koszmary senne staną się prawdą, jeśli nie znajdziecie złodzieja! Macie tydzień czasu! A potem poczujecie moją rękę!

Po tych słowach zarządca zawrócił konia i ruszył galopem, zostawiając za sobą gromadę przerażonych i zrozpaczonych chłopów i dzierżawców.

– Przecież nie zrobiliśmy nic złego…! – zawołał za nim Flannigan i powtórzył te słowa jeszcze kilka razy, coraz ciszej i coraz bardziej rozpaczliwie.

Ojciec O’Brien potrząsnął głową, a potem dostrzegł Kathleen, która stała wraz z rodzicami nieco z boku.

– Mary Kathleen, musisz z nim pomówić! – powiedział do niej cicho duchowny. – Ty… On po mszy odprowadza cię do domu z błogosławieństwem twoich rodziców i… – Stary ksiądz objął wiele mówiącym spojrzeniem jej sylwetkę. – Zdaje się, że jesteś mu dość bliska – podjął. – Ciebie posłucha. Proś go o łaskę dla dzierżawców. Przez… miłość do twojego dziecka.

Kathleen zaczerwieniła się gwałtownie.

– Ojcze… ojcze… jakiego… dziecka? Ja… nigdy nie miałam nic wspólnego z Ralphem Trevallionem, tyle co my wszyscy!

Duchowny popatrzył dziewczynie prosto w oczy. Jego spojrzenie było surowe i pytające zarazem, ale Kathleen dostrzegła w jego oczach także współczucie. Czy dotyczyło ono jej samej, czy też dzierżawców, a może dziecka albo nawet Trevalliona, którego nadzieje na jej miłość obróciłyby się w proch – tego Kathleen nie wiedziała, ale spuściła wzrok. To nie Trevallion był tym, z kim powinna była porozmawiać, lecz Michael!

„Gdzie też on może być w tej chwili?” – myślała gorączkowo Kath­leen i niecierpliwie rozglądała się dookoła. Nie widziała Michaela od chwili przybycia zarządcy do wsi. Ale była przekonana, że jej ukochany miał coś wspólnego z kradzieżą worków zboża. Musiało tak być, skoro chłopak chciał jak najszybciej zebrać pieniądze na wesele i wyjazd do Ameryki. Jednak nie mogło być tak, że za kradzież karę poniosą niewinni mieszkańcy wsi! Michael musi oddać to zboże! Musi istnieć jakaś możliwość, aby podrzucić zboże do szopy – niezauważalnie, tak samo, jak stamtąd zniknęło.

Kathleen się cofnęła, nie mogąc znieść surowego spojrzenia duchownego. Jeśli Michael już uciekł i nie chciał zdawać się na przypadek, to z pewnością się zjawi, aby zabrać Kathleen. Oby wówczas nie było za późno. Możliwe, że dawno już zawiózł worki ze zbożem do Wicklow czy też gdzie indziej.

Dziewczyna zostawiła dyskutujących mieszkańców wsi i pobiegła nad rzekę. Nie miała zbyt wielkiej nadziei, że Michael ukrył się w ich kryjówce przy tym zimnie, ale przynajmniej chciała spróbować go odnaleźć. Nie usłyszała kukułki, kiedy mijała dąb Jonny’ego, za to dobiegły ją głosy mężczyzn, gdy tylko zaczęła schodzić w dół nad rzekę.

– Tak mało? – pytał Bill Rafferty oskarżycielskim tonem. – Cztery funty? Tylko? Chyba nie mówisz poważnie. Myślałem, że robimy interes i dzielimy się pół na pół.

– Chciałem, aby tak było… – westchnął Michael. – Ale nie zapłacili więcej niż za dwanaście. A ja potrzebuję ośmiu funtów. Razem z moimi oszczędnościami akurat wystarczy na podróż. A Kathleen i ja…

– Ach, Kathleen i ty? A co będzie ze mną? Dla mnie nie ma miejsca na złotych plażach Ameryki? Nie tak to było planowane, Michael!

W głosie Billa Rafferty’ego słychać było groźbę.

– Bill! Tego przecież nie powiedziałem! Ty dostaniesz moją pracę jako dystrybutor. Od następnego tygodnia whiskey znów popłynie jak rzeka – i to takiej jakości, jakiej nie było od lat! Żyto i jęczmień, Bill! Człowieku, inaczej będziemy musieli używać tylko sfermentowanych ziemniaków! A tak w każdej chwili możesz dostarczać whiskey do najlepszych pubów i zarobisz majątek!

Michael mówił tak przekonująco, jak tylko potrafił.

– A dlaczego ty sam nie będziesz tego robił? – spytał Rafferty nieufnie.

– No bo muszę wyjechać, Bill! Kathleen…

Serce dziewczyny zaczęło bić gwałtownie. Czy Michael zamierzał wypaplać ich tajemnicę? Ale ci dwaj młodzi mężczyźni chyba dzielili ze sobą o wiele mroczniejsze tajemnice niż ta o dziecku pod jej sercem.

Kathleen postanowiła się nie ukrywać i wynurzyła się z trzcin.

– Czy to prawda, Michael? Whiskey? Ukradłeś ziarno, aby pędzić z niego whiskey? Podczas kiedy wokół ciebie dzieci umierają z głodu?

Michael i Bill poderwali się wystraszeni na jej widok. Kiedy rozpoznali Kathleen, popatrzyli na nią, a w ich spojrzeniach było zarówno poczucie winy, jak i sprzeciw.

– A gdzie miałbym je sprzedać? – spytał Michael. – Zaraz by mnie złapali, gdybym próbował to zrobić. Ci ludzie w górach… oni potrafią milczeć, nie ma strachu, nie powiedzą choćby słówka naszej władzy. Oni mają swój honor, Kathie. Żaden nie zdradzi, żaden też nikogo nie oszuka…

– Może poza Billem Raffertym – zamruczał Bill. – Ze mną może być inaczej…

– Ach, przestań, Bill! – zaatakował go Michael. – Dostałeś dosyć pieniędzy za to tylko, że załadowałeś trzy worki zboża na osła. Resztę zrobiłem ja, sam wiesz. A teraz zabieraj się stąd i pomyśl o przyzwoitym zarobku w weekend w Wicklow. Możesz przejąć pracę od razu w tę sobotę. Ale wymyśl sobie dobrą wymówkę. Może grasz na flecie? To załatwię ci pracę w pubie!

Bill oddalił się z wyraźną niechęcią. Z jednej strony chętnie potargowałby się dłużej, aby dostać więcej pieniędzy, a z drugiej strony nie podobał mu się chmurny wyraz twarzy Kathleen. Ostatnie, co chciałby w tej chwili usłyszeć, to kazanie od baby. I właściwie wolał teraz świętować niż się wykłócać. Cztery dobre angielskie funty w ręku! Był bogaty! Billy Rafferty zapomniał o swoich troskach i gwiżdżąc, powędrował do wsi.

– Chcesz wysłać tego głupka z whiskey do Wicklow? – spytała Kathleen przerażona. – Michael, on wypaple wszystko, jeśli cokolwiek pójdzie nie tak! O ile nie wyżłopie wszystkiego już w drodze i nie zdechnie z przepicia… A zresztą, jeśli o mnie chodzi, to jest mi wszystko jedno, co będzie z Billem Raffertym! Ale ty i ja… Michael, nie możemy dopuścić do tego, aby Trevallion wyrzucił na ulicę wszystkie rodziny we wsi!

Niemal bez tchu opowiedziała o przyjeździe zarządcy i jego groźbach wygłoszonych przed kościołem.

Michael zagryzł wargi.

– On tego nie zrobi, nie odważy się… – stwierdził. – Ale masz rację: musimy stąd zniknąć, zanim ktokolwiek zacznie coś podejrzewać i mu doniesie. Najlepiej, żebyśmy zwiali już dzisiejszej nocy.

Michael próbował ją objąć krzepiącym gestem. Ale dziewczyna niecierpliwym ruchem strąciła jego rękę.

– A jakże, jest pewne, że Trevallion to zrobi! – krzyknęła, przerażona zimną krwią i obojętnością chłopaka. – A już zwłaszcza wtedy, kiedy ja ucieknę! Robi sobie wielkie nadzieje, jeśli o mnie chodzi – chyba większe, niż przypuszczałam, o ile dobrze zrozumiałam ojca O’Briena. Jeśli teraz nagle zniknę, wpadnie we wściekłość. A wtedy tym bardziej wyładuje swą złość na wsi!

Michael potrząsnął głową.

– Nie. Jeśli ja zniknę, on się domyśli, że to ja ukradłem ziarno. I wtedy nie będzie musiał karać ludzi ze wsi.

Oczy Michaela błysnęły.

– Zaraz mu zaniosę butelkę whiskey do szopy. Jako podziękowanie! – Roześmiał się.

Kathleen nie widziała w tym nic zabawnego.

– Michael, tak nie można! Nie możemy budować swojego szczęścia na nieszczęściu innych! Dokąd ci ludzie mają pójść? Przecież nigdzie nie ma pracy! Już i tak źle, że dopuściłeś się kradzieży, a będzie jeszcze gorzej, kiedy ziarno Trevalliona wyląduje w kotłach bimbrowników zamiast w żołądkach dzieci.

Ale Michael w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.

– Wyspowiadam się z tego – odparł. – Ale kiedyś, nie teraz. Kath­leen, ja przede wszystkim myślę o naszym dziecku! Ono musi dorastać w innym kraju, gdzie ludzie nie głodują! Przecież nie wydobędę tego ziarna z kotłów, żeby je wsadzić z powrotem do worków! To jedziesz ze mną czy nie?

Chwycił ją w ramiona. Kathleen przez chwilę zapomniała o całym świecie w jego objęciach, poddając się jego pieszczotom. Ale po chwili wróciła do rzeczywistości.