Strona główna » Obyczajowe i romanse » Źródło Mamerkusa

Źródło Mamerkusa

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-362-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Źródło Mamerkusa

Hrabia Alderney, uczestnik pierwszej krucjaty, na starość spisuje dzieje swej pełnej przygód, trzyletniej podróży z Aragonii do Palestyny w końcu XI wieku. Otrzymujemy „Imię róży” i „Pamiętnik znaleziony w Saragossie” w jednym – wielki fresk powieściowy, przekrój przez dzieje, idee, warstwy społeczne, geografię Śródziemnomorza i języki oraz geniusz i szaleństwo człowieka. Są tu ogromne sceny batalistyczne i cicha intymność, widzimy wielmożów i żebraków, pobożnych pustelników i zbójów (nierzadko w tej samej osobie).

Polecane książki

Arcydzieło literatury i życia. Ostatnia powieść Charlotte Brontë Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego – George Eliot Najlepsza powieść Charlotte Brontë – Virginia Woolf Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest prekursorem powieści ...
W pracy podjęto ważką tematykę relacji bank – przedsiębiorstwo na tle zagrożenia upadłością. Zagadnienie kryzysu w przedsiębiorstwie, kryteria oceny zagrożeń i wykorzystywane narzędzia analityczne stanowiły podstawę do podjęcia próby spojrzenia na współdziałanie tych podmiotów.W publikacji zesta...
„Cztery rubiny” TO KSIĄŻKA O MIŁOŚCI I RELACJACH MIĘDZYLUDZKICH. Wiek XIX wymaga poświęceń. Losy młodej hrabianki Ireny Wandy Ostrowskiej zakochanej w urzędniku nie toczą się tak, jak by tego pragnęła. Wychodzi więc za mąż za doktora weterynarii. Po jego śmierci Irena sprzedaje dom i wyprowadza s...
Mam na imię A. Jestem pudełkiem. Złośliwy los uczynił mnie skorupką niosącą w sobie ocean mocy. Tacy jak ja nie powinni istnieć i nie istnieliby, gdyby ludzie nie zniszczyli swojej cywilizacji. Dawno temu, w czasach, których oni sami nie chcą pamiętać. Uciekam już bardzo długo. Jak dotąd ud...
1 października 2017 r. wchodzi w życie ustawa z 16 listopada 2016 r. o zmianie ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych oraz niektórych innych ustaw. Wprowadza ona wiele zmian. Dotyczą one przede wszystkim obniżenia powszechnego wieku emerytalnego do 60 lat w przypadku kobie...
Opis proponowanych w tej książce zagadnień nie wyczerpie problemów władzy i kierowania oraz ich licznych niedostatków; przede wszystkim w funkcjach realizacyjnych, ale teoretycznych też. Przekraczałoby to objętość jednej książki. Samo tylko rozważanie teoretyczne o istocie władzy zajmuje w literatur...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Leszek Biały

LESZEK BIAŁY

ŹRÓDŁO MAMERKUSA

WYDAWNICTWO NOWY ŚWIAT Warszawa 2009

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Cytat

Pisaniu wielu ksiąg nie ma końca…(Księga Koheleta 12, 12-13)

I

Doszedłszy do wieku, w którym – jak mawiał mój Yusuf – zdrowie wystarczy mi za chorobę, chciałbym utrwalić na piśmie wszystko, co przypadło mi w udziale, zanim moje ciało stanie się pastwiskiem dla robaków, a sprawy, których byłem świadkiem, pokryje kurz niepamięci lub rdza przeinaczeń. A gdyby mi ktoś zarzucił, że i ja, chcąc ocalić przed żarłocznym czasem czyny i słowa ludzi, których dane mi było spotkać, nie zawsze spisuję je dość dokładnie, odpowiem, że po tylu latach czynię to poniekąd z konieczności, lecz staram się je odtwarzać najwierniej jak umiem, z nadzieją, że prawda nie dozna z tego powodu zbyt wielkiego gwałtu.

Podobno na starość stałem się serdeczny jak Abraham, łagodny jak Mojżesz, cierpliwy jak Hiob, pokorny jak Jeremiasz, a przecież ciągle się frasuję, czy ujrzę także to górne Jeruzalem, o którym powiadają, że wznosi się w niebie. Bo choć nigdy nie skłamał Ten, co je obiecał, istnieje wszak nie tylko ono i jego wieczne szczęście, ale także ogień nieugaszony, i robak, który nigdy nie śpi, i otchłań, i ciemność, i zgrzytanie zębów, i nie mające kresu męczarnie.

Dlatego, zadowolony z tego, co mi podarowano, i pogodzony z tym, co mi odjęto, żałuję jedynie za moje grzechy i modlę się codziennie o to, aby, kiedy ogarną mnie bóle śmierci, kiedy moje serce stanie się jak wosk, kiedy moja cera nabierze barwy ołowiu, kiedy moja stygnąca ręka nie będzie już w stanie utrzymać ukochanego Krzyża i kiedy wreszcie stanę przed moim Panem i zadrżę na widok Jego majestatu, nie odrzucono mnie sprzed Jego oblicza i pozwolono mi zostać z Nim na zawsze. Oby, zgodnie ze słowami „przeszliśmy przez ogień i wodę, ale Ty nam zesłałeś wytchnienie”1, tym, którzy przeszli dla Niego przez to pierwsze, nie poskąpiono również tego drugiego, i oby nie uznano nas za plewy, które wiatr porywa z ziemi, ani za krople, co wypadły z dzbana.

*

Nie sposób wymknąć się z ręki Boga i uniknąć Jego dopustów. Przekonałem się o tym, kiedy po trzech latach wojaczki przyjrzałem się sobie w kawałku zdobycznego lustra i spostrzegłszy, jak bardzo przerzedziły się i posiwiały moje włosy, powziąłem stanowczy zamiar powrotu w rodzinne strony. Wprawdzie powietrze w moim kraju nie było tak świetliste, słońce nie tak palące, wino pijano w nim tylko od święta i to jedynie na książęcym dworze, zaś nocą łatwiej było usłyszeć wilka niż cykadę, ale, po pierwsze, i tam toczono ciągłe wojny, a po drugie – nawet gdyby jakimś cudem miało ich kiedyś zabraknąć – miałem w ojczyźnie spłacheć ziemi odziedziczonej po przodkach, zaś ziemia ta, oddana na czas mojej nieobecności w zastaw klasztorowi, gdzie przebywała moja siostra, od dawna potrzebowała nie tyle pana, ile dziedzica. Patrząc w lustro, zrozumiałem, że czas już najwyższy wracać, poszukać w sąsiedztwie jakiejś gospodarnej panny i pomyśleć wreszcie o przedłużeniu rodu.

Do powrotu zachęcała mnie także mizeria łupów, które nie były mi całkiem obojętne. Od trzech lat brałem udział w walkach o Hueskę, największe miasto jakie widziałem w życiu. Wraz z innymi wspinałem się i spadałem z jego potężnych murów, odpierałem niezliczone wypady jego obrońców i przez połowę tego czasu sztywniałem z zimna, a przez drugą smażyłem się żywcem w mojej kolczudze.

Byłem dwukrotnie ranny i widziałem śmierć wielu dzielnych rycerzy, w tym samego króla Sancha Ramfreza, trafionego przez saraceńskiego kusznika w jedyne miejsce nieosłonięte żelazem – dokładnie pod pachę – kiedy uniósł na chwilę rękę, żeby nam pokazać, gdzie powinniśmy zaatakować. W dodatku, odkąd, zgodnie z prawidłami sztuki wojennej spaliliśmy wszystkie pola, wycięliśmy wszystkie sady i zatruliśmy większość studzien w promieniu jednego dnia konnej jazdy, wielokrotnie cierpiałem głód i pragnienie, a przecież nadal byłem tak samo ubogi jak w dniu, kiedy zachwycony widokiem dziewięćdziesięciu dziewięciu wież Hueski postanowiłem przyłączyć się do oblężenia.

Jeśli nie liczyć paru pierścieni i trzech woreczków srebrnych monet pokrytych niezrozumiałymi zawijasami, po trzech latach zmagań i znojów miałem w sakwach tylko niewielki czarno-czerwony dywanik, złoty rozpylacz do wody różanej ozdobiony wizerunkami jakichś zwierząt przypominających kozy, srebrny talerz w kształcie ryby, rzeźbiony róg do picia z kości słoniowej, sztylet nabijany turkusami oraz drobiazg, który podobał mi się najbardziej – zieloną, niemal przezroczystą szatę, trochę wprawdzie rozdartą i poplamioną krwią, ale za to przetykaną złotą nicią i lżejszą chyba od ptasiego pióra.

Zważywszy rzecz dokładnie, zapytałem mojego giermka Tito, czy pojedzie ze mną. Był to młody miejscowy chłopak, który po ucieczce z niewoli przystał do mnie na służbę za wikt i dziesięć dirhamów miesięcznie.

– A co z przysięgą, jaką złożyliśmy don Sanchowi, że nie odstąpimy od oblężenia, póki nie zdobędziemy miasta? – odparł bez entuzjazmu.

– Ja jej nie składałem – powiedziałem zgodnie z prawdą, jako że w dniu zaprzysiężenia byłem na pogrzebie przyjaciela w nieodległym Alquezar.

– Ja też nie – uśmiechnął się półgębkiem. – Ale i tak wolę Saracenów.

Wiedziałem, że niewierni porwali całą jego rodzinę, za co poprzysiągł mścić się do końca życia, toteż nie nalegałem, tylko przycisnąłem go mocno do serca, po czym dałem mu na pamiątkę talerz w kształcie ryby i poleciłem spakować moje rzeczy. Przypuszczałem, że także na północy nie brakuje już świeżej trawy i zamierzałem wyruszyć w drogę następnego dnia. Najpierw do Composteli, żeby poprosić Świętego Jakuba o dobrą żonę i co najmniej jednego udanego syna, a potem, prosto jak strzelił, do domu.

Tymczasem znów się okazało, że na tym świecie nie da się niczego zaplanować.

Kiedy pod wieczór, jak co dzień, obchodziliśmy mury z oprawną w srebro skrzynią zawierającą relikwie Świętego Wiktoriana, spod wieży zwanej Alquibla wypadli znienacka obrońcy i zaatakowali nas gwałtownie. W pierwszym starciu straciliśmy więcej ludzi niż przy niejednym szturmie i zostaliśmy przyparci do rzeki, toczącej przez większość roku bardzo mało wody, lecz teraz wezbranej po marcowych deszczach.

Tam to, położywszy trupem dwóch Maurów, zauważyłem kątem oka, że pośrodku nurtu, zanurzony do połowy w wodzie, obija się o kamienie relikwiarz ze szczątkami Świętego, porzucony w popłochu przez zakonników. I byłby się ów skarb dostał niechybnie w ręce pogan, gdyby nie rycerz zwany El Latino – powszechnie nielubiany w naszym obozie, bo nie uczestniczący nigdy w naszych biesiadach i pijatykach przy ognisku – który, stojąc krzepko na wielkim głazie wystającym z wody, ciął w głowę każdego Maura, jaki się doń zbliżył. Saraceni szyli do niego z łuków i ciskali weń włóczniami, ale on, choć wyglądał już całkiem jak Święty Sebastian, wciąż trwał na skale i bronił im przystępu do świętych relikwi i.

Nie czekając, aż nadejdzie pomoc z drugiego brzegu, rzuciłem się natychmiast w wodę i z okrzykiem: „Panie, wytrwaj jeszcze trochę!”, ominąłem łukiem atakujących, po czym dopłynąłem do starego mruka z boku. Kiedy jednak próbowałem wspiąć się na zajmowany przez niego głaz, El Latino odepchnął mnie nogą i zawołał:

– Gdzie mi się tu plączesz, ciuro?! Już cię tu nie ma!

Ponieważ nauczono mnie znosić obelgi, ale nie pozwalać, żeby mi ktoś rozkazywał, nie dałem za wygraną i znów zacząłem wdrapywać się na kamień. A kiedy El Latino znowu próbował mnie z niego strącić, wczepiłem się w jego łydkę i niechcący pociągnąłem go za sobą w wodę, przy okazji ratując mu chyba życie. Saraceni jeszcze raz zasypali nas pociskami, nurt zakręcił nami i pchnął nas na skałę, i zaraz potem ujrzałem Raj Ziemsk i.

Miejsce to, położone daleko na Wschodzie, na wysokiej górze, gdzie nie sięgnęły wody Potopu, było rozległą równiną opasaną murem ze szczerego złota i pierścieniem ognia. Tryskało w nim cudowne Źródło dające początek czterem rzekom, a zwały się one, jak ktoś mi zaraz podpowiedział: Piszon, Gichon, Chiddekel i Perat. Ich wody niosły ze sobą gałęzie drzew oliwnych, cyprysów, imbiru, goździków, mirtu i aloesu, naręcza różnobarwnych kwiatów i żywe ptaki w gniazdach – jedne białe jak śnieg, inne czerwone jak karbunkuł albo zielone jak trawa, jeszcze inne błękitne jak niebo – a także mnóstwo owoców, które obojętnie jak przekrojone, zawsze podsuwają oczom zbawczy znak Krzyża.

Powietrze w tym miejscu było niezwykle przejrzyste i panowała tam bardzo przyjemna ciepłota. Ponieważ w Raju nie istniały pory roku, nie znano tam także śniegu, burz, gradu, gwałtownych wichrów, zimowych mrozów, wiosennych roztopów, letnich upałów ani jesiennej słoty. Nie było tam również węży, szczurów, żab, much, komarów i jadowitych pająków. Za to wszędzie widziało się rozmaite drzewa i kwiaty, których nikt nigdy nie siał ani nie sadził. Drzewa rosły przynajmniej tak wysoko jak nasze topole i codziennie rodziły inne owoce o wybornym smaku. Nigdy nie więdnące kwiaty zachwycały barwami i upajały swą wonią, zaś moje ulubione róże w ogóle nie miały kolców. Pomiędzy drzewami, na bujnych łąkach, pasły się wolne od strachu jelenie i jednorożce, podczas gdy ich nowo narodzone potomstwo ssało z ufnością mleko niedźwiedzicy. Pies żył tam w przyjaźni z kotem, wilk legał obok koźlęcia, zaś lew piastował w łapach niewinne jagniątko.

Jak daleko mogłem sięgnąć okiem, żyzna ziemia skrzyła się bryłami złota i srebra oraz mnóstwem szlachetnych kamieni – diamentów, szmaragdów, rubinów, jaspisów, agatów, topazów, berylów i ametystów – ale najpiękniejsze było to, że w tym cudownym przybytku nie znano w ogóle śmierci, chorób, starości, zbrodni, sprośności, zdrady ani smutku, i że każdy, kto czegoś potrzebował, dostawał to zaraz za darmo. Toteż wszyscy mieszkający tam święci, męczennicy i dusze sprawiedliwe – wśród których, jak zauważyłem, rej wodzili Adam i Ewa oraz Henoch i Eliasz, a zwłaszcza Święty Dyzmas, Dobry Łotr, dzięki któremu, po czterech tysiącach lat zamknięcia na głucho, wrota Raju otworzyły się dla nas ponownie – wyglądali na niezmiernie zadowolonych. W oczekiwaniu na wskrzeszenie ciał i ostateczne wstąpienie do Królestwa Niebieskiego jedni modlili się, drudzy odpoczywali, inni przechadzali się bez celu, jeszcze inni śpiewali w chórze albo wiedli skoczne tany na wiecznie zielonej murawie, zaś słodkie dźwięki towarzyszącej temu muzyki niosły się szeroko po całym Domu Światłośc i.

Niestety, ledwie zdążyłem uprosić kilkoro z obecnych, żeby zechcieli pomodlić się także za mnie i za mojego jeszcze nie spłodzonego, ale już umiłowanego syna, kiedy niespodziewanie przyszło mi wrócić na ziemię.

Tu okazało się, że zostałem uratowany i – w nagrodę za męstwo, z jakim stanąłem w obronie Świętego Wiktoriana – umieszczono mnie razem z El Latino w tej samej celi pobliskiego opactwa kanoników regularnych w Montearagón, służącego za lazaret tylko wielkim panom. Kiedy przyszedłem do siebie, stary wojak, podziurawiony jak rzeszoto, leżał wciąż bez czucia niczym kłoda, zaś przy mojej pryczy siedział mój giermek Tito.

– Chwała Bogu w Trójcy Jedynemu! – wykrzyknął widząc, że otwieram oczy. – Nareszcie! Jak się czujesz, panie?

– Przed chwilą czułem się znacznie lepiej – stwierdziłem zgodnie z prawdą. – Czy to ty mnie wyłowiłeś?

– Między innymi – przytaknął, lecz wydał mi się czegoś markotny.

– Co ci jest? – zapytałem. – Czyżbyś tego żałował?

– Boże uchowaj, tylko kiedy cię ratowaliśmy, ktoś… ukradł jedną z twoich sakw – poinformował ze wzrokiem wbitym w ziemię.

– Nie może być! – jęknąłem. – Którą?

– Tę z rozpylaczem i rogiem – opuścił głowę jeszcze niżej.

Poderwałem się z pryczy, ale z bólu zaraz opadłem na nią z powrotem, toteż wycedziłem tylko przez zęby:

– Choć jestem pewny, że człowiek sprawiedliwy posiada skarby całej ziemi, chciałbym wiedzieć, który skurwysyn to zrobił?!

– Jeśli go znajdę, poderżnę mu gardło – obiecał ponuro Tito.

Kiwnąłem głową na znak zgody, po czym zapytałem zrezygnowany:

– A co z resztą? Jak Święty?

– Dzięki Bogu, bezpieczny. A twoje rzeczy oddałem na przechowanie opatow i.

– I dobrześ uczynił – pochwaliłem go. – Zaopiekuj się jeszcze końmi, zapłacę.

– Zrobię to za darmo. Byleś wyzdrowiał, panie.

– Dziękuję. Tylko przepędź je czasem po polu, żeby mi się nie zapasły jak smoki – poprosiłem go na pożegnanie.

Poniesiona strata doskwierała mi znacznie bardziej niż rany, jakie mi zadano. Z początku myślałem bowiem, że oprócz złamanej i włożonej w łupki nogi, a także paru dziur po strzałach, nic szczególnego mi nie dolega. Dopiero wizyta opata Szymona uświadomiła mi boleśnie, jak wielką marnością jest srebro i złoto całego świata! Otóż na pytanie, kiedy będę mógł ruszyć w rodzinne strony, gdzie pilno mi się ożenić i spłodzić upragnionego dziedzica, ów zacny mąż odparł dziwnie stropiony i bynajmniej nie od razu:

– Nikt nie może wejść do Królestwa Niebieskiego nie wypróbowany.

– Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze? – zapytałem zdziwiony.

– Tylko to, że ciało należy do świata, a wszystko, co należy do świata, kocha też okazje do grzechu. Dlatego, jeśli zdarzy się nam ponieść jakiś uszczerbek na ciele, powinniśmy przyjąć to z radością i dziękować Bogu, że uwolnił nas w ten sposób od niektórych pokus – odpowiedział uprzejmie, ale takim tonem, jakby chciał mnie pocieszyć.

– Mów trochę jaśniej, ojcze – poprosiłem – bo od ran rozum mi się chyba nadwerężył.

– Mniejsza o twój rozum, a nawet o nogę – tym razem pozwolił sobie na pewną obcesowość. – Wygląda bowiem na to, że największą szkodę poniósł od strzały twój członek płodzący.

Odruchowo sięgnąłem poniżej brzucha, lecz byłem tak szczelnie owinięty płótnem, że nie udało mi się niczego stwierdzić. Widząc mój gest, opat pokręcił głową.

– Nie, niczego ci nie brakuje. Wątpliwe tylko, żeby moc wróciła.

– Na rany Chrystusa! A moje małżeństwo?! Mój syn?! – zawołałem z przerażeniem.

– Małżeństwo? – wzruszył ramionami. – Na świętego Wiktoriana, któregoś tak dzielnie bronił, cóż ci po małżeństwie? Czyżbyś nie wiedział, że pod pewnymi względami nie różni się ono niczym od nierządu, a jego główna wartość polega na tym, że rodzą się z niego dziewice? Niechaj się żenią ci, którym zależy na nocnych obłapiankach i którym nie przeszkadza popiskiwanie dzieci. Rozumny człowiek w ogóle nie tyka kobiet, zaś w kwestii potomstwa zawsze pamięta o tym, że nikt bardziej nie paskudzi w domu, niż myszy, gołębie i dziec i.

– Nie kpij sobie ze mnie, ojcze! Jakże mam żyć bez kobiet?! – chwyciłem się za głowę.

– Jakoś można, wierz mi. Wytłumacz sobie, że kobieta to najniebezpieczniejsza ze wszystkich pułapek, jakie czyhają na nas na tym świecie. Prawdziwa furtka do piekła i smok jadowitszy od salamandry. W końcu, naszego praojca Adama nie namówił do grzechu diabeł, tylko jego własna żona. I dlatego jest bardzo wątpliwe, żeby jakaś kobieta mogła podobać się Bogu.

Widząc, że go wcale nie słucham, przerwał, popatrzył na mnie z politowaniem, a potem, machnąwszy ręką, dodał na odchodnym:

– Zresztą, wszystko w ręku Boga. Czasem dopuszcza na ludzi cierpienia, aby zaczęli Go szukać tym chętniej i mocniej. Oby tak było i w twoim przypadku.

W jakąż rozpacz wtrąciły mnie jego słowa! Słyszałem wprawdzie nieraz, że człowiek jest trawą, a wszelka wspaniałość człowieka jest jak kwiat tej trawy, słyszałem także, że wszyscy zestarzejemy się niczym szata, po czym stoczą nas mole, a jednak wydało mi się okrutną niesprawiedliwością, że musiało się to przytrafić akurat mnie, tak szybko, po tylu zasługach i na dodatek w chwili, kiedy postanowiłem wreszcie zadbać o ciągłość mojego rodu! Jakby tego było mało, ów, z powodu którego złożyłem tak wielką ofiarę (nie zapomniałem mu jego zniewagi!), wciąż leżał nieprzytomny i nawet nie mogłem wyrównać z nim rachunków.

Kiedy po kilku dniach zdjęto mi część bandaży i odzyskałem swobodę ruchów, natychmiast poddałem uszkodzone miejsce pieczołowitym oględzinom i rozmaitym, wyczerpującym próbom. Na pozór wszystko było w porządku, a jednak na próżno sięgałem pamięcią do lubych chwil z przeszłości i daremnie wyobrażałem sobie moją przyszłą małżonkę pod postacią najurodziwszej z niewiast. Jakby na potwierdzenie słów uczonych w Piśmie, surowo przeciwstawiających skłonności ciała dążeniom nieśmiertelnej duszy, to, co jest ciałem o wiele bardziej niż cała jego reszta, niezmiennie ciążyło ku ziemi, wskazując wymownie na proch, z którego powstało i w który się kiedyś obróc i.

Mimo to nie ustawałem w moich wysiłkach, aż któregoś razu zaskoczyła mnie przy nich klasztorna posługaczka, Saracenka przynosząca nam posiłki i sprzątająca nasze pomieszczenie. Nie zdążyłem nawet okryć się derką, kiedy, przyjrzawszy mi się przez chwilę zza czarnej zasłony zakrywającej jej twarz, parsknęła śmiechem, po czym wybiegła z celi jak oparzona. Rozgniewany na siebie i na nią, nie potrafiłem powstrzymać się od złośliwości, gdy następnego dnia zajrzała do nas ponownie. Zwłaszcza, że tym razem długo i głośno pukała, po czym skłoniła mi się w progu z wyraźną przesadą.

– Wejdź – rzekłem kwaśno na jej widok. – Rozumiesz po chrześcijańsku?

Skinęła potakująco głową.

– Jak masz na imię?

– Subh.

– A zatem powiedz mi, Subh, czy to prawda, że wy, Saracenki, dlatego zasłaniacie sobie twarze, że wszystkie jesteście nadzwyczaj szkaradne?

– Możliwe, ale z pewnością nie aż tak bardzo, jak wasze kobiety – odparła bez namysłu. – Inaczej wy, chrześcijanie, nie wolelibyście radzić sobie bez nich.

Cios był zadany tak celnie, że zawstydzony, postanowiłem się usprawiedliwić.

– Wybacz, właściwie nie chciałem cię urazić. Zostałem paskudnie zraniony.

– Wiem – odpowiedziała. – Ja też nie chciałam cię urazić.

Kaleczyła niemiłosiernie wyrazy, ale w jej głosie zabrzmiało coś tak miękkiego, że przyjrzałem się jej uważnie. Choć z całej jej spowitej w czerń postaci widziałem jedynie oczy, nie wiedzieć czemu pomyślałem sobie, że musi być niebrzydka.

– Usiądź – wskazałem jej miejsce w nogach pryczy. – Skąd się tu wzięłaś?

Zakłopotana przysiadła na brzeżku pryczy.

– Dostałam się do niewoli, kiedy uciekłam od męża – wyjaśniła przeciągając poszczególne słowa.

– Uciekłaś od męża? A to dlaczego? – zainteresowałem się.

– Dlatego, że go zdradziłam, a on się o tym dowiedział – odrzekła hardo, już bez owego przeciągania chrześcijańskich sylab.

– Zdradziłaś męża?! – uniosłem brwi do góry.

– Tak, i to z chrześcijaninem jak ty, niech go Allah oszpeci!

– To ciekawe – skrzywiłem się. – Czy możesz mi o tym powiedzieć coś więcej?

Westchnęła, lecz kiwnęła głową na znak zgody.

– Wyszłam za mąż za rycerza, który przybył do Al-Andalus z Yusfem Ibn Tashfinem i był jego chorążym w bitwie pod Zallaqah. Mojego męża, wciąż zajętego wojną, prawie nigdy nie było w domu, więc całymi miesiącami skazana byłam jedynie na towarzystwo innych żon, przyjaciółek i służby. Należał do niej także pewien chrześcijański rycerz imieniem Rodrigo, opiekujący się w niewoli naszymi sokołami, który zapłonął do mnie gwałtowną i zakazaną miłością. Przy rzadkich okazjach, kiedy móg się do mnie zbliżyć, szeptał mi czułe słowa i przysięgał zrobić wszystko w zamian za najdrobniejszy dowód przychylności z mojej strony. Kiedyś posunął się nawet do tego, że obiecał mi przejść na naszą wiarę, jeśli okażę się dla niego choć trochę łaskawsza…

– A to łajdak! Dlaczego nie doniosłaś na niego od razu starszemu nad służbą?

– Bo był młody i bardzo przystojny. Jednak szybko przekonałam się, że popełniłam błąd. Któregoś dnia, nie wiem jak, zmylił czujność eunuchów strzegących naszego haremu i wpadł do mnie z wielkim kuchennym nożem. Przystawił go sobie do serca i zawołał: „Subh, moja kochana Subh, jeśli nie chcesz, żebym z miłości do ciebie zaraz się przebił, nie bądź z kamienia i odsłoń na chwilę twoją twarz!”. Wyglądał tak, jakby do reszty postradał rozum, więc zrobiło mi się go żal. Pomyślałam, że może lepiej popełnić grzech, niż pozwolić, żeby się zabił z mojego powodu, toteż, choć z ociąganiem, spełniłam jego prośbę.

– Nie powinnaś była tego robić – zauważyłem z przyganą. – Niechby się bydlak zabił. Co było dalej?

– Padł przede mną na kolana i wykrzyknął: „Pani! Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem w życiu! Błagam cię, nie bądź skąpa i odsłoń coś jeszcze!”. Tego było już za wiele, więc kazałam mu się wynosić i odwróciłam się, żeby przejść do sąsiedniej sali. A wtedy ten łajdak z piekła rodem podskoczył do mnie i ugryzł mnie z całej siły w pośladek! Miałam na sobie tylko lekką atłasową spódnicę, toteż wbił we mnie wszystkie zęby! Nim zdążyłam krzyknąć, zniknął zapominając o nożu. Także i tym razem nie wydałam go w ręce kata, lecz los mnie za to pokarał, bo w dwa dni później mój mąż powrócił ze zwycięskiej wyprawy przeciwko Umarowi Al-Aftasowi, władcy Badajoz. Miałam nadzieję, że wieczorem wezwie do siebie jakąś inną żonę, ale on, na moje nieszczęście, właśnie mnie kochał najbardziej…

– Po tym co usłyszałem, wcale mu się nie dziwię.

– Dziękuję, panie. Długo okrywał mnie pieszczotami i pocałunkami, aż wreszcie nastąpiło to, co musiało nastąpić. Jego ręce nagle znieruchomiały, a on, wpatrując się w moje pośladki, krzyknął przeraźliwie: „Na Allaha! Widzę dwie głowy dojrzałe do ścięcia!”. Na nic zdały się moje tłumaczenia i błagania, na nic moje płacze i przysięgi! Surowy i podejrzliwy jak wszyscy Lemtunowie, dopatrzył się zdrady i jeszcze tej samej nocy kazał ściąć Rodriga.

– Słusznie, też bym tak zrobił. A co z tobą, pani?

– Ze mną? Zamknął mnie w moim pokoju, odkładając decyzję do rana. Ja zaś wolałam na nią nie czekać i skoczyłam z balkonu, po czym wydostałam się z naszej posiadłości przez słabo strzeżony ogród. Przy skoku skręciłam nogę, lecz tym razem miałam trochę szczęścia, bo tuż za naszym majątkiem wpadłam w ręce rabusiów, którzy sprzedali mnie do tego klasztoru – wyjaśniła ze smutkiem.

Po tych słowach chwyciłem ją za ręce i powiedziałem z przejęciem:

– Pani, od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, byłem pewny, że musisz być niezwykle piękna! Teraz widzę, że nie brak ci także rozumu. Wielka szkoda, że po tak przykrej przygodzie zapewne nie zechcesz pokazać mi swojej twarzy, pierwszej przyczyny twojego nieszczęścia!

– Twarzy?! O nie, przenigdy! – cofnęła ręce z przerażeniem, lecz zaraz dodała pojednawczo: – Ale jeśli ci na tym zależy, mogę ci pokazać jego przyczynę drugą.

Po czym, nie czekając na moją decyzję, wstała, odwróciła się i uniosła powoli swoją czarną spódnicę. Prawdę rzekłszy, poczułem się rozczarowany. Miała wąską kibić i niezbyt wysklepione pośladki, przypominające kształtem odwrócony owoc figowca, mnie zaś zawsze podobały się najbardziej nasze kobiety o dużo jaśniejszej cerze i znacznie obfitszych kształtach. Mimo to, widząc, że już zamierza się zasłonić, gwałtownie przeciw temu zaprotestowałem.

– Chwileczkę! A gdzie jest rana, którą zadał ci Rodrigo?

– Już się zabliźniła. Tylko tutaj – dotknęła palcem prawego pośladka – pozostał jeszcze niewielki ślad.

– Musisz się bardziej zbliżyć, bo tak nic nie widzę – poprosiłem.

Wtedy podeszła do mojej pryczy, położyła się i nieco uniosła biodra. Z bliska wydała mi się o wiele ładniejsza. Przyjrzałem się z uwagą wskazanemu miejscu, lecz nie dostrzegłem w nim nic oprócz zwykłego pieprzyka. Pogładziłem zatem tym czulej jego okolice i rzekłem:

– Zaiste, pięknie się wygoiło. Byłbym zresztą niepocieszony, gdyby było inaczej.

A potem obróciłem ją delikatnie na bok i odchyliłem jej udo. Domek Wenus, tak jak lubiłem, miała całkiem wygolony. Widok obłej szczeliny, z lekka już rozchylonej i zaróżowionej, poruszył jak zawsze moje serce, ale inaczej niż zwykle – nic więcej. Długo wodziłem palcem wzdłuż jej brzegów, raz po raz zanurzałem go w niej, to głębiej, to płyciej, aż w końcu, kiedy Subh, przysunąwszy się do mnie jeszcze bliżej, własnoręcznie poszerzyła ją i zaokrągliła, ucałowałem to miejsce ze szczerą ochotą.

Nie mając wcześniej do czynienia z Saracenkami, nie przypuszczałem nawet, że kobieta może tak pięknie pachnieć, toteż w ślad za pierwszym pocałunkiem złożyłem w tym miejscu drugi, trzeci i kolejne, a mimo to moje serce, choć przepojone wdzięcznością, pozostawało nadal straszliwie samotne.

Subh musiała to wyczuć, bo nagle szepnęła:

– Pozwól, że ci pomogę – po czym, odsunąwszy derkę, którą byłem nakryty, przesłoniła siebie i moje lędźwia swym czarnym hidżabem.

W pierwszej chwili, kiedy poczułem się w jej ustach, przepełniła mnie nie tylko nieznana mi dotąd błogość, ale – co ważniejsze – także uzasadniona, jak mi się zdawało, nadzieja. W drugiej zrozumiałem, że nadzieja ta była płonna, zaś trzeciej w ogóle nie było, ponieważ za naszymi plecami rozległ się chrapliwy głos:

– Gdziekolwiek jestem, w niebie czy w piekle, dajcie mi wody!

Subh skoczyła jak oparzona, i to tak nieszczęśliwie, że nastąpiła przy tym na moją złamaną nogę, a następnie znikła, jakby się rozpłynęła w powietrzu! Mdlejąc z bólu, odwróciłem się w stronę pryczy zajmowanej przez El Latino, który wsparty na łokciu, musiał obserwować nas już od dłuższego czasu, i wycedziłem przez zęby:

– Panie, masz paskudny zwyczaj mieszania mi szyków w najmniej stosownej chwili! Mam nadzieję, że wystarczy ci również odwagi, by za to zapłacić.

– Później – burknął w odpowiedzi. – Teraz chcę tylko wody.

Chcąc nie chcąc pokuśtykałem do niego z dzbankiem, a on pił i pił wielkimi haustami, po czym obtarł z zadowoleniem spieczone usta i natychmiast zapadł ponownie w sen.

Nie obudził się z niego przez kilka następnych dni, podczas których Subh nie pojawiła się ani razu. Badający go medyk kręcił z niedowierzaniem głową, klnąc się na wszystkie świętości, że jeszcze nigdy nie widział, żeby ktoś, kto według całej jego wiedzy, powinien był już dawno umrzeć, miał się z dnia na dzień coraz lepiej, i to na dobitkę bez jedzenia, picia i przyjmowania jakichkolwiek medykamentów! Ja również cieszyłem się z powrotu do zdrowia El Latino, ponieważ przysięgłem mu zemstę, a przecież nie mogłem bić się z nieboszczykiem. Dlatego, kiedy znów się obudził, jeszcze zdrowszy i bardziej rześki, i zażądał wielkim głosem wieczerzy, odczekałem, aż nasyci głód, po czym zwróciłem się do niego najuprzejmiej, jak umiałem:

– Cieszę się, panie, że masz się już całkiem dobrze, i że wedle wszelkich znaków na niebie i na ziemi, opuścisz ten lazaret szybciej ode mnie. Życzę ci z całego serca, abyś doszedł do pełni sił jak najszybciej, bo kiedy zrośnie się moja noga, chciałbym stanąć z tobą do walki, pieszej albo konnej, na tępe bądź na ostre, na śmierć lub na życie, jak ci tam będzie wygodniej.

El Latino spojrzał na mnie uważnie i stwierdził z uznaniem:

– Ależ jesteś zawzięty, chłopcze! Bardzo to lubię, lecz niestety muszę ci odmówić.

Wtedy, wrząc z oburzenia, zawołałem:

– Nie nazywaj mnie chłopcem, tchórzu!

– A ty mnie tchórzem, chłopcze – uśmiechnął się. – Dla mnie jesteś i pozostaniesz chłopcem, czy to ci się podoba, czy nie. Jednak walczyć z tobą nie zamierzam. Po pierwsze dlatego, że chciałeś mi pomóc, a po drugie, bo nie masz ze mną żadnych szans.

– To się jeszcze okaże! – rzuciłem wyzywająco.

– Nic się nie okaże. Uprawiam to rzemiosło trochę dłużej od ciebie. Wiesz, co ci powiem, chłopcze? Zamiast myśleć o zemście, zdobądź lepiej od braciszków dzban dobrego wina. Napijemy się na zgodę, a potem opowiem ci coś, co opowiadam tylko takim jak ty, to znaczy takim, którym wydaje się, że uratowali mi życie. Ostatnim, pod Toledo, był niejaki Herluin, jeśli dobrze pamiętam.

Stwierdzeniem, że tylko mi się wydaje, jakobym uratował mu życie, zaciekawił mnie na tyle, że odłożyłem gniew na później i zdobyłem rzeczony dzban wina. El Latino najpierw ulał z niego kilka kropel na ziemię, potem wychylił duszkiem dobre pół kwarty za nasze zdrowie, a wreszcie przekazał go w moje ręce i rozparty wygodnie na swojej pryczy, rzekł:

– Nazywam się Mamerkus Camillinus i pochodzę z plebejskiego, acz starego i szacownego rodu. Urodziłem się w roku 761 od założenia Miasta, to znaczy ósmym od przyjścia na świat naszego Pana Jezusa Chrystusa.

– Kpisz czy o drogę pytasz? – przerwałem mu drwiącym tonem i sam pociągnąłem z dzbana solidny łyk. – Musiałbyś mieć dzisiaj tysiąc lat z okładem.

– Prawie tysiąc dziewięćdziesiąt. I co z tego? Nie czyńmy słonia z muchy. Czyżbyś nie wiedział, że Noe żył dziewięćset pięćdziesiąt lat, a Matuzalem jeszcze więcej, bo dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć? A może w to nie wierzysz? – spojrzał na mnie badawczo.

– Jako ochrzczony mam obowiązek czynić to wszystko i w to wszystko wierzyć, co czyni i czego naucza Święta Matka Nasza, Kościół Rzymski – odparłem uroczyście.

– Więc i z tym nie powinieneś mieć trudności – skwitował lekceważąco. – Lepiej mi nie przerywaj albo nigdy nie skończymy.

– W porządku, spróbuję trzymać język za zębami – obiecałem.

– A zatem, chłopcze, jak już powiedziałem, urodziłem się w roku 761ab Urbe condita,czyli ósmym od narodzin naszego Pana Jezusa Chrystusa. Dziesięć miesięcy wcześniej ojciec mój Rufus, po piętnastu latach nienagannej służby, uzyskał urlop na załatwienie spraw spadkowych w rodzinnym Lavinium, gdzie trafił akurat na święto Libera.

– A co to za jeden?

– Bóg płodności i kiełkowania. Corocznie podczas jego świąt obwożono po całej okolicy wielki członek męski wykonany z drewna, aby w końcu złożyć go z należną czcią na forum mojego ojczystego miasta, założonego, jak wiadomo, przez samego Eneasza. W najważniejszym dniu obrzędów, kiedy to dla zapewnienia polom urodzaju, najszacowniejsza z miejscowych matron musiała przystroić ów członek kwietnym wiankiem, mój ojciec zwrócił uwagę na pewną dziewczynę – moją przyszłą matkę – która, jako jedyna spośród zebranych, w trakcie tej ceremonii zasłaniała sobie twarz welonem. Od razu się w niej zakochał, jeszcze szybciej ożenił i zanim nadszedł termin powrotu pod sztandary, spłodził z nią czym prędzej wymarzonego od dawna syna.

– Nawet nie wiesz, jak mu zazdroszczę! – westchnąłem z kolejnym łykiem wina.

– Nie ma czego, chłopcze, nie ma czego – zauważył ze smutkiem El Latino, a potem ciągnął dalej: – Może kierowały nim złe przeczucia, może dostrzegł złowróżbne znaki w locie czy wnętrznościach ptaków, dość jak ci powiem, że w rok później zginął wraz z całym XIX legionem z ręki Cherusków dowodzonych przez zdrajcę Arminiusza. Jak opowiadał mojej matce pewien weteran, który dotarł później na miejsce bitwy z Germanikiem, barbarzyńcy złożyli na leśnych ołtarzach, w ofierze swoim bożkom, wszystkich ujętych żywcem trybunów i setników, a ich czaszki poprzybijali do drzew ćwiekami ku naszej przestrodze. Czy taki właśnie koniec spotkał mojego ojca, który na parę miesięcy przed tą klęską miał pecha dosłużyć się godności starszego centuriona drugiej kohorty, czy też fortuna okazała się dla niego łaskawsza i zginął z bronią w ręku, tego nie dowiedzieliśmy się nigdy.

– Jaki Arminiusz? Jaki Germanik? – zapytałem, ale spostrzegłszy, że El Latino rozkłada ręce i wznosi wzrok ku niebu, jakby oczekiwał stamtąd wsparcia i pomocy, odwołałem natychmiast moje pytania i pozwoliłem, żeby mówił dalej.

– Ów weteran, nasz sąsiad, wręczył mojej matce zawiniątko przywiezione z Germanii. Była to ludzka czaszka z widniejącą pośrodku czoła dziurą po barbarzyńskim bretnalu, okutana w kawałek zbutwiałego żołnierskiego płaszcza i objedzona do ostatniego włókienka ciała przez germańskie mrówki. Matka wyprawiła jej uroczysty pogrzeb i odtąd, choć nie było żadnych rozsądnych podstaw aby wierzyć, że to właśnie mój ojciec powrócił w ten sposób na łono rodziny, składała na tę czaszkę najpoważniejsze, przepisane zwyczajem przysięg i.

W rodzinie mojego ojca wszyscy zdrowi na ciele i umyśle mężczyźni od pokoleń służyli w wojsku. Żal po stracie świeżo poślubionego małżonka, jak też wynikające stąd tym większe przywiązanie do mnie sprawiły, że moja matka powzięła stanowczą decyzję zerwania z tą tradycją. Z tego powodu w dzieciństwie i młodości, inaczej niż wszyscy moi przodkowie, a także rówieśni mi kuzyni i przyjaciele, nie wprawiałem się w zapasach, szermierce czy w walce na pięści, nie brałem też udziału w zawodach strzeleckich ani nie nauczyłem się dobrze jeździć konno, a o powożeniu rydwanem nie śmiałem w domu nawet pisnąć. Matka zabraniała mi również bawić się w podbijanie prowincji czy w walki gladiatorów i patrzyła krzywym okiem nawet na najzwyklejsze wyprawy do palestry lub cyrku.

Za to za pieniądze dziadka Senniusza, swego ojca, sprawiła mi preceptora Greka, który uczył mnie retoryki i literatury w obu językach, jak również opłacała mi lekcje filozofii i prawa. Marzyła, biedaczka, że zostanę wziętym retorem albo adwokatem… Ale, ale, czy aby rozumiesz takie słowa, jak „gladiator”, „palestra”, „preceptor”, „adwokat”, a zwłaszcza „filozofia”?

– Oczywiście – skłamałem bez mrugnięcia okiem. – Mów dalej, Mamerkusie.

– To dobrze. Tak więc, kiedy raz dałem sobie wytłumaczyć, że laury zdobyte na niwie poezji bądź prawa przynoszą obywatelowi nie mniejszy zaszczyt niż krew przelana w służbie ojczyzny, uprawiałem gorliwie poletko Apollina, ćwiczyłem się w sztuce krasomówczej i bez szczególnego obrzydzenia wertowałem kodeksy praw.

Przyszłość zapowiadała się całkiem nieźle. Już w chwili przywdziania togi męskiej mogłem poszczycić się wydaniem zbiorku okolicznościowych epigramów, obdarzonych życzliwą uwagą kilku znajomych literatów, a także daleko posuniętą pracą nad komentarzem do ustaw Oppijskich. Przeniosłem się do Rzymu, gdzie za pieniądze dziadka Senniusza wynająłem mieszkanie na Eskwilinie, tuż przy bramie Prenestyńskiej. Wkrótce potem sprzedałem też pewnemu senatorowi, za pięćset sestercji, mowę przeciwko zbytkowi, którą ów wygłosił później z wielkim powodzeniem w senacie. Po tych sukcesach nabrałem przekonania, że z czasem dorównam jako orator wziętemu krasomówcy Kwintusowi Hateriuszowi, zaś pod względem znajomości prawa samemu Kapitonowi Atejuszowi, zażywającemu podówczas sławy najtęższego z jurystów.

Przez następne lata oddawałem się studiom i pracy ze zdwojonym zapałem. Nie trwoniłem czasu na bezczynność ani nie przedkładałem nigdy przyjemności nad pożytek. Rychło ukończyłem i ogłosiłem komentarz do ustaw Oppijskich, zyskałem także kolejnych klientów na układane przez siebie oracje. Zacząłem również występować w sądzie i żeby poprawić dykcję, wzorem Demostenesa godzinami ćwiczyłem moje mowy z kamieniami w ustach. Zaniedbałem jedynie poezję, ponieważ w natłoku codziennych zajęć nie byłem w stanie poświęcić Muzom tyle czasu i uwagi, ile powinien im oddać każdy, kto chce liczyć w zamian na ich łaskawość. Brak czasu nie pozwolił mi także założyć rodziny. Odkładałem tę rzecz na później, na porę, gdy zdobędę odpowiednią pozycję w światku liczących się retorów. Tymczasem, przyciśnięty potrzebą, zadowalałem się zwykłą rozpustą, chociaż – mówię to po to, żeby cię uspokoić, skoro już musimy leżeć w tej samej celi – do dziś poczytuję sobie za chwałę, że, być może z wrodzonego umiaru, nigdy nie zasmakowałem w grzechach przeciwnych naturze.

– Tego by jeszcze brakowało! – przeżegnałem się na wszelki wypadek.

– Ta sama stateczność, która kazała mi odnosić się wstrzemięźliwie do porywów ciała, sprawiała również, że nie interesowałem się zbytnio polityką. Rzecz jasna, wiedziałem jak wszyscy o zbrodniach Sejana, słyszałem jak wszyscy o okrucieństwach i łajdactwach cezara, jakich dopuszczał się w swej samotni na dzikiej Kaprei, jak prawie wszyscy opłakiwałem los Germanika i jego rodziny, ale nade wszystko – też jak niemal wszyscy – bałem się wszechobecnych donosicieli, którzy sztukę przywodzenia innych do zguby wznieśli w owe lata na istne wyżyny. Toteż często powiadałem sobie:

Po cóż wspominać ohydne morderstwa, zbrodnie tyrana?

Niechaj bogowie mu za nie zapłacą i jego rodowi!2

A zresztą, doktryna moich mistrzów nauczyła mnie, że w teatrze świata każdy ma do odegrania swoją własną rolę, i jedyne co naprawdę może, to zagrać ją jak najlepiej, nie oglądając się zbytnio na całą resztę, na którą najczęściej i tak nie ma żadnego wpływu.

Dlatego, kiedy rozeszła się pogłoska, że Tyberiusz nie żyje, zakłuty mieczami, otruty czy też zaduszony poduszkami na swojej Kaprei, z początku w to nie wierzyłem, wietrząc w tym jakiś nowy podstęp nikczemnego starca, później zaś, gdy rzecz się potwierdziła, starałem się nie okazywać zbyt jawnie rozpierającej mnie radości. Lud tymczasem tak bardzo się ucieszył z jego śmierci, że biegał jak szalony po całym Rzymie, wznosząc nieprawomyślne okrzyki i głośno wiwatując. Jedni wołali: „Tyberiusz do Tybru!”, drudzy wzywali senat, by przeklął jego pamięć albo błagali Jowisza, by strącił go do najniższej części Tartaru, jeszcze inni grozili trupowi Skałą Tarpejską bądź Schodami Gemońskim i.

Szczególne wzburzenie obywateli wywołało stracenie z wyroku cezara – już po oficjalnym ogłoszeniu jego śmierci – kilku więźniów. To pośmiertne okrucieństwo tyrana rozsierdziło także mnie i to właśnie ono wytrąciło mnie ostatecznie z kolein powściągliwości przystojącej filozofowi, za jakiego się wówczas uważałem.

Jakby coś we mnie pękło, jakby została przerwana we mnie jakaś wewnętrzna tama, szalałem ze szczęścia wraz z całym ludem, kiedy ogłoszono władcą młodego Gajusza. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że objęcie tronu przez tego młodzieńca spełniło najgorętsze pragnienie większości moich rodaków, szczególnie zaś żołnierzy, znających go jeszcze z czasów, gdy w żarcie obozowym zyskał przydomek Kaliguli – co w moim ojczystym języku znaczy „Bucik” – ponieważ wychowywany od najmłodszych lat pośród wojska nosił jako pacholę podkute sandały zwykłego legionisty. Kochano go również dla jego ojca Germanika i całego świetnego, a prawie już wygasłego rodu, z którego się wywodził. Więc kiedy kroczył z Kampanii za zwłokami Tyberiusza, wszędzie honorowano go ołtarzami i łukami tryumfalnymi, wszędzie obsypywano go kwieciem, wszędzie wieszano girlandy i festony, wszędzie składano mu ofiary, wszędzie palono na jego cześć pochodnie i urządzano dla niego wystawne uczty. Wszędzie też witały go wielkie tłumy, obwołujące go swoim „słoneczkiem”, „gwiazdeczką”, „syneczkiem”, „chłopaczkiem”, „pieszczotką”, „kochasiem” albo „pupilkiem”. A kiedy niedługo potem ciężko zachorował, jeszcze większe tłumy nocowały w rozpaczy wokół Palatynu, zanosząc błaganie do bogów o jego jak najszybsze wyzdrowienie.

Wśród tych ogromnych tłumów byłem i ja. I ja, choć na co dzień niezbyt przykładałem się do wypełniania obowiązków religijnych, uważając, że przyzwoitemu człowiekowi i dobremu obywatelowi wystarczy, jeśli od czasu do czasu weźmie udział w oficjalnych obrzędach, przez całą tamtą pamiętną noc modliłem się, śpiewałem nabożne pieśni, składałem ofiary i paliłem kadzidła przed posągiem uwielbianego cezara. A kiedy jeszcze nad ranem niektórzy z obecnych poczęli składać śluby, publicznie wymieniając swoje nazwiska, że za jego wyzdrowienie gotowi są oddać własne życie lub potykać się z bronią w ręku jako zawodnicy, także i ja, porwany ogólnym entuzjazmem i urzeczony podniosłym pięknem owej chwili, uczyniłem bez wahania to samo, zapominając o wrodzonym umiarkowaniu i nabytej uporczywą pracą postawie filozofa. Co gorsza, zapomniałem również o tym, że w dobie powszechnego zepsucia obyczajów jest równie nierozsądne brzydzić się pochlebstwem, jak i w nim przesadzić. Cezar bowiem wkrótce wyzdrowiał, a ja przekonałem się na własnej skórze, jak niebezpieczne bywają miłości ludu.

Pamiętam, że siedziałem właśnie przy pieczonej koszatce i dyktowałem orację, w której rozważałem kwestię, czy nasze sprawy toczą się z woli przeznaczenia i przedwiecznej konieczności, czy też raczej według ślepego trafu – najwięksi mędrcy nie byli bowiem co do tego zgodni – dochodząc akurat do miejsca, gdzie chciałem przedstawić dowody na to, że bogowie wcale o nas nie dbają, wskutek czego wszelkie dole i niedole przypadają w udziale, równie niedorzecznie i bez żadnej winy czy zasługi tak dobrym, jak i złym, kiedy nagle rozległo się pukanie do moich drzwi. I zanim mój niewolnik Otho zebrał się, by je otworzyć, do środka wpadł garbaty Cestiusz, właścicielinsuli,w której wynajmowałem mieszkanie, wskazał na mnie palcem, po czym zaśmiał się szyderczo i wyskoczył na korytarz z tą samą chyżością, z jaką się był pojawił.

Zaintrygowany podszedłem do drzwi. Stał w nich – pochylając z lekka głowę, gdyż inaczej by się tam nie zmieścił – centurion pretorianów miejskiej kohorty. Zapięty pod brodą hełm wskazywał, że jest na służbie. Przez wąski prześwit między jego zwalistą postacią a framugą dostrzegłem sylwetki jeszcze dwóch żołnierzy. Byłem tak zdumiony, że nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. W tej sytuacji centurion odezwał się pierwszy, wciąż zasapany z wysiłku:

– Jak można, kurwa, mieszkać na szóstym piętrze?!

– Czasami nie ma innego wyjścia – usprawiedliwiłem się skromnie. – O co chodzi?

– Mamerkus Camillus? – zapytał bardziej urzędowym tonem.

– Camillinus – sprostowałem. Ale on tylko machnął ręką i dał znak jednemu z podwładnych, który odhaczył coś rylcem na woskowanej tabliczce.

– No to idziemy – rzekł bez dalszych ceregiel i.

Jako wolno urodzony obywatel, zażądałem wyjaśnień i otrzymałem je:

– Ślubowałeś, jak wielu innych, walczyć za zdrowie cezara. Musisz być miły bogom, bo raczyli cię wysłuchać. Cezar wyzdrowiał, a teraz życzy sobie, żeby dopełniono ślubów.

Próbowałem coś powiedzieć, ale oni nie mieli ochoty tego słuchać, tylko zwlekli mnie po schodach na ulicę, gdzie pod strażą żołnierzy czekała już grupka podobnych do mnie nieszczęśników. Wszyscy zatrzymani byli równie przerażeni jak ja, przy czym jeden z nich, należący – jak wniosłem ze stroju – do stanu rycerskiego, wykrzykiwał raz po raz, że jest niewinny. Że zaś o przeprowadzanych aresztowaniach już się rozeszła

Wieść, która jest najszybszym ze wszystkich w świecie dopustów

ludzie, których mijaliśmy po drodze, chowali się na nasz widok w bramach lub znikali pośpiesznie w najbliższych zaułkach, choć nie brakowało również i takich, którzy sądząc, że oto pędzi się do więzienia jakichś zwykłych przestępców, głośno nam złorzeczyli, wygrażali pięściami, a nawet ciskali w nas kamieniami i wszystkim, co mieli akurat pod ręką.

Jednak większość moich towarzyszy bardziej dręczyło pytanie, dokąd nas prowadzą, i czy – jeśli rzeczywiście przyjdzie nam wystąpić na arenie – będziemy walczyć na zwykłych igrzyskach, gdzie przynajmniej najmłodsi i najsprawniejsi z nas mogli liczyć na łut szczęścia, czy też, nie daj Boże, na tak zwanychmunera sine missione…

– A cóż to takiego, u diabła? – przerwałem mu zaciekawiony.

– Walka, której nie sposób wygrać. Bo kiedy pokonasz jednego przeciwnika, natychmiast stawiają przed tobą drugiego, a kiedy zwyciężysz i tego, już czeka na ciebie następny. Musisz walczyć dotąd, aż któryś cię zabije. A jeśli jakimś cudem przeżyjesz ich wszystkich, na koniec kładziesz głowę pod topór kata.

– I jak było w twoim przypadku? – zapytałem.

– Na szczęście chodziło o zwykłą hoplomachię, choć to okazało się dużo później. Zresztą, ja się nad tym nie zastanawiałem. Przez całą drogę do koszar gladiatorów, dokąd nas zaprowadzono, głównie przeklinałem krwiożerczość różnych bogów i półbogów domagających się ofiar z ludzi, a jeszcze bardziej moje własne nieopanowanie. A kiedy już na miejscu powiedziano nam, że z woli cezara dopełnimy naszych ślubów za cztery tygodnie, wraz z kilkoma innymi więźniami, wśród których był również wspomniany ekwita, odmówiłem udziału w zajęciach z szermierki i od tej pory myślałem już tylko o nieuchronnej śmierci, żeby się z nią jakoś oswoić.

Na śmierć nie ma ziół w ogrodach – mówiłem sobie – a droga do Tartaru jest jedna dla wszystkich. I trafi do niego każdy, albowiem natura nie tworzy niczego na wieczność. Śmiertelni są nie tylko ludzie, żyjący niewiele dłużej niż jętki nad Tybrem, ale także domy i świątynie, miasta i państwa, góry i rzeki, morza i ziemia, a nawet niebo, słońce i gwiazdy. Wszystko, co powstało z łaski przychylnego Losu, zginie też kiedyś z jego niełaski, tyle że jedno trochę wcześniej, drugie nieco później. Zaś między „trochę wcześniej” a „nieco później” nie ma w istocie większej różnicy. Kto to zrozumie, nie ma się czego lękać. Bać się nie może zwłaszcza filozof, który w przeciwieństwie do prostego ludu nie jest na tyle głupi, ani tak żałosny, żeby marzyła mu się nieśmiertelność. To on przede wszystkim powinien wiedzieć, że należy cieszyć się tą ilością czasu, jaka została nam przeznaczona, byle tylko spożytkować ją do końca, po czym trzeba ustąpić miejsca innym. Nawet aktor, aby odczuwać satysfakcję i podobać się publiczności, nie musi być na scenie przez całą sztukę. Jeśli zagra dobrze swoją rolę i tak dostanie oklaski. Na koniec pocieszałem się znanym sofizmatem Epikura, że tak naprawdę śmierć nas nie dotyczy, bo dopóki my jesteśmy, jej przecież nie ma, a kiedy ona się pojawia, nie ma z kolei nas.

Szkopuł w tym, że w mojej sytuacji „trochę wcześniej” i „nieco później” dzieliła prawdziwa przepaść, nie sądziłem także, abym zdołał spożytkować do końca tę niewielką ilość czasu, jaka została mi przeznaczona. W dodatku, jako aktor na scenie świata wcale nie byłem pewny końcowych oklasków, zaś mówienie o tym, że śmierć nas nie dotyczy, brzmi zabawnie tylko dopóty, dopóki nie zajrzy nam ona w oczy.

Dlatego im częściej powtarzałem sobie te argumenty, im dłużej wałkowałem je w myślach w tę i we w tę, im bezlitośniej kpiłem sobie z życia pozbawionego głębszego sensu, im okrutniej szydziłem z mrzonek gminu o nieśmiertelności i z jego wulgarnej chęci przeżycia za wszelką cenę choćby jednego dnia więcej, im goręcej apelowałem do rozumu i powagi filozofa, tym bardziej bałem się i tym rozpaczliwiej pragnąłem żyć! Żyć w biedzie i poniewierce, żyć w chłodzie, głodzie i niewoli, żyć bez zdrowia, szczęścia i nadziei, ale żyć, po prostu żyć!

Wkrótce doszedłem do tego, że patrzyłem z zazdrością na szczury w naszych koszarach, z których każdy przeżył już niejednego pana, i zamiast filozofii miałem w głowie jedynie wiersze, jakie Horacy włożył w usta Mecenasa:

Uczyńże mnie kaleką, ni rąk, ni nóg nie mającym;

Przypraw mi garb wypukły, wybij też śliskie me zęby.

Byleby życie zostało! Ze wszystkim tym dobrze mi będzie.

Żyć mi dozwól, choćbym w zapłatę na ostrym palu

Cierpieć miał męki!4

Aż wreszcie, po kilku dniach załamania, kiedy z trwogą wsłuchiwałem się w dochodzący z dziedzińca szczęk broni ćwiczących gladiatorów, z których każdy mógł się okazać moim przeciwnikiem, przypomniałem sobie o tym, o czym nie powinienem był nigdy zapominać: że jestem synem, wnukiem i prawnukiem żołnierzy. I stawiłem się zaraz przed naszym magistrem z prośbą o wydanie bron i.

Zrobiłem to jako jedyny spośród tych, którzy odmówili wcześniej udziału w zajęciach. Podkreślający stale swoją niewinność ekwita zadowolił się tylko napisaniem prośby o łaskę do cezara i najspokojniej w świecie czekał na odpowiedź. Inni popadli w zupełną prostrację. Dniem i nocą nie schodzili z prycz, wpatrywali się w ścianę albo w sufit, nie odzywali się do nikogo, nie odpowiadali na żadne pytania i najczęściej nie tykali również podawanego nam jedzenia. Jeden z nich, młody chłopak z Zatybrza, wyrwał w napadzie rozpaczy miecz pilnującemu nas gladiatorowi i przebił się nim na oczach wszystkich. Zrobił to tak nieumiejętnie, że trzeba go było dobić, lecz nie wywarło to na nikim żadnego wrażenia.

Żadnego wrażenia nie zrobiła także na naszym magistrze Kres-censie moja spóźniona prośba o wydanie broni. Wzruszył jedynie ramionami, poklepał mnie po plecach i ze słowami „Chętnego fata prowadzą, opornego wloką przemocą”, pozwolił mi przyłączyć się do swojej grupy.

Ów Krescens w swoim niedługim życiu – był bowiem znacznie młodszy ode mnie – widział już chyba wszystko. Mówiono, że urodził się wolny, lecz pochodząc z ubogiej rodziny, sam sprzedał się laniście. Odniósł kilkadziesiąt zwycięstw i trzykrotnie obdarowywano go wolnością, jednak za każdym razem zaciągał się ponownie, za coraz wyższą stawkę. Jako ulubieniec publiczności, zbił wielką fortunę i jak każdy wzięty zapaśnik cieszył się łaskami kobiet. Podobno miewał kochanki nawet w najwyższych sferach Rzymu. Lubił się chełpić przy winie, że jeśli nawet trafi kiedyś na kogoś lepszego od siebie, to i tak zostawi po sobie ze dwie setki synów, z których kilku na pewno zasiądzie w przyszłości w senacie.

Ponieważ Krescens zorientował się od razu, że jako Samnita z ciężką tarczą i mieczem mógłbym jedynie zepsuć widowisko, a co gorsza ściągnąć tym samym hańbę na naszą szkołę, przydzielił mnie do Traków, którzy – nieomal bezbronni – dźwigali jedynie małą okrągłą tarczę i krótki, zakrzywiony mieczyk, zwany przez nassica.

Przez pozostałe trzy tygodnie ćwiczyłem pod jego okiem od świtu do zmroku, starając się ze wszystkich sił nadrobić stracony czas. Mój brak zaprawy fizycznej i całkowita nieporadność w posługiwaniu się bronią wzbudzały w naszejfamilia gladiatoriapowszechny śmiech i kpiny, a w wielu moich towarzyszach niedoli skrytą bądź jawnie okazywaną nadzieję. Kilku z nich powiedziało mi nawet w oczy, że modli się codziennie, żeby to właśnie mnie wylosować. Ja sam mogłem co najwyżej modlić się o to, aby jakieś nieprzewidziane wydarzenie podarowało mi trochę więcej czasu.

Jednak, zgodnie z wierszem:

Porzuć nadzieję, że zmożesz wyroki bogów błaganiem,5wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak miało się potoczyć…

W tym miejscu Mamerkus, wyczerpany długą opowieścią i zmorzony wielką ilością wypitego wina, niespodziewanie zasnął, ja zaś, choć byłem bardzo ciekaw dalszego ciągu jego opowieści, nie miałem śmiałości go zbudzić.

II

Ozdrowieńczy sen El Latino trwał całe pięć dni, podczas których nie tylko wystarałem się u braciszków o nowy dzban wina, ale także, nie mogąc znaleźć sobie miejsca w celi, po raz pierwszy obszedłem o kiju pół klasztoru w poszukiwaniu Subh. Znalazłem ją w kuchni, gdzie w towarzystwie innych branek i pod okiem dwóch zakonników siekała mięso na wielkanocne pasztety. Myślałem, że się ucieszy na mój widok, ale ona nawet nie odpowiedziała na moje pozdrowienie, tylko zaczęła tak wściekle walić tasakiem, że od razu wszystkie spojrzenia skupiły się na mnie. Tu i ówdzie znad parującego w miednicach mięsa podniosły się nawet ściszone chichoty. Mimo to nie ruszyłem się z miejsca, co zmusiło ją w końcu do odłożenia żelastwa i wyjścia ze mną na korytarz.

– Po co tu przyszedłeś? – zapytała z niechęcią, wycierając ręce w poplamiony fartuch.

– Jak to, po co? – zdziwiłem się. – Zobaczyć, co się z tobą dzieje, czemu mnie nie odwiedzasz?

– Nie odwiedzam cię i więcej nie odwiedzę.

– Dlaczego? Co się stało?

– Nic. Tylko to, że posunęliśmy się za daleko.

– Za daleko? Zrobiliśmy dopiero pierwszy krok – zażartowałem.

– Pierwszy i ostatni – ucięła i wróciła do kuchn i.

„Nie, to nie” pomyślałem, a następnie wdałem się w bolesne rozważania na temat przedziwnej natury kobiet. Wyrwał mnie z nich dopiero Mamerkus, który przebudziwszy się nagle, solidnie się najadł i tęgo popił, po czym ulegając mojej prośbie, zgodził się ciągnąć dalej swoją opowieść.

– Jak ci już mówiłem chłopcze, wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak miało się potoczyć. W wieczór poprzedzającymunus,zgodnie z prastarym obyczajem zebraliśmy się wszyscy, instruktorzy i uczniowie, na tak zwanejcena libera,uczcie, która dla większości z nas miała być ostatnim w życiu posiłkiem.

Nigdy wcześniej nie widziałem takiej obfitości najlepszych mięs, ryb, owoców morza i serów, tak wielu gatunków wina podawanego przez usługujących nam niewolników wielkimi stągwiami, tylu słodyczy i owoców pochodzących ze wszystkich wybrzeżyMare Nostrum.Nie brakowało nawet alpejskiego śniegu do schładzania trunków, ani wody z cytryną do obmywania rąk. Jedni, pogodzeni już z losem, objadali się bez pamięci, nie dbając zupełnie o jutro. Inni, do których sam należałem, starali się zachować umiar, by zwiększyć w ten sposób swoje szanse. Jeszcze inni, w przeczuciu nieuchronnego końca – a był wśród nich także nasz ekwita, który nie doczekał się odpowiedzi cezara na swoją prośbę o łaskę – lamentowali, spisywali testamenty, uwalniali niewolników i polecali przechodniom swoje rodziny.

Musisz bowiem wiedzieć, że na mocy zwyczaju wolno było przychodzić na tę wieczerzę publiczności, która miała nas oglądać w amfiteatrze. Toteż wokół stołów krążyło sporo ciekawych, którzy przyszli nas obejrzeć, zobaczyć w jakiej jesteśmy formie i zorientować się, na kogo warto postawić pieniądze. Niektórzy czynili zakłady już na miejscu, szacując nas niczym niewolników na targu, z tą tylko różnicą, że nikt nie zaglądał nam w zęby ani nie śmiał nas obmacywać.

Zwyczaj, o którym mówię, miał też swoją błogosławioną stronę. Otóż, po raz pierwszy od aresztowania mogliśmy zobaczyć naszych bliskich. Do mnie przyszła matka. Kiedy mnie zobaczyła, rzuciła mi się na szyję i długo nie mogłem jej uspokoić. Takie i tym podobne sceny z udziałem matek, ojców, rodzeństwa, żon i dzieci – niekiedy wiszących jeszcze u matczynych piersi bądź ledwie odrosłych od ziemi – rozgrywały się na całym dziedzińcu koszar, gdzie spożywaliśmy naszą ostatnią wieczerzę, i nawet ucztujący dotąd wesołodoctores,czyli zabijacy mający za sobą po kilka lub kilkanaście stoczonych walk i o których można by było sądzić, że nie żywią już żadnych ludzkich uczuć, odwracali na ten widok głowy i ściszali głosy.

Posadziłem matkę za stołem i wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Potem poprosiła, żebym jej wybaczył, że tak źle mnie wychowała. W odpowiedzi przytuliłem ją do serca i wtedy dała mi coś, co przyniosła ze sobą. Był to złoty pierścień z gemmą przedstawiającą Wenus, podarowany jej w dniu ślubu przez mojego ojca. Wsunęła mi go na palec z życzeniem, aby mi przyniósł szczęście, a potem, powiedziawszy, że będzie się za mnie modlić przez całą noc, zerwała się nagle z miejsca i wybiegła z koszar.

Poleciłem ją opiece bogów po mojej śmierci, wypiłem dwa puchary meońskiego wina i podszedłem do stołu, gdzie ucztował Krescens. Jako główny bohater wieczoru, był w świetnym humorze. Odwiedzająca nas publika witała go serdecznie, dopytywała się o jego zdrowie i aktualną dyspozycję, obdarowywała go kwiatami i drobnymi upominkami, odkładanymi do wielkiego kosza przez jego nubijskiego niewolnika, jak również płaciła mu większe lub mniejsze sumy za fachową ocenę naszych umiejętności i za pomoc w trafnym wytypowaniu zwycięzców.

Nasz magister rzucił mi niechętne spojrzenie spod wieńca z bluszczu, który zdążył już zsunąć się mu na czoło, a potem warknął:

– O co chodzi?

Wtedy położyłem przed nim mój pierścień i zapytałem:

– Mistrzu, co zrobić, żeby zwyciężyć?

Wziął mój pierścień, zważył go w dłoni, wsunął na mały palec, po czym rzucił go swojemu Nubijczykowi i odparł lakonicznie:

– Być lepszym od innych i nie mieć litośc i.

Jego współbiesiadnicy ryknęli śmiechem, a któryś z nich dodał:

– Choć tobie wystarczy, jak się pomodlisz.

Na znak, że posłuchanie skończone, Krescens odwrócił się do mnie plecami i musiałem odejść jak niepyszny.

Przed świtem złożyliśmy ofiary bogom, po czym rozdano nam zbroje oraz purpurowe, haftowane złotem chlamidy i załadowano nas na wozy, którymi pojechaliśmy do amfiteatru Taurusa. Już przed jego bramą, gdzie zsiedliśmy z wozów, żeby uformować szyk wojskowy, czekała grupa widzów, pozdrawiająca nas okrzykami i wiwatująca na cześć cezara. A gdy z pierwszymi promieniami słońca weszliśmy na arenę, krokiem swobodnym i z wolnymi rękoma, bo naszą broń nieśli za nami mali chłopcy, podniósł się krzyk tak wielki, że zagłuszył całkowicie jazgot trąbek, rogów, fletów i piszczałek. Ludzie wstawali z miejsc, bili brawo i skandowali imię imperatora. Przedefilowaliśmy wokół areny, pozdrawiając publiczność wypełniającą, mimo wczesnej pory, niemal cały amfiteatr. Podczas przemarszu omiatałem wzrokiem piętrzące się w górę rzędy widzów z nadzieją, że dojrzę gdzieś moją matkę, ale w tak wielkim tłumie nie było to możliwe. Przed lożą cesarską, jak kazał zwyczaj, wyciągnęliśmy do góry prawice, lecz byłem tak zdenerwowany, że nawet nie zauważyłem, czy Kaligula był w niej obecny.

Potem odbyła się próba broni, podczas której odrzucono tę z przytępionymi ostrzami lub grotami i rozdzielono wśród nas taką, na której rzetelności można było polegać. Później nastąpiły długie godziny oczekiwania, bo do południa przewidziane były walki dzikich zwierząt, a po nich, w trakcie południowej przerwy, kiedy z nieba lał się największy żar, występy tak zwanychgladiatores meridiani6,rekrutujących się z jeńców wojennych, bandytów i najgorszych szumowin, mających tylko jedno zadanie: pozabijać się nawzajem.

Kiedy trupa ostatniego z nich ściągnięto z areny, przyszła kolej na nas i drogą losowania ustalono pary walczących. Po ogłoszeniu wyników pierwszego ciągnięcia losów padłem na kolana, aby podziękować bogom za ich łaskawość, bo choć miałem wystąpić już w trzeciej parze, czyli walczyć w straszliwym wciąż upale, to na sieciarza, z którym miałem się potykać, los wyznaczył mi właśnie owego ekwitę, o którym nie bez kozery wspomniałem ci kilka razy. Wiedziałem, że w koszarach nie ćwiczył ani przez chwilę i na tym budowałem całą moją nadzieję.

Niesłusznie. Kiedy bowiem założyłem zbroję, powiedziano nam, że Gajusz, zmienny z natury, widząc jak bardzo podobały się publiczności porannevenationes7,postanowił sprawić jej przyjemność i kazał naszej dwójce zmierzyć się z lwem.

Nogi ugięły się pode mną, kiedy pomyślałem, jak niewiele mogę zrobić bestii moim krótkim mieczykiem, natomiast ekwita oświadczył raz jeszcze, że jest niewinny i po prostu odmówił wyjścia na arenę! Wtedy smagnięciami bicza wypchnięto na nią nas obu.

Po wyjściu z mrocznych podziemi na ostre światło dnia przez chwilę nic nie widziałem, za to czułem wyraźnie unoszący się w powietrzu odór krwi, potu i fekaliów. Na szczęście, lwa jeszcze nie było. Czekając na niego, dodawałem sobie otuchy słowami Poety:

Teraz odwagi ci trzeba i w piersi ducha mężnego!8

Natomiast ekwita wbił z rozmachem swój trójząb w piasek, po czym wspiął się na żelazną kratę oddzielającą nas od widowni i zaczął wygrażać pięścią w stronę loży cesarskiej.

– Jestem niewinny! Jeśli chcesz walki, to sam bij się ze mną, błaźnie! – darł się wniebogłosy.

Jego dalsze słowa utonęły w ryku tysięcy gardeł. W kierunku ekwity posypał się grad kamieni i poduszek, z jakimi widzowie przychodzili do teatru, aby jakoś wytrzymać godziny siedzenia na kamiennych ławach. Ale on dalej wymachiwał pięścią i pluł w stronę widowni. I wtedy na arenę weszło dwóch pretorianów. Przy brawach publiczności ściągnęli ekwitę z kraty i przewrócili go na ziemię. Jeden ukląkł mu na piersi, drugi przygwoździł mu ręką podbródek i sięgnął po sztylet. W chwilę później rozległ się przeraźliwy krzyk krojonego żywcem człowieka, żołnierz wytarł sztylet o piasek, a nad moją głową przefrunął ludzki język. Kiedy okaleczony ekwita wił się na piasku, wrzawa jeszcze się wzmogła, bo kra tavivarium9 uniosła się i na arenę wyszedł lew, ogromne bydlę z odmiany o czarnej grzywie, żyjącej wyłącznie w górach Atlasu. Na jego widok cofnąłem się parę kroków, by znaleźć się jak najbliżej ogrodzenia. Oszołomiony hałasem lew znieruchomiał i tylko rozdymał nerwowo nozdrza. Hałas stopniowo cichł, a lew wciąż stał bez ruchu, zamiatając ogonem piasek. Nagle dwoma susami znalazł się przy leżącym ekwicie i zadał mu straszliwe uderzenie łapą, które odrzuciło nieszczęśnika o parę kroków dalej. Drugim ciosem oderwał mu głowę, a potem położył się na jego ciele i

Miażdżył w swych szczękach potężnych kawały mięsa,

co jeszcze

Ciepłe drgało mu w żuchwach i ciemną bluzgało posoką!10

Skamieniały z przerażenia nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu, mimo tego, że uwijający się za kratą biczownicy usiłowali zachęcić zwierzę do ataku na mnie. Na szczęście na próżno. Lew kontentował się swoją zdobyczą i nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Nie pomagało nawet kłucie go oszczepami. Widzowie znowu zaczęli gwizdać, najpierw pojedynczo, potem coraz powszechniej, lecz bestia ani na moment nie przerwała uczty.

Wreszcie, gdy w amfiteatrze słychać było już tylko jeden potężny gwizd, któryś z biczowników uniósł swoją włócznię i wbił ją lwu między żebra. Zwierzę poderwało się z rykiem i rzuciło się na kratę oddzielającą je od prześladowców. Wtedy inny z nich wbił mu w pierś drugą włócznię z taką siłą, że aż złamał drzewce. I

zwalił się w drgawkach zwierz i legł bez życia na ziemi!11

Myślałem, że to już koniec walki, ale cesarz nie pozwolił mi się wywinąć tak tanim kosztem! Bramka w żelaznym ogrodzeniu otworzyła się ponownie i wepchnięto przez nią do środka jakiegoś opierającego się ze wszystkich sił człowieka. Jeden z żołnierzy rzucił w ślad za nim na piasek własną tarczę i miecz.

Mój nowy przeciwnik, w odświętnym stroju i zlany pachnidłami, na próżno szarpał kratą, chcąc się wydostać na zewnątrz. Domyśliłem się, że był to jakiś widz, ktoś, kto miał nieszczęście zakłócić spokój cezara zbyt głośnym okrzykiem lub wulgarnym słowem, a może zrazić go krojem bądź udrapowaniem togi, albo po prostu wyrazem twarzy, i za karę został posłany na arenę tak jak stał, czy też siedział.

Był dużo starszy ode mnie i wątłej budowy ciała. Nagrodzony pojedynczymi oklaskami podjął z trudem ciężką tarczę i ruszył ostrożnie w moją stronę z wysoko uniesionym mieczem. Na trzy kroki przede mną raptownie przyśpieszył i z okrzykiem „Giń!” zamachnął się dokładnie tak, jak się spodziewałem. Odparłem jego cios z łatwością, po czym uderzyłem go tarczą w ramię. A kiedy upuścił broń, wbiłem w niego mój puginał aż po rękojeść. Padł na piasek i w regulaminowym geście uniósł lewą rękę, prosząc o łaskę.

– Bij! Zarżnij! – domagała się publiczność.

Spojrzałem w stronę loży cesarskiej, ale kciuk cezara był nieubłagany. Przyłożyłem więcsicędo gardła przeciwnika i napierając mocno na jej ostrze, pociągnąłem nią zamaszyście od siebie.

Krew obryzgała mnie od stóp do głów, a mój rywal jeszcze przez chwilę kopał ziemię. W chwilę później podeszli do nas dwaj niewolnicy przebrani za Charonów, którzy, upewniwszy się uderzeniem młotka w czoło zabitego, że naprawdę umarł, dali znak grabarzom, aby go wynieśli. Kiedy go zabierano, inni niewolnicy szybko usuwali zabrudzony piasek, a ja stałem na drżących nogach, czekając, co będzie ze mną.

– I co było? – zapytałem przełykając ślinę.

– Nic, kazano mi walczyć dalej. Zrobiono drugie losowanie, lecz do dzisiaj myślę, że nie było ono uczciwe, bo trafiłem na samego Krescensa, jakby komuś zależało, żeby mnie szybko wykończyć. Możesz sobie wyobrazić, co czułem, kiedy nas zmagisterwchodził na arenę, a publiczność witała go na stojąco ogłuszającą owacją! Był uzbrojony jak Samnita, w dużą tarczę i zwykły miecz. Podszedł do mnie i burknął: „Przykro mi”, na co tylko wzruszyłem ramionami. A potem natarł na mnie z furią, tyle że ja nie miałem zamiaru czekać, aż zada mi cios, który byłby zapewne pierwszym i ostatnim w naszej walce, lecz nie przejmując się wcale głośnymi gwizdami, rzuciłem się do ucieczk i.

Już po chwili dopadł mnie przy wylocievivarium.Rozzłoszczony gonitwą, uniósł miecz, żeby ciąć mnie raz a dobrze, kiedy, w jakimś bezwiednym odruchu, cisnąłem mu w twarz moją tarczę i korzystając z jego krótkotrwałej konfuzji, wywinąłem się w ostatnim momencie spod spadającego ostrza! Abym mu się znowu nie wymknął, zrobił ostry zwrot w miejscu i wziął szeroki zamach, chcąc trafić mnie w plecy. I wówczas zdarzył się cud – zachwiał się!… Może poślizgnął się na czyjejś krwi, nie skrzepłej jeszcze pod cienką warstwą piasku, może na lwim lub tygrysim gównie, dość, że nagle zatrzepotał rękami, potem stracił równowagę i w chwilę później zwalił się na ziemię tak, jak

…się wali niekiedy wydarta z korzeniem spróchniała

Sosna na Idzie wysokiej lub pośród gór Erymantu!12

W mgnieniu oka, zanim zdołał się podnieść, przygwoździłem go do ziemi całym ciężarem ciała. Choć wszystko odbyło się błyskawicznie, ci z widzów, którzy siedzieli bliżej i dobrze widzieli całe zdarzenie, poczęli szemrać i gwizdać.

Krescens uśmiechnął się kwaśno i rzekł do mnie pojednawczo:

– Złaź ze mnie. To było tylko potknięcie. No złaź, cezar wszystko widział i publiczność też. Nie słyszysz, jak gwiżdże?

– Niech sobie gwiżdże, mam to w dupie – wystękałem zziajany. – Ważniejsze są twoje nauk i.

I nie czekając ani chwili dłużej, zatopiłem mojąsicęw jego szyi z taką siłą, że dosłownie przybiłem go do areny.

Bałem się odwrócić i spojrzeć w stronę loży cesarskiej, wiedziałem bowiem, że jeśli cezar zauważył, co się naprawdę stało, to za to, co zrobiłem, mógł mnie kazać natychmiast uśmiercić albo rzucić nazajutr zad bestias.13Wsłuchiwałem się z najwyższym napięciem w piekielną wrzawę na widowni, usiłując dociec, czy przeważały w niej gwizdy, czy raczej oklaski. Odwróciłem się dopiero wtedy, kiedy okazało się, że było ich mniej więcej tyle samo. Część publiczności wygrażała mi pięściami, część biła brawo, zaś środkiem areny zbliżał się do mnie mistrz ceremonii w towarzystwie oficera gwardii cesarskiej.

Pierwszy nie wyrzekł ani słowa, za to drugi, wyraźnie wzburzony, wycedził z pogardą:

– Imperator nie wie, jak ci się to udało, więc będziesz walczyć dalej. Ale ja – nie mógł sobie odmówić osobistego komentarza – widziałem wszystko. Obyś zginął w głębi Tartaru, kurewski oszuście!

Ledwie się oddalili, na arenę wkroczył olbrzymimurmillo,zbudowany jak sam Herkules. Na głowie, jak wszyscy murmillonowie, miał hełm z podobizną ryby i był uzbrojony, na sposób galicki, w długi miecz i dużą czworokątną tarczę, zasłaniającą go niemal w całości. Nie skłonił się przed publicznością, ani nie pozdrowił loży cesarskiej, tylko

Ciało potężne obnażył i kości, i tęgie ramiona,

Stając, olbrzym mocarny, na środku piaszczystej areny,14

gdzie też za chwilę przyklęknął. Trwał na klęczkach przez moment, modląc się zapewne o zwycięstwo, po czym, ponaglany przez widownię, pocałował rybę na swoim hełmie i zaczął powoli zmierzać w moim kierunku. Pewny, że tym razem nie wywinę się śmierci, czekałem na niego bez ruchu.

Już po pierwszej wymianie ciosów przyszło mi jednak na myśl, że być może nie jestem całkiem bez szans. Pomimo swojej imponującej postawy, mójmurmillonie umiał bowiem czy też raczej nie chciał – czego wówczas nie byłem w stanie pojąć – walczyć ze mną na serio.

Za każdym razem trafiał wyłącznie w moją tarczę i na dodatek, tuż przed nią, wyhamowywał całą siłę uderzenia, choć i tak po każdym jego ciosie chwiałem się i mdlała mi ręka. Walczyliśmy w ten sposób przez dłuższy czas i ani on nie robił mi większej krzywdy, ani ja nie mogłem go dosięgnąć za jego ogromnym puklerzem. Publiczność z wolna brała moją stronę, uznawszy widocznie, że dzielnie opieram się takiemu kolosowi. Ja jednak coraz bardziej opadałem z sił. Mój przeciwnik zauważył to i nagle, między jednym atakiem a drugim, odezwał się do mnie łamaną łaciną:

– Zabić mnie, brat.

Myślałem, że ze mnie szydzi, więc w odpowiedzi wycharczałem z wściekłością:

– Sam mnie zabij, barbarzyńco! I skończmy z tym wreszcie!

– Nie, ty zabić. Teraz – i jakby zapomniał się w ferworze walki, odsłonił na moment swoją szeroką pierś.

Nie skorzystałem z tego zaproszenia, wietrząc w nim podstęp.

– No, na co czekać, brat? Nie bać się! – zachęcił mnie ponownie i powtórzył manewr z tarczą.

– Ja ci dam brata, półgłówku! – krzyknąłem z furią i w chwilę później, rezygnując z wszelkiej ostrożności, wbiłem mu mojąsicęprosto w serce.

Tym razem klaskał nawet Kaligula. A kiedy dwaj posępni przewoźnicy dusz ściągali mojego przeciwnika hakiem z areny, ja, obdarowany wieńcem, liściem palmy oraz srebrną tacą, zszedłem z niej na sztywnych, ale własnych nogach.

Mimo to nie odzyskałem wolności. W pomieszczeniu, gdzie zwycięscy gladiatorzy odpoczywali po walce, oznajmiono mi, iż jest życzeniem cezara, abym dalej bił się za jego zdrowie – tym razem przez dwadzieścia lat – jako żołnierz stacjonującego w Syrii i właśnie uzupełnianego XII legionuFulminata.

– A to łajdak! – oburzyłem się.

– Bez przesady – El Latino machnął ręką. – Bywają więksi. Ale o tym może innym razem, bo teraz chciałbym odpocząć, a potem wyjść na powietrze. Czuję, że za jakiś tydzień będę już mógł wrócić pod Hueskę, więc muszę trochę poćwiczyć.

Po tych słowach odwrócił się do mnie plecami i tak jak tylko on potrafił, zasnął natychmiast kamiennym snem.

Przez następne dni przebywał głównie na wirydarzu, gdzie godzinami fechtował, ciskał włócznią w suchy pień drzewa i polerował do połysku swoją kolczugę. Kiedy o zmierzchu wracał wreszcie do celi, był tak zmordowany, że wciąż odkładał na później dalszy ciąg swej opowieśc i.

Na szczęście stratę wynagrodziła mi Subh, która odwiedziła mnie pod jego nieobecność z wielkim dzbanem wina.

– Wielkie dzięki! – zawołałem mile zaskoczony tym widokiem. – Mam nadzieję, że to nie jedyny powód twojej wizyty?

Wtedy rozejrzała się dokoła, a potem, po krótkim wahaniu, zamknęła drzwi na haczyk i położyła się obok mnie na pryczy. Następnie objęła mnie ramieniem i znieruchomiała.

– Co ci jest? – zapytałem.

– Wybacz mi tamte słowa w kuchni – powiedziała cicho i miękko jak dawniej.

– Już ich nie pamiętam – zapewniłem ją wzruszony.

– Więc to udowodnij – poprosiła szeptem, po czym wstała z pryczy i zrzuciła z siebie wszystko oprócz zasłony na twarzy.

Wydała mi się jeszcze piękniejsza niż przedtem. Szczególną radość sprawiły mi jej drobne piersi o ciemnych sutkach. Poświęciłem im wiele czasu i starania, a potem zacząłem całować wzdłuż i wszerz „bliznę” po ranie, jaką zadał jej niecny Rodrigo. Wówczas odwróciła się i rozstawiła zachęcająco uda. Ponieważ musiałem zyskać nieco na czasie, zacząłem ją pieścić ręką. W pewnej chwili, gdy mój palec wniknął w nią głęboko, szepnęła zawstydzona:

– Proszę, bądź delikatny. Jestem jeszcze dziewicą.

Po tych słowach osłupiałem.

– Jak to?! Przecież masz męża.

– Już ci mówiłam, że mój mąż nie miał dla mnie czasu.

Wtedy cofnąłem gwałtownie rękę i oświadczyłem:

– W takim razie to ja muszę cię przeprosić, ale reguły mojego stanu zabraniają mi krzywdzenia wdów, sierot i dziewic.

– Krzywdzenia? – zdumiała się. – O czym ty mówisz?

– Twoje dziewictwo należy do twojego męża. Nic na to nie poradzę.

– Kpisz sobie ze mnie czy jak?! – zapytała gniewnie, po czym, nie czekając na moją odpowiedź, zerwała się z pryczy, uderzyła mnie w twarz i wybiegła półnaga z cel i.

Po jej ucieczce długo nie mogłem się uspokoić, w końcu zabrałem się za wino, które przyniosła. Miałem już dobrze w czubie, kiedy wrócił Mamerkus.

Przyjrzał mi się uważnie i zapytał, czy coś się stało.

– Nie – odparłem. – Tak sobie piję, z nudów. I z żalu, że nic mi się w życiu nie udaje. Nie to co tobie, panie.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się się mylisz – stwierdził ze smutkiem i poprosił: – Nalej i mnie, dobrze?

Zaś po wychyleniu dwóch czy trzech kubków, zaproponował:

– Czy chcesz posłuchać dalszego ciągu mojej historii?

– Nawet bardzo.

– A więc dobrze. Przed wyjazdem do Syrii nie pożegnałem się z matką, bo jak się okazało, całkowicie pewna mojej śmierci, przecięła sobie żyły zaraz po powrocie z koszar. Zdążyłem tylko wyprawić jej pogrzeb, a potem, kiedy płynąłem wojskową galerą z Brundisium do Laodycei, wiele rozmyślałem o zawiedzionych nadziejach, jakie we mnie pokładała, i w ogóle o wydarzeniach, które w ciągu kilku tygodni zniszczyły nam obojgu życie. Rozpatrywałem też po wielokroć mój występ na arenie, dziękując bogom za cudowne ocalenie. Szczególnie często wracałem myślą do ostatniej walki, ponieważ nie potrafiłem pojąć zachowaniamurmillo,któremu – co do tego, nie miałem żadnych wątpliwości – najbardziej zawdzięczałem życie. Uwaga jednego z płynących ze mną rekrutów, że mój przeciwnik mógł być wyznawcą nowego przesądu jakiegoś Chrestosa, ukrzyżowanego parę lat wcześniej w Judei za podżeganie do buntu jej mieszkańców, wzmogła jedynie moją ciekawość, zwłaszcza że ów rekrut nie umiał na ten temat powiedzieć nic więcej.

Służba wojskowa w Syrii, do której można by odnieść te słowa Poety:

Tam dopiero ośmielił się nabrać nadziei na przyszłość,

Ufać, że losy okrutne na lepsze się teraz odmienią,15

nie była zbyt ciężka. W naszym obozie w Raphanaea niedaleko Emesy, gdzie stacjonowały także VI legionFerratai XFretensis,nikt już nie pamiętał o Partach. Żołnierze, odwykli od wszelkich trudów, dbali bardziej o wygląd niż o dyscyplinę, a niektórzy w ogóle nie mieli broni i pancerzy, nigdy w życiu nie brali udziału w bitwie i przez całe lata nie stali na warcie.

Miałem nadzieję, że służąc na Wschodzie znają przynajmniej tamtejsze ludy, lecz pytani przeze mnie o wyznawców Chrestosa, z reguły tylko wzruszali ramionami. Dopiero kiedy trafiłem na weteranów zFretensis,