Strona główna » Obyczajowe i romanse » Żyć!

Żyć!

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8002-753-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Żyć!

"Long Er naprawdę nic nie rozumiał, wydawało mu się, że go zamkną na kilka dni, a potem wypuszczą, absolutnie nie wierzył, że zostanie rozstrzelany.
[…] Kiedy przechodził obok, rzucił na mnie okiem, myślałem, że mnie nie rozpoznał, ale po kilku krokach odwrócił głowę i łkając, krzyknął:
− Fugui, umieram za ciebie!
Gdy usłyszałem ten okrzyk, poczułem się wytrącony z równowagi i stwierdziłem, że jednak będzie lepiej sobie pójść i nie patrzeć, jak umiera. […]
W drodze powrotnej z egzekucji do domu poczułem na karku lodowaty pot. Im dłużej myślałem, tym bardziej docierała do mnie skala zagrożenia – gdyby nie ojciec i ja, dwóch utracjuszy, na miejscu
Long Era byłbym ja. Dotknąłem swojej twarzy, potem pomacałem ramiona, wszystko było na miejscu, żyłem, chociaż powinienem był umrzeć.
Uciekłem z życiem z pola bitwy, wróciłem w rodzinne strony, gdzie  Long Er w moim zastępstwie zszedł z tego świata, groby moich przodków ulokowano jednak w dobrych miejscach!
− Odtąd trzeba dobrze żyć − powiedziałem do siebie".

Yu Hua (ur. 1960 r.) należy do czołówki współczesnych pisarzy chińskich. Powieść  Żyć! reprezentuje nurt realistyczny w twórczości autora. To opowieść o człowieku ze zubożałej rodziny zmagającym się z przeciwnościami losu w burzliwym okresie wojny domowej i rewolucji kulturalnej w XX-wiecznych Chinach, gdzie godność ludzka niewiele znaczy…

Polecane książki

W tej książce zawarta jest cała prawda o świecie i człowieku. Książka jest trudna, bo trudny jest świat i człowiek. Jednak jeśli ktoś zmusi siebie do intelektualnego wysiłku, to stanie się ona łatwa, przyjemna, a na dodatek pożyteczna czy wręcz zbawcza, bowiem wyprowadza człowieka ze zła-fałszu ...
Profesor doktor habilitowany Tadeusz Wiśniewski bezpośrednio po ukończeniu studiów został etatowym aplikantem sądowym w Sądzie Wojewódzkim we Wrocławiu. (...) Kolejnymi etapami życia i awansu zawodowego w ramach cywilistycznej drogi sędziowskiej stały się: stanowisko sędziego (od 1979 r.),...
Publikacja oparta przede wszystkim na wspomnieniach, a tych autorowi nie brakuje… Przywołuje całe rzesze osób, które stanęły na jego drodze. Opisuje wiele ciekawych, czasem zabawnych, a innym razem niezwykle smutnych wspomnień. Nie rezygnuje też z krytyki i otwarcie mów...
Książka zawiera zlepek wierszy i przemyśleń, które w minionych latach nurtowały szarość życia. Część z nich przekłądają się na obecną chwilę....
Oto nadchodzi prawowita władczyni wampirów. Kiedy Mabel obudziła się w swoje szesnaste urodziny, wiedziała, że ten dzień będzie wyjątkowy. Nie wiedziała jednak, że na zawsze odmieni jej życie. Zwykła nastolatka z dnia na dzień dowiaduje się, że płynie w niej krew wampirów i właśnie ma rozpocząć n...
Aby chronić interesy swojej firmy, warto zawrzeć z pracownikiem specjalną umowę. Czego można w niej zakazać pracownikowi? Czy w czasie urlopu wypoczynkowego, macierzyńskiego, choroby czy w okresie wypowiedzenia również obowiązuje pracownika zakaz konkurencji? Czy do takiej umowy pracodawcy wolno wpr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yu Hua

Tytuł ‌oryginału: 活着Redakcja: ALDONA MIKUSIŃSKAProjekt ‌okładki: ‌BARBARA ĆWIKSkład ‌i ‌łamanie: ‌ROCH ‌WOJCIECH OCHOCKICopyright © by ‌Yu Hua 1993Copyright © ‌for ‌the ‌Polish editionby ‌Wydawnictwo ‌Akademickie DIALOG Sp. ‌z o.o., 2018ISBN e-pub ‌978-83-8002-753-4ISBN mobi 978-83-8002-754-1Wydanie elektroniczne, ‌Warszawa 2018Wydawnictwo Akademickie ‌DIALOG Spółka z ‌o.o.00-112 ‌Warszawa, ul. Bagno 3/218tel./faks (+48 22) ‌620 87 03e-mail: ‌redakcja@wydawnictwodialog.plWWW: www.wydawnictwodialog.plKonwersja: ‌eLitera s.c.

Kiedy ‌miałem ‌dziesięć ‌lat mniej niż mam ‌teraz, ‌dostałem beztroską pracę polegającą ‌na chodzeniu po wsiach ‌i zbieraniu piosenek ludowych. Całe ‌tamto lato spędziłem ‌jak fruwający bez ‌celu wróbel, włóczyłem się ‌po wsiach ‌i polach wypełnionych cykadami ‌i promieniami słońca. Lubiłem pić ‌chłopską herbatę ‌o gorzkim posmaku ustawianą ‌w ceberkach ‌na miedzach pod drzewami. ‌Bez skrupułów ‌nabierałem z nich czarką zabrudzoną ‌herbacianym osadem i wypijałem, potem ‌napełniałem mój imbryk, zamieniałem ‌kilka luźnych zdań z pracującymi ‌na polach ‌mężczyznami ‌i zadowolony z siebie odchodziłem odprowadzany ‌chichotem i szeptami kobiet. ‌Pewnego razu przegadałem ‌całe popołudnie z pewnym staruszkiem ‌pilnującym pola arbuzów. ‌Przez całe moje ‌życie nie zjadłem ich ‌tyle co wtedy, ‌bo kiedy podniosłem się ‌do odejścia, odkryłem, ‌że poruszam ‌się z takim trudem, jak ‌kobieta w ciąży. Później tego ‌dnia siedziałem na progu ‌z kobietą, która właśnie ‌została ‌babcią i plotąc słomiane ‌sandały, ‌śpiewała ‌dla mnie piosenkę „Dziewiąty ‌miesiąc ciąży”. Najbardziej lubiłem ‌siedzieć przed chałupą, kiedy ‌zapadał zmrok, patrzeć ‌jak ‌czerpią wodę ze ‌studni ‌i rozchlapują ją ‌po ziemi, chłodząc ‌rozpalony kurz, jak promienie ‌zachodzącego słońca przenikają przez gałązki drzew, brać wręczany mi wachlarz, próbować kiszonek słonych jak sama sól, patrzeć na dziewczyny, rozmawiać z mężczyznami.

Na głowie miałem słomiany kapelusz, na nogach klapki, zwisający z tyłu i wetknięty za pasek ręcznik wyglądał, jak obijający się o pośladki ogon. Całe dnie chodziłem z szeroko otwartymi ustami od ziewania, snułem się po wąskich dróżkach między polami, a klapkami kłapiącymi ba da ba da wzbijałem kurz na ścieżkach jak koła przejeżdżającego samochodu.

Włóczyłem się gdzie popadło, sam już nie pamiętałem, gdzie byłem, a gdzie jeszcze nie dotarłem. Gdy zbliżałem się do jakiejś wioski, często słyszałem krzyki dzieci:

− Znów przyszło ziewadło!

W ten sposób również dorośli wiedzieli, że znów zjawił się ten, który opowiada sprośne historyjki i śpiewa miłosne piosenki. Tak naprawdę, to od nich nauczyłem się wszystkich sprośnych historyjek i miłosnych piosenek, wiedziałem o wszystkim, co zaprzątało im głowy, bo właśnie to mnie interesowało. Pewnego razu spotkałem starego mężczyznę z sinym nosem i spuchniętymi oczami, który siedział na miedzy i płakał, a gdy zobaczył, że nadchodzę, przepełniająca go rozpacz jeszcze się wzmogła, pochylił głowę i zaczął szlochać tym głośniej. Zapytałem, kto go tak pobił. Wygrzebując palcem grudki błota z podwiniętych nogawek powiedział ze złością, że wyrodny syn, kiedy znów zapytałem, dlaczego go pobił, zaczął coś niejasno mamrotać i od razu się domyśliłem, że dostawiał się do synowej. Innego dnia, wieczorem, przyświecałem sobie latarką na drodze i w pobliżu stawu oświetliłem nagie ciała, górne przyciskało dolne do ziemi, kiedy je oświetliłem oba ani drgnęły, tylko jedna z rąk lekko drapała drugie w udo, szybko zgasiłem latarkę i odszedłem. Raz w południe, w środku gorącego okresu prac polowych, zaszedłem do jakiegoś domu i otworzyłem drzwi, żeby wejść i napić się wody, ze środka wypadł zdenerwowany mężczyzna w majtkach i zagrodził mi drogę, potem zaciągnął mnie do studni, skwapliwie naciągnął wiadro wody i szybko jak szczur wślizgnął się z powrotem do środka. Takich sytuacji było na pęczki, prawie tak wiele, jak usłyszanych piosenek miłosnych i kiedy rozglądając się wszędzie, widziałem zielone połacie, powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego uprawy rosły tam tak bujnie.

Tamtego lata spotkałem czarującą dziewczynę i prawie się zakochałem, jej opalona twarz do dziś mi migocze i lśni przed oczami. Kiedy ją zobaczyłem, siedziała z podwiniętymi nogawkami na trawie przy brzegu rzeki i bawiła się bambusowym kijem, pilnując stada dużych tłustych kaczek. Ta wstydliwa szesnastoletnia lub siedemnastoletnia dziewczyna spędziła ze mną upalne popołudnie, za każdym razem, kiedy na jej twarzy pojawiał się uśmiech, opuszczała nisko głowę. Patrzyłem jak ukradkiem odwija nogawki spodni i jak chowa gołe stopy w trawie. Tego popołudnia z moich ust płynęły potoki słów, kiedy roztaczałem przed nią wizję planów, jak zabieram ją w świat, była równocześnie zachwycona i przerażona. Na początku byłem podekscytowany i wszystko, co mówiłem, mówiłem szczerze. Miałem poczucie, że bycie z nią da mi szczęście, nie zastanawiałem się, nad tym, co wydarzy się potem. Ale gdy zjawili się jej trzej, potężni jak byki, bracia, porządnie się wystraszyłem i poczułem, że muszę brać nogi za pas, w przeciwnym razie będę musiał się z nią ożenić.

Starca o imieniu Fugui spotkałem na samym początku lata. Tamtego popołudnia usiadłem pod drzewem o gęstej zielonej koronie, kilka kobiet z narzuconymi na głowy ręcznikami zbierało pozostałe po zbiorach bawełny łodygi, co rusz drgały im pośladki w rytm strząsania ziemi z korzonków. Zdjąłem słomiany kapelusz, sięgnąłem po ręcznik i wytarłem pot z twarzy, obok znajdował się błyszczący w słońcu staw, oparłem się o pień drzewa i nagle naszła mnie ochota na drzemkę, więc położyłem się w cieniu na trawie, przykryłem twarz kapeluszem, pod głowę wsunąłem plecak jak poduszkę i zamknąłem oczy.

Ten młodszy o dziesięć lat „ja” przespał dwie godziny wśród liści i wysokich traw. W tym czasie kilka mrówek wdrapało się na moją nogę, ale nawet w głębokim śnie zdołałem je strzepnąć palcami. Później śniło mi się jakbym dotarł do brzegu, a z oddali dobiegał krzyk starca odpychającego bambusową tratwę. Wybudziłem się ze snu, rzeczywiście wokół rozlegał się czysty i donośny krzyk, podniosłem się i zobaczyłem, że na brzegu pola jakiś starzec nakłania do pracy leciwą krowę.

Stara krasula, widocznie już umęczona ciągnięciem pługa, zastygła ze spuszczoną głową, stojący za nią rozebrany do pasa starzec pochylał się nad pługiem i do moich uszu dochodził jego dźwięczny głos, pełen niezadowolenia z niechętnej postawy zwierzęcia.

− Krowa orze, pies strzeże, mnich żebrze, kogut pieje, baba tka. Słyszałaś o krowie, co nie chodzi w pole? Zawsze tak było i dalej tak jest, no ruszże się.

Zmęczone zwierzę po wysłuchaniu łajania starca podniosło głowę, jakby przyznając się do błędu, i ruszyło, ciągnąc pług.

Popatrzyłem na równie spalone słońcem grzbiety starca i krowy. Chociaż oboje już wkroczyli w jesień życia, nadal hałaśliwie odwracali skiby na pociętym bruzdami polu, na wzór fal unoszących się na powierzchni wody.

Potem usłyszałem poruszający chrapliwy głos starca śpiewającego dawną ludową piosenkę, najpierw długo samą melodię, a po niej dwa wersy: „Cesarz za zięcia mnie chce, droga za daleka, nie wybieram się”.

Ponieważ stolica jest za daleko, to nie raczy ożenić się z cesarzówną. Pewność siebie starca sprawiła, że wybuchnąłem śmiechem. Być może krowa zwolniła kroku, bo stary znów zaczął krzyczeć:

− Erxi, Youqing, bez ociągania się! Jiazhen i Fengxia pracują aż miło, Kugen też się stara!

Jak jedna krowa może mieć tyle imion? Zaciekawiony podszedłem na skraj pola i zagadnąłem przechodzącego blisko starego:

− Ile imion ma ta krowa?

Starzec nie puszczając pługa zatrzymał się, zmierzył mnie wzrokiem i zapytał:

− Jesteś miastowy?

− Tak − skinąłem głową.

− Od razu rozpoznałem − powiedział zadowolony z siebie.

− Ta krowa, ile ma w końcu imion?

− Ma na imię Fugui, tylko to jedno.

− Ale przed chwilą mówiłeś kilka.

− Ach − uśmiechnął się i ukradkiem skinął ręką, żebym podszedł bliżej. Kiedy to zrobiłem, i już-już miał coś powiedzieć, zauważył, że krowa podniosła głowę i ją zbeształ:

− Nie podsłuchuj, głowa w dół.

Krowa opuściła łeb i starzec wyszeptał:

− Boję się, że dowie się, że sama jedna orze na polu, dlatego wykrzykuję różne imiona, żeby ją oszukać. Jak słyszy, że inne krowy też orzą, to nie jest jej smutno i pracuje z większym zapałem.

Opalona uśmiechnięta twarz starca wyglądała wzruszająco w promieniach słońca, wypełnione kurzem, przypominające ścieżki biegnące między polami zmarszczki drgały radośnie.

Starzec usiadł ze mną pod rozłożystym drzewem i w to wypełnione światłem popołudnie opowiedział mi swoje życie.

* * * * *

Czterdzieści lat temu mój ojciec w czarnym jedwabnym ubraniu przechadzał się tutaj wte i wewte, zawsze z rękami założonymi z tyłu, a gdy wychodził z domu, mawiał do matki:

− Idę się przejść po mojej ziemi.

Kiedy pracujący dzierżawcy widzieli ojca spacerującego po polach, trzymając oburącz motyki, wołali z szacunkiem:

− Dziedzicu!

Kiedy ojciec pojawiał się w mieście, wszyscy miastowi zwracali się do niego „panie”. Mój ojciec nie wypadł sroce spod ogona, ale srał dokładnie w ten sam sposób co biedacy. Nie lubił korzystać z nocnika stawianego przy łóżku w sypialni, wolał wyjść na dwór, tak jak zwierzęta domowe. Każdego dnia, gdy nadciągał zmierzch, ojciec bekał − brzmiało to prawie jak rechot żaby − i wychodził z domu, wolno zmierzając w stronę znajdujących się na początku wsi zakopanych w ziemi cystern na odchody.

Sarkał, że krawędź jest brudna, po czym wchodził na nią i kucał. Kupy ojca starzały się razem z nim − wychodziły z coraz większym trudem i całą rodziną wysłuchiwaliśmy jego jęków dobiegających z krańca wsi.

Ojciec srał tak przez dekady. Nawet gdy miał ponad sześćdziesiąt lat, wciąż był w stanie kucać pół dnia na krawędzi, nogi miał silne jak szpony ptaka. Lubił patrzeć, jak niebo powoli czernieje i zakrywa jego pola. Gdy moja córka Fengxia miała trzy, cztery lata często biegała na skraj wsi popatrzeć, jak dziadek robi kupę. Ojciec był już wtedy naprawdę wiekowy i gdy tak kucał na krawędzi, nogi lekko mu drżały. Fengxia wtedy pytała:

− Dziadku, dlaczego się tak trzęsiesz?

− To od wiatru − odpowiadał.

Nasza rodzina nie była jeszcze wtedy zrujnowana, ród Xu posiadał ponad sto mu ziemi, to wszystko było nasze − stąd, aż do kominów tamtej fabryki. Ojciec i ja byliśmy znani w bliższej i dalszej okolicy jako stary i młody bogacz, gdy szliśmy drogą stukot naszych butów brzmiał jak dźwięk uderzających o siebie monet. Moja żona Jiazhen, była córką miastowego właściciela sklepu z ryżem, także pochodziła z zamożnego domu. Bogata dziewczyna wychodząca za bogatego chłopaka to jak zsypywanie pieniędzy w stos, od czterdziestu lat już nie słyszałem dźwięku zsuwających się z kupki monet.

Jestem wyrodnym synem rodziny Xu, albo − używając słów mojego ojca − złym nasieniem. Przez kilka lat uczyłem się w prywatnej szkółce. Pewnego razu, kiedy ubrany w długą szatę nauczyciel kazał mi odczytać na głos ustęp, byłem wniebowzięty. Wstałem, wziąłem do ręki egzemplarz zszytego na grzbiecie „Tekstu tysiąca znaków” i obwieściłem nauczycielowi:

− A teraz słuchaj uważnie, tatuś ci przeczyta kawałek.

Ponad sześćdziesięcioletni wychowawca powiedział później memu ojcu:

− Wasz panicz, jak dorośnie, na pewno będzie wałkoniem.

Od małego byłem do niczego, to słowa mojego ojca. Nauczyciel powiedział, że jestem jak spróchniały kawałek drewna, z którego nie da się nic wyrzeźbić. Teraz jak o tym myślę, to uważam, że obaj mieli rację, ale wtedy miałem inne zdanie. Sądziłem, że przecież jestem bogaty, że jestem jedyną gałęzią rodu Xu, że jak się złamię, to ród skończy bezpotomnie.

W szkolnych latach nigdy nie chodziłem na piechotę, wszędzie nosił mnie na plecach wynajęty sługa. Po skończonych lekcjach czekał na mnie z uniżenie zgiętym grzbietem. Wdrapywałem się na niego, klepałem po głowie i mówiłem:

− Changgen, biegiem!

Changgen wtedy ruszał z kopyta, a ja na górze podskakiwałem jak wróbel na gałęzi. Wtedy wołałem:

− Galopem!

Changgen wydłużał krok i wydawało się, że unosi się w powietrzu.

Gdy dorosłem, lubiłem ganiać do miasta, często nie wracałem do domu przez dziesięć dni czy pół miesiąca. Nosiłem białą jedwabną koszulę, napomadowane włosy miałem gładkie i błyszczące, a kiedy przeglądałem się w lustrze, odbijała się w niej głowa bogacza, pełna lśniącej czerni.

Kochałem wślizgiwać się do burdeli i słuchać całonocnych jęków i przerywanych krzyków uwodzicielskich kobiet, te odgłosy były dla mnie niczym drapanie swędzącego miejsca. Dzień, w którym mężczyzna zaczyna chodzić na dziwki, jest dniem, w którym zaczyna uprawiać hazard. Dziwki i hazard są tak ze sobą połączone, jak ramię i przedramię i nie sposób ich rozdzielić. Później bardziej ciągnęło mnie do hazardu, dziewczynki służyły tylko odprężeniu, podobnie jak chodzenie na stronę po opiciu się wodą, mówiąc wprost − odlaniu się. Hazard był czymś zupełnie innym, równocześnie czynił mnie spiętym i szczęśliwym i dawał niewypowiedziane uczucie odprężenia. Wcześniej żyłem jak mnich, który jedynie uderza w gong i całe dnie spędza bez sił i energii, potem codziennie rano budziłem się o świcie tylko z jednym pomysłem na zabicie czasu. Ojciec wzdychał z rozpaczą, beształ mnie, że nie przynoszę chwały przodkom.

Uważałem, że przynoszenie chwały przodkom nie jest moim wyłącznym obowiązkiem, mówiłem sobie: W imię czego każą mi rezygnować z przyjemnego życia i zajmować się męczącym przynoszeniem chwały przodkom? Ponadto ojciec za młodu był dokładnie taki sam jak ja, rodzina posiadała ponad dwieście mu ziemi, ale kiedy majątek dostał się w jego ręce, zaraz przepuścił połowę.

− Nie martw się, mój syn przyniesie chwałę przodkom − powiedziałem ojcu.

Przecież trzeba zostawić następnym pokoleniom coś dobrego do zrobienia. Matka zaśmiała się, gdy usłyszała moje słowa, a potem w sekrecie szepnęła, że ojciec w młodości powiedział dokładnie to samo dziadkowi. O, ty! − pomyślałem − zwalasz na innych, czego sam nie miałeś ochoty zrobić! Czemu więc miałbym go słuchać? Mojego syna Youqinga jeszcze nie było na świecie, córka Fengxia miała cztery lata. Jiazhen w szóstym miesiącu ciąży nie była zbyt ponętna, kiedy szła wyglądała jakby w nogawkach nosiła po bułce mantou, nie stawiała nóg prosto, ale na boki. Nie mogłem na to patrzeć i raz powiedziałem:

− Spójrz na siebie, co wiatr dmuchnie, to masz brzuch pod brodę.

Jiazhen nigdy mi się nie odszczekiwała, ale gdy usłyszała mój docinek, ze smutkiem cicho odpowiedziała:

− Nie od wiatru zrobił się duży.

Na początku naprawdę chciałem przynieść chwałę przodkom, chciałem odegrać stracone przez ojca sto mu ziemi. Gdy ojciec zapytał mnie, na co marnuję czas w mieście, odpowiedziałem:

− Nie marnuję, robię interesy.

− Jakie interesy? − zapytał.

Gdy usłyszał jakie, dostał szału, bo za młodu on też tak odpowiedział dziadkowi. Gdy dowiedział się, że gram, zdjął płócienny but i zamierzył się na mnie. Uchyliłem się w lewo, kucnąłem na prawo, myślałem, że zdzieli mnie kilka razy i na tym się skończy. Ale ojciec, zazwyczaj wykazujący energię jedynie przy ataku kaszlu, niespodziewanie bił coraz mocniej. A ja znów nie byłem muchą, żeby pozwolić sobie na pacanie ze wszystkich stron. Chwyciłem go za rękę:

− Ojciec, przestań do kurwy nędzy! Gdybyś mnie nie wydał na świat, to bym ci oddał, odpuść do cholery!

Gdy schwyciłem jego prawą rękę, ten lewą zdjął prawy but i dalej chciał mnie okładać. Złapałem go także za lewą, nijak nie mógł się do mnie dobrać, z wściekłości trząsł się przez dłuższą chwilę i w końcu wrzasnął:

− Bękart!

− Idź do diabła! − pchnąłem go oburącz tak, że osunął się po ścianie i usiadł w kącie pokoju.

Kiedy byłem młody − jadłem, piłem, chodziłem na dziwki, grałem − robiłem wszystko, co występne. Burdel, który często odwiedzałem, nazywał się Zielony Dom. Była tam jedna tłusta prostytutka, która zdobyła moje względy. Kiedy szła, jej pośladki kołysały się na boki jak dwa lampiony zawieszone nad wejściem. Gdy ruszała się w łóżku, a ja na niej − czułem się, jakbym spał na łodzi kołyszącej się na wodzie. Często siadałem jej na plecach i na barana nosiła mnie po ulicach, jeździłem na niej, jak na końskim grzbiecie.

Mój teść, Stary Chen, właściciel składu z ryżem, zawsze stał za kontuarem ubrany w czarną jedwabną koszulę. Za każdym razem, kiedy go mijałem, zatrzymywałem prostytutkę pociągnięciem za włosy, zdejmowałem kapelusz i kłaniałem się:

− Co u szanownego teścia?

Twarz teścia wyglądała wtedy jak stuletnie jajo, a ja odjeżdżałem, rechocząc. Później, kiedy ojciec powiedział, że teść już kilka razy pochorował się ze złości na mnie, odpowiedziałem:

− Daj mi spokój, ty jesteś moim ojcem, a jeszcze nie zdarzyło ci się rozchorować ze złości na mnie. Co ja jestem winny, że on ma słabe zdrowie?

Bał się mnie, wiedziałem o tym. Kiedy na dziwce przejeżdżałem koło składu, jego ruchy stawały się nadzwyczaj szybkie, jak szczura uciekającego do dziury. Nie chciał mnie oglądać, ale gdy zięć mija bramę sklepu teścia, zawsze powinien przecież pokazać swoje maniery. Dlatego właśnie, gdy w panice uciekał do środka, na całe gardło wykrzykiwałem wyrazy uszanowania.

Najbardziej wariacki czas nastał, kiedy Japończycy się poddali, a wojska nacjonalistów szykowały się do wejścia do miasta i odzyskania straconego terytorium.

Tego dnia naprawdę się działo, obie strony ulicy były pełne ludzi trzymających w rękach kolorowe chorągiewki, ze sklepów wystawały pod ukosem niebieskie flagi z białym słońcem, teść przed sklepem wywiesił portret Czang Kaj-szeka wielkości podwójnych drzwi, a trzech jego pracowników stało dokładnie pod prawą kieszenią wodza.

Po całej nocy grania w Zielonym Domu czułem się zmordowany, jakbym na ramionach dźwigał worek ryżu. Już pół miesiąca nie byłem w domu, moje ubranie cuchnęło kwaśnym potem. Wyciągnąłem z łóżka tłustą prostytutkę i kazałem się wieźć do siebie, wynajęty rykszarz szedł za nami, żeby odwieźć kobietę, po tym, gdy już mnie doniesie.

Dźwigając mnie na plecach w kierunku bramy miejskiej, narzekała pod nosem, mówiła, że nawet bóg piorunów nie uderza w śpiących ludzi, że obudziłem ją, jak dopiero co zasnęła i że mam serce czarne jak smoła. Wsunąłem jej srebrnego dolara w dekolt i od razu się zamknęła. Gdy zbliżyliśmy się do wyjazdu z miasta i zobaczyłem tłumy na poboczach, momentalnie poczułem przypływ energii. Mój teść był przewodniczącym miejskiej izby handlowej, już z daleka widziałem, jak stoi na środku ulicy i krzyczy:

− Wszyscy równo stoimy, równo stoimy! Czekamy na wjazd wojska i wtedy wszyscy razem klaszczemy i pozdrawiamy.

Ktoś mnie zauważył i wesoło zawołał:

− Jadą, jadą!

Teść jak strzała rzucił się na bok, myśląc, że to wojsko. Ścisnąłem dziwkę nogami jak konia i powiedziałem:

− Biegnij! Biegnij!

Tłumy na chodnikach wybuchnęły śmiechem, dziwka, sapiąc i dysząc, poderwała się do truchtu, przeklinając:

− W nocy przygniatasz, w dzień ujeżdżasz, łajdaku bez serca, padnę trupem od tego biegania!

Uśmiechałem się i skłaniałem głowę, raz za razem pozdrawiając śmiejących się gapiów, a gdy dotarłem przed oblicze teścia, pociągnięciem za włosy zatrzymałem dziwkę:

− Stop! Stop!

– Auć! – wrzasnęła i stanęła, a ja głośno powiedziałem do teścia:

− Szanowny teściu, zięć życzy ci dobrego poranka.

Tamtym razem naprawdę przyłożyłem się, żeby stracił twarz. Stał oniemiały, drżały mu wargi, po długiej chwili zachrypniętym głosem powiedział:

− O, przodkowie… Wynoś się!

Głos, jaki wydobył się z jego ust, nie brzmiał znajomo.

Oczywiście Jiazhen wiedziała o moich miejskich eskapadach. Jiazhen była dobrą kobietą. To, że poślubiłem taką mądrą i cnotliwą kobietę w tym życiu, musiało być odpłatą za poprzednie, spędzone na szczekaniu jako pies. Zawsze była posłuszna, kiedy dokazywałem w mieście, zamartwiała się, ale nigdy nie powiedziała ani słowa, dokładnie tak jak moja matka.

Kiedy przesadzałem w swoich wyskokach w mieście, Jiazhen oczywiście była w rozsypce, z nerwów nie mogła dojść do siebie. Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu i usiadłem do stołu, Jiazhen cała w uśmiechach natychmiast wniosła cztery różne dania, postawiła je przede mną, nalała mi alkoholu aż po brzeg czarki, a sama usiadła obok mnie, przyglądając się, jak jem i piję. Jej rozpromieniony wygląd wydał mi się dziwny, długo zastanawiałem się, czy jest jakaś specjalna okazja, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Zapytałem ją, nie odpowiedziała, jedynie dalej wpatrywała się we mnie z uśmiechem.

Wszystkie cztery dania były wegetariańskie, Jiazhen przygotowała każde na inny sposób, ale kiedy docierałem do dna talerza we wszystkich znajdowałem ukryte podobnej wielkości kawałki wieprzowiny. Na początku nie zauważyłem, że to celowe, dopiero gdy w ostatniej potrawie znów natrafiłem na mięso, najpierw osłupiałem, a potem zacząłem się śmiać w głos. Zrozumiałem, o co chodziło Jiazhen, chciała mnie oświecić, że kobiety mogą różnić się wyglądem, ale na dole wszystkie są takie same. Powiedziałem:

− Ja też o tym wiem.

Wiedzieć wiedziałem, ale gdy tylko zauważyłem kobietę o odmiennym wyglądzie, wydawało mi się, że ona będzie inna, i nic z tym nie dało się zrobić.

Jiazhen była właśnie taka, w głębi duszy złościła się na mnie, ale nigdy tego nie pokazywała, przekazywała swoje niezadowolenie jedynie za pomocą bardzo delikatnych aluzji. Nie działała na mnie ani prośba, ani groźba, ani dania Jiazhen, ani buty ojca, nic nie było w stanie powstrzymać moich nóg, po prostu kochałem bywać w mieście i kochałem wślizgiwać się do burdeli. Jedynie moja matka rozumiała, co mężczyznom w duszy gra, i mówiła Jiazhen:

− Wszyscy mężczyźni to banda łakomych kocurów.

Słowa matki były nie tylko usprawiedliwieniem dla mnie, odsłaniały również sekrety ojca. Siedział obok na krześle i gdy tylko usłyszał, co powiedziała, jego oczy zamieniły się w dwie wąskie szparki i zaczął rechotać. Za młodu też sobie nie żałował i ustatkował się dopiero wtedy, gdy ze starości nie dawał rady pieprzyć na prawo i lewo.

W Zielonym Domu także grałem, często w madżonga, dziewiątkę i w kości. Za każdym razem przegrywałem, a im więcej przegrywałem, tym bardziej chciałem odegrać te sto mu ziemi, jakie stracił mój ojciec.

Na początku płaciłem gotówką, gdy jej nie miałem, kradłem biżuterię matce i Jiazhen, zwinąłem nawet złoty naszyjnik naszej córki. Później zacząłem grać na kredyt, dostawałem go, bo wierzyciele wiedzieli o rodzinnym majątku. Odkąd grałem na kredyt, straciłem rachubę przegranych, wierzyciele mnie nie ostrzegali, ale codziennie potajemnie przeliczali wartość ponad stu mu naszej ziemi.

Dopiero po wyzwoleniu dowiedziałem się, że wszystko było zaplanowane, nic dziwnego, że wiecznie przegrywałem i nigdy nie wygrywałem − wykopali dół, w który wskoczyłem. W Zielonym Domu bywał wtedy pan Shen, zbliżał się do sześćdziesiątki, a jego oczy lśniły jak oczy kota. Nosił długą, niebieską szatę, chodził prosty jak ołówek, zazwyczaj siadał w kącie pokoju z przymkniętymi oczami jakby drzemał. Dopiero kiedy w trakcie gry na stole rósł stos pieniędzy, pan Shen po kilku odkaszlnięciach podchodził powoli i stawał w dogodnym do obserwacji miejscu. Po chwili zawsze ktoś wstawał od stołu i ustępował mu miejsca:

− Proszę usiąść tutaj, panie Shen.

Pan Shen podciągał kraj szaty, siadał i mówił do pozostałych trzech graczy:

− Proszę, dalej.

Nikt nigdy nie był świadkiem przegranej pana Shena w Zielonym Domu. Niebieskie żyły na jego rękach nabrzmiewały, przy tasowaniu kart słychać było tylko szum powietrza, gdy talia rosła i malała w jego rękach, od samego patrzenia, jak pojawiała się i znikała, piekły mnie oczy.

Pewnego razu pijany pan Shen powiedział do mnie:

− Granie w całości opiera się na parze oczu i parze rąk − oczy muszą być ostre jak szpony, a ręce śliskie jak węgorze.

W roku kapitulacji Japonii zjawił się Long Er. Gdy mówił, mieszał akcenty i wystarczyło chwilę posłuchać, żeby wiedzieć, że nie jest to prosty człowiek, że obijał się po świecie i jadł z niejednego garnka. Long Er nie miał na sobie długiej szaty, ale nosił białe jedwabne ubranie, razem z nim zjawiło się dwóch ludzi dźwigających wielkie wiklinowe skrzynie.

Rozgrywki między panem Shenem a Long Erem były tamtego roku wyjątkowo widowiskowe. W sali gry Zielonego Domu zbierały się tłumy, kiedy pan Shen grał z nimi trzema. Za Long Erem stał posługacz z suchym ręcznikiem na tacy, Long Er często po niego sięgał i wycierał nim ręce. Wszyscy zachodziliśmy w głowę, dlaczego nie używa wilgotnego zamiast suchego. W czasie wycierania rąk wyglądał, jakby właśnie skończył posiłek. Na początku Long Er zawsze przegrywał i chociaż on sam sprawiał wrażenie, że zbytnio go to nie obchodzi, jego towarzysze nie mogli powstrzymać emocji − jeden co drugie słowo rzucał kurwami, drugi głęboko wzdychał. Pan Shen ciągle wygrywał, ale na jego twarzy nie malował się wcale triumf zwycięzcy, lecz ściągał brwi, jakby wielokrotnie przegrywał. Opuszczał głowę, a oczy wbijał jak gwoździe w ręce Long Era. Miał już swoje lata. W środku nocy, kiedy zaczynał chrapliwie dyszeć i pot skapywał mu z czoła, mówił:

− Decydująca runda.

Long Er brał ostatni ręcznik z tacy i wycierając ręce odpowiadał:

− Dobrze.

Kładli na stos wszystkie pieniądze, które zajmowały prawie cały stół, zostawał tylko mały pusty placyk. Każdy brał po pięć kart, kiedy Long Er wyłożył cztery, jego pomocnicy jęknęli i rzucili karty na stół.

− Koniec, znów przegraliśmy.

Long Er pośpiesznie powiedział:

− Nie przegraliśmy, wygraliśmy!

Mówiąc to Long Er odkrył ostatnią kartę, był to as pik, na jego widok dwaj pomocnicy zaczęli się śmiać. Ostatnią kartą pana Shena był w również as pik − miał trzy asy i dwa króle, jeden z pomagierów Long Era miał trzy królowe i dwa walety. Gdy Long Er jako pierwszy odkrył asa pik, pan Shen na chwilę osłupiał, potem odłożył swoje karty na bok.

− Przegrałem − powiedział.

Asy pik Long Era i pana Shena były wyciągnięte z rękawów, talia kart nie może przecież mieć dwóch asów w tym samym kolorze. Ponieważ Long Er wyłożył swojego asa jako pierwszy, pan Shen zrozumiał, że musi przyznać się do porażki. To był pierwszy raz, kiedy ujrzałem jego przegraną. Odepchnął stół rękami, złożył ukłon Long Erowi, odwrócił się i zaczął wychodzić, w drzwiach uśmiechnął się i powiedział:

− Zestarzałem się.

Nigdy więcej nie zobaczyłem pana Shena, słyszałem, że następnego dnia o świcie widziano go odjeżdżającego w lektyce.

Po jego wyjeździe Long Er został najważniejszym graczem w mieście. Różnili się stylem − pan Shen nigdy nie przegrywał, Long Er często przegrywał, ale tylko przy niskich stawkach, przy wysokich nigdy mu się to nie zdarzało. Grywałem z nim i jego kompanami w Zielonym Domu, czasem przegrywałem, niekiedy wygrywałem i dlatego miałem wrażenie, że nie przegrywam za bardzo, w rzeczywistości wygrywałem grosze, a przegrywałem okrągłe sumki, sam się oszukiwałem, łudziłem, że za chwilę przysporzę chwały przodkom.

Jiazhen przyszła po mnie, kiedy grałem po raz ostatni. Zmierzchało, Jiazhen później powiedziała mi, że nie miałem pojęcia czy to świt, czy zmierzch. Przyszła do Zielonego Domu z wystającym brzuchem, mój syn Youqing miał się urodzić za miesiąc czy dwa. Gdy mnie znalazła, bezgłośnie uklękła przede mną. Najpierw jej nie zauważyłem, tego dnia szło mi wyjątkowo dobrze. Na dziesięć rzutów kośćmi osiem czy dziewięć razy wychodziło na moje, siedzący naprzeciwko Long Er, gdy zobaczył liczbę oczek, zachichotał i powiedział:

− Bracie, znów przegrałem.

Po zwycięstwie Long Era nad panem Shenem nikt nie śmiał grać z nim w karty, również i ja grałem z nim wyłącznie w kości, ale i w tej grze Long Er był ekspertem, często wygrywał, z rzadka przegrywał, ale tego dnia miałem go w garści − przegrywał raz za razem.

Ze zmrużonymi oczami i papierosem zwisającym z ust wyglądał jakby nic się nie działo, przy każdej przegranej chichotał, ale gdy chudymi ramionami przesuwał pieniądze w moją stronę, nie mógł być bardziej niechętny.

Myślałem − Long Er, ty też powinieneś choć raz dostać łupnia. Wszyscy ludzie są tacy sami, kiedy wyciągają pieniądze z kieszeni innych, twarze promienieją im od uśmiechu, gdy przychodzi kolej na pozbycie się własnych, szlochają jak żałobnicy. Byłem w siódmym niebie, kiedy poczułem ciągnięcie za ubranie, opuściłem głowę i zobaczyłem swoją żonę. Widok Jiazhen na klęczkach momentalnie mnie rozwścieczył, pomyślałem, że to zła wróżba, syn się jeszcze nie urodził, a ona tak klęczy. Powiedziałem do niej:

− Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj, do kurwy nędzy!

Posłuszna Jiazhen natychmiast się podniosła.

− Po coś tu przyszła? − zapytałem. − Wracaj w tej chwili do domu.

Po tych słowach przestałem zwracać na nią uwagę, wlepiłem wzrok w Long Era, który uniósł ręce z kośćmi, potrząsając nimi, jakby oddawał cześć Buddzie. Gdy rzucił, pociemniał na twarzy i stwierdził:

− Od macania kobiecych tyłków straciłem szczęście w palcach.

Gdy zobaczyłem, że znów wygrałem, powiedziałem:

− Long Er, idź w takim razie umyć ręce.

Zaśmiał się i odpowiedział:

− Najpierw ty sobie wytrzyj usta do czysta to pogadamy.

Jiazhen znów pociągnęła mnie za ubranie, spojrzałem na nią, dalej klęczała na ziemi.

− Chodź ze mną do domu − poprosiła cichutko.

Miałbym z babą wracać do domu? Jiazhen z rozmysłem robiła mi przedstawienie i przynosiła mi wstyd przed ludźmi. Zerwałem się z furią, gdy zobaczyłem, że wszyscy się ze mnie śmieją.

− Wynoś się! − ryknąłem.

Jiazhen znów powiedziała:

− Chodź ze mną do domu.

Uderzyłem ją dwa razy w twarz, głowa Jiazhen zachybotała się na boki jak wańka-wstańka. Mimo razów wciąż klęczała przede mną, mówiąc:

− Nie wstanę, dopóki nie wrócisz ze mną.

Teraz samo wspomnienie sprawia mi ból, w młodości byłem prawdziwym łajdakiem. Taka dobra kobieta, a ja ją zbiłem i skopałem. Jakbym jej nie tłukł, wciąż klęczała, biłem dotąd, aż sam poczułem znużenie, potargane włosy zakrywały jej zapłakaną twarz. Złapałem garść wygranych pieniędzy, dałem je stojącym obok dwóm mężczyznom i kazałem ją zabrać:

− Im dalej, tym lepiej!

Gdy ją wlekli, Jiazhen dwiema rękami mocno obejmowała wystający brzuch, w którym siedział mój synek. Na ulicy nie krzyczała i nie wołała. Było już całkiem ciemno, stała trzymając się ściany, potem powoli poszła do domu. Później, gdy zapytałem ją, czy czuła wtedy do mnie nienawiść, pokręciła głową:

− Nie.

Moja żona wytarła łzy i poszła pod sklep z ryżem ojca, długo tam stała, patrząc na cień jego głowy na ścianie oświetlonej lampą naftową, wiedziała, że podlicza rachunki. Połkała chwilę za oknem i odeszła.

Tamtej nocy Jiazhen nocą przeszła dziesięć li drogi do domu. Kobieta w ponad siódmym miesiącu ciąży z Youqingiem szła sama błotnistą po ulewie drogą przy akompaniamencie szczekania psów.

Kilka lat wcześniej Jiazhen była studentką. W miasteczku istniała wtedy szkoła wieczorowa, ubrana w białe qipao Jiazhen z lampą naftową w ręku chadzała do niej z kilkoma koleżankami. Zobaczyłem ją, kiedy zakręcałem na rogu ulicy, szła kołysząc się przy każdym kroku, jej wysokie obcasy stukały o bruk jak krople padającego deszczu, nie mogłem od niej oderwać wzroku, była naprawdę piękna, włosy miała gładko zaczesane za uszy, a gdy szła, sukienka marszczyła się jej w pasie. Wtedy właśnie pomyślałem, że chcę, żeby została moją żoną.

Kiedy minęła mnie wraz ze swoimi chichoczącymi koleżankami, zapytałem siedzącego na ziemi szewca:

− Czyja to córka?

Szewc odpowiedział:

− To córka handlarza ryżem Chena.

Gdy wróciłem do domu, natychmiast powiedziałem matce:

− Idź szybko szukać swatki, chcę się ożenić z córką handlarza ryżu Chena.

Tej nocy, kiedy Jiazhen wyrzucono za drzwi, szczęście mnie opuściło. Przegrałem kilka razy z rzędu, na moich oczach zgromadzony przede mną na stole stos pieniędzy stopniał, jakby rozpuścił się w wodzie do mycia stóp.

Long Er cały czas śmiał się tak, że twarz mu prawie zastygła w grymasie. Grałem aż do świtu, grałem dotąd, aż kręciło mi się w głowie, przed oczami latały mroczki i odbijało mi się cuchnącymi gazami z żołądka. Na koniec zagrałem o największą stawkę w moim życiu, zwilżyłem dłonie śliną myśląc, że owoce tysiąca jesieni zależą od tego rzutu. Już miałem rzucić kostką, gdy Long Er wyciągnął rękę i mnie powstrzymał:

− Wolniej − kiwnął dłonią na służącego: − Przynieś paniczowi Xu gorący ręcznik.

Stojący wokół gapie poszli już spać, zostało jedynie kilku graczy i dwóch pomocników Long Era. Później dowiedziałem się, że Long Er przekupił służącego, który podał mi gorący ręcznik. Kiedy wycierałem twarz Long Er ukradkiem podmienił kości na znaczone. Nic nie zauważyłem, gdy skończyłem, rzuciłem ręcznik na tacę, wziąłem kości, potrząsnąłem z całej siły i rzuciłem. Wydawało mi się, że wynik był całkiem, całkiem.

Przyszła kolej Long Era, ułożył wszystkie kostki siódemką do góry, przykrył je zaciśniętą dłonią, ścisnął i krzyknął:

− Siódemka!

Jedna z kostek miała wewnątrz wydrążony otwór wypełniony rtęcią, gdy Long Er ułożył je w ten sposób, rtęć opadła, a gdy rzucił, kostka po kilku obrotach zatrzymała się siódemką u góry. Gdy to ujrzałem w głowie zaczęło mi dudnić, przegrałem z kretesem. Ale po chwili pomyślałem, że mogę grać na kreskę, a następnego dnia będę przecież miał szansę się odegrać i trochę uspokojony wstałem.

− Dopisz do rachunku − powiedziałem do Long Era.

Long Er ręką pokazał mi, że mam usiąść i rzekł:

− Nie mogę cię już kredytować, przegrałeś już ponad sto mu swojej rodziny. Jak będziesz mógł mi zwrócić dług, jeśli znów ci dam kredyt?

Gdy to usłyszałem, gwałtownie przerwałem ziewnięcie i powtórzyłem kilka razy:

− To niemożliwe, to niemożliwe.

Long Er i dwaj inni moi wierzyciele wyciągnęli księgi rachunkowe i kartka po kartce zliczali sumy, potem Long Er poklepał mnie po głowie i powiedział:

− Paniczu, widzisz wyraźnie? To wszystko twoje podpisy.

Dotarło do mnie, że pół roku wcześniej zacząłem brać od nich na kredyt i w ciągu sześciu miesięcy przegrałem cały majątek, jaki zostawili mi przodkowie. Gdy dotarliśmy do połowy rachunków, powiedziałem:

− Nie liczcie już.

Wstałem i wyszedłem z Zielonego Domu jak zataczająca się kura, było już całkiem jasno, stałem na ulicy i nie wiedziałem, gdzie powinienem iść. Pewien znajomy z koszykiem tofu w ręce na mój widok krzyknął:

− Dobrego poranka, paniczu Xu!

Podskoczyłem na dźwięk jego głosu i gapiłem się na niego nieprzytomnie. Zaśmiał się i powiedział:

− Popatrz na siebie, wyglądasz jak śmierć!

Myślał, że to dziewczyny mnie tak sponiewierały, nie wiedział, że jestem bankrutem, równie biednym, jak robotnik do wynajęcia. Zmusiłem się do uśmiechu, patrząc jak się oddala, pomyślałem, że stanie tutaj to kiepski pomysł, i zacząłem iść.

Kiedy doszedłem do sklepu teścia, dwaj robotnicy wymieniający skrzydło drzwi zaczęli się śmiać na mój widok, myśleli, że znów przyszedłem głośno się z nim przywitać, ale skąd miałbym mieć na to odwagę? Odwróciłem głowę i trzymając się bardzo blisko ścian domów naprzeciwko, szybko odszedłem. Usłyszałem, jak jakiś starzec kaszle wewnątrz i ze świśnięciem spluwa na ziemię.

Oszołomiony i otępiały dotarłem do granic miasta, chwilami zapominałem, że przegrałem rodzinny majątek, głowę miałem pustą jak przekłute gniazdo os. Za miastem zobaczyłem ciągnącą się w dal ścieżkę i poczułem strach. Co powinienem teraz zrobić? Przeszedłem kilka kroków, zatrzymałem się, rozejrzałem, wokół nie było żywej duszy, chciałem wyciągnąć pasek i się po prostu powiesić. Z tą myślą ruszyłem, doszedłem do wiązu, ale gdy tylko rzuciłem na niego okiem, nie poczułem choćby najmniejszej ochoty na rozpięcie pasa. W rzeczywistości wcale nie chciałem umierać, chciałem tylko znaleźć jakiś sposób na ukaranie siebie. Pomyślałem, że ten cholerny dług nie skona razem ze mną, więc powiedziałem do siebie:

− Dosyć! Nie zabiję się!

Dług będzie musiał spłacić ojciec, na samą myśl o nim serce mi stanęło, czy tym razem nie zatłucze mnie na śmierć? Szedłem, rozmyślając, ale o czym bym nie pomyślał, kończyło się moją śmiercią. Postanowiłem jednak wracać do domu, nawet jeśli ojciec mnie zabije, to i tak lepsze to niż kołysanie się na drzewie jak bezpański pies.

Nie zdawałem sobie nawet sprawy, że w drodze schudłem i zsiniałem pod oczami, na mój widok matka krzyknęła ze zdziwienia i patrząc na moją twarz, zapytała:

− Fugui? To ty?

Popatrzyłem na matkę i z gorzkim uśmiechem kiwnąłem głową. Zszokowana coś jeszcze mówiła, ale już nie zwracałem na nią uwagi, popchnąłem drzwi i wszedłem do mojego pokoju. Jiazhen czesała właśnie włosy, przeraziła się na mój widok i patrzyła z otwartymi ustami. Gdy tylko przypomniałem sobie, jak ostatniej nocy nakłaniała mnie do powrotu do domu, a ja ją pobiłem i skopałem, padłem przed nią na kolana i powiedziałem:

− Jiazhen, już po mnie.

Po tych słowach zacząłem łkać, Jiazhen zerwała się, żeby mnie podnieść, ale co mogła z Youqingiem w brzuchu? Zawołała moją matkę. Obie podniosły mnie na łóżko, gdy już leżałem, z ust zaczęła mi płynąć biała piana, wyglądałem jak trup. Przerażone zaczęły szarpać mnie za ramiona i potrząsać moją głową, odepchnąłem je wyciągniętą ręką i powiedziałem:

− Przegrałem cały majątek.

Matka skamieniała, wbiła we mnie wzrok i spytała:

− Co powiedziałeś?

− Przegrałem cały majątek − powtórzyłem.

Wyraz mojej twarzy sprawił, że uwierzyła, usiadła na ziemi i ocierała łzy.

− Zły przykład idzie z góry − powiedziała.

Nawet w takiej chwili kochająca matka nie obwiniała mnie, ale ojca. Jiazhen też płakała, klepała mnie po plecach i mówiła:

− Jeśli tylko nie będziesz więcej grał, to wszystko będzie dobrze.

Przegrałem wszystko, nawet gdybym chciał grać, to nie miałbym za co. Usłyszałem ojca przeklinającego w pokoju obok. Jeszcze nie wiedział, że jest biedny jak mysz i wściekał się na hałaśliwe szlochy kobiet. Matka, gdy go usłyszała, przestała płakać, wstała i wyszła, Jiazhen poszła za nią. Wiedziałem, że poszły do niego i po chwili dotarł do mnie stamtąd jego wrzask:

− Bękart!

Wtedy do pokoju weszła, kołysząc się, moja córka Fengxia, zamknęła drzwi i wysokim głosikiem powiedziała:

− Tato, szybko, chowaj się! Dziadek chce cię zbić!

Wpatrywałem się w nią bez ruchu, Fengxia podeszła i pociągnęła mnie za rękę, rozpłakała się, kiedy ani drgnąłem. Serce kroiło mi się na widok płaczącej córki. Taka mała, a już chciała chronić swojego tatę, sam jej widok sprawiał, że zasługiwałem na poćwiartowanie.

Słyszałem zbliżającego się ojca, którzy wrzeszczał:

− Bękarcie, nogi ci z dupy powyrywam! Jaja ci urwę, rozerwę cię na kawałki, ty pieprzony bękarcie!

Dobrze, tato, wchodź, rozerwij mnie na kawałki. Ale gdy ojciec zbliżył się do drzwi, nagle upadł na ziemię i zemdlał. Matka i Jiazhen krzyczały, podnosząc go i wlokąc do łóżka. Po chwili usłyszałem łkanie przypominające dźwięk suony.

Ojciec przeleżał w łóżku trzy dni, pierwszego dnia smutno płakał, później przestał i tylko wzdychał, westchnienia dochodziły jedno za drugim do mojego pokoju i słyszałem jak grobowym głosem powtarzał:

− Odpłata, to odpłata…

Trzeciego dnia przyjął gości w swoim pokoju, kaszlał przeraźliwie głośno, ale gdy tylko zaczynał mówić, ledwo go było słychać. Wieczorem przyszła matka, mówiąc, że ojciec mnie wzywa. Wstałem z łóżka, myśląc, że to już koniec, po trzech dniach odpoczynku w łóżku, będzie miał siłę mnie zatłuc, a co najmniej pogruchotać mi kości. Powiedziałem sobie, że nieważne jak mocno będzie bił, nie oddam. Szedłem do niego całkiem bez sił, ciało miałem miękkie jak z waty, a nogi wydawały się należeć do kogoś innego. Wszedłem, stanąłem za matką i ukradkiem popatrzyłem na leżącego w łóżku ojca. Ten otworzył oczy i popatrzył na mnie, biała broda drżała, gdy powiedział matce:

− Wyjdź.

Gdy matka wyminęła mnie i wyszła, poczułem w sercu pustkę, myślałem, że ojciec zaraz wyskoczy z łóżka i zacznie mnie okładać. On jednak nawet się nie poruszył, tylko kołdra leżąca na jego piersiach ześlizgnęła się na podłogę.

− Fugui…

Zawołał mnie i ręką wskazał brzeg łóżka:

− Siadaj.

Z łomoczącym sercem usiadłem na skraju, kiedy pogłaskał mnie po ręce poczułem, że jego dłoń była lodowata i natychmiast poczułem ten ziąb w moim sercu. Ojciec cicho powiedział:

− Fugui, długi karciane to też długi, nawet w dawnych czasach nie istniał żaden powód, żeby ich nie spłacać. Już sprzedałem sto mu ziemi, a także ten dom, jutro przyjdą z gotówką w miedziakach. Jestem za stary, nie dam rady ich udźwignąć, sam musisz zanieść pieniądze na spłacenie twoich długów.

Po tych słowach ojciec głęboko westchnął, miałem łzy w oczach, wiedziałem już, że nie będzie mnie bił, ale te słowa bolały jak uderzenia w kark ostrym nożem, głowa nie odpadła, ale ból był nie do zniesienia. Ojciec poklepał mnie po ręce:

− Idź spać.

Następnego dnia o świcie, kiedy dopiero co wstałem z łóżka, zobaczyłem czterech mężczyzn wchodzących na nasz dziedziniec, na przedzie szedł bogaty człowiek w jedwabnych szatach, odwrócił się do trzech ubranych zgrzebnie tragarzy, machnął ręką i powiedział:

− Postawcie tutaj.

Tragarze położyli na ziemi swoje nosidła i rogami koszul starli pot z twarzy. Bogacz zobaczył mnie, ale zaczął wołać ojca:

− Panie Xu, twój towar już dotarł!

Ojciec wyszedł, niosąc w ręku akt własności ziemi i domu. Oddał je i lekko się kłaniając, powiedział:

− Przepraszam za kłopot.

Człowiek wskazał trzy nosidła pieniędzy i powiedział ojcu:

− Całość jest tutaj, przelicz.

Ojciec wcale nie zachowywał się jak bogaty człowiek. Uniżenie, jak biedak, odparł:

− Nie trzeba, nie trzeba, wejdźmy napić się herbaty.

− Nie ma potrzeby − odrzekł tamten, a gdy skończył mówić, popatrzył na mnie i spytał ojca:

− To panicz?

Ojciec skinął głową, odwrócił się do mnie i uśmiechając się, powiedział:

− Kiedy będziesz szedł z towarem, narwij liści dyni do przykrycia i nie daj się okraść.

Tamtego dnia zacząłem nosić miedziaki przez ponad dziesięć li drogi do miasta, żeby spłacić moje długi. Liście dyni, które przykrywały pieniądze, zerwały matka i Jiazhen, Fengxia też pobiegła zrywać, przyniosła dwa największe i położyła je na nosidłach. Kiedy zarzuciłem koromysło na ramiona, Fengxia, nie wiedząc, że idę oddać dług, zadarła głowę i zapytała:

− Tato, czy znów cię nie będzie kilka dni w domu?

Z zawilgotniałych oczu prawie popłynęły mi łzy, zarzuciłem nosidła i pośpiesznie ruszyłem do miasta. Gdy tam dotarłem, Long Er, widząc mnie z ciężarem na plecach, serdecznie zawołał:

− Paniczu Xu, chodź tutaj!

Postawiłem nosidła przed nim, zgarnął liście z wierzchu i powiedział:

− Sam sobie dodajesz roboty, nie łatwiej by było wymienić je na srebrne dolary?

Kiedy postawiłem przed nim ostatnie nosidła z miedziakami, nie nazwał mnie już paniczem, skinął tylko głową, mówiąc:

– Fugui, tu je postaw.

Inny wierzyciel był serdeczniejszy, poklepał mnie po ramieniu i powiedział:

– Fugui, idź się napić.

Long Er, gdy to usłyszał, pośpiesznie dodał:

– Tak, tak, idź się napić, ja zapraszam.

Pokręciłem głową, chciałem jak najszybciej wrócić do domu. W ciągu dnia moje jedwabne ubranie podarło się i poprzecierało, z ramion spływała krew. W drodze do domu szedłem i płakałem, płakałem i szedłem. Rozmyślałem, że przy zarabianiu pieniędzy, które nosiłem cały dzień i przez które ze zmęczenia słaniam się na nogach, moi przodkowie zamęczyli nie wiadomo ile osób. Wtedy zrozumiałem, dlaczego ojciec nie chciał srebrnych dolarów, ale miedziaki, chciał, żeby do mnie dotarło, jak ciężko i trudno zdobywa się pieniądze. Gdy to pomyślałem, nie byłem w stanie ruszyć nogą, uklęknąłem na poboczu i zgiąłem się wpół od płaczu. Wtedy pojawił się nasz stary parobek, Changgen, z podartymi tobołkami i zawiniątkami na grzbiecie, ten, który na plecach nosił mnie w dzieciństwie do szkoły. Właśnie od nas odchodził. Changgen był sierotą, przygarnął go nasz dziadek, nie założył nigdy rodziny. Szlochał tak jak ja, szedł z gołymi, popękanymi do krwi stopami, a gdy zobaczył mnie klęczącego na poboczu, krzyknął:

− Paniczu!

− Nie nazywaj mnie paniczem, mów do mnie bydlaku! − krzyknąłem.

Pokręcił głową i powiedział:

− Głodny cesarz to wciąż cesarz, ty i bez majątku dalej jesteś paniczem.

Gdy to usłyszałem, wytarłem łzy i się podniosłem, on kucnął obok mnie, zakrył twarz i załkał. Popłakaliśmy chwilę razem, potem powiedziałem:

– Zmierzcha się. Changgen, wracaj do domu.

Changgen podniósł się i powoli odszedł, usłyszałem, jak mamroce pod nosem:

– A gdzie niby mam ten dom…

Jego też skrzywdziłem, patrząc na samotną, oddalającą się sylwetkę, czułem narastający w sercu ból. Dopiero gdy Changgen był już daleko i zniknął mi z oczu, podniosłem się i poszedłem do domu, gdzie dotarłem dopiero po zmroku. Najemni robotnicy i służące, wszyscy już odeszli, matka z Jiazhen w kuchni gotowały posiłek, ojciec leżał w łóżku, jedynie Fengxia była radosna jak zawsze, jeszcze nie wiedziała, że od tej chwili będzie musiała znosić trud i biedę. Podbiegła, podskakując, schwyciła mnie za nogę i zapytała:

– Dlaczego oni powiedzieli, że już nie jestem panienką?

Pogłaskałem ją po buzi, nie powiedziawszy ani słowa, dzięki Bogu nie zapytała ponownie, paznokciami zdrapała grudki błota z moich spodni i radośnie powiedziała:

– Daj, upiorę ci spodnie.

Gdy nadeszła pora posiłku, matka podeszła do drzwi pokoju ojca:

– Czy przynieść ci jedzenie?

– Wyjdę zjeść – odpowiedział ojciec.

Ojciec wyszedł z pokoju, trzymając trzema palcami lampę naftową, światło przesuwało się po jego twarzy, w połowie oświetlonej, w połowie pozostającej w mroku, miał zgięte plecy i kasłał raz za razem. − Dług spłacony? – zapytał, siadając do stołu.

− Spłacony − odpowiedziałem ze schyloną głową.

− To dobrze, to dobrze. − Zobaczył moje ramiona i znów się odezwał: − Masz poranione ramiona.

Nie odezwałem się ani słowem, ukradkiem spojrzałem na matkę i Jiazhen, obie płakały patrząc na moje ręce. Ojciec jadł powoli, po zaledwie kilku kęsach odłożył pałeczki na stół i odepchnął miseczkę, pokazując, że już nie będzie jadł. Po chwili powiedział:

− Dawno temu, przodkowie naszego rodu Xu hodowali jedną kurę, kura potem zmieniła się w gęś, gęś w owcę, a owca w krowę. Tak wzbogacił się nasz ród. – Jego głos świszczał, po kilku chwilach znów zaczął mówić. – Gdy krowa rodu Xu dostała się w moje ręce zmieniła się w owcę, a potem w gęś. Gdy przeszła w twoje, z gęsi zrobiła się kura, a teraz zniknęła nawet kura. W tym momencie ojciec zaśmiał się złośliwie, śmiał się, śmiał i zaczął płakać. Wyciągnął w moją stronę dwa palce mówiąc:

– Ród Xu wydał dwóch utracjuszy.

Nie minęły dwa dni, kiedy pojawił się Long Er. Wyglądał zupełnie inaczej, wstawił sobie dwa złote zęby i uśmiechał się, szeroko otwierając usta. Wykupił nasze zastawione nieruchomości z rezydencją i przyszedł obejrzeć swoją własność. Kopnął fundamenty, przytknął ucho do ściany, postukał w nią pięścią, powtarzając:

– Solidne, solidne.

Potem poszedł obejść pola, gdy wrócił, pokłonił się w stronę ojca i moją, mówiąc:

− Od patrzenia na te zielone pola robi się spokojnie na duszy.

Po jego wizycie musieliśmy wynieść się z domu, w którym mieszkaliśmy od kilku pokoleń i przeprowadzić się do pokrytej strzechą chatki. W dniu przeprowadzki ojciec z rękami założonymi z tyłu przeszedł przez pokoje, na końcu powiedział do matki:

– Myślałem, że umrę w tym domu.

Gdy skończył mówić, strzepnął kurz z jedwabnej szaty i z wyciągniętą do przodu szyją przekroczył próg. Ojciec często tak wyglądał, gdy z rękami z tyłu wolnym krokiem zmierzał do cystern na krańcu wioski. Zapadał zmrok, kilkoro dzierżawców jeszcze pracowało w polu, wszyscy wiedzieli, że ojciec już nie jest właścicielem, ale trzymając w ręku motyki, wołali:

– Panie!

Lekko się uśmiechał, machał do nich ręką, mówiąc:

– Nie mówcie tak do mnie!

Ojciec nie szedł na swoje pola, na trzęsących się nogach szedł na skraj wioski, stawał na krawędzi cysterny, rozglądał się na wszystkie strony, opuszczał spodnie i kucał. Tamtego dnia wieczorem ojciec nie krzyczał podczas srania, ze zmrużonymi oczami patrzył w dal, na powoli znikającą w oddali ścieżkę prowadzącą do miasta. Pewien schylony chłop ścinał w pobliżu warzywa, kiedy się wyprostował, ojciec już nie obserwował ścieżki. Spadł z krawędzi cysterny. Słysząc łupnięcie, chłop przybiegł i zobaczył pokrzywionego ojca leżącego bez ruchu na ziemi z głową opartą o zbiornik. Podszedł do niego z sierpem w ręce i zapytał:

– Nic panu się nie stało?

Ojciec poruszył powiekami i chrapliwie zapytał:

– Kto ty jesteś?

Chłop pochylił się nad nim i odpowiedział:

– Panie, nazywam się Wang Xi.

Ojciec chwilę pomyślał i powiedział:

– Aaa, Wang Xi. Wang Xi, pode mną jest kamień, strasznie mnie uwiera.

Wang Xi obrócił ciało ojca i odrzucił na bok wymacany kamień wielkości pięści. Ojciec znów zaległ wygięty i cicho powiedział:

– Teraz mi wygodnie.

Podeprzeć do wstania? − zapytał Wang Xi.

Ojciec pokręcił przecząco głową i dysząc, odpowiedział:

– Nie trzeba. − Potem go zapytał:

– Czy wcześniej widziałeś, żebym spadł?

– Nie widziałem, panie − Wang Xi pokręcił głową.

Ojcu jakby odrobinę polepszył się humor i znów zapytał:

– Pierwszy raz spadłem?

– Tak, panie.

Ojciec zachichotał kilka razy, gdy skończył się śmiać, zamknął oczy, szyja mu się przekrzywiła, a głowa zsunęła z brzegu cysterny.

Tego dnia właśnie przeprowadziliśmy się do pokrytej strzechą chatki. Razem z matką porządkowałem rzeczy w środku, a Fengxia pomagała nam cała szczęśliwa, nie wiedząc jeszcze, że od tego momentu życie będzie dawało jej nieźle w kość.

Kiedy Jiazhen wracała znad stawu z miską ubrań, spotkała biegnącego Wang Xi.

– Panienko, pan chyba nie żyje.

Usłyszeliśmy krzyczącą na zewnątrz Jiazhen: Matko, Fugui, matko! Po kilku krzykach Jiazhen zaczęła łkać. Pomyślałem, że coś przytrafiło się ojcu, wybiegłem z chaty do żony, wszystkie ubrania z miednicy leżały na ziemi. Jiazhen na mój widok zawołała:

– Fugui, ojciec…!

Zaszumiało mi w głowie, rzuciłem się pędem na skraj wsi. Kiedy dobiegłem do cysterny, już nie oddychał, ciągnąłem go, krzyczałem, ale ojciec nie reagował, nie wiedziałem co zrobić, wstałem i spojrzałem za siebie, zobaczyłem matkę z płaczem i krzykiem biegnącą na swoich małych stópkach, za nią biegła Jiazhen z Fengxią na rękach.

Po śmierci ojca tak opadłem z sił, jakbym zaraził się pomorem, całe dnie siedziałem na ziemi przed chatą, w jednej chwili zanosiłem się płaczem, w drugiej jęczałem i wzdychałem. Fengxia często dotrzymywała mi towarzystwa, bawiła się moją ręką i pytała:

– Czy dziadek spadł? – Gdy kiwałem głową, znów pytała:

– Wiatr go zdmuchnął?

Matka i Jiazhen nie śmiały głośno opłakiwać zmarłego, bały się, że przeżywam to zbyt mocno i odejdę razem z ojcem. Kiedy zdarzyło mi się przez nieuwagę potknąć, obie podskakiwały ze strachu, dopiero gdy widziały, że nie upadłem tak jak on, pytały spokojniejsze:

– Nic się nie stało?

W tamte dni matka bez przerwy mi powtarzała:

– Człowiek żywy to człowiek szczęśliwy, bieda to nie strach.

Chciała mnie tak pocieszyć, bo myślała, że doprowadziłem się do takiego stanu, zadręczając się naszym zubożeniem, w rzeczywistości w głowie miałem tylko zmarłego ojca. Skonał na moich rękach, a matka, Jiazhen i Fengxia musiały, tak jak ja, dalej znosić trudy życia.

Dziesięć dni po jego śmierci zjawił się teść, wszedł do wsi trupio blady, prawą ręką podtrzymując kraj długiej szaty, za nim nieśli bogato udekorowaną lektykę, a po obu jej stronach szło ponad dziesięciu młodzieńców hałasujących na gongach i bębnach. Wszyscy mieszkańcy wioski wylegli popatrzeć, myśląc, że ktoś wydaje córkę za mąż i dziwiąc się, że nic o tym nie słyszeli. Ktoś zapytał mojego teścia:

– W którym domu wesele?

– W moim – odpowiedział z kamienną twarzą.

Byłem przy grobie ojca, gdy usłyszałem odgłos gongów i bębnów. Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak teść gniewnie podszedł do naszej chatki i machnął ręką do ludzi z tyłu, wtedy postawiono lektykę na ziemi i muzyka umilkła. Już wiedziałem, że chce zabrać Jiazhen do domu, serce zaczęło mi bić jak oszalałe i nie miałem pojęcia, co począć.

Matka i Jiazhen, słysząc hałas, wyszły z domu i Jiazhen zawołała:

– Ojcze…

Teść popatrzył na swoją córkę i zapytał moją matkę:

– Gdzie jest ten bydlak?

– Masz na myśli Fuguia? − spytała matka z przyklejonym uśmiechem na ustach.

– A kogo innego?