Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zwariować z życia

Zwariować z życia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-06-03465-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zwariować z życia

 

Umierając przedwcześnie, Jan Rybowicz dołączył do grona kaskaderów polskiej literatury: Marka Hłaski, Rafała Wojaczka, Edwarda Stachury. Był samoukiem, udręczonym życiem i alkoholem. Oczytany w literaturze amerykańskiej i obarczony gwałtownym charakterem – w pisaniu wyzwalał całą swoją dzikość.
Dzięki Krzysztofowi Myszkowskiemu i grupie Stare Dobre Małżeństwo Rybowicz istnieje dziś w powszechnej świadomości jako poeta. Tymczasem jego opowiadania o wiele lepiej niż wiersze wytrzymały próbę czasu. To proza z solą i z pieprzem, potoczysta, wartka, pełnymi garściami czepiąca z zasłyszanych w knajpie opowieści „na cyku”. Opowiadania Rybowicza, kpiąc z kołtuństwa i głupoty, obnażają każdy fałsz. A na tym przecież polega rola artysty…
Oprócz scenek z życia fikcyjnego Chodakowa („najwredniejszej wiochy pod słońcem”) w zbiorze Zwariować z życia znalazły się też Listy do Elżbiety. W których platonicznie i bez wzajemności zakochanego pisarza roznosi wyobraźnia. Tom wstępem opatrzył przyjaciel Rybowicza, poeta Józef Baran.

Polecane książki

Umowy o roboty budowlane zawierają często różnego rodzaju klauzule mające zabezpieczyć interesy stron tych umów. W publikacji znajdują się odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania dotyczące skutków podatkowych umieszczania takich klauzul w umowach o roboty budowlane. Odpowiedzi te poprzedza przypo...
Świetlany Mrok – Druga z Dziewięciu to kolejna odsłona sagi światła i mroku. To wartka akcja, więcej namiętności, walki i przygód bohaterów. Wiele tajemnic zostaje rozwiązanych, a na ich miejsce pojawiają się nowe – nie tylko świat światła i mroku jest zagrożony.  W obliczu ostatecznej katastro...
[color=rgb(89, 89, 89)][font='Lucida Grande', Geneva, Verdana, Arial]Drogie Dzieci, Rodzice, Babcie i Dziadkowie.[/font][/color][color=rgb(89, 89, 89)][font='Lucida Grande', Geneva, Verdana, Arial] [/font][/color][color=rgb(89, 89, 89)][font='Lucida Grande', Geneva, Verdana, Arial]Las, to magiczne m...
Książka powstała na podstawie wspomnień powojennej generacji studentów, a następnie nauczycieli akademickich, którzy reprezentują różne dyscypliny: humanistykę, nauki społeczne, nauki przyrodnicze i nauki ścisłe. Przez pryzmat indywidualnych doświadczeń pokazane zostały istotne procesy społeczne, po...
  W historiografii polskiej Jan Gottlieb Bloch (1836–1902) występuje jako wybitny przedstawiciel burżuazji ziem zaboru rosyjskiego. Prezentowany jest przede wszystkim jako finansista i budowniczy kolei żelaznych, a także autor nowoczesnej koncepcji pacyfizmu opartego na argumentach ekonomicznych. Ni...
Każdy, kto choć raz był w Turcji kojarzy wizerunek pierwszego prezydenta tego kraju. Kemal Atatürk (1881–1938) jest w Turcji wszechobecny. Jego podobizna znajduje się na każdym banknocie i na każdej monecie. Spogląda z portretów wiszących w restauracjach, kinach i mieszkaniach prywatnych. Dzisiejszą...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jan Rybowicz

OSTROWIDZTWOJANA RYBOWICZA

[KUSZENIE SZATANA

Miał porywczy charakter.

Gębę niewyparzoną!

Talent niezwykły – jak twierdził między innymi krytyk Jan Marx, który w książce Legendarni i tragiczni1 poświęcił Janowi Rybowiczowi ponad dwieście pięćdziesiąt stron, uznając go za zdolniejszego od Wojaczka i Stachury!

Niepohamowany – niestety do końca życia – pociąg do alkoholu, z którym walczył przy pomocy pióra (to znaczy kiedy pisał – nie pił, a kiedy pił – nie pisał), skrócił jego pobyt w ziemskiej czasoprzestrzeni. W listach donosił mi o swoim nałogu w najróżniejszych tonacjach. W jednym: „Życie utrudnia mi alkoholizm, gwałtowny charakter, z którym nie umiem sobie poradzić, oraz słaba odporność psychiczna”. W innym, z 25 stycznia 1987 roku, powiadamiał: „Od Wigilii ub. roku nie piję. Pozdrów wszystkich w Krakowie, którzy są mi życzliwi, i wiedz, że ja tak łatwo się nie poddaję. Ja mogę upadać, ale wciąż się podnoszę i walę naprzód jak taran”.

Podczas oglądania filmu o Van Goghu (Twój Vincent) utkwiło mi zdanie, iż malarz rozpaczliwie odczuwa swoją nicość i niepotrzebność w świecie. „Jestem nikim” – wyrywa się tragiczna skarga adresowana do brata. Podobne zdanie, choć w innym języku, wyszło prawie sto lat później spod pióra Janka Rybowicza, który napisał do mnie: „Jestem zerem, zerem, zerem, nie mam dziecka i wiem, że nie będę miał, nie mam kobiety, celu życia. Nawet nie wiesz, jak Ci zazdroszczę, że masz rodzinę”.

Zmarł w październiku 1991, miał czterdzieści jeden lat, o cztery więcej od niderlandzkiego malarza. Zagadka jego śmierci też nie została do końca wyjaśniona – jedni twierdzili, że zatruł się „ruskim spirytusem”, inni że „pompka serca nie wytrzymała”, jeszcze inni, że został otruty… Sam Rybowicz w opowiadaniu I przyszedł szatan zdaje się przewidywać prawdopodobną przyczynę tragicznego finału: „I przyszedł szatan. I przyniósł pół litra sześćdziesięcioprocentowej śliwowicy, i powiedział: dawaj kieliszki napijemy się! – Nie – powiedziałem. – Nie, nie i jeszcze raz nie! – Dlaczego? – zdziwił się niezmiernie. – Dlaczego by nie? Nie widzę przeszkód! Palcami prawej ręki postukałem się kilkakrotnie w lewą stronę klatki piersiowej i wyjaśniłem: – Już nie to zdrowie… Pompka nawala, maszynka nawala, coś z ciśnieniem… Wypiję kieliszek wódki, dwa, potem nie śpię całą noc! – Cha, cha, cha, cha, cha! – roześmiał się szatan. – Kieliszek, dwa… – przedrzeźniał mnie. – To za mało! Trzeba wypić przynajmniej pół litra, wtedy śpisz jak zabity!”.

Ostatniej nocy Jana na tej ziemi ów szatan nie odstąpił go do rana, polewając mu i wznosząc toasty… Po czym Rybowicz zasnął „jak zabity”.

„Zasypiając” dołączył do kaskaderów polskiej literatury: Marka Hłaski, Rafała Wojaczka, Edwarda Stachury, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, Stanisława Grochowiaka, Ireneusza Iredyńskiego… Co prawda on sam nie przepadał specjalnie za „kaskaderami”, mówił mi kiedyś, że polska literatura stoi na progu dorosłości i nie potrafi go przekroczyć. Nie wiem, czy należało to łączyć z brakiem perspektyw w PRL, czy z kultem straceńczego gestu, czy też była to cena za romantyzm-idealizm jako postawę życiową, opowiadającą się po stronie fantazji, nieodpowiedzialności, młodzieńczej dezynwoltury, a nie „szkiełka i oka” – w każdym razie procent przedwcześnie zgasłych talentów był u nas zbyt wysoki… Bez względu na to, co Janek sądził jako teoretyk, w praktyce miał swego diabła stróża, który jemu również nie pozwolił przekroczyć progu dojrzałości. I to mimo że ulubioną księgą pisarza była Biblia, a niektóre z jego opowiadań są moralitetami, opartymi na dekalogu. Wielka sztuka rodzi się zwykle ze sprzeczności, bywa rozpięta pomiędzy dwoma biegunami: anielskością i diabelskością. Tak było też w przypadku buntownika z Lisiej Góry.

Szatan zaczął kusić go gorzałą dość wcześnie – najpierw pod postacią dużo starszego krewniaka, który poczęstował nią 16-letniego Janka, gdy pracował z nim w charakterze pomocnika murarza, a potem magazyniera.

Szatan nie odstępował go również i wtedy, gdy w rozpaczy pisał do mnie: „Józiu! Odezwij się do mnie albo przyjedź najlepiej i najszybciej – jeśli możesz – bo nie wiem, co się ze mną dzieje!!! Jan Rybowicz”. A 1 marca 1985 roku otrzymałem wiadomość: „U mnie nic nowego. Czasem wpadam w takie dołki psychiczne, że mi się wydaje, iż z takiego dołka pewnego razu nie wyjdę (…). Wciąż ta sama pierdolona wiocha, tak zresztą jak i cała nasza Polska i Rosja, którą tak trafnie opisał Gogol”. Do listu dołączył napisany wcześniej, odręczny, przejmująco dramatyczny wiersz autoterapeutyczny Trzeba żyć:

Trzeba żyć

Po prostu trzeba żyć.

Na obczyźnie

I w nieznośnej domowej atmosferze

Gdy bardzo źle

I jeszcze gorzej

Gdy brak listów

pieniędzy

I brak nadziei

Jeszcze musimy żyć!

I gdy brak dziecka

kobiety

W ogóle kogoś bliskiego

Jeszcze musimy żyć…

Musimy żyć w szpitalu

I w zakładzie dla obłąkanych

W więzieniu

w strasznej nędzy,

I w strasznej rozkoszy.

Żyć

Z przyjaciółmi

I bez przyjaciół

I kiedy już nie można żyć

Już nie2.

Przyzywany przez Janka, przyjeżdżałem do Lisiej Góry i próbowaliśmy wspólnie odpędzić szatana. Nie zawsze się skutecznie, bo bywało i tak, że szatan dosiadał się do nas i polewał… Ale kilka razy, owszem, udało się dać odpór pokusie i Janek wracał do zdrowia i abstynencji. Te okresy trzeźwości trwały nieraz parę miesięcy, a nawet pół roku. Wyrzucał z siebie wtedy jak maszyna szerokomłotna snopy jedno po drugim znakomite opowiadania i przejmujące wiersze. Aż zazdrość człowieka brała, kiedy widział, jak tryska z niego gejzer talentu…

Był samoukiem, genialnym „naturszczykiem”, oczytanym w literaturze amerykańskiej i wyrywkowo w dziełach filozofów. Obarczony gwałtownym charakterem, w pisaniu wyzwalał z siebie nieposkromioną dzikość, tworząc niezwykle plastyczne obrazy z życia chłoporobotniczej prowincji. Żył w polskiej Nevadzie, na wyjałowionym pograniczu wsi i miasta, gdzie znalazł się wraz z rodzicami i rodzeństwem, wyrzucony przez los z Koźla (obecnie Kędzierzyn-Koźle). Stało się tak dlatego, że w 1963 roku Rybowiczowie (rodzice, dwaj synowie, siostra i Janek) przeprowadzili się do rodzinnej wsi matki, Heleny, która w spadku otrzymała w Lisiej Górze kawałek ziemi i dom. Młodzi, a także Janek, czuli się z tego powodu nieszczęśliwi i z początku traktowali przesiedlenie z miasta na wieś jak zesłanie… Janek zresztą parokrotnie stąd wyjeżdżał, między innymi pracował w kopalni, służył w wojsku…

[JA TO KTOŚ INNY

Osiemdziesiąt kilometrów, odległość dzieląca Lisią Górę od Krakowa, to znowu nie taki wielki dystans do pokonania autobusem czy pociągiem. Jednak podróże nie były specjalnością Janka. Do mnie, do Krakowa, przyjechał bodaj tylko trzy razy. Pierwszy raz, gdy w 1976 roku spotkaliśmy się w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką”, gdzie pojawił się wraz z siostrą Grażyną, studiującą polonistykę na UJ. Przywiózł z sobą debiutanckie utwory z prośbą o ich druk w tygodniku „Wieści”, gdzie byłem redaktorem „od literatury”. W oczy i uszy rzucała się jego impulsywność; w trakcie rozmowy gestykulował nie tylko długimi rękami, ale całym ciałem. Zachowywał się dziwacznie: wypowiadał albo kategoryczne sądy, jakby był co najmniej laureatem Nagrody Pulitzera, albo też zbyt uniżone – jedno z drugim nie współgrało… Wydawało się, jakby podczas jednej rozmowy próbował przekonać mnie, że jest geniuszem… Drugi raz odwiedził mnie pod koniec lat 70. Był bardziej uspokojony po debiucie książkowym, po telewizyjnej adaptacji jednego z opowiadań i po pozytywnych recenzjach. Wielką radość i przyjemność sprawił mu fakt, że jest znany i ceniony w krakowskim środowisku literackim, o czym przekonał się przy kuflu w tymże klubie. Powiedział wtedy, że zazdrości mi „inteligentnego towarzystwa” i serdecznej aury, bo on jest skazany na „chór baranich głów”… Trzeci raz przyjechał w połowie lat 80. Wracając z pociągowego wypadu do miejsca urodzenia, Kędzierzyna-Koźla, zjawił się w moim mieszkaniu bez zapowiedzi w środku nocy, jak duch, i pierwszą rzeczą, którą zrobił przed udaniem się spać na odstąpiony mu przeze mnie tapczan, było upranie skarpetek, czym oczywiście oczarował moją żonę…

Lisia Góra leży obok mojego rodzinnego Borzęcina. Więc przy okazji odwiedzin u mamy bywałem u Janka o wiele częściej, niż on mnie. W domu Rybowiczów czułem się zresztą dobrze, serdecznie podejmowany obiadem (a gdy zostawałem na noc – kolacją) przez jego mamę, panią Helenę, kobiecinę prostą, ale arystokratycznie szlachetną i wrażliwą, i zawsze zatroskaną o losy syna, którego bardzo kochała.

Po obiedzie szliśmy z Janem do „Lisiogórzanki”, gdzie przy barze wisiał jego portret „po zbóju”, a czasem bywała też wystawiona jego książka, ale z biesiadą zwykle przenosiliśmy się z powrotem do Rybowiczów, bo – jak twierdził – na co dzień za często przebywa w knajpie z tymi „baranimi łbami”, a mój przyjazd to „jego święto”…

Zwykle, gdy do niego przyjeżdżałem, stał z rękami w kieszeniach, duży i chmurny. Bardzo się cieszył z każdej wizyty, lecz starał się tego nie okazywać przy powitaniu – arystokratycznie zarozumiały i przeraźliwie biedny. Zdawałem sobie sprawę – bo sam wywodzę się ze wsi – że w Lisiej Górze jego ziomale mieli go za nieroba i pijaka,i nikt się jego pisarstwem nie przejmował. Chyba że został przez Rybowicza sportretowany, co w opinii miejscowych stanowiło naruszenie tabu.

Sam Janek, z natury anarchistyczny raptus, nigdzie nie umiał się dostosować i zmieścić w żadne ram – cały czas wystawały mu z nich skrzydła. Czuł się obco na szarej pegeerowskiej prowincji, ale i wśród kolegów po piórze. Po prostu taki się urodził. Jak Rimbaud mógł o sobie powiedzieć: „Ja to ktoś inny”. Współczułem mu, bo widziałem przepaść dzielącą Rybowicza od Rybowicza. Ogromną dysproporcję między jego wielkim talentem, drapieżną inteligencją, wiedzą i oczytaniem „światowca” a biedą prowincjonalnego losu menela, z której nie potrafił się wydobyć… Zresztą powiedzmy sobie szczerze: w wielu wypadkach sam sobie był winien, że uważano go za dzikusa i awanturnika. Porywczość i bezceremonialność stanowiły bowiem części składowe jego talentu.

Zaznał w życiu wiele niepowodzeń, frustracji, stale go karcono, odtrącano, wyrzucano ze szkół. Najpierw ze szkoły górniczej, maturę zrobił w końcu w szkole dla pracujących w Tarnowie, z polonistyki na UJ sam zrezygnował po paru miesiącach, bo głupio mu było, że „jest przerośniętym bykiem wśród dzieci”. W końcu próbował bezskutecznie dostać się do Wyższej Szkoły Teatralnej. W międzyczasie imał się najróżniejszych dorywczych prac i zawodów, niemających nic wspólnego z jego aspiracjami. Wciąż szukał dla siebie miejsca na ziemi i nie umiał znaleźć. A kiedy pojął, że jego pasją i przeznaczeniem jest pisanie – też nie wszystko szło tak, jak sobie wymarzył, choć przecież jako młody pisarz miał sporo sukcesów. Zauważono go i chwalono, mimo to, gdy tylko natrafiał na jakąś ścianę, natychmiast wybuchał gniewem i obrażał. Nawet tych, którzy byli do niego przyjaźnie nastawieni. Tylko nieliczni rozumieli, że za tą szorstką fasadą kryje się szczerozłoty talent, a chamstwo Janka – jak słusznie zauważa Małgorzata Lebda, poetka, autorka pracy magisterskiej o Rybowiczu to maska zakrywająca jego rozpacz i wielką wrażliwość, przeradzającą się w zbytnią w drażliwość.

[OKNA NA ŚWIAT

W związku z niechęcią Janka do wyjazdów w świat, gdzie mieściły się redakcje pism i wydawnictw, jedyną formą jego kontaktów ze znajomkami po piórze stawały się listy – okna na świat.

Trudno sobie dziś wyobrazić młodym ludziom, że w tamtych czasach, nie tak znów odległych (trzydzieści, czterdzieści lat temu) nie mieliśmy telefonów komórkowych czy połączeń internetowych… że nikt nie słyszał o esemesach czy mailach. Ba! Może ktoś wierzyć albo nie… ale nawet ja, poeta zarobkowo uprawiający dziennikarstwo – do roku 1989 nie miałem w domu telefonu, a moje kolejne pisemne monity w tej sprawie zbywano odmowami. Oczywiście Rybowicz, mieszkający na wsi, tym bardziej telefonu nie posiadał, więc o swoim przyjeździe zawiadamiałem z redakcji jego mamę, która pracowała w sklepie.

Listy Janka (dostałem ich ponad siedemdziesiąt i oddałem je do Biblioteki Narodowej wraz z listami między innymi Sławomira Mrożka, Mirona Białoszewskiego i Bogdana Madeja), pisane szybko, na maszynie bądź długopisem, w celach doraźnie informacyjnych, rzadko odznaczały się wykwintnym artystycznie stylem, raczej powiadamiały, co w danej chwili Janek robi, czym i z czego żyje, co pisze, w jakim stanie ducha się znajduje (w euforii czy w depresji?), na kogo się wścieka, co go złości, a co zachwyca i dodaje skrzydeł.

Dzięki listom odreagowywał stresy i irytację. Niekiedy podczas ich pisania jego dłonią sterował alkoholowy demon, więc zdarzało się, że „obrażał gryzipiórków ze stolicy”. Już w pierwszym do mnie liście, gdy byliśmy jeszcze na „Pan-Pan”, tak ich charakteryzował: „Ma Pan zupełną rację, że o wartości poety jako takigo nie decyduje nic doprawdy oprócz jego wierszy. I mówię Panu, jak ja nienawidzę większości tych młodych «literatów», którzy uważają, że sam fakt, iż mieszkają w stolicy, upoważnia ich do czegokolwiek, nobilituje ich tfurczość [sic!] i tak dalej… Ktoś nawet kiedyś usiłował zdemaskować w prasie te ich «poetyckie mafie» występujących pod szyldem Kół Młodych Związku Literatów Polskich, klany zasr…, kółka różańcowe wzajemnej adoracji…”.

Denerwowało go szufladkowanie jego pisarstwa z uwagi na miejsce zamieszkania: „Mam 28 lat, od czternastu lat mieszkam i pracuję w Lisiej Górze, podtarnowskiej wsi. Młody twórca mieszkający na wsi nieodparcie kojarzy się z tak zwaną twórczością ludową. Nic bardziej mylnego, uproszczonego i fałszywego. Ja osobiście – skłaniam się raczej ku poezji filozoficznej, intelektualnej, jeżeli już uprzemy się przy podziałach. Powiedziałbym nawet – poezji kontestującej, gdyby nie to, że termin ten stał się już zbyt modny, zbyt pojemny, i dlatego jest nic nieznaczący! Gdybym natomiast chciał przykleić sobie etykietkę „poety zbuntowanego”, byłoby to odkrywaniem prawd oczywistych, gdyż w   k a ż d e j  dobrej poezji, myślę chociażby o wierszach Pana, powinno być ziarno buntu”.

Do wielu listów dołączał opowiadania (prawie zawsze wysokiej próby) i wiersze, które później drukowałem w tygodniku „Wieści”, zdając sobie sprawę nie tylko z ich literackiej wartości, ale i z faktu, że Jankowi pieniądze z honorarium są potrzebne, bo przecież nigdzie etatowo nie pracował.

Jego wczesne listy były z reguły „kulturalne”, grzeczne; pisał je przecież debiutant do „znanego” już poety, którego – a jakże! – zaliczał do „pierwszej piątki poetów polskich” obok… Herberta, Grochowiaka, Szymborskiej i Różewicza. Późniejsze – coraz bardziej bezceremonialne, świadome wielkiego talentu, jakim obdarzył go Pan Bóg czy diabeł – noszą piętno jego gwałtownej natury, czasem pychy… Raz przysłał list, w którym znalazłem zacytowany przez Marxa fragment wiersza Moja kochana miłość:

Poeta Józef Baran nadal uważa, że nie umiem

pisać wierszy, ale pierdolę to, on też nie umie.

Ten dwuwiersz, pisany może po pijanemu, zrodził się w nagłym porywie złości, gdy pozwoliłem sobie na krytykę jego niektórych utworów poetyckich – moim zdaniem były zbyt jednoznacznych, bo przecież wiersze z natury rzeczy winny być wieloznaczne… Potem mnie, oczywiście, przepraszał. Dziś myślę, że zafascynowany prozą Rybowicza, byłem wtedy za surowy wobec jego poezji. Jego wiersze są znakomite dzięki swojej prostocie i bezczelności, poczuciu humoru i niezależności prawie absolutnie wolnego ducha („prawie”, bo jednak nie był wolny od wódczanych demonów). Przypominają mi Charlesa Bukowskiego, ciekawe, czy Janek kiedykolwiek go czytał, chyba nie…

[PZPR TO PRZESTĘPCZA ORGANIZACJA

Na kopertach z listami od Rybowicza w roku 1980 zaczęły się pojawiać dopiski w rodzaju: „Komuniści do leczenia!” albo „PZPR do psychiatry”. W związku z tym w grudniu 1981 roku został zatrzymany i przewieziony do Załęża jako lokalny „element wywrotowy”. Na kopertach listów pojawiły się pieczątki „OCENZUROWANO”… O dziwo, internowany w Załężu, czuł się – jak mi to później relacjonował – „całkiem zdrowo”, „nie piję, dobrze sypiam. napisałem trochę dobrych wierszy”. W innym liście z ośrodka dla internowanych zawiadamiał mnie: „Forsę na «wypiskę» mam, papierosy mam, leżę bykiem cały dzień i czytam bibułę komunistyczną dostarczaną nam w formie «Trybuny Ludu» oraz książek z więziennej biblioteczki. Ładuję się jak akumulator, który zacznie pracować na wolności, czyli pisać”. Ocenzurowane przez wojsko Jaruzelskiego doniesienia kończył słowami: „Trzymaj się i bądź dobrej myśli. Żadna WOJNA nie trwa wiecznie. Nie siedzimy nadaremno, na pewno! Gdyby było inaczej, już dawno spieprzyłbym do Ameryki (…)”.

Internowanie nie wystraszyło go i nie zmieniło jego stosunku do władzy, dalej na wysyłanych do mnie kopertach obdarzał ją różnymi niewybrednymi epitetami w rodzaju: „Komuniści won!”.

Zdarzało się, że w przypływach irytacji pisał ostre listy do wydawców, „redaktorków” z Warszawy, na przykład do Andrzeja Wasilewskiego. Wspomniana przeze mnie Małgorzata Lebda jeden z nich zacytowała w swojej pracy: „W związku ze skierowaniem przez Prokuraturę Rejonową w Tarnowie do Sądu Rejonowego «aktu oskarżenia!» przeciwko mnie o jakoby «znieważenie tzw. PZPR», informuję, że na procesie, jeśli się odbędzie, zamierzam udowodnić, że Polska Zjednoczona Partia Robotnicza jest przestępczą, faszystowską i kryminalną organizacją polityczną, działającą w Polsce nielegalnie – polskowatą frakcją komunistycznej partii Rosji. Nie wiem, czy Pan należy do PZPR, ale jeśli tak, to jest chyba jeszcze czas rzucić legitymację partyjną. B. proszę pamiętać, niebawem PZPR będzie zakazana przez prawo w Polsce, nawet to ułomne prawo i sfałszowaną Konstytucję, która nadal obowiązuje! Więc proszę uprzejmie zlecić komuś tam, aby wysłał mi moją forsę. Pozdrawiam. I wiem, że Pan, nawet gdyby należał do PZPR, to duchem jest z ludźmi uczciwymi, bo jest Pan – sądzę – człowiekiem i dobrym, i szlachetnym, i uczciwym z natury. Chyba się nie mylę?”.

Lebda kwituje ten list komentarzem: „O determinacji i «szaleństwie politycznym» Rybowicza świadczy fakt, że takimi słowami zwracał się do ówczesnego sekretarza KC PZPR, a więc jednego z przywódców partii komunistycznej. Tenże Wasilewski, będący dyrektorem Państwowego Instytutu Wydawniczego, doprowadził do wydania właśnie w PIW-ie dwóch tomów opowiadań Rybowicza. Okazało się, że talent pisarza przedłożył ponad różnice poglądów politycznych, co w owym czasie nie było zjawiskiem często spotykanym”.

Janek w rozmowie ze mną, drukowanej w książce Autor Autor (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1984), tak charakteryzował swoje poglądy polityczne:

„Nie mam żadnych sympatii politycznych. Jednocześnie chciałbym, żeby istniała idealna partia polityczna. Żeby wszystko było idałem. Do tego trzeba dążyć. Może to jest abstrakcja, ale jednak…Miałem kiedyś rozprawę polityczną o znieważenie naczelnika. I wtedy zacząłem taką gadkę z prokuratorem, że on zawezwał psychiatrów, by mnie przebadali. Pani psychiatra tłumaczy mi: «Proszę pana, dobrze pan mówi, ale trzeba sobie zdać sprawę, na jakim realnym świecie się żyje. Pani doktor – odpowiadam – oczywiście, że trzeba wiedzieć. Ale wydaje mi się, że człowiek rozumny jednocześnie powinien mieć jakiś ideał w głowie, ten drogowskaz, dokąd my idziemy. Załóżmy, że ten świat, w którym żyjemy tu i teraz, uważamy za realny. I każdy boi się podskoczyć, no bo takie układy. Więc schodzimy niżej gospodarczo i w ogóle na psy, bo uważamy, że jest to świat realny. W końcu wracamy do zwierząt i spokój. Tak?»”.

[OSTROWIDZTWO

Rozmawialiśmy też o ostrym jak żyleta „rentgenowskim” widzeniu poety i prozaika, które było wspólnym – moim także – błogosławieństwem w twórczości, a przekleństwem w życiu: „Niektórzy niezauważają pewnych szczeg ółów albo widzą wszystko oddzielnie, a ty, kurwa, widzisz wszystko ostro! Napisał o tym Singer w opowiadaniu. To jest historia o upadłym aktorze, który zaczyna pisać. On tłumaczy młodemu pisarzowi… «Drogi panie, ja mam tak wyostrzone widzenie, że gdy rozmawiam z kobietą, widzę każdą plombę w jej zębie, każdy pieprzyk». Po prostu jesteś taki… no nie chodzi o nadwrażliwość. To może za duże słowo. Ale tę straszną wrażliwość… że w szczególe widzisz całość”.

Uważaliśmy obydwaj, ja do dziś tak uważam, że poeta powinien być ponad partiami, żeby mieć najlepszy punkt obserwacyjny. Rybowicz sprecyzował to z właściwą sobie „ostrością” w wierszu: Tylko Bóg jest ponad poetą. Był zbyt wielkim indywidualistą, aby podporządkować się zbiorowej dyscyplinie.

[W KONFESJONALE KNAJPY

O swoim pisaniu mówił tak: „Samo życie to jednak za mało na literaturę piękną (…). Czasem przychodzi do mnie facet w knajpie i krzyczy: «Ty mnie opisałeś, ty mnie, bucu, opisałeś! A to nieprawda, co napisałeś!». (…) Ja mu wytłumaczyć, że to trochę on, a trochę nie on? Sama knajpa nie wystarcza, bo co oni tam robią? Piją, bluzgają przekleństwami, dają sobie po ryju, przepychają się. Może coś tam człowiek usłyszy, ale to za banalne na literaturę. Wiesz, jak dawniej pisałem opowiadania? Brałem Biblię i otwierałem na jakiejś stronie, byle jakiej. Czytałem sobie. Nagle wpadło mi do głowy jakieś zdanie, na przykład: „Rozrzucę ich pomiędzy narodami”. Tam chodziło o rozproszenie Izraelitów, o te początki państwa i zaraz mi w głowie – pstryk. Przecież – myślę – to jest podobne w naszej sytuacji sprzed stanu wojennego, kiedy wszyscy się porozjeżdżali. Tyle ludzi opuściło kraj! Moja siostra wyjechała do Austrii. I z Austrii do Kanady. Brat wyjechał do RFN. Porozpierzchali się po świecie… No i masz! Taki impuls, kilka słów i już zaczyna mózg pracować. My mamy komputer w głowach w sensie metaforycznym. To jest chyba tak, że jakzaczyna się pisać, to wyłącza się świadomość i jest się w stanie podświadomości. Podświadomość pracuje, a ty tylko zapisujesz. Jednocześnie kontrolujesz… Z tym że kontrolujesz raczej później, kiedy odłożysz to pierwsze pisanie. Dopiero za dwa, trzy tygodnie robię korektę. Pierwszą, drugą, ale piszę jak w trasie. Czasami widzę, że mi nie idzie, czegoś jeszcze brakuje i zostawiam. Zobacz, Józek, to są tytuły: «Kobieta czeka» – już wiem, o co chodzi… «40 dni umierania» – o tym opowiadaniu myślę od pięciu lat i nie napisałem go dotychczas. «Samotność w zimie», «Opowiedz mi jak wygląda piekło». Mam zapisane tytuły i wiem, co chcę powiedzieć, choć nie wiem dokładnie, jak to będzie wyglądało. Pisanie to jakby naciśnięcie guzika, uruchomienie komputera”.

Mimo że wyrażał się sceptycznie o knajpie i popijbratach, których zwierzenia i opowieści przetworzył literacko – „knajpiani ludzie”mieli na ten temat inne zdanie. W parę lat po śmierci Rybowicza pokazywali mi w „Lisiogórzance” dyskretnie bohaterów opowiadań. Wiedzieli, kto to był Józef Giez, Zbigniew Okolski, Stary Poldek pijak – zawołany gawędziarz… Kto to Zbigniew Marecki, najbogatszy gospodarz Chodakowa, i ksiądz katecheta Jerzy, i Monika, i Ludwik Sztych, który poprowadził swojego ojca na komisariat, i mężczyzna z opowiadania Atak szału… Co prawda – mówili – nie wszystko od początku do końca zgadzało się z rzeczywistością. Jan Rybowicz według nich „dużo zmyślał”, „przekręcał prawdę”, mieli mu to za złe, jednak rozpoznawali pierwowzory postaci. Ich knajpiana mordownia była – według nich – ważnym źródłem natchnienia autora Wiochy Chodaków, choć może nie jedynym, i styl opowieści pisarza został też jakby zaczerpnięty stąd, z tych opowieści „na cyku”, z knajpianych spowiedzi, podbarwianych czarnym humorem i wisielczym widzeniem świata. Spowiadano się tu nawzajem przed sobą z grzechów lekkich i ciężkich, pijackim rechotem udzielano sobie rozgrzeszenie przy kuflu. W czasach, gdy gabinety psychoterapeutyczne nie były jeszcze w modzie, odreagowywano tu śmiechem nieudane życie, klęski i rozczarowania, a siedzący w konfesjonale knajpy pisarz notował w głowie pierwsze brulionowe pomysły na przyszłe opowiadania.

Parę lat przed śmiercią Janowi po raz pierwszy urządzono w Lisiej Górze spotkanie autorskie z udziałem okolicznej dziatwy i nauczycielek, które przyszły na ów występ do Gminnym Ośrodku Kultury z mocnym postanowieniem skompromitowania „tego pijaka”. Jan, znany z dość niechlujnego ubioru, w którym pokazywał się na szosie dzielącej jego dom od knajpy „Lisiogórzanki”, zadziwił wszystkich trzeźwością, garniturem i elegancją. Aliści sielanka trwała krótko. Kiedy po zaprezentowaniu utworów, specjalnie wybranych na to spotkanie, został frontalnie zaatakowany przez polonistki, iż jego twórczość nie ma żadnej wartości – bohater wpadł w furię, zwymyślał nauczycielki od dyletantek, zaczął pociągać z butelki i cytować znakomite recenzje o sobie luminarzy krytyki, między innymi Artura Sandauera. Wyciągał na wierzch antologie: włoską, serbsko-chorwacką, czeską, słowacką, gdzie wśród najciekawszych polskich opowiadań powojennych znalazły się również tłumaczenia nowel Rybowicza. Innymi słowy – występ Janka w jego rodzinnej wiosce zakończył się totalną klapą. Pisarz gardził zresztą – trochę na inny sposób – pismakami z Tarnowa, niedorastającymi mu do pięt talentem, ale z gębą pełną przemądrzalstw. Mieli oni uciechy po pachy, gdy Janek od marca do maja 1981 roku kochał się platonicznie i z właściwą sobie gwałtownością – na zabój – w dziennikarce pewnego tarnowskiego tygodnika i wypisywał do niej szalone listy, a ta niewdzięcznica czytała im je na głos, zaśmiewając się. W ileś lat później, mszcząc się na „muzie”, Rybowicz wydrukował je w całości w tomie Inne opowiadania (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985), co wywołało mały środowiskowy skandal i o mało nie skończyło się w sądzie. Listy do Elżbiety są cymesem literackim, czyta się je jednym tchem, śledząc, jak wyobraźnia roznosi poetę i jak temperatura miłości narasta niemal z godziny na godzinę… W tych listach talent Rybowicza rozwinął pawi ogon…

[O BOGU

W niektórych wierszach i groteskach Rybowicz siłuje się z problematyką Boga, wiary… W końcu godzi się z faktem, że nikt nic nie wie. We wzmiankowanej wcześniej rozmowie rzece mówił mi:

„Nikt nie wie, kim jest Bóg, czym jest Bóg. Trzeba wierzyć w Boga, trzeba coś takiego w sobie mieć. Kiedyś szukałem, czytałem, interesowałem się religiami Wschodu. Jednakże dziś uważam, że jest to nieważne. To są po prostu obrzędy. (…) Przeważnie myślę tak: jest jeden Bóg. Allach nie Allach, Budda nie Budda – to wszystko sprawy regionalne… Jest jeden Bóg. Albo Boga trzeba sobie założyć. Nawet gdyby Boga nie było, to mądry człowiek stworzyłby go sobie. Coś musisz mieć, jakieś oparcie. To straszne wyobrażenie, gdy człowiek zda sobie sprawę z tego wszystkiego, o czym mówi taoizm. Kiedyś, jak miałem 17 czy 20 lat, i leżałem w łóżku, myślałem: «No dobrze, będzie niebo, przypuśćmy, że się znajdę w niebie, ale czy kiedyś niebo się skończy?». I wtedy aż mnie coś tu brało, aż mi w głowie się kręciło! Dziś myślę, że trzeba sobie założyć kaftan bezpieczeństwa w mózgu…”.

W noc poprzedzającą śmierć Jan udał się (jak opowiadał mi jeden z kompanionów z knajpy, bo ojciec, Józef Rybowicz, twierdził, że plotka wyssana z palca) na pobliską plebanię, by podyskutować o Panu Bogu. Lisiogórski ksiądz, zerwany ze snu pukaniem do okna, wyjrzał ponoć i stwierdziwszy, że to Jan – zbłąkana owieczka – nie tylko nie skorzystał z okazji, żeby go nawracać, lecz wyciągnął wiatrówkę (jako argument na istnienie Boga) i zagroził, że jeśli Janek nie da mu spokojnie spać, będzie strzelał. Nie wiadomo do końca, jak było naprawdę. Czy rzeczywiście pisarz pojawił się wtedy w wieczornym mroku w ogrodzie plebana, żeby wyspowiadać się z grzechów albo pospierać na tematy teologiczne…

[ŻYCIE PO ŻYCIU

Na pogrzeb Rybowicza nie zdążył dojechać wielki admirator jego twórczości z Rosji, świeny tłumacz wielu książek (między innymi kanonu polskiej poezji polskiej współczesnej, Witkacego, Mrożka, Redlińskiego), Andriej Bazylewski, który przełożył prawie wszystkie utwory prozatorskie i poetyckie Janka. Opisał mi to niedawno w mailu: „Wybór Wyjście z ciemności przywiozłem Rybowiczowi pod koniec października 1990 roku. Przyjechałem na jakąś konferencję do Krakowa. Wcześniej umówiłem się z Janem, że przyśle mi wiadomość na post restante. Lecę na pocztę główną, a tam telegram z żałobną smużką: «Pogrzeb Jana Rybowicza 21 października», czyli parę dni przed moim przyjazdem do Polski. Udałem się do Lisiej Góry, popłakaliśmy się razem z ojcem nad świeżą mogiłą. Nocowałem w pokoju Jana, alem się z nim i we śnie nie zobaczył”.

Wyjście z ciemności ukazało się w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy i rozeszło w ciągu paru miesięcy, co nie stanowiło żadnej sensacji w tak wielkim wówczas kraju, który miał normalną dystrybucję i sieć biblioteczną. Po rozpadzie ZSRR Bazylewski wydał, już w prowadzonej przez siebie, moskiewskiej oficynie Wahazar, jeszcze dwie książki Rybowicza we własnym przekładzie: Kraj na opak (wiersze i proza, 1992) i Dobra wiadomość (dwujęzyczny wybór wierszy, 2005). „Pierwsza – wspomina Bazylewski – miała nakład pięć tysięcy, znikomą część sprzedałem, rozdawałem na lewo i na prawo w czytelniach, na wieczorach poetyckich, na jakichś wiecach; teraz – przez nieuwagę – nie mam anijednego egzemplarza. Dobrej wiadomości ukazało się już tylko pięćset egzemplarzy, ale los miała podobny…”.

W kilkanaście lat po śmierci pisarza, w 1992 roku Jan Marx ożywił twórczość Rybowicza we wspomnianej przeze mnie wcześniej, liczącej prawie tysiąc stron, księdze Legendarni i tragiczni. Napisał ogromny wstęp, rozpływając się nad zaletami pisarstwa Jana, dodał ponad dziewięćdziesiąt jego wierszy i ponad dwadzieścia opowiadań. Umieścił je obok utworów między innymi Stanisława Czycza, Ryszarda Milczewskiego-Bruna, Mariana Ośniałowskiego. Podtytuł książki: Eseje o polskich poetach przeklętych.

Ale prawdziwy boom na buntownika z Lisiej Góry jest związany z kultowym zespołem Stare Dobre Małżeństwo i jego liderem, Krzysztofem Myszkowskim, który od 2002 roku do dziś wydał pięć czy sześć płyt z utworami Janka, czyniąc jego nazwisko znanym, wręcz popularnym… Płyty ukazywały się w nakładach od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy; młodzi ludzie śpiewali jego wiersze prawie tak jak kiedyś Edwarda Stachury. W internecie pojawiło się w związku z tym wiele stron i witryn poświęconych „zbuntowanemu poecie”. Prawdziwym pośmiertnym zagraniem Rybowicza na nosie lisiogórzanom stały się coroczne zjazdy na cześć Janka, organizowane przez zespół nie w samej Lisiej Górze, lecz jakby na złość w sąsiednim Śmignie.

Do Śmigna ściągały z całej Polski tłumy fanów poety, co mogłem stwierdzić naocznie w 2007 roku. Wygłosiłem wspomnienie o przyjacielu jako wstęp do koncertu jego pieśni. Przed występem zajrzeliśmy do starego domu, ogołoconego przez śmierć z rodziców Janka, którzy też przenieśli się za synem do „lepszego świata”. Izdebka pisarza – pusta i zagrzybiona. Raz po raz wpadaliśmy w dziury przegniłej dykty podłogowej. Zdanie, które powiedział wtedy lider SDM, zapamiętam na zawsze: „Nie jest to salon Agnieszki Osieckiej, ale właśnie dlatego uważam, że większą sztuką będzie przywrócenie Rybowicza jako poety niż dopisywanie mu legendy w stylu Osieckiej”. Z dużą radością przysłuchiwałem się pięknym, mocnym tekstom z muzycznym kluczem i ciekawym aranżacjom. Przyjęto je owacjami na stojąco. Patrzył na to Jan Rybowicz z powiększonych fotografii porozwieszanych na ścianach. Wzruszyłem się, myśląc, że oliwa jednak jest sprawiedliwa, a to, co wartościowe, wychodzi na wierzch.

…A teraz – zmartwychwstaje niezwykła proza Rybowicza. „Niektórym udaje się żyć nawet po śmierci” – skomentował Andriej Bazylewski z Moskwy, gdy mu o tym ostatnio doniosłem w mailu.

JÓZEF BARAN

PAZERNY I GORLIWY

Kiedy osiemdziesięcioletni wujek pazernego i gorliwego zaczął coraz częściej spoglądać w kierunku księżej obory, pazerny i gorliwy zaczął starać się jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Pazerny i gorliwy to oczywiście ten fanatyczny groszorób Klemens Gaj.

Ludzie kochani, facet trzy razy na tydzień zapycha do kościółka, gdzie co jakiś czas nasz dobrotliwy proboszcz przypomina mu, że na tamten świat człowiek niczego ze sobą nie zabiera oprócz dobrych uczynków, ale gość wysłuchuje tego jednym uchem, drugim wypuszcza, i zachowuje się tak, jakby mimo wszystko jednak miał nadzieję, że do nieba, a raczej chyba do piekła, weźmie te dolary, które jednak zdobył, te polskie złote, tracące bez przerwy na wartości, te hektary, których nie może się nażreć, a także te krowy, konie, traktory, maszyny rolnicze, zabudowania i samochody osobowe!

Pazerny i gorliwy w pazerności, tak!

Więc kiedy staruszek, wujek pazernego i gorliwego Klemensa Gaja, zaczął coraz częściej przystawać w obejściu z głową zwróconą w kierunku chodakowskiego cmentarza, to ten jego słodziutki siostrzeniec zaczął przemyśliwać coraz intensywniej, jak by tu wygodzić starowinie tak, żeby zachapać te jego dolary, które od lat napływały z Ameryki, i tę jego chałupkę wraz z działką, na której stoi, którą to działkę śmiało można podzielić na pięć parceli budowlanych i sprzedać każdą za nizłą cenę, tym bardziej że znajduje się ona w doskonałym miejscu, to znaczy przy szosie i prawie w centrum wsi.

Gdzie jest kres ludzkiej albo raczej nieludzkiej chciwości i pazerności, czy jest gdzieś? Jeśli nawet sama śmierć nie zdoła niektórych powstrzymać od gromadzenia dóbr namacalnych, dopóki ostatni dech w płucach!

Pazerny i gorliwy Klemens Gaj zaczął znowu na palcach chodzić koło wujka staruszka, tak jak wtedy gdy przymierzał się do jego hektarów, które mu w końcu staruszek zapisał, w liczbie pięciu. Chodziło mu się tym łatwiej, że wujkowa chałupka stoi tuż obok dwóch willi zbudowanych przez Gaja, o których to budynkach Gaj wyraża się cwaniacko „chałupy”. Chodził jak kot koło myszy ten Klemens Gaj, pazerny i gorliwy!

I tak się przypodchlebiał, tak przymilał swoim wiecznie zarośniętym pyskiem, bo mu żal nawet na żyletkę w tygodniu, tak mulił i nachodził wujka namolnie, tak chodził, aż wychodził. Proście, a będzie wam dane – stoi w Piśmie Świętym, co znowu okazało się świętą prawdą. Bo wujek starowina już w końcu nie mógł wytrzymać tej Gajowej nachalności bezczelnej i zapisał mu tę parcelę i tę chałupkę. Zapisał mu o przy świadkach, podpisał się jakimiś kulfonami jako wtórny analfabeta, i o to tylko przecież Gajowi chodziło.

Na jakiś czas uspokoił się Klemens Gaj w swej diabelskiej i pazernej gorliwości albo gorliwej pazerności i zostawił wujka w spokoju, ale tylko na jakiś czas, bo ta jego nienasycona nigdy, wściekła żądza dóbr materialnych nie dawała mu widać spokoju, jako że staruszek miał jeszcze te swoje zbierane przez całe lata dolary, których ogólna suma była właściwie nikomu nieznana, ale musiała być znaczna, bo wujek nigdzie tych dolarów nie wydawał, jako bezdzietny, a i samotny od dawna, i w dodatku czysty jak łza abstynent, ani niepijący, ani niepalący.

Po jakimś krótkim czasie pazerny i gorliwy Klemens Gaj przypuścił kolejny szturm na starowinkę, tym razem w celu zachapania tych zielonych banknotów, które nigdy podobno nie tracą na wartości, i te z datą przedwojenną są tak samo ważne dziś, jak i te z dzisiejszą datą, nie to, co polskie złotówki, które w tym czasie kilkadziesiąt razy zmieniały wizerunki i kolory wraz z wartością, która ostatnio już równa się nieomal zeru.

Więc Klemens Gaj rozpoczął kolejny nalot na te zielońce; ale teraz już grubo przesadził w pazerności i gorliwości. W jaki sposób chciał tym razem udobruchać staruszka i skłonić go do oddania tych dolarów? Stawiając, mianowicie, staruszkowi za życia nagrobek w formie ramki betonowej z krzyżem, wszystko to pokryte zaprawą cementową lastriko!

I ten pomysł przyszedł mu także z jego nieokiełznanej pazerności i gorliwości! Skrupulatności i oszczędności do przesady!

Jeszcze za życia postanowił Gaj zbudować sobie solidny i obszerny grobowiec na wieki. I postawił. Ale zostało mu materiału w sam raz na ramkę z krzyżem, więc postanowił wykorzystać ten materiał i postawić także nagrobek wujkowi i jego dawno zmarłej żonie, razem.

Miał jeszcze tyle opanowania, że nie mówił nic o tym wujaszkowi. A kiedy pomnik już stał, powiedział do majstra:

– Niech pan zrobi jeszcze wujkowi tabliczkę, ale zostawi wolne miejsce na datę śmierci!

Co majster wykonał. A tabliczkę miał wcementować sam Gaj po śmierci wujka obok tej, którą wmontował majster, tabliczki zmarłej wujenki.

I choć sam Gaj nie powiedział o swoim, już zrealizowanym, makabrycznym pomyśle nieszczęsnemu wujkowi, to majster i pomocnik powiedzieli o tym ludziom, a ludzie powiedzieli to innym ludziom, tak że w końcu wiadomość ta dotarła do samego zainteresowanego, przyniesiona mu przez kogoś życzliwego, takich nigdy nigdzie nie brakuje.

Wujek tak się tym zdenerwował, że jak był dotąd prawie umierający i nieruchawy, to zaraz odzyskał wigor. Oczy mu zabłysły z wściekłości i poleciał do siostrzeńca Klemensa Gaja, już z dala wymachując rękami.

– Śmierci mi życzysz, ty diabelski pomiocie! – krzyczał wujek. – Jużeś mnie wyprawił na drugi świat, ty diable nienażarty cudzego?

– Żyj wujek sto lat – powiedział spokojnie Gaj.

– Sto całych lat i jeszcze parę ładnych dni… Żyj zresztą tak długo, jak długo tylko ci się spodoba!

– Po coś mi nadgrobek wystawił?! – pytał w uniesieniu wujek, spluwając obok Gaja z tej złości. – Już tylko czekasz, żebym kopyta wyciągnął, co?!

– Postawiłem, to niech sobie stoi… – powiedział spokojnie Gaj. – Przecież kiedyś w końcu umrzecie, jak każdy. To się przyda. Sam sobie też grobowiec wystawiłem…

– Sam jakbym wystawił, tobym nic nie mówił! – krzyczał staruszek. – Ale tyś specjalnie go wystawił dla mnie, żeby śmierć przywołać! Leżał tam i tak nie będę! – zdecydował.

– A gdzie będziecie leżeć niby? – zaśmiał się Gaj. – Nie chcecie przy żonie? Przecież was lubiła i wyście ją lubili…

– W dupie będę leżał! – krzyknął dziadek. – W dupie!

– Nie ma o co krzyku robić… – powiedział Gaj ugodowo, bo na ulicy przystawali ludzie. – Chodźcie do chałupy…

– Do ciebie, do chałupy? – patrzył podejrzliwie wujek. – Żebyś mnie otruł czym?

Gaj zrobił w tył zwrot i zniknął w chałupie. Ale daj Boże każdemu taką „chałupę”! Z cegły, kryta blachą, piętrowa i warta dobre dwa miliony. A obok stała druga taka sama chałupa, którą Gaj wystawił dla córki.

Wujek chodził po wsi i rozpowiadał, jak to siostrzeniec chce go ekspresowo wyprawić na tamten świat, aby objąć w posiadanie to wszystko, co mu niby przy świadkach zapisał, nagrobek mu już nawet przygotował! Ale ten zapis stoi tylko na papierze, mówił wujek, i zawsze może go cofnąć!

– Kwity podatkowe dalej przychodzą na mnie, choć on je płaci… – darł się wujek. – I jeszcze dziś mu mogę to wszystko odebrać!

– A pewnie, że odbierzcie! – podjudzali go ludzie. – Kto to widział nadgrobek komu stawiać za życia? Sobie tak, ale nie komuś… – mówili.

– Zrobię tak! – krzyczał dziadek, wymachując ręką w stronę zabudowań siostrzeńca. – Jutro pójdę do gminy i dam papier, że cofam wszystko, com mu zapisał!

– Pewnie, że tak zróbcie! – mówili ludzie.

I dziadek tak zrobił, jak później twierdził. Niby złożył w gminie oświadczenie, że cofa wszystkie zapisy i darowizny Klemensowi Gajowi.

Co nie wywarło, na oko, najmniejszego wrażenia na zainteresowanym. Może i wywarło, ale Gaj to chytra sztuka, kuta na cztery nogi, i nie dał po sobie nic poznać.

– Co się odwlecze, to nie uciecze! – zwykł mówić w takich razach Gaj.

I, jak zawsze, miał rzeczywiście rację.

Bo staruszek wujek nie od parady spoglądał ostatnimi czasami coraz częściej na tę księżą oborę.

Kilka dni później, pewnego ranka nie wstał po prostu z łóżka i pierwszy zauważył to, rzecz jasna, mieszkający przez płot Klemens Gaj.

– Och, coś się chyba święci… – mruknął sobie pod nosem.

Ale jeszcze nie pakował się do izby umierającego wujka, jeszcze czekał. Odczekał do wieczora i dopiero wieczorem wszedł cicho do chałupki.

Wujek leżał na łóżku, wzrok już nie z tego świata miał wbity w sufit i nawet nie popatrzył na wchodzącego do kuchni Klemensa. Gaj zatrzymał się na środku kuchni i zdjął czapkę.

– Widzę, że nie wychodzicie cały dzień z chałupy, to pomyślałem sobie, żeście chorzy… – powiedział, siadając przy stole.

Stary nie odpowiedział. Nie poruszył się nawet.

– Możeście głodni? – zapytał Gaj. Piec był zimny, na stole leżał tylko kawałek zeschniętego chleba. – Jedliście co?

Dziadek zachowywał się tak, jakby nie słyszał.

– Każę babie, to ugotuje wam rosołku… – mówił Gaj. – Sprowadzę lekarza…

I tym razem nie doczekał się ani słowa odpowiedzi, więc wyszedł z chałupki, kazał żonie zanieść staremu trochę rosołu z obiadu, a sam poszedł do ośrodka zdrowia po lekarza.

Lekarz przyszedł i zbadał starego. Gaj stał w progu i obserwował to wszystko. Potem lekarz wyszedł na dwór, a Gaj za nim.

– I co mu jest, panie doktorze? – zapytał. – Może by go do szpitala?

Lekarz machnął ręką.

– To już koniec… – westchnął głęboko, wciągnął w płuca świeżego powietrza. – Ani tu już szpital nie pomoże, ani święty Boże… Niech już lepiej umrze w swojej chałupie, na swoim, to kwestia kilku dni, jeśli nie godzin…

Gaj drapał się po głowie, potem nałożył czapkę.

– Może jakieś lekarstwa? – podsunął doktorowi. – Może zagraniczne? Pieniądze są, dolary… Niczego nie pożałuję!

– Na śmierć lekarstwa nie ma! – uciął lekarz.

Gaj wsunął mu w rękę trzysta złotych i odprowadził do samochodu, potem wrócił do chałupki wujka. Już od progu śmiał się szeroko.

– Będziesz zdrowy, wujek! – mówił. – Lekarz tak powiedział… Zdrowy będziesz jak rydz, pożyjesz ze sto lat i jeszcze tyle dni, ile tylko będziesz chciał!

Stary patrzył na Gaja z ukosa, podejrzliwy wzrokiem.

– Po coś lekarza sprowadzał?! – krzyknął nagle głosem dziecka. – Nie kazałem ci go wołać!

– Lekarz jest po to, żeby leczyć ludzi… – śmiał się Gaj. Sztuczny to był śmiech, za głośny.

– Co mówił? – zapytał wujek już ciszej.

– Że będziecie żyli sto lat! – powiedział uśmiechnięty Gaj.

– Iii, już niedługo mojego… – machnął ręką zwisającą z łóżka wujek.

– Sto lat i ile jeszcze chcecie! – kontynuował Gaj. – Zaraz moja przyniesie wam rosołku… Rusza się, cholera, jak mucha w smole… – zamruczał.

– Nie głodnym – powiedział wujek. – Gdzie mi tam do jedzenia…

– Jutro pojadę zaraz z rana do miasta i przywiozę to zagraniczne lekarstwo, co wam doktór zapisał… – powiedział od niechcenia Gaj. – Zaraz z rana się wybiorę do Ostowa! – powtórzył.

– Zapisał jakieś lekarstwo? – wujek podniósł się na posłaniu.

– Zagraniczne?

– Amerykańskie – przytaknął Gaj. – Tylko że nie mam dolarów, żeby je kupić… Ale może kupię te dolary od tych, co handlują dolarami na rynku w Ostowie… U nich na pewno kupię…

Dziadek opuścił się na poduszki i milczał. Milczał też Gaj. Podszedł do okna i popatrzył w stronę swojego domu.

– Idzie ta baba czy nie idzie… – denerwował się.

– To ile kosztuje to lekarstwo? – zapytał po chwili nadąsanym głosem wujek. – Bardzo drogie?

– A drogie, drogie – pokiwał głową Gaj z westchnieniem. – Coś pięć dolarów jedna tabletka. Ale silne, dobre! Z miejsca was postawi na nogi! Od razu!

– Pięć dolarów tabletka… – powtórzył w zamyśleniu wujek.

– Nie martwcie się, załatwię to jakoś – Gaj podszedł i poprawił staruszkowi poduszki. – Warciście tego!

Weszła żona Gaja, przyniosła w rondelku rosołu. Postawiła to na stole, popatrzyła na wujka, potem spojrzała na męża, a ten wzrokiem samym wygonił ją z chałupki. Więc wyleciała bez słowa.

Gaj poszukał w kredensie łyżki i z rondelkiem podszedł do łóżka.

– Będziecie jedli?

– Nalej mi do garnusia, napiję się trochę… – wyszeptał wujek.

Gaj wlał trochę rosołu do fajansowego kubka, postawił go na taborecie przy łóżku, obok rondelek. Wujek podmuchał i wypił trochę, odstawił garnuszek na taboret, skrzywiony.

– Gorące – poskarżył się.

– To pójdę już… – Gaj przestępował z nogi na nogę. – Przyjdę zaraz z rana, a potem pojadę po to lekarstwo do miasta…

Kiedy otwierał drzwi do sieni, wujek zawołał na niego cicho. Gajowi serce stanęło w gardle, odwrócił się i patrzył pytająco.

– Zasłoń okno! – rozkazał wujek.

Gaj podbiegł i starannie zasunął firanki.

Wujek rozpiął koszulę, wyjął spod niej płócienny woreczek zawieszony na szyi, na sznurku. Sięgnął do woreczka i wyjął końcami palców kilka banknotów.

– Masz trochę… – podał Gajowi. – Teraz tyle, na lekarstwo i na co tam będzie trzeba… A kiedy umrę, wtedy weźmiesz tę resztę, z tym woreczkiem.

Gaj wsunął pieniądze do kieszeni, pochylił się i szybko, kilka razy pocałował wujka w rękę. Wujek pogładził go po głowie. Gaj wyprostował się, tarł oczy.

– Tylko pogrzeb mi zrobisz, jak należy! – zastrzegał sobie wujek.

– Zrobię, zrobię… – przyrzekał gorąco Gaj, bił się w piersi. – Rzeczywiście zrobię! Pod Panem Bogiem! Będziecie mieli pogrzeb, jakiego nikt nie miał, wszyscy księża chodakowscy pójdą za trumną, jak jeden!

– Trumna dębowa, z okuciami, ubranie czarne, to z szafy… – mówił wujek wpatrzony błyszczącymi oczami w wizję swojego pochówku.

– Kupię najlepszą i najdroższą, o to wy się już nie martwcie! – potakiwał Gaj głową.

– Co roku dasz na mszę za moją duszę, na wypominki… – ciągnął staruszek.

– Dam, pod Bogiem dam! – zapewniał Gaj gorliwie. – Nie raz i nie dwa dam!

– A jutro kup to lekarstwo, może trochę pomoże… – zakończył rozmowę wujek.

– Zaraz z rana pojadę, zaraz raniutko… – Gaj wycofywał się tyłem do drzwi. – Postawi was to lekarstwo na nogi w jednej chwili!

Stary już nie odpowiedział, odwrócił się twarzą do ściany.

Gaj zatrzymał się w drzwiach, w progu.

– A ten papier z gminy wycofacie? – zapytał lękliwie.

– Żadnego papieru na gminie nie zostawiłem… – powiedział wujek, nie odwracając się. – Tak tylko ludziom mówiłem… Wszystko, co ci zapisałem, jest twoje. Komu miałem zostawić, obcemu?

Gaj podbiegł do łóżka i z tej radości pocałował staruszka kilka razy w tył głowy.

– Złota główka, mądra główka, mądra… – mamrotał przy tym.

– Idź już, idź – burczał staruszek jak pogłaskany kot.

Gaj na palcach wybiegł z chałupki, wrócił do domu, zamknął się w pokoju i kilka razy z rzędu przeliczył te dolary, uśmiechnięty i zadowolony. Były to przeważnie jednodolarowe banknoty przysyłane wujkowi przez długie lata w listach przez jego braci z Ameryki i zaszyte w używanej odzieży, ale trafiło się też kilka piątek.

Gaj schował potem te banknoty w sobie tylko znanym miejscu, żonie nie wspomniał o tym ani słowa, z uwagi na jej skłonność do paplania, jak to określał.

A nazajutrz, w południe, przyjechał z pola, gdzie orał od świtu, poszedł do kiosku „Ruchu” i kupił tam kartonik tabletek na ból głowy. Przecież lekarz powiedział, że staruszkowi już niedługo i żadne lekarstwa mu nie pomogą. A czy proszki na ból głowy mogłyby staruszkowi zaszkodzić?

W domu wyłuskał te tabletki do białego papierka i poszedł do wujkowej chałupki.

Wujek leżał w łóżku i wyglądał, jakby tęsknie wyczekiwał Gaja.

– Mam! – wykrzykiwał już od progu Gaj. – Kupiłem! Kupiłem na razie sześć!

Podszedł do łóżka i położył ten papierek na taborecie. Potem odszukał w kredensie czystą szklankę, zaczerpnął nią trochę wody z wiadra i postawił ją też na taborecie. Odwinął papierek.

– Weźcie jedną, popijcie wodą! – komenderował. – Drogie, bo drogie, pięć dolarów sztuka, ale umarłego na nogi postawią, takie silne!

– Jak takie silne, to może tylko po połowie brać? – wujek zatrzymał rękę niosącą do ust tabletkę.

– Po dwie biorą! – uspokajał go Gaj. – Wcale są nieszkodliwe, a działają wtedy prędzej! – huczał. – Ale jak się boicie, to weźcie se tylko pół, ułamcie w palcach… Ale i jedna cała nie zaszkodzi, jak nie pomoże, to na pewno nie zaszkodzi! Amerykańska, one tylko mają takie dobre lekarstwa, w Ameryce!

Wujek ostrożnie wsunął tabletkę do ust.

– Nie rozgryzajcie, połknijcie w całości!

– Tak kazał lekarz! – pouczył go Gaj. – I dobrze popijcie wodą!

Wujek przełknął, popił i opadł na poduszki.

– Teraz już muszę iść, gnój wozić – mówił Gaj. – Potem wpadnę znowu, wieczorem. Zaraz baba obiad wam przyniesie, to coś ujecie. A wieczorem weźmiecie jeszcze jedną, dwie dziennie wystarczą.

Wujek w milczeniu skinął głową.

Gaj poszedł wozić gnój swoim ciągnikiem.

I odtąd, przez kilka dni, dwa albo trzy razy dziennie przychodził doglądać wujka. Zaglądała też jego żona z jedzeniem.

Wujkowi jakby się poprawiło, bo nawet śmiał się i żartował. Wspominał dawne czasy. A Gaj tylko donosił z kiosku „Ruchu” owe tabletki po pięć dolarów sztuka, za które płacił kioskarzowi trzy złote za sześć sztuk, za kartonik. Zaszkodzić wujkowi nie mogły, bo umierającemu już nic nie jest w stanie zaszkodzić.

Wujek śmiał się i żartował, ale Gaj wiedział, że jak dopalający się węgielek tuż przed zupełnym zgaśnięciem zabłyska jeszcze raz na krótko silnym błyskiem, tak umierający człowiek ma dwa albo trzy dni przed śmiercią taki krótki i silny przypływ odpływających bezpowrotnie sił witalnych.

I tak samo było z wujkiem. Śmiał się, ożywiony, żartował, a po kilku dniach po prostu zmarł.

Gaj przyszedł go odwiedzić rano i już od progu zrozumiał, że staruszek właśnie zgasł. Gaj podszedł, odwiązał swój woreczek z dolarami, zamknął wujkowi oczy, przeżegnał się, kazał żonie wezwać lekarza, by wystawił świadectwo zgonu, a sam zapalił żuka i pojechał do miasta po trumnę.

Kupił najtańszą, ale czy staruszkowi już nie było wszystko jedno?

Mszę odprawił i na cmentarz odprowadził wujka tylko jeden ksiądz. Ale jaka to różnica, jeden ksiądz albo wszystkich czterech? Tylko finansowa, a wujek już i tak tego nie mógł sprawdzić.

Nagrobek był już dawno przygotowany. Gaj z rana, przed pogrzebem, sam osobiście wcementował tabliczkę, na której majster miał później wyryć odpowiednią datę, datę zgonu.

Kiedy nieliczni pogrzebnicy odchodzili z cmentarza, Gaj zawrócił, jeszcze raz ukląkł przy samym grobie, jeszcze raz się przeżegnał, i rozglądając się na boki, czy nikt go nie podgląda, powiedział pieszczotliwie:

– A mówiłeś, wujek, że nie będziesz tu leżał? A leżysz, leżysz sobie cichutko, w spokoju. Leż spokojnie, leż. Dobry był z ciebie chłop, zgodliwy…

PIESIU

Tym, co ty temu psu dajesz żryć, dobrego wieprzka można przez rok uhodować – powiedział rolnik Wincenty Kot. – Dobrą świnię!

Sąsiad Wincentego Kota, emerytowany wiejski listonosz, uśmiechnął się pobłażliwie.

– Świnia ci łapy nie poda, po ręce nie poliże, nie zaszczeka na powitanie – powiedział. – Zresztą, nie samym chlebem człowiek żyje… – zakończył i pogłaskał po głowie przysłuchującego się tej rozmowie Piesia.

Piesiu w odpowiedzi zamerdał ogonem, był zadowolony. Merdał ogonem w lewo i w prawo, bardzo szybko. Żyjący od lat samotnie emeryt uśmiechał się. Wciąż czochrał Piesia po głowie.

Wincenty Kot nie mógł już na to patrzeć. Jak zwykle nieprzekonany racjami sąsiada, odszedł ze swoim głupawym uśmiechem pod nosem. Emeryt jeszcze kilkakrotnie klepnął leciutko psa po grzbiecie i też wrócił do chałupy.

– Głupi! – mruknął po drodze, mając na myśli Wincentego Kota. Wincenty Kot wymruczał dokładnie to samo pod adresem sąsiada.

Rolnika Wincentego Kota można scharakteryzować jednym krótkim zdaniem i to zdanie powie o nim wszystko. Wincenty Kot za dychę gnałby świnie na piechotę do Warszawy i z powrotem! To jest właśnie to zdanie, przy czym – Warszawa leży w odległości około czterystu kilometrów od chałupy Kota.

O emerytowanym listonoszu wystarczy powiedzieć tylko dwa słowa: dusza człowiek. To wystarczy.

Wincenty Kot haruje na swojej roli jak wół, trzydzieści godzin na dobę. I zbiera grosz do grosza.

Emerytowany listonosz już nie pracuje, jest ogrodnikiem w swoim małym, przydomowym ogrodzie i codziennie bawi się – oczywiście z Piesiem. A jesienią i zimą, kiedy naprawdę nie ma co robić na dworze, gdzie poza tym jest zimno jak na Sybirze, emeryt czyta od rana do wieczora książki, które co jakiś czas przynosi z wiejskiej biblioteki w dużej walizce. Czyta wszystko: powieści historyczne, kryminały, a także książki dla dzieci i młodzieży, bo coś przecież trzeba robić, dopóki człowiek żyje! Zbiera także w wolnych chwilach dobre uczynki, które zabiera się ze sobą na tamten świat w przeciwieństwie do pieniędzy, mórg i innych dóbr materialnych.

Co by tu jeszcze dodać?

Emerytowany listonosz lubi czasem porozmawiać z Piesiem. Co ja też mówię, nie porozmawiać, lecz pomonologować. Wincenty Kot wie o tym gadaniu i uważa je za czyste szaleństwo.

– Do psa gada! – mówi Kot z oburzeniem. – Istny wariat!

No, ale jak człowiek jest samotny, to musi do kogoś gębę otworzyć. Jak ma psa, to gada do psa, zawsze to raźniej. Jak ma akurat kota, to gada do kota, a jak ma kanarka, to mówi do ptaka. Jak jest zupełnie sam, to do samego siebie gada albo do Pana Boga, nieraz też rozmawia z którymś ze świętych albo z samą Matką Boską. Znałem takich, co – jak twierdzili – rozmawiali z samym Panem Bogiem! Takie to już gadatliwe stworzenie ten człowiek, że musi się wygadać, nagadać, wyżalić albo popsioczyć, albo podzielić swoją małą radością albo tajemnicą, chyba że jest akurat niemową.

Co by tu jeszcze dodać?

Może to, że Wincenty Kot nie bardzo lubi emerytowanego listonosza, i wzajemnie. Może nawet nie samego listonosza, ale jego sposobu bycia i swoistej filozofii życiowej, co i tak na jedno wychodzi.

– Kiełbasę kupuje temu swojemu psu! – krzyczy z oburzeniem do znajomych Kot. – Jajka mu smaży, jajecznicę! Sam widziałem. Upasł go jak jakiego wieprza, grzech i kara boska! Niejeden człowiek tu we wsi nie je tego, co ten jego pies! I kąpie go w balii jak dzieciaka! To mądry człowiek tak robi? – spluwa z oburzeniem Kot.

Sam Wincenty Kot kąpie się rzeczywiście rzadziej, niżby należało, ale czyja to wina? Wody przecież nie brakuje, mydła jest pod dostatkiem, tyle że Kotowi żal czasu nawet na porządną kąpiel. Czasu Kotowi zawsze mało, mało pieniędzy i mało harówy! Taki ten Kot Wincenty.

A pies Wincentego Kota – chudy kundel – taki sam zły jak jego pan. Zły jak cholera, bo wiecznie głodny. Szczeka przez okrągły dzień i całą noc na wszystkich, także na Wincentego Kota. Może chce wyszczekać więcej żarcia? Kot daje mu jeść raz na dzień to, co przypadkiem zostało po wyniesieniu zlewek wieprzkom. No, ale przynajmniej wieprzki przyniosą jakiś dochód, a pies?

Miesiąc temu Wincenty Kot powziął pewien plan, który ma związek z jego chorymi płucami. Nie jest to jeszcze żadna gruźlica, ale płuca Kota od dawna szwankują i Kot – za radą znajomego – postanowił leczyć się starym, znachorskim sposobem, a mianowicie – psim smalcem.

To podobno najlepszy środek na tę dolegliwość. Co rano łyżeczkę psiego smalcu do garnuszka gorącego mleka i po jakimś czasie następuje wyraźne polepszenie, mówił znajomy Kota, który już wypróbował działanie tego leku.

Kot realizuje swój plan w ten sposób. Co wieczór podchodzi pod płot i rzuca Piesiowi jakiś smaczny kawałek, bo Piesiu i tak byle czego by nie zjadł. Rzuca mu kawałek smacznej wiejskiej kiełbasy albo wędzonego boczku i przemawia do psa czule:

– Żryj, żryj sukinsynie, już niedługo twojego! A to się twój pan ucieszy, cha, cha, cha!

Same słowa wprawdzie nie są czułe, ale Kot wymawia je miękko i słodko, sepleniąc jak dziecko.

Naiwny Piesiu połyka smaczne kąski, bo nie poznał dotąd złych ludzi. Od maleńkości przebywał wyłącznie z listonoszem, więc nie wie, że oprócz takich ludzi jak jego pan, są jeszcze ludziska takie jak Wincenty Kot. Ufnie połyka smakowite kąski i nawet polizałby po ręce Wincentego Kota, gdyby Kot nie stał za płotem. Piesiu, pies naiwny jak dziecko…

Pewnej nocy Kot przełazi przez dziurę w płocie i daje Piesiowi na dłoni kilka kawałków cukru. Dłonią drugiej ręki wodzi po tłustych, wypełnionych bokach psa. Piesiu chrupie cukier i liże Kota po ręce. To Kotowi wystarcza.

– Jutro cię załatwię! – szepcze. – Jutro cię załatwię, grubasku! – powtarza i wraca na swoje podwórze tą samą drogą.

Będzie z niego kilka ładnych litrów smalcu! – myśli po drodze. – A pół litra smalcu kosztuje trzysta złotych…

Nazajutrz, tuż przed północą Wincenty Kot ze smacznym kawałkiem mięsa przemyka przez dziurę w płocie pod budę Piesia i podtyka mu ten kawałek pod nos, ale nie daje mu go do zjedzenia. Szepcze coś cicho i uspokajająco do psa, jednocześnie odczepiając łańcuch od obroży. Potem jedną ręką przytrzymując skórzany pasek na szyi Piesia, drugą zaś trzymając kawałek mięsa przed jego nosem, zaciąga w miarę delikatnie psa do komórki obok stajni na swoim podwórzu.

Tam jest już wszystko przygotowane. W porządnie wymytym na tę okazję parzaku bulgocze woda, z dwóch haków wbitych w powałę zwisają mocne i cienkie postronki, do których przywiązuje się w okresie świniobicia za tylne nogi wieprzka. W kącie komórki stoi siekiera.

Kot zamyka drzwi za sobą, rzuca w kąt ów kawałek mięsa, potem ujmuje w dłoń siekierę i starannie wymierza jeden jedyny i śmiertelny cios. Piesiu bezgłośnie pada na beton komórki, nie zdążył nawet przełknąć tego kawałka mięsa. Wincenty Kot przystępuje do oprawiania Piesia tak samo, jak robi to co jakiś czas ze swoimi królikami.

Po kilku godzinach zlewa tłuszcz z powierzchni parzaka do przygotowanego gara, później przeleje go do przygotowanych butelek po wódce z metalową zakrętką. Wygotowane mięso, skórę i inne odpadki pali w palenisku parzaka. Zmywa też ślady krwi na betonie, usuwa ślady krwi na obuchu siekiery, słowem robi to wszystko, co w takich wypadkach robi rasowy morderca.