Strona główna » Obyczajowe i romanse » Żona Aarona

Żona Aarona

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788375515862

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Żona Aarona

 

Leo i Lea – wydawałoby się, że dobrana para, a jednak Lea nie jest w tym związku szczęśliwa. Życie wydaje jej się szare i byle jakie, mąż nie rozumie jej pragnień, szczególnie pragnienia macierzyństwa. I wtedy poznaje sąsiadów - Monikę i Aarona, których życie ma wszystkie barwy, jakich jej brakuje. Lea chłonie ich  radość, piękno, zmysłowość, zazdrości szczęścia. Starając się do nich upodobnić, zaczyna żyć ich życiem. Debiut młodej polskiej prozaiczki.

Polecane książki

„Boimy się tego, czego nie rozumiemy, a strach przed nieznanym zawsze rodzi agresję”.   Violette de Montraine żyjąca w epoce krwawych tumultów, fanatyzmu religijnego i polowań na czarownice w niczym nie przypomina zwyczajnej panny ze szlachetnego rodu. Wyniosła, chłodna i a...
Autor przedstawia proces i proceder kreowania wartości w wyniku cyfrowej komercjalizacji działalności przestępczej. Sprawcy takich czynów najczęściej wykorzystują do działań przestępczych legalne podmioty gospodarcze. Odbywa się to pod pozorem legalnej działalności gospodarczej, np. normalnych o...
Gwiazda rocka i obsesyjny morderca. Pierwszy zamach wydarzył się, gdy Gaja wybierała się na swój pierwszy plan filmowy do Brighton. Detektyw Roy Grace już wie, że prześladowca podąża jej śladami. Morderca wysyła ostrzeżenia a Gaja nie chce zrezygnować z kariery i desperacko szuka potwierdzenia swoic...
Wypracowania - Motyw dzieci i młodzieży   Opisy wypracowań:   Obraz dziecka w epoce Pozytywizmu.  Poniższe wypracowanie omawia motyw dziecka ukazywany w epoce pozytywizmu. Całość uzasadniona jest analizą dwóch nowel pochodzących z ówczesnej epoki: „Janko m...
Opowieść Henryki Chalupec niczym wehikuł czasu przenosi nas w świat dawnej Warszawy – do czasów międzywojnia, okupacji i wczesnego PRL-u. W tej niezwykłej podróży jak w kalejdoskopie migają obrazki z życia stolicy różnych epok. Poznajemy panujące w niej mody, języki, którymi rozbrzmiewała, zapac...
  Niezwykle utalentowana malarka portretów i aktów, skandalistka, ikona ery jazzu.   Urodziła się w Warszawie w 1898 roku w bogatej rodzinie należącej do elity kulturalnej. W czasie rewolucji październikowej uciekła z mężem, prawnikiem Tadeuszem Łempickim, do Paryża, gdzie zyskała sławę jako twórczy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Greta Getler

Projekt okładki: Katarzyna Bukiert

Copyright © Greta Getler

Copyright © Wydawnictwo BIS 2018

ISBN 978-83-7551-586-2

Wydawnictwo BIS

ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33

e-mail:bisbis@wydawnictwobis.com.pl

www.wydawnictwobis.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński

konwersja.virtualo.pl

Mojej wspaniałej córce, by zawsze wiedziała, że może osiągnąć wszystko.

1

To jest właśnie to przerażające uczucie, którego nie da się nazwać, kiedy w środku nocy, na pustynnym, odludnym osiedlu, budzi cię pukanie do drzwi i serce niemal staje w tobie w przestrachu, bo nie wiesz, czy to jakaś pomyłka czy posłaniec ze złą wiadomością, bo tylko złe wiadomości budzą ludzi w nocy.

Otwieram szerzej oczy, próbując w nocnej ciemności odnaleźć zarysy znanych przedmiotów. Oczy jednak niczego nie dostrzegają, a kolejny huk cudzej pięści na moich drzwiach rozsadza uszy. Panicznie zrywam się i zapalam światło, moja ręka machinalnie odnajduje włącznik nocnej lampki. Oczami przechodzę po przedmiotach w pokoju, kilku zdjęciach i obrazie w pasy na ścianie, uważnie nasłuchując, ale nagle zamiast pukania słyszę odgłos pioruna.

Oddycham z ulgą, to tylko burza, budzi mnie zawsze, a stukanie w drzwi to zapewne wymysł mojego snu, który nie zdążył jeszcze ulecieć, zanim do końca oprzytomniałam. Kładę uspokojoną głowę na poduszkę i nasłuchuję, czy zbliża się następny grzmot. Po chwili jednak, kiedy jestem już mocno zakotwiczona w rzeczywistości, sen się rozproszył, a moje powieki w obawie przed kolejnym hukiem nie chcą się zamknąć, orientuję się, że ktoś jednak puka do drzwi mojego mieszkania. Ociera obcą, złowrogą pięść o ciepłą drewnianą płytę, która ma mnie chronić przed światem zewnętrznym.

A może nie było żadnego grzmotu, tylko to pukanie? Znów zastygam w przestrachu. Jakbym nagle na sawannie spotkała wściekłego lwa i żadna droga ucieczki nie była dobra. Jego łapska i tak mnie złapią, jego zębiska i tak się we mnie zatopią. Pukanie wydaje się teraz głośniejsze od pioruna, a jego dźwięk potęguje nocna cisza na osiedlu. Niemal słyszę jego echo, jak błądzi rzucane od ściany do ściany, od bloku do bloku, od krańca do krańca góry na tym pustynnym osiedlu na wzgórzu. Jak wściekły i samotny szakal, który znalazł się w pułapce.

Zastanawia mnie, jak długo to pukanie musiało mnie budzić, czy trzęsło mną jak omdlałą, czy raczej wystarczyło pstyknięcie palcami, by moje powieki się otworzyły niczym wrota sezamu na dźwięk magicznego zaklęcia. Jak długo będzie tak jeszcze stać pod moim mieszkaniem, łomotać regularnie, ile ma w sobie cierpliwości, czy tyle co ja? Jak biała dama po opuszczonym zamku będzie tej nocy krążyć po moim osiedlu i od dziś mieszkanie, które całkiem niedawno kosztowało dość dużo, straci na wartości, bo ludzie będą mówić, że jest nawiedzone.

Strach zaczyna we mnie pulsować. Błąkam się po labiryncie cienkich, wysokich ścian. Może to ja jestem tą białą damą, aż mi się jej szkoda robi, bo sama nie widzę drogi ucieczki, ja, która dobrze znam to miejsce, a co ma powiedzieć ona, która zapewne jest tu pierwszy raz. Już chyba wolałabym, żeby to jednak była sawanna, wielka przestrzeń, która daje możliwość ucieczki w każdą stronę, a nie jest otoczona ścianami, ramami H, cegłami i płytami drzewnymi, które choć posiadają klamkę, i tak są zamknięte. A gdy tylko je uchylę, biała dama wpłynie do środka jak w filmach o magii, przejdzie przez moje ciało, pozostawiając je nieruchome. Albo jednak ten lew staranuje drzwi, rzuci się do moich tętnic, pożre po kawałku moje ciało, wpadnie na moje łóżko i pochłonie wszystko, nie czekając na mój rachunek sumienia.

Samotność, z której tak się cieszyłam, kiedy zasypiałam tego wieczoru, nagle wydaje się przekleństwem. Może jeśli nie będę się ruszać, dawać znaku, że tu w ogóle mieszkam, pukanie ustąpi. To pewnie tylko jakiś domokrążca proszący o drobne w pijackim amoku nie zwrócił uwagi, która jest godzina. Albo sąsiadka zapomniała kluczy i prosi o nocleg, by nie kłaść się na korytarzu lub wracać w towarzystwie błyskawic przez to pustynne, straszne osiedle na końcu miasta do miejsca, z którego przyszła, gdzie mogła te klucze zostawić. Domyśli się, że twardo śpię, i pójdzie sobie albo zwinie się jednak w kłębek na swojej wycieraczce i tak przeczeka do rana. Lub zapuka do Moniki, bo ta wszystkim otwiera, wszystkich przyjmuje, w przeciwieństwie do mnie, jest serdeczna i współczująca, ciepło bije z każdego jej ruchu i gestu, jej uśmiech przyciąga ludzi jak pszczoły do nektaru.

I nagle pomysł z sąsiadką spada z łomotem na parkiet, bo do mnie przecież nikt nie puka. Nie jestem lubiana na osiedlu, z nikim nie rozmawiam, rzadko mówię dzień dobry. Monice mówią wszyscy. A może właśnie dlatego jej nie budzą, dbają o jej sen, tak jak nikt nie dba o mój. Ona jest przecież matką, noc to jedyny czas jej regeneracji, musi stawiać czoła codziennym matczynym obowiązkom, czemuś, co nie jest dane mnie. Jakże bardzo chciałabym być na jej miejscu, nawet jeśli musiałabym być lubiana i pukałoby się do mnie o każdej porze doby. Żongluję domysłami, gdy tymczasem stukanie nie ustaje, rozrywając mnie i krusząc jak wafelek po lodach. Jeśli to bandyta, nikt mi nie pomoże. Owinie mocno swoją rękę wokół mojej szyi, drugą dłonią zatka mi usta, z łatwością okiełzna wiercące się chude ręce i nogi, bez krzty zawahania zgwałci ciepłe ciało lub od razu zabije, rysując nożem krwawą kreskę na mojej szyi, dokładnie na wysokości, na której kończą mi się włosy, obcięte równo, tuż za uchem.

Wstaję jednak cicho z łóżka, tak by żadna deska mnie nie zdradziła, liczę swoje kroki i staram się omijać skrzypiące panele. Chcę posłyszeć jak najwięcej od tego, kto stoi za drzwiami, i być jednocześnie w ogóle niesłyszaną. To głupie i dziwne uczucie, gdy do kogoś pukamy i doskonale słyszymy jego miękkie kroki po drugiej stronie drzwi, widzimy jego rękę na wizjerze, wydaje nam się, że dostrzegamy nawet jego oko przez tę małą dziurkę, która nagle z jasnej robi się ciemna, pukamy, ale postać za drzwiami chce być niewidzialna, patrzy na nas przez judasz i czeka, kiedy sobie pójdziemy. Wiemy, że wstrzymuje oddech, ale słyszymy te wydechy, które nie padły, i wyczuwamy obecność człowieka, też wchodzimy w rolę, bawimy się sytuacją, jakbyśmy nie chcieli być przyłapani na tym, że znamy prawdę, że jesteśmy mądrzejsi. Pewnie go nie ma, mówimy na głos, by oszukać, że się nabraliśmy.

Nie popełniam więc błędu takich lokatorów, nie podchodzę bliżej i nie zerkam przez wizjer. Od lwa, białej damy czy bandyty dzieli mnie może z półtora metra, ale odgłos powtarzającego się pukania słyszę na sercu. Ale czy bandyta w ogóle puka, zaczynam się w duchu śmiać sama z siebie, z tego głupiego pomysłu i jakoś śmielej pokonuję jednak kolejne centymetry w stronę drzwi. A może to tylko Monika, dzieci zasnęły i przyszła pogadać, pochwalić się nowym pomysłem, nowym obrazem, nowym dzieckiem, czymkolwiek, byleby tylko dostrzec błysk zazdrości w moim oku. Ale zerkam przez okno w swojej sypialni i widzę, że w oknach Moniki panuje ciemność, wszyscy tam już u niej bezpiecznie śpią najpewniej od wielu godzin.

Krótkie słowa rzucają się na moje drzwi, kołyszą się chwilę w okolicach wizjera i opadają po framudze na wycieraczkę, Lea, otwórz, szepcze postać na korytarzu. To już na pewno nie bandyta, nie znam żadnego bandyty, a ten najwyraźniej zna mnie. Strach nieco ustępuje, choć nie rozpoznaję tego szeptu, albo te drzwi, które nas dzielą, zniekształcają go. Mimo wszystko czuję się jakoś pewniej, jakby fakt, że ktoś zna moje imię, przynosił ukojenie i gładził po głowie, mówiąc: nie ma się czego bać, otwórz. Podchodzę bliżej, obluzowuję łańcuch i lekko naciskam klamkę. Ku mojemu zdziwieniu wcale nie pojawia się nagle dusząca mnie dłoń jak z sensacyjnego filmu ani zimna ręka ducha z horroru czy szpony afrykańskiego drapieżcy, tylko cicha cierpliwość, aż przyzwyczaję oczy do ciemności na klatce i rozpoznam tę postać, która choć dość wychudła, wciąż ma swoje mocne, orle rysy.

Co tu robisz?, pytam go zirytowana, że przychodzi do mojego mieszkania, kiedy ustaliliśmy, że najwcześniej zobaczymy się dopiero w sądzie, jakoś zimą, i kiedy ja już po ponad miesiącu przyzwyczaiłam się do jego nieobecności i do porządku w szafie. Polubiłam moją samotność i te moje wyrzuty sumienia, które upycham po różnych szufladach, głównie z jego rzeczami. Zamykam na zasuwki i nie dopuszczam do siebie, by mi nie krzyżowały planów i nie burzyły myśli, nie wyrywały mnie codziennie z porządku pracy, myślenia, spania, nie budziły ze szlochem. I teraz w końcu zasypiam spokojnie, czy po to właśnie, by on mnie ze strachem budził w środku nocy?

Do rozwodu to jeszcze jest moje mieszkanie, mówi bezczelnie, ale zaraz łagodnieje i dodaje: wpuść mnie, proszę. Otwieram drzwi, uspokojona, odważna i pewna siebie, z butną miną, nie dając poznać po sobie, jak przed chwilą jeszcze celebrowałam swój strach, a kiedy jego twarz zostaje oblana przez światło padające z sypialni, widzę, że jest nie tylko chudy, ale ogólnie jakiś inny. Jesteś chory?, pytam. Nie, ale miło, że się troszczysz, odpowiada oschle, choć jakoś łagodniej niż zwykle. Nie przywykłam do tego tonu. Przyglądam mu się i jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby kiedyś tak wyglądał. Bardzo smukły, kościsty, jeszcze bardziej wydłużony niż zawsze, choć nieco zgarbiony, z zarostem wijącym się już prawie do ramion, czy to normalne, żeby trzydziestolatek wyglądał jak starzec? Co ty mu zrobiłaś, myślę przez chwilę, jak można wyrzucić z domu męża? Ale zaraz kładą mi się pod powiekami jego cierpkie słowa i gesty, beznamiętny seks i leniwa obcość poza łóżkiem. Nie wycofuj się, ktoś szepcze mi do ucha i chwytam się tych słów jak upadający poręczy. Patrzę w jego smutne jak nigdy oczy, powiększone i jakby wciśnięte głębiej niż zawsze. Dziury w dżinsach i luźna koszula nie zdradzają jego zajęcia, zupełnie nie przypomina inżyniera, specjalisty od budowy autostrad, chodzącego w garniturowych spodniach i koszulach w drobną kratę, których ma tysiące. Wygląda, jakby przyjechał z jakiegoś festiwalu rockowego, gdzie nic nie jadł, nie pił i na pewno nie był u fryzjera, ale co dziwne, podoba mi się taki. I znowu strach zatyka mi gardło. Co to za podstęp? Czy przyszedł, żeby mnie uwodzić? Czy mam teraz paść przed nim, rzucić mu się w ramiona, dotykać każdej części jego ciała, jakbym od nowa miała je poznawać, bo skoro jest chudszy i bardziej kościsty, to wypadałoby, żeby moje palce też o tym wiedziały? W końcu to wciąż jeszcze mój mąż.

Odtrącam swoje myśli, najchętniej zdusiłabym je w morderczym uścisku. To tylko kwestia czasu, od dawna go nie widziałaś, przypomnij sobie, jakie miałaś z nim życie, włącza się mój wewnętrzny głos przewidywalności i mądrości, ostrzega przed umykającą pamięcią. Staram się go słuchać, gdy tymczasem Leo patrzy na mnie, jakby również badał zmiany, jakby liczył, ile przybyło mi piegów, czy w końcu zdecydowałam się zmienić kolor włosów, bo przecież tak bardzo nie lubię swojego mysiego, czy wciąż śpię w jego podkoszulkach i czy znów zapomniałam zmyć oczy na noc i wyglądam jak panda lub jakbym płakała przez sen.

Widzę, że kupiłaś sobie piżamę, mówi smutno, jakby to miało być najgorsze, co go w życiu spotkało. To koszula nocna, dostałam od Moniki, tłumaczę mu i sama nie rozumiem, po co to robię. Opuszczam wzrok na wspomnienie tych wszystkich chwil, kiedy specjalnie dla niego się stroiłam, kusiłam śmiałymi długościami, zwężającymi się dekoltami, wysokimi szpilkami, próbowałam ratować swoją kobiecość i nasz związek. Kiedy poznaliśmy Monikę, uwierzyłam, że spotkałam ją po to, żeby nauczyć się od niej bycia atrakcyjną kobietą. Ale oblałam wszystkie lekcje kusicielstwa, on w ogóle mnie nie zauważał. W kraciastych koszulach i pomarańczowym kasku przejeżdżał codziennie dziesiątki, czasem setki kilometrów i kiedy w końcu wracał, nie miał ochoty ani pozmywać po kolacji, ani nawet zrobić mi dziecka. Zobacz, jak my żyjemy, bełkotał, gdzie ty tu widzisz miejsce na dziecko? A ja kusiłam, chodź do łóżka, posprzątamy rano, wiedziałam, że umiem go trochę oszukać, bo on nie wie, że biorę co drugą tabletkę, a czasem po prostu spuszczam je wszystkie w sedesie. I udawałam, że tak lubię, jak on mnie bierze, jak mnie rzuca na łóżko, jak mnie boleśnie przygryza, zawsze w tej samej kolejności: lewa pierś, prawa pierś, włosy łonowe, łechtaczka, potem znów lewa pierś, jakby chciał zamknąć obieg prądu, jak wchodzi na sucho i rozdziera mi skórę, a po niecałej minucie jest po wszystkim, pada na łóżko, sapie, mówi jeszcze prawie przez sen: dzięki mała, taki szybcioch dziś, bo jestem zmęczony, a wszystko to jak powtarzający się cykl przyrody, bez oznak zmienności. I ja też nauczyłam się zawsze, jakby to była czynność rytualna, leżeć z nogami w górze, żeby nasienie spłynęło swobodnie, żeby się zadomowiło we mnie jak w przytulnym gnieździe, żeby być tą płodną sadzonką, drzewkiem oliwnym, które ma dać rychło owoce, jak mówi Biblia. A on myślał, że to mnie tylko odpręża.

Wolałem cię w innych strojach, mówi, patrząc na moją koronkową sukienkę nocną po Monice, duka coś w złości, jakbym popełniła zbrodnię, że nie śpię już w jego podkoszulkach, z przejęciem podkreśla swoje gusta, które teraz zawiodłam, jakby chodziło co najmniej o suknię ślubną. Razem ją kupowaliśmy i oczywiście się przy tym pokłóciliśmy. Do salonu weszliśmy rozanieleni, splot naszych rąk był silny jak węzeł gordyjski, zawiązany jak kokarda na prezencie, z okazji chwili, którą planowaliśmy i którą zachwycaliśmy się w naszych marzeniach. W każdym modelu mu się podobałam, nie mógł się zdecydować, chciał kupić wszystkie. Tak na koronki, tak na tiule, tak na muśliny. Zmęczyłam się tym przymierzaniem, nie miałam w nim dobrego doradcy. W końcu podjęłam decyzję, a on się obraził, że o wszystkim decyduję sama i że mam władcze zapędy. Nie mogę mieć wszystkich sukien świata, nie mogę tak długo wybierać, trzeba jeszcze mieć termin na poprawki krawieckie, wyliczałam mu. Dlaczego ty jesteś taki nieżyciowy, nie wiesz, jaki jest następny krok i co go musi poprzedzić. Nie znam się na sukienkach, mówił jak zganiony dzieciak, a ja na to ze złością, to się nie wtrącaj do tego, na czym się nie znasz, burczałam przez zęby. Sama prosiłaś, żebyśmy wybrali razem, węzeł z naszych rąk rozplątywał się swobodnie z każdym słowem, kłóciliśmy się na oczach sprzedawczyni, która spuszczała wzrok i wychodziła co chwila, żebyśmy mogli zostać sami z tą decyzją, a raczej z tą dyskusją, ale kiedy w końcu do salonu weszła nowa młoda para o splecionych dłoniach, z płomienną miłością i zachwytem na twarzach, jak my parę chwil wcześniej, uprzejmie zapytała: to jak, na co się państwo decydują? Byłam na niego zła, bo przyszliśmy w całości, a on dzieli nas na pół, wszyscy wokół widzą, że do siebie nie pasujemy, że mamy kwaśne miny, że omijamy się wzrokiem i głośno wzdychamy, gdy to drugie się odezwie. Trzymałam w ręku atłasowy gorset i rzucałam wściekłe spojrzenia, żeby on wiedział, jak nas ośmieszył i jak bardzo ja mam rację, bo nawet sprzedawczyni wymaga od nas decyzji. Widziałam jego obrażone spojrzenie, dąsał się jak dziecko i nie mogłam znieść tych jego min, było mi wstyd i było mi głupio. Może już wtedy powinnam dać sobie spokój. Co za niedopasowanie, myślałam, czy tak będzie ze wszystkim? On woli kupić więcej, niż potrzeba, woli mieć zapas, niż dobrać to, co konieczne. Kupuje sterty płyt, gazet, książek, których nigdy nie czyta, bądź zacznie, stwierdzi, że to głupie, i rzuca w kąt, skąd ja odkładam na półkę, zamawiam u stolarza kolejne półki na te jego rzeczy, telefony, drukarki, gry, konsole, gadżety, którymi musi się otaczać, by rozproszyć swoje niezdecydowanie i chęć posiadania wszystkiego. Ja chcę mieć konkret w krótkim czasie. Czy to da się pogodzić, zastanawiałam się wtedy w złości przez całą drogę do domu, a na własnym ślubie muskałam palcami aksamitny gorset i koronkowy dół, i myślałam, jak bardzo się pomyliłam w tym wyborze, jak bardzo był mu on na złość, bo przecież nie lubię osobno gorsetów i spódnic, tylko całe sukienki. I on tak samo.

Mogę usiąść?, pyta mnie cicho, jakby jeszcze był za drzwiami i miał tymi pytaniami pobudzić sąsiadów. Jego prawie nieme usta wydają się wąskie, jakby wessane do środka. Wielką ręką, którą mógłby mnie w mig udusić, zamyka drzwi i zalewa przedpokój swoim słonawym zapachem. Po co właściwie przyszedłeś, obudziłeś mnie, mówię wciąż z pretensją. Gdybyś zostawiła mi klucz, jak prosiłem, nie musiałbym cię budzić pukaniem, a poza tym i tak nie spałaś, bo jest burza, rzuca mi pod nogi tę informację z dopiskiem, jak bardzo mnie zna, jak pamięta, jaką robię mu krzywdę, że go porzucam i każę odzwyczajać się od swoich nawyków i lęków.

Nie zostawiłam ci klucza, żebyś właśnie tak mnie nie nachodził, a poza tym, udaję jego głos i ton, którym przed chwilą mnie poczęstował, i tak byś mnie obudził, bo nie umiesz się cicho zachowywać. Zaraz stuknąłbyś czymś, włączył za głośno światło, tupał butami o panele, cały ty. Teraz ja rzucam mu te przypomnienia w twarz, trwa licytacja, kto ile pamięta z naszego pięcioletniego wspólnego życia, ile możemy się poobrażać tym, co nam utkwiło w głowach, o zwyczajach i zachowaniach drugiego, tak irytujących i przeszkadzających nam żyć. Czy tak to będzie wyglądało w sądzie, myślę, każde z nas powie, co pamięta niemiłego na temat drugiej strony, bo odtąd będziemy stronami w sprawie, obcymi osobami, które wiedzą o sobie najwięcej na świecie, prześcigają się w tej wiedzy, w tych argumentach. Ona, wysoki sądzie, źle gotuje i nie robi prania na czas, i nigdy nie mam czystych spodenek na trening, budzi mnie w nocy, gdy jest burza, bo sama nie może spać, choć wie, jak bardzo potrzebuję odpoczynku po dniu pracy i awanturuje się, kiedy zostawię szklankę na stole, czepia się moich treningów, wymaga, żebym zrezygnował z wolnego czasu i cały poświęcał jej. On, proszę sądu, nie gasi światła po wyjściu z łazienki, nie dba o mój płytki sen i zawsze strasznie hałasuje, bałagani, nie jest dla mnie czuły wtedy, kiedy potrzebuję, i nie daje mi dziecka, nie opiekuje się mną, tak jak bym chciała, tak jak Aaron opiekuje się Moniką.

Zerkam w okno Moniki i patrzę, czy ta nasza rozmowa jej nie obudziła, czy wszystkie anioły w jej mieszkaniu nadal śpią. Nie chcę, żeby widziała, że Leo tu jest, że naszedł mnie w środku nocy. Zamykam okno w sypialni, choć nienaturalny upał jesiennej nocy, wcale nieorzeźwiony nadchodzącą burzą, wdziera się każdym mikroskopijnym porem szyby. Zasłonki lekko się kołyszą, gdy je przesuwam i odwracam twarz w jego stronę. Leo, po co przyszedłeś?, pytam go, jakbym pytała siebie. Zawsze, gdy zwracałam się do niego po imieniu, miałam wrażenie, że zwracam się do siebie. Lea i Leo, jak para bliźniaków, a nie mąż i żona, jak brat i siostra, którzy stale się kłócą, razem mieszkają i razem się kłócą, dorosłe bliźniaki, białe małżeństwo. Gdyby ktoś, kto nie wie, że na naszych palcach są identyczne obrączki, które należą do siebie, które teraz są bardziej parą, niż my byliśmy nią kiedykolwiek, zobaczył nas w łóżku, pomyślałby, że to związek kazirodczy. Że oto jakaś kochająca matka nadała rodzeństwu podobne imiona, Lea i Leo, trochę dla zabawy, a trochę bo była estetką, a teraz, jak w micie, okrutnie odgryza sobie palce, bo widzi, co się dzieje między nimi, jak pozamieniali się sypialniami, pościelami, jak łączyły się ich oddechy i jak zlepiał dotyk. Niemal czuję, jak ta jej krew, która powinna być krwią z mojej szyi, bo już chybabym wolała, żeby tu był ten bandyta niż mój mąż, spływa po mnie, po czole, po piersiach i plecach, aż przeszywa mnie dreszcz i karcę się za niego, bo Leo myśli, że ja się gapię na niego, na jego urodę, i zaczyna zdejmować koszulkę, a ja krzyczę: co robisz?!

Spokojnie, mam mokre ubranie, całą burzę chodziłem po mieście. Chciałbym się przebrać w coś suchego, chyba nie wyrzuciłaś jeszcze moich ubrań, pyta złośliwie i idzie w stronę szafy, a ja znów biegnę do okna, bo jak to możliwe, że nie słyszałam deszczu, że nie wyczułam go w powietrzu, kiedy jeszcze było otwarte okno. Czy coś się ze mną dzieje? Bo przecież jak mogłam nie rozpoznać jego szeptu za drzwiami, tego przenikliwego, delikatnego i nieco niecierpliwego: Lea, otwórz. Zerkam na podwórko oświetlone latarniami i widzę rzekę błota, która spływa w dół, w stronę miasta z jednego boku wzgórza i w stronę lotniska z drugiego boku. Osiedle na Skale, tak nazywa się tych kilka bloków zbudowanych na pustyni, gdzie miało być wielkie i piękne osiedle, ze sklepami, basenami, restauracjami i parkami. Nasz blok był pierwszy, obiecujący. Proszę kupić to mieszkanie, póki cena jest tak zachęcająca, mówił przedstawiciel dewelopera, trzymając nonszalancko jedną rękę w kieszeni obcisłych spodni, a drugą pokazując grubym i krótkim palcem na planie, który był tętniącą kolorami, głównie zielenią, wizualizacją tych okolic. Już niebawem będzie tu kolejne centrum miasta, przekonywał nas, wciągając głośno powietrze niczym w jakimś uzdrowisku i spinając grube pośladki, zaraz przy drodze ekspresowej na lotnisko, z ogromnym centrum handlowym i centrum rozrywki, wówczas cena nieruchomości pójdzie w górę i sprzedadzą sobie państwo z zyskiem, mówił z biznesowym uśmieszkiem na różowej świńskiej twarzy. A państwa blok, wskazał palcem czarny kwadrat na białej kartce, na samej górce, piękne widoki, proszę spojrzeć, i wskazał nam balkon, a nasze oczy powędrowały za jego ręką jak za przewodnikiem i zobaczyliśmy czarny zarys pasażerskiego samolotu na tle pomarańczowego słońca, a pod nim, podobnie jak wokół naszego nowego bloku, ziemisty kolor kamienia, piachu z wydeptanymi ścieżkami prowadzącymi na dół, do udeptanej szosy, która jeszcze nie była tą szosą prowadzącą na lotnisko, miała się nią dopiero stać. Ale do tej pory się nie stała. Wszystko do tej pory wygląda jak wtedy, żadne drugie centrum nie powstało, cena nie wzrosła, żeby dojechać na lotnisko, trzeba się cofnąć do miasta i stamtąd pojechać specjalną trasą. Z osiedla można najwyżej dojść w okolice płotu okalającego pas startowy, ale trzeba by się przedzierać przez pola i parkingi. Teren ma wciąż ziemisty kolor, a gdy jest słońce, pustynny pył, charakterystyczny dla placów budowy, osiada nawet na pierścionku, który zostawię na noc w łazience. Żadne wielkie i zielone drzewo nie wyrosło, by spełnić obietnicę planu zagospodarowania, nie słychać żadnych oznak rozrywki czy handlu, jest cisza przerywana w tej chwili szumem potoku deszczu oraz grzmotami, które powędrowały właśnie nad miasto, nad faktyczne centrum, jakby i je ktoś wykiwał, pokazał palcem na mapie: tu jest centrum, i tak znalazły się na osiedlu, które nie ma nawet betonowych ulic, tylko piach spływający teraz jak górski potok.

Faktycznie pada, mówię zdziwiona i odwracam się w jego stronę, gdzie on już stoi zupełnie nago. Wyciera sobie kark ręcznikiem. Ten bezpieczny rytuał, który powtarzał niemal co tydzień po powrocie z meczy. Co może być bardziej domowego niż poczucie bezpiecznej nagości w parze? Brak skrępowania, osłabiona czujność. Nie trzeba wciągać brzucha, można nawet beknąć bez skrępowania, można przejść obok drugiej osoby gołym, bez intencji erotycznych, tak po prostu, wychodząc z wanny, przebierając się, zakładając piżamę. Razi mnie, że tak bezpiecznie czuje się przy mnie nago, ma być mi przecież obcy, bo go wygnałam z naszego życia, bo chcę zakończyć to małżeństwo i po pięciu latach pokazywania mi się bez ubrania, będzie musiał się przede mną kryć ze swoim ciałem, będzie się musiał zasłaniać ręcznikiem, jeśli kiedyś przypadkowo spotkamy się na basenie czy na plaży, nie będzie mógł przy mnie zdjąć spodenek, nie mnie poprosi o ręcznik. Coś, co było naturalne, stanie się niewygodne, ja będę uciekała wzrokiem od jego krocza, choć będzie mnie korciło, żeby spojrzeć, czy coś tam się u niego zmieniło, jak korci zawsze, gdy mijam na basenie różnych mężczyzn. Nie pozwolę sobie na tak długie spojrzenia jak teraz, nawet jeśli będzie stał tyłem, bo po rozstaniu to ciało już nie będzie należeć do mnie i nie będę mogła mu się tak przyglądać.

Naprawdę mocno wychudł, żebra uwydatniają się z każdym jego ruchem, mięśnie są zarysowane wyraźniej niż zawsze, brzuch jest prawie wklęsły. Jeszcze przed dwoma miesiącami, gdy widziałam go po raz ostatni nago, miał zaokrąglony tyłek, pulchniejsze ramiona i policzki, a nieduże fałdy tłuszczu wystawały ponad linią spodenek. Jego miękkie rude ciało było puszyste i niedostępne, przypominał niedźwiedzia, do którego nie można się zbliżyć, choć wydaje się taki łagodny. Nie chcę go jednak o nic pytać, nie chcę wznawiać dyskusji o jego ciele, moim ciele, naszych potrzebach, tak niedopasowanych i odległych jak gwiazdy w kosmosie. Te dyskusje mnie męczyły. Najpierw wydawały się potrzebne, bo miały być lekarstwem na chorobę pierwszych nieporozumień. Tak to bywa w młodym małżeństwie, mówiła mi matka, do której uciekałam po każdej solidnej awanturze. Schodziłam z Osiedla na Skale, łamałam obcasy i z zakurzonymi stopami docierałam do białej willi w centrum. Matka nalewała wodę do miski, wsypywała pachnącą sól i kiedy zapach ogrodu i jaśminu docierał do mojego wnętrza i już zaczynałam odpuszczać, ona mówiła: musicie się dotrzeć.

Banał, odpowiadałam, nie będę słuchać twoich banałów. Więc wychodziła z pokoju obrażona, bo ja nie miałam zamiaru jej tłumaczyć tego, że trudno się docierać, jeśli każde z nas po prostu lubi zupełnie różne rzeczy, kiedy łóżko musi być co noc kompromisem, aż w końcu staje się niewygodne dla obojga, gdy ciała nie układają się pod sobą, tak jak powinny, a to pierwsze dalekie już oczarowanie umknęło bezpowrotnie, bo każdy uśmiech i próba zalotów to wysiłek.

Tu nie chodzi o sprzątanie czy zrobienie kolacji, mówiłam do pustego już pokoju i miednicy z ciepłą wodą, w której moczyłam stopy. Piach osiadał na jej dnie, a ja się nachylałam i starałam się odczytać wróżbę, jakbym wróżyła z fusów. Ale widziałam tylko kolor ziemi, z której przyszłam, piaszczyste wzgórze, na nim wybudowaliśmy nasze nieszczęście. Żałuję, że nie są to ruchome piaski, które pod wpływem wiatrów zmieniłyby swój układ, zabrałyby Osiedle na Skale, to nasze mizerne mieszkanie, którego nie miałam siły urządzić do końca, Monikę z jej dziećmi i Aaronem, ten wyśniony obrazek, którego chciałabym być częścią, zabrałyby Leo i jego miłość do mnie, uniosłyby daleko ode mnie albo zburzyły wszystko, pochłonęły i zakopały, aż któregoś dnia, kiedy w końcu powstanie na tym miejscu nowe zielone osiedle, prawdziwe drugie centrum miasta, z ekspresową szosą na międzynarodowe lotnisko, jakieś dziecko w piaskownicy – może nawet moje dziecko, bo przecież mam dobre wyniki badań, to nie ja jestem winna naszej bezdzietności – odkopie w zabawie mały blok z oknami i ludzikami w środku, jak domek lego, który rozbierze i złoży na nowo, postawi w pokoju i będzie wymyślać historie życia jego mieszkańców, tak jak ja lubiłam to robić w dzieciństwie. Patrz mamo, powie do mnie, nie do Moniki, ten wysoki pan to jest na pewno lekarz, pracuje tam, w szpitalu, a ta pani z włosami do szyi to aktorka, gra w teatrze dla dzieci. Ładnie to sobie wymyśliłeś, kochanie, powiem i pogłaszczę dziecko po mysiej jak moja głowie, uśmiechnę się szeroko i nie będę nawet pamiętać, jaka była prawdziwa historia, przyzwyczaję się do tej, lekarz i aktorka, piękna para, musieli być bardzo szczęśliwi. I kiedy tak to sobie wyobrażałam, wchodziła matka z ręcznikiem.

Martwisz mnie, mówiła, nie kłóćcie się tyle, to niezdrowe, czarno to widzę… Niezdrowe jest życie z nim, przerywałam znów zła, bo przypomniała mi o moim nastroju. Zapach jaśminu już ulatywał albo moje nozdrza przyzwyczaiły się do jego woni, woda wystygła, mąciłam więc piach na jej dnie, burzyłam to nasze nieszczęsne osiedle, potem wycierałam stopy, a matka mówiła: kocha cię na swój sposób. Ale ja chcę, by kochał mnie na mój sposób, odpowiadałam oschle i oddawałam jej mokry ręcznik. Wtedy ona podawała mi siatkę z moimi starymi butami, które zostawiłam tu, wyprowadzając się. Naucz się tyle od ludzi nie oczekiwać. Opuszczałam jej mieszkanie jeszcze bardziej zła, niż do niego wchodziłam. Co to za rada, myślałam i myślę teraz, patrząc na niego, jak już ubrany stoi w kuchni i robi nam herbatę. Nie mogę godzić się na wszystko, sama się dopasowywać i nie oczekiwać, że on się dopasuje też do mnie. Bzdura, szepczę, a Leo szuka czegoś, niezdarnie otwierając i zamykając szafki, w końcu odwraca się i pyta, gdzie jest miód. Skończył się razem z tobą, cedzę złośliwie przez zęby, bo jak on może oczekiwać, że będę mieć w domu miód, którym tylko on słodził herbatę, ja przecież piję z cukrem i tylko cukier jest w tym mieszkaniu od pięciu tygodni. Dlaczego matka dała mi tak niesprawiedliwą radę, dlaczego on może oczekiwać miodu, a ja nie mogę oczekiwać miłości, jakiej chcę, a nawet potrzebuję?

Leo słodzi dwa kubki cukrem, nie pyta mnie, ile łyżek, doskonale wie, że dwie duże, ale ja na złość jego staraniom mówię: odchudzam się, piję teraz bez cukru. Żeby jednak podkreślić zmianę, jaka zaszła w moim życiu podczas jego nieobecności, żeby mu pokazać, że choć mu się tak wydaje, wszystkiego o mnie nie wie. Więc on bez słowa znów wstawia wodę, a ja przyglądam się temu ceremoniałowi, jak szuka nowego kubka, wybiera jeden z mojego ulubionego kompletu, parzy torebkę z herbatą, nie za mocno, wyjmuje, miesza, choć przecież nie posłodził.

Zawsze narzekał na moją kuchnię, ale sam nigdy nie przyrządził nam nawet kanapki. A teraz przychodzi tu w środku nocy, w celu, którego wciąż mi nie podał, i parzy nam herbatę, jakby to robił latami, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi lub jakbyśmy właśnie skończyli się kochać, lub wrócili z nocnego spaceru, nieco zziębnięci. Dopiero teraz odkrywam, że faktycznie zrobiło się chłodno. Burza przykryła wieczorny skwar, ochłodziła kamienie i piach na osiedlu, które nie oddają już tego gorąca w powietrze. Przez okno w salonie wkrada się zimny powiew, ale żadne z nas nie chce go zamknąć, ja nie mam zamiaru dbać o jego ciepło i wygodę, on może nie czuje się na tyle swobodnie, jak przy robieniu herbaty, nagle zamknięcie okna może go krępować, woli skulić się w kącie kanapy, ułożyć jakoś te swoje długie, nagle jeszcze dłuższe, bo chude, nogi i miętosić nieporadnie gorący kubek, który w jego ręku lekko drży, gdy Leo mówi: Leonko, te dwa miesiące bez ciebie to był dla mnie koszmar; specjalnie wydłuża ten czas, gdyby był bardziej poetyczny, powiedziałby, że dla niego minął już rok separacji.

Nie chcę go słuchać, jego kolejnych zapewnień, że jesteśmy jak każde normalne małżeństwo. Patrz na Aarona i Monikę, mówiłam mu zawsze, to jest normalne małżeństwo. Idealizujesz ich, odpowiadał, kłócą się jak wszyscy. Jakoś nigdy nie słyszałam, a przecież okna naszych sypialń dzielą niespełna dwa metry, można by nawet przeskoczyć. To skacz i zobacz prawdę, bo żyjesz w jakimś innym świecie, przypominałam sobie nasze kłótnie za każdym razem, gdy porównywałam nasze małżeństwo do nich.

Dlaczego Aaron potrafi tulić Monikę całymi dniami, razem z nią pracować w kuchni, wspólnie opiekować się dziećmi, rozsądnie robi zakupy i nie jest frustratem jak ty, zasypywałam go pretensjami. Widocznie wyjątkowo źle trafiłaś, odpowiadał wściekły i wychodził z pokoju, a wcześniej jeszcze rzucał: to niesprawiedliwe, że porównujesz mnie z nim nawet na polu ojcostwa, na którym nie miałem jeszcze możliwości wykazania się!

To zrób mi w końcu to dziecko!, krzyczałam jak opętana, a razem ze mną papierowe ściany i szyby, tak że Monika na pewno mnie słyszała. Popatrz na siebie Lea, jak mogę cię taką pożądać, w kółko z pretensjami, z krzykami, wykrzywioną twarzą. Ty też mi obrzydłeś, uderzałam w obronie. Nie potrafisz nawet porządnie się ze mną kochać, czy kiedykolwiek doprowadziłeś mnie do takich rozkoszy, jakie słyszymy za ścianą?

Masz obsesję na punkcie tej pary!, wykrzykiwał i wychodził z domu, a ja kiedy zostawałam sama, przystawiałam ucho do ściany i słuchałam, czy ona też słucha. Prawie czułam jej małżowinę ocierającą się o moją, dzieliła je tylko cienka warstwa tynku, może jakaś cegła, może rura, kabel, ale prawie czułam to delikatne małe ucho, które sumiennie zapisywało wszystkie moje małżeńskie porażki, po których przychodziła z kubkiem gorącej czekolady, pełna wsparcia i ciepła, żeby pocieszyć i żeby dać mi obiektywne rady. Nie zawsze ich chciałam, choć prawie zawsze marzyłam, żeby ją zobaczyć, ją i Aarona, jak budują swoje małżeńskie szczęście, wziąć kilka lekcji praktycznych, przyprowadzić na te zajęcia Leo i powiedzieć mu: nie będę mieć pretensji, nie będę marudzić i zrzędzić, ale bądź taki jak on, a ja będę taka jak ona. Nauczmy się oboje na ich przykładzie. Chcesz mojego ciepła, masuj mi kark, pieść moją szyję, jak to robi Aaron Monice, weź na swoje barki część domowych obowiązków, zadbaj o mnie. Dlaczego tylko wybrani mogą mieć coś tak oczywistego jak dobry związek? Czy miłość bez skazy to jest w tych czasach aż taki luksus? Leo, jesteś moją skazą, ale ja jeszcze wierzę, że możemy cię z tego wyleczyć. Nie musisz być egoistą, nie musisz być frustratem i pracoholikiem, zobacz, jak można łączyć pracę z życiem prywatnym. Jak można zostawiać obowiązki w biurze, przychodzić do kochanej żony, zanurzać twarz w jej włosach i snuć wspólne plany na weekend. I wyobrażałam sobie, że siadam mu na kolanach, głaszczę po twarzy, prowadzę jego dłoń po swoim ciele, a on całuje mnie powoli i delikatnie, w sposób, w jaki nigdy tego nie robił, bez gryzienia i drapania, bez pośpiechu i tego męczącego sapania, i ja mówię zdziwiona i szczęśliwa: brawo, pierwsza lekcja jest naprawdę udana.

Sięgam po herbatę, którą mi zrobił. Czekają na mnie dwie. Jedna słodka, druga gorzka, jak moje słodko-gorzkie życie z nim. Choć mam ochotę na posłodzoną, wybieram tę drugą, bo przecież muszę mu pokazać swoją nieustępliwość. Leo obserwuje mnie ze swojego kąta kanapy, szuka mojego wzroku swoimi wielkimi zapadłymi oczyma z ciężkimi powiekami. Rudoblond włosy i broda, które zawsze witały mnie o poranku i żegnały wieczorem, a tej nocy są tu nieproszonymi gośćmi, wydają się drżeć pod wpływem każdego niewypowiedzianego jeszcze słowa, tak samo jak pod wpływem zimnego powietrza, które wpada do pokoju. Jeśli cię obudziłem, to przepraszam, wyrzuca z siebie słowa, których zawsze się wstydził, wbija wzrok w poduszkę, żeby się osłonić przed moim zdumieniem. Prycham jak mała obrażona dziewczynka, tak jak to robiłam, gdy kłóciłam się z matką, ale patrzę na niego z ukosa. Nie mogę się nadziwić, jak jest inny. Próbuję dokładnie nazwać tę zmianę, ale parę kilogramów mniej, dłuższy zarost i włosy mnie nie przekonują. Pod tą jego nową powierzchownością ukrywa się coś jeszcze, jakby przyniósł mi wielką wiadomość, skrywał skarb pod koszulą i tylko czekał na najlepszą okazję, by mi go dać. Jakby nagle przyszedł z dobrą nowiną, że oto będziemy mieć dziecko, że nosi je pod skórą, to ono tak bardzo go zmienia, przecież wiele ciężarnych w pierwszych miesiącach chudnie, dopiero potem przybiera, więc już nie muszę się martwić, nie będziemy bezdzietnym smutnym małżeństwem, pozew można wycofać.

Po co przyszedłeś, pytam znów niecierpliwie i podejrzliwie, a Leo przysuwa się do mnie, odstawia swój kubek, z przejęciem chwyta mnie za dłoń i mówi: nie róbmy nam tego. Wiem, jak dużo kosztuje go ta prośba, jak kajanie się i proszenie nie jest w jego zwyczaju, jak bardzo musi mu więc zależeć, skoro to robi teraz, prawie na klęczkach, z przejęciem w każdym fragmencie jego ciała, w każdym ruchu i spojrzeniu. Nie przywykł, żeby o coś prosić, zawsze bierze bądź kupuje to, na co ma ochotę. Patrzę w jego jasne oczy, ten sam błękit zawirował moim sercem pięć lat temu, ale teraz widzę nie szaleńczy skowyt młodego wilka, tylko posłuszny i błagalny ton starego, dojrzałego psa. Nigdy tak na mnie na patrzył, nigdy nie patrzył tak dojrzale. Cofam rękę i teraz ja chowam się w kącie kanapy. Owijam się kocem, a Leo wstaje i zamyka w końcu okno. Nie mogę uwierzyć, że miesiąc z kawałkiem beze mnie tak go odmienił. Dba o moje ciepło, mój chłód i moją herbatę, jakby był najbardziej opiekuńczym mężem świata, ale zaraz przypominam sobie wszystkie pretensje i kłótnie, jego nieczułe spojrzenia, brak szacunku dla moich potrzeb i słów, wewnętrzny głos mnie ostrzega: nie ulegaj, miał pięć lat na zmianę, nikt nie zmienia się w ciągu miesiąca. Pewnie to jemu było zimno, o tobie by nie pomyślał.

Przyszedłem z tęsknoty, bo już nie mogę wytrzymać bez ciebie, mówi, gdy już znowu staje przy mnie z tymi swoimi tekstami, których na pewno się wstydzi. Powinnam go nagrać, a potem tym szantażować, ośmieszać, że tak się poniża. Błękit jasnych oczu chowa się, jakby cofał się w głąb ciemnej jaskini, przestraszony własną śmiałością. Szeroki język zlizuje niewidzialne smaki z ust, a palce nerwowo stukają w kubek. Ogłupiają mnie te nagłe czułe słowa. Mam wrażenie, jakbym oglądała jakiś film, to nie mnie się przytrafia. Niemal czuję, jak moje rysy tracą trochę ze swojej ostrości, nagle mięknę, roztapiam się, rozłażę na kawałki, tylko ściągnięte wciąż brwi trzymają moją twarz razem. Ale siła pamięci wraca, trzyma mnie w pionie i prawie krzyczę: trzeba było mi to mówić przez te wszystkie lata! Może więc potrzebowałem dwóch miesięcy, żeby nauczyć się tych słów, cedzi coraz ciszej, wkurzony, że nie otrzymuje tego, po co przyszedł, zawieszenia broni, nowej szansy; pewnie jego walizka czeka za drzwiami, szczoteczka do zębów nie może doczekać się powrotu na miejsce, tych kilka książek, które wziął ze sobą, będzie zaraz szukać swoich stałych miejsc na półce. Więc przyznajesz mi jednak rację, że rozwód to dobre rozwiązanie, pytam z wyższością, bo już wiem, jak zaraz go tym rozsierdzę, jak wyjdzie stąd zły, że podjął bezsensowną walkę. Nie, to fatalne rozwiązanie, najbardziej fatalne ze wszystkich, mówi wciąż opanowany, nie chcę tego, Lea, i wiem, że ty też nie.

Jak mało mnie znasz, Leo, zawsze uważałeś, że wiesz lepiej ode mnie, co ja chcę, co czuję i czego potrzebuję – kręcę głową i zwężam oczy, niczym jaszczurka, która i tak ucieknie, najwyżej zgubi ogon, pozostawi go w jego mocnej dłoni, ale i tak nie da się złapać.

Nasza rozmowa robi się śmieszna, Leo, Lea, zawsze w tych dialogach był powiew komizmu, jakby ktoś nam układał teksty, role z dramatu komediowego, brakuje publiczności, która głośno uśmiechnie się po następnym Lea, Leo.

Próbowałem cię zawsze słuchać i brać pod uwagę twoje potrzeby, odlicza słowa. Jak to miło, że próbowałeś brać pod uwagę moje potrzeby, mówię złośliwie, jesteś bardzo wyrozumiały. Leonko, przyszedłem się pogodzić, nie pokłócić, mówi z łagodnością, której do tej pory nie znałam. Czy to ta wielka zmiana, która wdarła się tej nocy do jego ciała i naszego mieszkania, bo nawet to nasze małe mieszkanie zdaje się go nie poznawać. Kanapa nie pamięta, który koniec zawsze zajmował on, a który ja, kubki nie poznają jego ręki, ściany nie rozpoznają jego cienia, skąd się wziął ten męski, pytają jedna drugą.

Za późno, podsumowanie zakończyliśmy pięć tygodni temu, zmarnowałeś swoją szansę, wypominam mu ten ostatni sierpień, kiedy to usiedliśmy na tej samej kanapie i ja powiedziałam, że mam dość udawania miłości do niego, że on nie jest w stanie się zmienić, że nie takiego jego chciałam i że obiecywał mi inne życie. Wylałam wszystkie swoje rozczarowania na ten stolik kawowy, na żółte i szare poduchy rozłożone między nami, na naszą pościel – bo on już od kilku dni nie spał w łóżku, tylko tu – na nasz dywan, który zamówiłam z pomocą Moniki z dalekiego kraju, by mieć tak piękne mieszkanie jak ona, na nasze zdjęcia, które leżały po kątach wyjęte z ramek poprzedniego wieczoru i podzielone na dwie kupki, na nasze wszystkie wspomnienia, te słodkie z początku i coraz bardziej gorzkie z późniejszych lat, jakby dzieliły się na te dwie moje herbaty, które mi przygotował, łyk z jednego kubka, potem z drugiego, na słowa, które ośmieliłam mu się powiedzieć w ostatnich miesiącach, że jest egoistą, że jest fatalnym kochankiem, że miałam lepszych, że nie umie dać mi szczęścia, dziecka i prawdziwej rodziny, na te wszystkie upokorzenia, do których teraz nie mam ochoty wracać, bo wiem, że to największa porażka mojego życia, jak z wielkiej miłości narodziła się katastrofa – tak, narodziła, choć powinno narodzić się dziecko, ale u nas zawsze było inaczej, on uważał, że to się zdarza, że to kwestia czasu, ja, że pięć lat czekania na normalne życie to za długo. I na znak, że miniony sierpień to była moja ostateczna decyzja, na którą on przecież też wtedy przystał, tak już był udręczony tymi rozmowami, ogniem, którym rzucałam i łzami, którymi go potem zalewałam, że wziął srebrną walizkę, nasz prezent ślubny od jego matki, spakował parę koszul w kratkę, parę książek, majtki i odszedł, nie mówiąc gdzie. Na znak, że to był koniec, zdejmuję teraz przy nim obrączkę i kładę na stoliku obok jego kubka z posłodzoną herbatą.

Patrzę, jak go tym ranię, bo on zdobył się na coś, czego mu zawsze brakowało, łagodność, skłonność do ważnej rozmowy, empatię, którymi chce przykryć swoje dawne niedoskonałości, sprawić, by teraz stały się dla mnie niewidoczne, bym sama sobie zadała pytanie, po co mi ten rozwód. Bym spojrzała na siebie oczami mojej matki – jak to rozwód? – z tymi wielkimi znakami zapytania na całej jej twarzy, ale ja nie dam sobie tak łatwo zamydlić oczu. Nie doceniam tej jego zmiany, cedzę przez zęby, że może już sobie pójść, ale on wciąż nie wstaje z mojej kanapy, zadziwia mnie jego zdecydowanie, przeważnie ustępował i wychodził, chciał być jak najdalej od ognia, wracał dopiero, jak sam się uspokoił, i oczekiwał, że ja też już jestem ze wszystkim pogodzona, że problem minął. Tymczasem teraz siedzi, nie ustępuje, wszedł w niego jakiś upór, urósł mu wraz z tym zarostem na brodzie i pod nosem, i tymi włosami na czubku głowy. Przysuwa się do mnie, mimo że go odepchnęłam, jest tak blisko, że czuję zapach, który przyniósł ze sobą, zapach pustynnego deszczu, kamieni; może długo wędrował po tym osiedlu, wahał się, czy zapukać, czy budzić mnie w nocy, czekał na burzę, która pierwsza otworzyłaby moje oczy i dopiero potem on odważyłby się zakłócić mój nocny spokój. A może po prostu przyszedł tu prosto z pracy, z wielkiej budowy, z wielkiej inwestycji, której poświęcał się zawsze, nawet w wolnych chwilach, i ten zapach to tylko zapach gruzów, pyłu i betonu polewanego wodą. Tak pachniał, gdy go poznałam.

Czubkami palców dotykam obłoków nad moją głową. Opuszkami przesuwam po ich bieli, najczystszej, jaką znalazłam. Kołyszę się wraz z nimi, jakbym też była kartonem zawieszonym nad blatem kawiarni. Odciski na moich dłoniach wyznaczają kształt uchwytu nożyczek, które trzymałam wczoraj przez cały wieczór. Na niektórych chmurkach są małe plamki, ale nikt ich nie zauważy, wiem o nich tylko ja. To krople wody z doniczki, która zaczęła się przelewać, kiedy matka weszła do pokoju podlać kwiaty. Piękne, ale dodaj trochę szarej farby, będą prawdziwsze, podpowiadała. Nie mają być prawdziwe, mają być jak ze snu, jak bita śmietana na wierzchu gorącej czekolady, tłumaczyłam oschle i odsunęłam chmury od jej konewki. To dodaj trochę brązu, mówiła jak ekspert, który szuka wszędzie rzeczywistości i rzeczowości. Zamknęłam za nią szybko drzwi.

Ile jest tych chmur?, słyszę przed sobą miękki męski głos. Jego długa ręka pokryta cienkimi jasnymi włosami sięga do mojej twarzy, ale mija ją i dotyka jednego z obłoków, które sama wycięłam, pomalowałam i powiesiłam. Przyjemny, nieznany dreszcz przechodzi po mojej twarzy. Sto czterdzieści osiem, odpowiadam posłusznie, jakbym była na egzaminie.

To się napracowałaś, mówi z uśmiechem, a jego niebieskie oczy błyszczą nachalnie, jakby chciały mi dać znaki świetlne. Skąd wiesz, że ja je zrobiłam?, pytam nieśmiało i przyglądam się, jak on też patrzy, może nawet liczy, czy nie pomyliłam się w rachunkach, jak zadziera ten duży orli nos, wąskie usta i rudawą brodę do góry, zamyśla się przy tym poważnie, jakby był detektywem, i próbuje odnaleźć odciski moich palców na tych tekturowych chmurach. Wiem i już, mówi i kładzie na blacie pomarańczowy kask roboczy, nie szuka więcej dowodów, tylko prosi: zrobiłabyś mi herbatę z miodem? Milknę, by za chwilę postawić przed nim brązowy kubek, z którego brzegów ocieka miód. Mierzę go przy tym nieśmiało wzrokiem, bo nie przywykłam do takich dziwnych klientów, widocznie te chmury naprawdę są jak ze snu, a on się patrzy na moje włosy i nagle pyta poważnym tonem: jesteś z Księżyca? Teraz już kompletnie nie wiem, co powiedzieć, mój rozum wariuje, próbuję doszukać się w tym obrazy, może to wariat albo bierze za wariatkę mnie. Wdycham powietrze, które przyniósł do kawiarni, i czuję mokry beton, pył, który jeszcze siedzi na jego głowie, matowi mu włosy, leży na kracie koszuli, jej podwiniętych rękawach i szarych guzikach. Mam ochotę go dotknąć, przetrzeć mu je, może tak naprawdę są czarne, a on, niczym uważny czytelnik moich myśli mówi: masz włosy jak księżycowy pył. Pył? Powtarzam po nim jak lalka, która nie umie sama mówić, i łapię się za końcówki swoich włosów, próbując dojrzeć na nich ten pył, który on ma na koszuli i we włosach. Może nie zauważyłam, może coś tu się sypie ze ścian albo moje chmury przebijają sufit, bo nie tylko ja w nie wierzę, ale on też, razem to podwójna wiara, magiczna wiara. I próbuję zobaczyć to, co on tam dojrzał na tych moich mysich włosach, ale mam za krótkie końce, sięgają mi ledwo za uszy, on się śmieje z moich poczynań, więc otrzepuję bluzkę i spódnicę, bo skoro mam pył we włosach, muszę go też mieć na ubraniu. A on się śmieje jeszcze bardziej, uśmiecha się tak szeroko, obnaża te swoje kościste, krótkie zęby, śmieje się też oczyma, pewnymi swego blasku i swego błękitu, a widząc moją zdziwioną minę, prostuje: twoje włosy lśnią jak księżyc, mają diamentowy poblask. Przecież są mysie, protestuję, choć komplement sprawia, że nogi mi się uginają, bo jeszcze nikt tak nie powiedział o moich włosach, a on nagle zmienia twarz z radosnej w zamyśloną, przygląda się mojej bluzce, jakby miał tam odnaleźć autentyczny kamień z Księżyca i znowu pyta: to jakiś żart? Wskazuje palcem na moją plakietkę na firmowej koszulce: „Jestem Lea, w czym mogę pomóc?”. Przebiega po mnie wzrokiem, raz jeszcze zatrzymuje oczy na włosach, potem skacze na chmury i rozbawiony mówi: ja jestem Leo, dziękuję za herbatę, i upija z kubka parę łyków.

Nie mogę nic powiedzieć, jakbym nagle nie umiała mówić, a przecież potrafię być wygadana, ale on chyba rozumie to moje zmieszanie, to moje rozleniwienie pod wpływem jego słów, pewnie zdarza mu się to codziennie, i mówi: Lea i Leo, będziemy do siebie świetnie pasować. Café w Chmurach. Pięknie. I zabiera swój kask, i wychodzi, a zapach mokrego betonu zostaje na jego miejscu, wysokim barowym stołku, w kawiarni, w której pracuję, gdzie jeszcze nigdy nic podobnego mnie nie spotkało, gdzie nigdy nie wypowiedziałam tak niewielu słów; próbuję przeliczyć w myślach, ile padło, a ile utraciłam, utraciliśmy, bo to był dialog przecież, ale nie umiem, bo już nie pamiętam, czy powiedziałam: są mysie, czy raczej: są mysie przecież. Sztywnieję i uginam się pod sobą jednocześnie. Ktoś prosi o kawę z mlekiem, ale ja nie rozumiem, robię kolejną herbatę z miodem. Prosiłem o kawę, mówi niesympatyczny głos, szukam wzrokiem rudego inżyniera w eleganckiej koszuli w kratę, ale ani przy stolikach, ani wśród moich chmur nie ma już nikogo z brodą i pomarańczowym kaskiem pod pachą. Co to za obsługa, słyszę za swoimi plecami, więc biegnę na zaplecze, szukam Seleny, niech ona zrobi kawę, muszę szybko po coś skoczyć. Selena patrzy na mnie, jakby nie zrozumiała mojej prośby, ale mówi: tak, idź, jasne, że cię zastąpię. Wyraźnie widzę, że miała inne plany, ale teraz mam to w nosie, wybiegam z Café w Chmurach, w szybie kawiarni szybko patrzę, jak wyglądam, oceniam siebie – niezłe nogi, mała pupa, wąskie ramiona, długa szyja. Nie jest źle. Nie poprawiam włosów, boję się, że spadnie ze mnie ten księżycowy blask. Błądzę oczami po okolicy. Głośna ulica, masa ludzi, świateł, samochodów, szukam rudej brody, która ma do mnie świetnie pasować. Wierzę temu głosowi, wierzę jego proroctwu, już cieszę się na jego spełnienie, chcę mu w tym pomóc, rozglądam się na wszystkie strony, szukam go. Lea, skup się, mówię do siebie, skoro on miał na sobie beton, tynk i kask, musi pracować gdzieś w pobliżu, nie wędruje się tak przez całe wielkie miasto w poszukiwaniu dziewczyny o księżycowych włosach, to niedorzeczne, skup się, skup, gdzie tu coś budują.

Lea, skup