Strona główna » Obyczajowe i romanse » Zwijanie świata

Zwijanie świata

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7453-309-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zwijanie świata

Książka o ludzkich losach, o wielkości i znikomości istnienia, o powtarzaniu się cyklu życia i śmierci, a także o miłości i niespełnieniu. Podlasie i Mazury zostały w niej ukazane jako miejsce magiczne, uwikłane w historię i porzucone. Bohaterami tej rozpisanej na wiele głosów opowieści są ludzie żyjący i umarli, prawdziwi i zmyśleni, wciąż upadający i podnoszący się, którzy wiodą przeznaczony sobie żywot zarówno w świecie rzeczywistym, jak i zmitologizowanym, w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

Polecane książki

Kobieta, mężczyzna, dwupokojowe mieszkanie, jedna doba – można by rzec: mocno ograniczona  czasem i przestrzenią akcja. I byłaby to nawet prawda, gdyby bohaterowie, opowiadając siebie, raz po raz tych granic nie przekraczali. Gdyby autorka przez tytuł – a bohaterka przez prób...
Wstrząsający thriller medyczny, inspirowany prawdziwymi zdarzeniami Pomiędzy znieczuleniem a przebudzeniem są jeszcze Mroczne szepty… Gdy pod wpływem hipnozy pacjentka wyjawia psychoterapeutce, Megan Wright, że jest ofiarą molestowania i psychicznych tortur ze strony ginekologa, ta postanawia zbadać...
  Damien Medici podejmuje się usprawnić działanie firmy Megalos-De Luca. Od lat marzy, by zemścić się na rodzinie De Luca. Teraz ma ku temu okazję. Potrzebuje jeszcze tylko kilku informacji o znienawidzonym właścicielu firmy. Liczy, że uzyska je od jego asystentki Emmy. Zdobywa jej zaufanie i serce...
Nakreśliliśmy tu bardzo szerokimi rysami szkic życia carowych, siedzących na tronie w przeciągu prawie całego wieku w Rosji, wymaga kilku słów wyjaśnienia. Pominęliśmy w nim zupełnie polityczną stronę życia państwowego z jego różnorodnym rozgałęzieniem i osobisty udział w życiu każdej carowej; od śm...
W dziesięć lat po pierwszym wydaniu swojej głośnej książki Ken Robinson napisał w pełni zaktualizowaną edycję. Oblicza umysłu. Ucząc się kreatywności to lektura pełna przykładów, naukowych analiz, a także zabawnych anegdot, stanowiąca szczegółową diagnozę edukacji i wielu innych sfer życia społeczne...
Kwestia połączeń i fuzji przedsiębiorstw bankowych dążących do poprawy konkurencyjności należała do najważniejszych problemów bankowości polskiej w latach 1990. i z pewnością nadal stanowić będzie integralny element przemian strukturalnych sektora bankowego w Polsce. Ranga tego zjawiska wynikała z...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ludwik Janion

CZĘŚĆ PIERWSZA

RUDE ZWIERZĘ

Przez las, wcześniej po błocie, teraz pod sosnami, przez wielką kałużę, obok drogi Heńka. Ryczy japończyk. Tupie jak dzik osaczony. I nagle koń nie koń, jeleń nie jeleń – wielkie rude zwierzę z biało-rudym łbem, w poprzek i zygzakiem, bo tu skrzyżowań nie ma. Mirek po hamulcach, ja na szybę, szyba cała, my też, a wielkie rude zwierzę, koń nie koń, zniknęło, przepadło w lesie.

– Jego las – sapnął Mirek.

– A może to samica?

– To zwierzę, więc jego!

Jot czekała na zakupy. Przeglądała torby i cieszyła się: O! kawa! O! cukier! Natka selera! O! brukselka! Brakuje mi… O, nie, jest! Kapusta pekińska, rzodkiewki, pomidory!

Mirek zapatrzył się w ikonę Bożiej Matieri Wzyskanije Pagibszych. W 1927 roku koło Równego na Wołyniu (1921 rok: 30 482 mieszkańców, w tym 21 702 Żydów) we wsi Bieławy, w ubogiej chatce wdowy Stefanidy nastąpił cud – czudiesnoje obnowlenije starinnowo obraza, a potem były czudiesnyje iscilenija i zjeżdżali się wierni z Wołyni, Polesja, Hełmszcziny, Grodzjenszcziny, Wiljenszcziny i Galicyny. A teraz Mirek patrzył w oczy świętej panienki i jedno oko wydawało się niebieskie, a drugie zielone. Przekręcił obraz do góry nogami.

Las zaszumiał, jakby miał coś przeciwko.

– Kiedy mam cię zabrać?

– Kiedy las przestanie szumieć.

– Kiedy?

– Za tydzień, dwa.

Potem słyszałem chichot japończyka. Chlapał się błotem, ocierał o drzewa, parskał i podskakiwał na kamieniach. Zawył i zniknął. Jeszcze tylko przebiegło wielkie rude zwierzę, warknął pies i cisza. Taka cisza, w której chciałbyś znaleźć choć jeden dźwięk poza wiatrem. Ale nie ma wiatru. Cisza.

(Maria pierwsza rozciera jego dłonie i on żyje. Maria druga rozciera w dłoniach deszcz i pyta, czy on zawsze będzie ją kochał?)

Do kuchni wlazł Żuk. Chodzi po kamiennej części podłogi, na drewnianą nie wejdzie, choćby go ciągnąć. Widać był nauczony, że wolno mu tylko do progu. Kiedyś cała podłoga była drewniana. Jot patrzy w psi pysk:

– Ojej, on oślepł!

– Nie oślepł, tylko światło tak wypełniło jego oczy, jakby były zupełnie czarne.

– Podoba ci się ta Olga?

– Tak, podoba mi się.

– Naprawiłeś wędkę?

– Naprawiłem.

– Może byś przyniósł trochę raków.

– Przyniosę.

– Ale nie z naszej rzeczki!

– Nie, z Buga.

– Tam nie ma raków!

– Ale nie z naszej rzeczki.

Papierosowy dym układa się w szereg pochylających się postaci. Jot przestawia butelki na piecu, wszystkie niebieskie, bo to jest niebieska część kuchni. Każdej dotyka delikatnie, ledwie porusza palcem, nawet nie porusza, ale poprawia.

Za lasem błysnęła małanka. Mignął cień dzika.

Bug pienił się i złościł. Praskał zawiniętym ogonem po brzegach. Tłukł, mielił, wciągał.

ZUPA

– Zadowolony stary pisarz siada i liczy strony. Strony, które napisał.

– A jak nie jest zadowolony – znowu spytała Ewka – to co liczy?

– Liczy strony, których nie napisał!

– I daj spokój z tą zupą! – wrzasnąłem do Jot, bo było gorąco, a zupa była do niczego.

Jot zaniemówiła, zastygła, jakby jej nie było.

Pisarz jest świnią, której nie smakuje zupa.

Córki wyniosły się nad łąkę.

Przecież nie wylałem tej zupy. A może naprawdę była niesmaczna.

Pisarz siada i liczy strony, które napisał. Liczy ogórki, które zakisił. Pisarz liczy nowo posadzone drzewka, liczy kwiaty. Liczy kopce wykopane przez krety, do jednego liczy dzięcioły. Pisarz je zupę. Potem napisze, że jadł zupę. Potem napisze, że przyszedł Waśka i usiadł przy stole, przy którym pisarz jadł zupę.

Waśka usiadł.

– Może zupy? – spytała Jot.

– A… – Waśka na chwilę wstrzymał oddech. – A daj!

– A ty skąd, Wasia?

– Z mogiłki. Byłem u Stacha i zajrzałem do tatula. Bogu dziękować…

– A za co? – pomyślałem.

– Za dom, za świnki, za krówkę…

– A gdzie ta krówka? – pomyślałem.

– No, krówki to już nie ma, ale była…

Ty to byś dziękował za to, że żyjesz – pomyślałem.

– No i za takich sąsiadów, jak wy! – Waśka dokończył zdanie i zabrał się do zupy.

Przeleciała kolorowa mucha brzęcząca grubym basem, nie znam się na głosach, może tenorem, ale grubym tenorem, i poleciała dalej.

Z łąki wróciła Ewa, przyniosła jakieś kolorowe kwiatki. Na kwiatkach też się nie znam – i usiadła przy stole.

– Jak grób tatula? – spytałem.

– A dobrze, krzyż równiutko wyczyściłem, lampki sprzątnąłem. Tak myślę, że i my tam w nim niedługo. Za matulą dwaj bracia. A kto tam kolejność zna? Może i być odwrotnie.

Wasia spojrzał w stronę swojego podwórka, skąd doleciał huk traktora.

– Nie kracz, Wasia, zupę jedz.

– A wiecie, żona księdza mercedesa rozbiła. Jak kto obok by siedział, to by był trup. A jej nic, tylko mercedes na złom.

– Na zakręcie przy krzyżu?

– A skąd wiesz?

– Widziałem tam kupę szkła i poharatane drzewo.

– Na zakręcie, do krzyża kilka kroków. Nikt nie wie, jaka kolejność mu pisana. Gdyby bat´ka siedział z boku…

– Jak zupa? – spytała Jot.

– Bardzo dobra, najlepsza w takie gorąco. A ja mam jeszcze drewniane talerze. Pokażę je wam albo i dam, bo wy takie rzeczy lubicie. Matula tatulowi na takich jeść dawała i nigdy się nie tłukły.

– Te nasze też nietłukące – pochwaliła się Jot.

I tyle z tego postępu – pomyślałem.

– No widzisz, a tamte sami sobie robiliśmy – dokończył Waśka.

„Pomyśl o starcach napełnionych samotnością, należałoby popieścić ich miłością”. – Czytam w wierszu Pomyśl o przysłanym na konkurs przez trzynastolatkę.

– Stary pisarz siada i czyta wiersze podlotków.

– I co, jest zadowolony czy nie? – spytała Ewka.

Spod szafki ledwo wypełzła mysz. Wtuliła łepek w futro i zasnęła. Najpierw zdechnie, a potem wyschnie na wiór. Trzeba ją zakopać, zanim dopadnie do niej Żuk i sam się struje. Żeby Ewa jej nie zauważyła, musiałem szybko odpowiedzieć:

– Stary pisarz ani jest zadowolony, ani nie jest. Stary pisarz po prostu jest stary.

LUSIA SIEROTKA

Kiedy trafił na nią stary Szołcha, powtarzała, twardo wymawiając „s”: „Jestem Lusia – sierotka”.

Nikt nie wiedział, ile miała lat. Sama pewnie nie wiedziała. Stary Szołcha powiedział, że dała mu ją na wychowanie kuzynka z Łobeza, bo matka Lusi umarła w szpitalu, a ta kuzynka też już umarła. Niektórzy ludzie mówili, że może to Marysi wróciło z domu dziecka i Maryśka oddała je Szołsze. Na głowie było więcej spraw niż Lusia. Szołcha załatwił jej papiery na nazwisko zmarłej kuzynki – Szołcha – i została. Może i byłby z tego międzynarodowy skandal, gdyby ktoś doniósł, ale nikt nie doniósł.

W szkole dzieci Lusię trochę przedrzeźniały, ale coraz lepiej mówiła, tak jak one, a że uczyła się byle jak, tak jak one, to szybko dały jej spokój.

Raz było śmiesznie i nieśmiesznie – po powrocie nauczyciela z kursu. Nauczyciel przyniósł wtedy szczura w klatce i tłumaczył „poglądowo”, że to szczur. Dzieci chichotały rozbawione. Najstarszy rzucił w szczura patykiem.

– A ty, Lusiu, co powiesz? – spytał nauczyciel. (Nauczyciel wyróżniał Lusię. Może jej żałował, a może mu się podobała, bo wyglądała na siedemnaście lat).

– Ja powiem, że on by mnie ugryzł, bo on tak samo głodny, jak ja byłam, a oni mnie gryźli.

Dzieci się głośno śmiały, aż Najstarszy krzyknął: „Cicho, bo pizdnę!”. I Lusia go za to polubiła, a on, potem, przynosił jej po parę cukierków, czego Lusi nie było trzeba, bo u Szołchy miała wszystko.

A nauczyciel powiedział wtedy:

– Ładna ta nasza Lusia i mądra, a wy głupie, bo rechoczecie jak żaby w maju!

I Lusia postanowiła napisać do nauczyciela list.

Stary Szołcha, jak zdarzyło mu się czasem wypić, wyciągał haftowane obrusy, porcelanę i srebrny lichtarz z siedmioma kubeczkami i mówił:

– To dla ciebie, jak wyjdziesz za mąż. A potem dodawał: – Na twoją naukę też mam. Potem przytupywał, a wtedy z narożnego pokoiku dobiegał głos:

– To ty, tatulu? Ja ci na drogę wyszykuję.

– Tak, matulu, tak – odpowiadał Szołcha i szedł sprawdzić, czy u matki wszystko w porządku. Przekładał matkę na drugi bok, a ona przesypiała następny dzień.

Niektórzy ludzie gadali o tym, że Szołcha, jakby zeźlony, nie chce mówić o dobrach wdowy Koniukowej. Gadali też, że wdowa skarżyła się bat´ce, że Szołcha zszedł z rozumu i całą przyszłość ma za nic. Bat´ka potem pytał Szołchę, czy z bogiem spać się kładzie i o grzechu nie myśli. Ale Szołcha się kładł i nie myślał. Ciężko w dzień pracował, to o czym miał myśleć.

W nocy Lusia pisała list do nauczyciela: „Pod tą główką chcę ci napisać, że bardzo za panem zanudziłam”. Wyrywała kartkę i zaczynała od nowa: „Drogi mój nauczycielu”.

List schowała w dzienniku. Było w nim na koniec, że go kocha i chce wyjść za niego – „A herbatę popijemy na porcelanie” – i że dalej będzie się uczyć.

List znalazł Najstarszy. Długo czytał. Wydukiwał sylaby i składał je w słowa. Potem list podarł i nie odzywał się do nikogo przez dwa dni.

Nauczyciel dostał drugi list, który Lusia schowała w małej kieszonce w jego marynarce.

Po szkole Lusia w miejscu, w którym nikt nie widział, czekała na nauczyciela w czwarty dzień tygodnia. (Bo pierwszy dzień to dzień czekania, drugi dzień to dzień zazdrości, trzeci dzień to dzień płakania, a czwarty dzień to dzień miłości).

Powiedziała mu, że albo się z nią ożeni, albo ona wyjdzie za Najstarszego, albo lepiej pójdzie do klasztoru i tam umrze.

– Jesteś młoda i piękna, a ja postarzałem się i jestem bardzo słaby – powiedział nauczyciel. – Będę się o ciebie bał, będę chodził za tobą jak lis, który lęka się o swoje małe. Jestem zmęczony i pusty, ani życia w mieście, ani tutaj mi nie szkoda, ani mi go żal. Tego, co czuję, i tak nie wyrzucę z siebie, nie powiem, nie napiszę i nie chcę. Ty masz wszystko przed sobą, ja nic. (Byle wąż nie porwał pisklaka, byle kuna nie zjadła kury).

Potem odszedł i mruczał bezmyślnie pod nosem, bo na co mu ta miłość.

Szukali jej bosakiem z łodzi cały dzień. Kiedy ją wyciągnęli, była zupełnie naga, opleciona wodorostami. Dzieci mówiły, że wyglądała jak wianek.

Stary Szołcha płakał nad haftowanymi obrusami, obleciały go ćmy i usłyszał:

– To ty, tatulu? Ja ci na drogę wyszykuję.

– Tak, córuś, tak.

Pochowali ją jako Lusię Szołchę. Nikt nie zauważył, że nie wiedzą, jak się naprawdę nazywała.

Dwa tygodnie później (dwie niedziele – powiedział Waśka) aresztowali Najstarszego. Puścili go i aresztowali wdowę Koniukową, ale ją też puścili.

– A ja myślę, że ona tak sama – powiedział Waśka.

SZEŚĆ PUNKTÓW

Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, odczekiwał cztery do sześciu dzwonków i szybko w tym czasie wyliczał, kto to może dzwonić. Zawsze dochodził do tego, że to będzie ona, i to była ona. Może zauważył, a może nie zauważył, że od dawna tylko ona do niego dzwoniła. Ale teraz telefon nie miał jeszcze prawa dzwonić.

Postawił czajnik i przygotował kubek. Zaczął spisywać warunki, które jej postawi. Myślał chyba o jakichś dwudziestu, ale na razie napisał cztery:

1. Musi mieć pewność, że ona nie będzie miała żadnego kochanka.

2. Wszystkie sprawy finansowe załatwiają wspólnie.

3. To on będzie decydował, kogo mają zaprosić do domu.

4. Jego żuki mają wisieć w pokoju na ścianie naprzeciwko okna.

Punkt czwarty skreślił, ale potem napisał na nowo.

Kiedy dopadł do czajnika, wylatywała z dzióbka resztka pary. Na szczęście czajnik się nie spalił, jak kilka przed nim. Znów nalał wody i przyglądał się swoim punktom. Powinien być piąty: „Swoje rzeczy będą prać oddzielnie”.

Wstawił ten punkt między trzeci a czwarty, a potem przestawił między drugi a trzeci. To jednak ważniejsze, nie można nikomu pozwalać na oglądanie intymnej bielizny. Nawet jej.

Tym razem zdążył do czajnika. Wyciągnął chleb i kawałek kiełbasy. Spojrzał na punkt pierwszy, najważniejszy. Skąd można mieć taką pewność? Zawsze się mówi: tylko ty! A sam mówiłem inaczej? Poprawił na: „Nie będzie chciała mieć żadnego kochanka”. Tak lepiej.

Nie chciało mu się otwierać nowej kostki masła. Zawsze, kiedy to robił, zostawał na maśle malutki kawałek papieru, taki pasek pośrodku. Wiele razy próbował tak oderwać papier, żeby się nie porwał, ale nadaremnie. No to zje sobie chleb z kiełbasą bez masła.

Pomyślał o czymś, co dotyczyłoby diety i jedzenia. „Ona nie będzie sprawdzać, co on je i jakie je lekarstwa”. Źle to zabrzmiało, więc: „Nie chcę, żeby sprawdzano, co w ogóle jem i jakie jem lekarstwa”. Wstawił ten punkt między drugi a nowy trzeci.

– Sześć, to wystarczy, jak napiszę więcej, to pomyśli, że wariat. Jest o miłości, o pieniądzach, o jedzeniu, o gospodarce domowej, o życiu towarzyskim i o żukach. O żukach… I tu po „naprzeciwko okna” dopisał jeszcze – „bo są piękne”.

Spojrzał na telefon. Teraz to już mogłaby zadzwonić. Spojrzał na kartkę. Lepiej przepisać. Zdąży. Wyciągnął nową kartkę i wpierw od góry do dołu postawił cyfry – od jedynki do szóstki.

Wstał i rozejrzał się po mieszkaniu. To bardzo ładne mieszkanie. Spojrzał w stojące obok drzwi duże lustro. Poprawił koszulę i uśmiechnął się do siebie. Spojrzał jeszcze raz na telefon i wziął się do dokładnego wpisywania punktów. Zaczął od szóstego. Dodał „bardzo” – „bo są bardzo piękne”.

Trochę mu było żal, a trochę się cieszył, że teraz będzie inaczej. Jakie tam inaczej, to prawie tak samo, jak było, no może trochę inaczej. Spojrzał na miejsce, w którym wisiał teraz smutny chłopiec podpierający rączką brodę. Chłopiec patrzył wprost w jego oczy, jakby chciał powiedzieć: wcale mnie to nie bawi. Odłożył kartkę, na której wcześniej każdy punkt zakreślił w kółeczko, i zaczął przechadzać się po pokoju.

Nogi stawiał wpierw całą stopą, a po chwili na palcach: prawa, lewa. Tak chodzili na defiladach niemieccy żołnierze. Tylko że oni zadzierali nogi do góry najwyżej, jak się dało. Jemu wystarczało, że podniesie tę swoją girę tylko trochę wyżej niż zwykle.

Spojrzał na telefon. Jeszcze zdążę. Wyciągnął z szafy marynarkę. Otrzepał ją i poprawił patki kieszonek. Narzucił marynarkę silnym zamachem, tak że uniosła się w górę, a z wewnętrznej kieszeni wyleciała paczka od lat nieprodukowanych papierosów. Poprawił kołnierzyk i ponownie wszystkie punkty zakreślił w kółeczko.

Odczekał pięć dzwonków.

– Słuchaj, wydarzyło się coś bardzo, ale to bardzo ważnego!

No przecież wie, co się wydarzyło. Szybko w myślach przejrzał jeszcze punkt trzeci. Może jednak: „Naszą bieliznę osobistą”.

– Nawet z tymi owadami trudno się z tobą dogadać. Widzisz!

Popatrzył teraz na punkt czwarty, nowy czwarty, może piąty. Lepiej: „w porozumieniu ze mną”.

– A tu wydarzyło się coś bardzo ważnego! Ty zresztą mówiłeś, że samotność to twoja natura, to twoja druga natura. Pamiętasz, mówiłeś: Teraz to ja nie muszę pracować i mogę robić, co chcę, wreszcie, co chcę, i nikt mi nie będzie mówić, co mam robić.

Lepiej: „w porozumieniu ze mną”.

– I tobie z tym dobrze. A tu się wydarzyło coś bardzo ważnego, bardzo ważnego, naprawdę ważnego!

Spojrzał na punkt trzeci, teraz czwarty albo piąty. Może: „kogo zapraszamy do nas”, i na punkt pierwszy. To najważniejszy punkt. Trzeba go wyrzucić, po prostu wyrzucić. Będzie chciała, to będzie miała. A ja nie gorszy. Różnie w życiu było. I może jeszcze być. Wyrzucić, jak te stare słoiki, co ją tak złoszczą. Do niczego się nie przydadzą i ten punkt też nie. „Kochanek”, co za głupie słowo. Kretyńskie słowo!

– No więc stało się tak, że oświadczył mi się Marian! Marian! Powtarzam: Mar-jan! No i co nic nie mówisz! Mów coś! Nie, nie kolejarz, jaki tam kolejarz – nauczyciel. A uczył? Wszystkiego uczył! I mi się oświadczył!

Spojrzał na nowy punkt piąty, też trzeba wyrzucić. Każdy znajomy jest czyimś znajomym, a ten znajomy ma innych znajomych i nawet jak zaprosisz tych znajomych, tamtych znajomych, to nie wiesz, czy to ty, czy to ona ich zaprasza. No i kto tu kiedy był? Kto? Gdzie ci znajomi?

Od prawej do lewej wykreślił punkt piąty, a może czwarty.

– No i co? Tylko tyle? Ja tobie też gratuluję! Ja ci gratuluję! To za tyle, za to wszystko, co dla ciebie zrobiłam, to ja mam twoje gratulacje gdzieś! I ja już nie zadzwonię! Nie zadzwonię, bo Marian, bo Marian mi nie pozwoli!

Popatrzył na smutnego chłopca ze ściany, który mówi: To mnie nie bawi.

I podszedł do szafy wnękowej, z takich, co je robiono w latach pięćdziesiątych. Zdjął marynarkę, zdjął koszulę.

Punkt szósty: Moje żuki będą na ścianie, naprzeciwko okna, bo są bardzo piękne.

Wyciągnął te żuki.

Trochę później Heńka mi mówiła, że ten stary kretyn dostał zawału tylko dlatego, że jedna mu nie dała. Powiedziałem jej, że nie wierzę w takie bzdury. Może miał jakąś chorobę albo zniszczył sobie serce w pracy.

Gablotę z żukami wyniosła sąsiadka. Po drodze zbiła się szyba i wyleciały żucze truchła. Te najmniejsze rozsypały się już w powietrzu, ale były i takie duże, że sąsiadka strącała je ze schodów nogami.

I rzucił się na nie pies.

ZAJĄC

– Zajęcy coraz mniej – mówił Wasia. – Kiedyś… kiedyś to i wnyki się stawiało… Raz trzy zające przyniosłem.

– No to pewnie, że coraz mniej – dogadała Mimi.

Spojrzałem na córkę, potem na Waśkę.

– Ale to będzie więcej jak czterdzieści lat – szkolnikiem byłem.

– Szkodnikiem! – Mimi swoje.

– A było ich wtedy… Zimą, jak śnieg wysoki spadł, to i kilkuletnie drzewa obgryzały… A i dziki były… Bug zamarzł, z Białorusi przychodziły.

– Też je pan łapał?

– Dziki? E tam! – Waśka się zamyślił. – Żeby to tak świnia jak dzik się chowała. Żytko sama znajdzie, kartofle sama znajdzie… A jakby tak ja wam świnkę pohodował? Dacie pięć złotych na dobry chów, a potem sobie zatniecie.

Córka nie miała ochoty na zacinanie świni i sobie poszła. Waśka wyciągnął papierosa, pewnie trzeciego, i przeturlał go w palcach. Szło na wieczór, wiatr zaczął cichnąć.

– Cicho tu, gdzie wam lepiej będzie?

Na brzegu łąki zamigotały dwa zające. To była ich pora.

– Patrz, Wasia, wnuczek tego, coś go we wnyki złapał!

Waśka nie odpowiedział.

– I drugi wnuczek, czy raczej wnuczka.

– Te wnyki, wiesz, to nie ja stawiałem. To Aleksy, ten miał do tego głowę. Ja mu tylko pomagałem zająca wyjąć.

Waśka zakaszlał.

– A gdzie ty te zające widzisz?

Wskazałem ręką.

– Aleksy to umiał wszystko. Obórkę postawił, płot zbił i wnyki też stawił. A święta właśnie szły, a my tu obchodzimy i wasze, i nasze…

Wasia wychylił się w stronę łąki, zmrużył oczy.

– Lis, jak ma młode, kury porywa i ja żalu do niego nie mam. To nam się zając na święta nie należał?

Spojrzałem, czy nie ma gdzieś w pobliżu Mimi.

Do popielniczki wlazła mrówka. Wdrapywała się na górki popiołu, nie naruszając ani jednej drobiny.

Albo to mrówka jest lżejsza od popiołu, albo prawo ciążenia jest do kitu, albo wszystko jest inne, niż to oko widzi, albo nie wiem co.

ZASZCZEPIENI

Szczurzy Pysk ciągnął Atosa, byle szybciej, byle zdążyć do weterynarza.

Z drugiej strony lasu Waśka ciągnął Cygana, na łańcuchu, bo na co mu smycz.

– Chudy ten twój Cygan, Waśka.

– A, widzisz, taka rasa, co on kartofli zje, a jeszcze by chciał, a chudy. On i pół krowy by zjadł, a głupi, co zobaczy, to szczeka i szczeka.

Szczurzy Pysk wolał małego psa. Na co mu duży, duży dużo żre. To wziął małego szczeniaczka, a tu z malucha, jak burza, wyrósł bysior wielkości wilczura, żarty i zły.

– Co go tak ciągniesz, Szczurzy, łeb mu chcesz urwać?

– A bo mu tak dobrze, że nigdzie nie chce iść, tylko w budzie by siedział i żarł.

Weterynarz brał za szczepienie na tyle dużo, że właściciele szczepili po jednym psie na rok. Jak któryś miał trzy psy, to wypadało to co trzy lata, co poniekąd mijało się z celem.

Głupi w tatarskiej krymce pogadywał coś na szosie, miarowo potupywał i cmokał na psy, pokazując jeden ząb. Od razu było widać, że od dziecka ma zwichnięty staw biodrowy, którego żaden lekarz nie nastawił.

– Rodzice mu umarli, a ten, widzisz, na betonie śpi, w śniegu się uwali i nic mu nie będzie. Bratowa raz w tygodniu zupy na kaszy mu nagotuje i byle chałupy nie spalił, bo pożytku z niego nie ma.

– Ale on coś jakby wypity?

– Jemu piwo dać i wypity. W kołysce go nie wykolebali i tyle.

Weterynarz wyjął strzykawkę, pogmerał przy tłoku.

– Kto pierwszy?

Trafiło na Żuka. Nie wiem, czy rozczesał mu kudły, czy nie, pies nawet nie warknął i było po wszystkim.

Następny miał być Cygan.

– A może by tak Głupiego zaszczepić – zaśmiał się Szczurzy Pysk.

– Głupiego? A pewnie, że głupi, bo głupi, ale z twoim bratem do klasy chodził – odezwał się Heniek, co przyprowadził psa Świniaka – i miał lepsze stopnie!

Głupi w tatarskiej krymce zaczął żwawo klepać się po bokach, zmrużył oczy i pokazywał to na Atosa, to na Cygana, to na Żuka, to na Świniaka.

– O co mu chodzi?

– A kto go tam wie, koślawe oko. Sam kiedyś miał dwa psy, ale mu zdechły, stare były i obierami je karmił.

– A co robić, panie doktorze, żeby psy tyle nie żarły? – pyta Szczurzy Pysk.

– A przestańcieże wreszcie karmić psy kartoflami!

Szczurzy Pysk spojrzał na Heńka, na Wasię, na zachmurzone niebo…

– A zupy, choćby na kaszy, raz na tydzień im nagotujcie!

Szczurzy Pysk popatrzył na Heńka, na Wasię, na zachmurzone niebo, na Głupiego i zaparł nogę o kamień, by móc Atosa pociągnąć z powrotem.

Jutro pewnie gdzieś pojedziemy, ale zasnę godzinę wcześniej, zanim Wasia wstanie. Pies morduje następnego majowego chrząszcza. Przykłada mu łapą, gryzie, wypluwa i patrzy, czy jeszcze się rusza. Na werandzie leży coraz więcej chitynowych zewłoków. Pora przerwać tę rzeź, niech już śpi – zaszczepiony z Głupim w tatarskiej krymce na spółkę.

TROCINY

– Życie kopnęło mnie w dupę już tyle razy, to myślę, że jak sam siebie w dupę nie kopnę, to ono, tak naprawdę, nie może mnie zdrowo kopnąć.

Powiedział Janek do żony i rozejrzał się po zasypanym trocinami placu, na którym nie było już ani jednej deski.

Najchętniej wysikałby się na ten plac, ale przy żonie nie robił takich numerów, od kiedy wyciągnęła go z pierwszego małżeństwa i z alkoholizmu siedem lat temu.

Było południe i nadjechał Jura traktorem – żółtym, jak piasek między trocinami.

– Gdzie, Jasiu, deski?

– Nie ma!

– A, widzę, że nie ma…

– Zabrali!

(Zabrali, bo Janek wszystko brał na kredyt, nie płacił długów, a może jeszcze i z innych powodów).

Jura pokręcił barkiem, który już się zrósł, ale ciągle bolał.

– No i co?

– No i gówno!

Teraz milczeli, a żona Janka zaczęła popłakiwać.

– Mam do spłacenia kredyt, a za tego trupa dostanę może trzy tysiące – Janek wskazał w stronę białego poloneza.

– Jakby był na gaz…

– To co, jakby był na gaz?!

Jura wolał się już nie odzywać. Teraz było jasne, że przyjechał tu zupełnie niepotrzebnie. Nie ma desek i tyle.

– Matula zabiła białego koguta – powiedział ni stąd, ni zowąd – bo dziobał!

– Lepiej by było, żeby matula mnie łeb obcięła! – Janek nie zaczął następnego zdania, bo żona wzięła się do płakania na dobre.

Niebo było przejrzyste. Od Małaszewicz dochodził stukot pociągu.

– Wiesz co, Jasiu? – Jura podskoczył. – Naładujmy przyczepkę trocin!

– A na kiego ci trociny? Swoich nie masz?

– Naładujmy! Ścieżkę sobie zrobię, jak ci z miasta. Dam ci pół miliona! (Pół miliona to było u Jury pięćdziesiąt złotych).

Janek spojrzał w przekrwione i opuchnięte od przygranicznego spirytusu oczy Jury, jakby spojrzał we własne sprzed siedmiu lat.

Przez ponad godzinę wszyscy razem zbierali trociny na jedną kupę parą starych grabi.

– Dwadzieścia złotych wystarczy – powiedział Janek, kiedy już załadowali przyczepkę.

Gdy Jura zajechał traktorem pod sklep, to pierwsze, o co go spytali, to na kiego mu te trociny.

– A pamiętacie Ościeniuka? Co jak na fajki mu zabrakło, to parę jajek podpierdzielał z kurnika, byle żona nie widziała, do skupu szedł i już na fajki miał? On taki głupi był, że sam się dziwił, skąd te parszywe kury tyle jajek znoszą! A Ościeniukowa od naszej matuli jajka wypraszała! Żeby on petów po śmiechu nie zbierał! No!

– Dałem człowiekowi zarobić i sam zarobiłem: trzysta tysięcy! – Powiedział Jura i kazał kupić młodemu trzy wina.

CZERWONE MAKI

Wyszedłem nakarmić psa. Robiłem to za często. Żuk był gruby jak beczka spod rynny. Nie należało go tak karmić. Jakbym chciał przekazać psu całą swoją nadwagę.

Staś przyjechał bez ostrzeżenia. Jego rower musiał skrzypieć, ale tego nie słyszałem. Przywlókł swoją chudą twarz z zapadniętymi oczami, jadącą wódą i olejem silnikowym. Staś napił się jak zawsze i jak zawsze coś chciał zrobić albo powiedzieć, że zrobi.

– Dołożę do ogniska – bełkotał.

– Jedź, Stasiu, nie ma ogniska.

– Ale ja szyszek nazbieram – bełkotał dalej – szyszki palą się lepiej od drzewa, dłużej trzymają ciepło.

– Stasiu, nie ma ogniska!

– Opowiem o tatulu! Mój tatulo! – Staś zamachał rękami, jakby się dusił, jakby coś go rozrywało od środka.

– Mój tatulo był oficerem przed wojną!

Gówno był oficerem przed wojną. Po wojnie mógłby być, przed wojną nie. Był wiejskim analfabetą. Niczym, nawet nie mięsem armatnim. Golił gębę wyostrzoną na rzemieniu łyżką, bał się schodów, a kiedy po raz pierwszy zobaczył samochód, żegnał się po prawosławnemu do wieczora. Po wojnie wysłano go na kursy, dali mu działkę i posadę w pegeerze.

– Tatulo zginął pod Monte Cassino!

Powinien nadlecieć myszołów. Staś powtórzył jeszcze kilka razy: Monte Cassino, Monte Cassino.

– Jak pod Monte Cassino, kiedy urodziłeś się po wojnie?

Ale Staś nie słucha. Przytrzymując się roweru, nabiera właściwego, domowego kierunku.

– Skoro po wojnie, to jest za młody – powiedziała córka.

– Ja też jestem za młody, a byłem ranny w Warszawie i w Puszczy Rudnickiej! Bo czas to gubienie i zbieranie oddechów.

– A tamten je gubi czy zbiera? – zaśmiała się.

Przyleciał myszołów. Kołował nieruchomo nad szczytem nieba. Albo to zaskrzypiały drzewa, albo to Staś próbował zacząć „Czerwone maki”.

Tatula przejechał traktor, kiedy Staś miał kilka lat, a tatulo był tak pijany, jak on dzisiaj. Kiedy Staś opowiada o swoim ojcu spod Monte Cassino, wszyscy tutaj milczą, nawet ci, którzy jego ojca pamiętają.

Myszołów zniknął. Jutro znów tu będzie.

TELEGRAF

Aleksy przeszedł obok chałupy raz i drugi. Zadziwiło go delikatne stukanie, jakby w środku siedział telegrafista i coś nadawał. Stukało miarowo: tuk, tuk, stuk, stuk.

To jakiś komputer – pomyślał – może wystartuje rakieta?

Aleksy słuchał i słuchał. Może to bulbowcy nadają? Wybiją Żydów i komunistów. O Żydów Aleksy się nie bał. Skąd tu teraz Żydzi. Ale jest jeden komunista – Stach Wilk – może go zabiją?

Aleksy do domu sąsiadów biegł.

– Waśka, tam komputer i bulbowcy!

Bazyli naciągnął resztkę gaci i idzie za Aleksym przez pole. Trochę mu się śpieszy, trochę się boi, choć w końcu wie, że od paru lat, od wylewu, nie układały się Aleksemu myśli zbyt dobrze.

Oj, Aleksy, Aleksy, myślisz, że tam szpiedzy jacyś?

Wasia pierwszy dotarł pod ścianę domu.

– Co stuka?

– Stuka, stuka! Słuchaj dobrze: telegraf.

Wasia trząsł się i kaszlał.

– Co stuka?

– Stuka! Nadają! – Aleksy schylił się pod okiennicą. Zgiął się, jak pięćdziesiąt lat temu, kiedy czyjaś kula przeszła wyżej.

– Głupio gadasz – powiedział Wasia – to tylko okiennice, co je tak ładnie zrobili, tłuką o siebie, bo wiatr.

Aleksy powstał z klęczek, przeżegnał się.

– To nie bulbowcy?

– Nie! – powiedział Wasia. – Żyjesz i żyć będziesz. – Sam się zdziwił tym zdaniem, jak z książki.

– Wracamy. To tylko okiennice, wiatr trzęsie, nie bój się, Aleksy.

I jak na zawołanie zerwał się całkiem mocny wiatr. Smagał twarze Aleksego i Waśki.

– To nie komputer? – mruknął Aleksy.

– Nie, to okiennice, co je tak ładnie zrobili.

Od Buga coraz wyraźniej dobiegał ciągły rechot żab. Aleksy spojrzał w stronę rzeki, wydawało się, że lubi ten dźwięk.

– A pamiętasz, jak wasz ojciec ożył? – odwrócił się do Wasi. – Jak was szukał?

– Pamiętam: chodził, sapał…

Aż tu nagle nie wiadomo skąd przybiegły Waśkowe barany: bee, bee, bee.

NOCNE SŁOŃCE

Słońce dopadło go, mimo