Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Życie pechowej emigrantki

Życie pechowej emigrantki

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-944449-6-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Życie pechowej emigrantki

Życie pechowej emigrantki to książka przedstawiająca skomplikowane i bardzo dynamiczne losy autorki, której niespokojny charakter i odwaga nie pozwalają zadowolić się w życiu byle czym. Opisane historie, przeżyte m.in. wśród ufnych Norwegów, sprytnych Cypryjczyków i pragmatycznych Holendrów, łączą sprawy śmieszne, nieprawdopodobne i straszne. Autorka, która miejsce zamieszkania zmieniała ponad 40 razy i wykonywała ponad 35 zawodów, pracując np. dla mafii na Cyprze, przechodzi ewolucję myślenia i przewartościowuje swoje życie w obliczu tragedii. To opowieść o wytrwałości, odwadze i miłości.

Opisy niektórych wydarzeń ze swoich podróży autorka umieściła na blogu – w książce można jednak znaleźć nowe, nigdy niepublikowane historie, przepełnione ogromną dawką emocji.

Treść wzbogacają zabawne rysunki oraz mapka przedstawiająca miejsca odwiedzone przez autorkę.

A to jeszcze nie koniec jej podróży!

 

To odważna tułaczka przez świat w poszukiwaniu sensu życia. Migawki wspomnień złożone w emocjonalną całość. Frapujące.

Katarzyna Stec, blog Książki na czasie (katarzynastec.wordpress.com)

 

Niesamowita, pełna niezwykłych historii książka, która wciąga czytelnika już od pierwszych stron. To opowieść z pozoru całkiem przeciętnej kobiety, która jednak chciała od życia czegoś więcej, i pomimo różnych przeciwności nigdy się nie poddała, cały czas idąc do przodu z podniesioną głową. Jesteśmy pewni, że to dopiero początek literackiej kariery autorki, bo książkę czyta się naprawdę świetnie.

Krzysztof Skrzypek, serwis Nasza Holandia (nasza-holandia.pl)

Polecane książki

Jak dużo ludzi ma problemy ze snem? To pytanie nurtuje mnie od bardzo dawna. Jeszcze bardziej ciekawi mnie to, co leży u podstaw bezsenności i jak temu zaradzić. Właśnie w wyniku tych rozważań powstał przewodnik „Śpij dobrze” dedykowany ludziom, którzy od dawna nie śpią spokojnie. Dzięki prostym...
Kiedy łódź z Blake`em Johnsonem, weteranem wojny w Wietnamie, a obecnie osobistym doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa, cumuje przy pomoście na Long Island, z ciemności wyłania się napastnik i strzela do niego. W tym samym czasie w Londynie generał Charles Ferguson, ekspert do spraw terroryzmu...
Ludzie myślą, że znają Camille Logan: to słynna top modelka i rozpieszczona córeczka bogatego tatusia. Ale Camille jest zdecydowana żyć na własnych zasadach. Popełniała błędy, ale z uporem szła naprzód, wyrwała się z nałogu i wróciła na szczyt. Teraz, kiedy z takim trudem wywalczyła sobie niezależno...
Tomik wierszy, zawierający utwory w pięciu wersjach językowych: po polsku, angielsku, niemiecku, francusku i hiszpańsku. Wiersze Joanny Jopek to tomik utworów ukazujących bogactwo przeżyć młodej kobiety. Czytelnicy znajdą tam odzwierciedlenie własnej duszy i ciekawą szatę językową. Zobaczą zachwyt k...
Poradnik do pierwszej części gry SiN Episodes, zatytułowanej Emergence. Oprócz drobiazgowej solucji, okraszonej dużą liczbą zdjęć, znajdziecie tutaj również odrębną, pełną listę wszystkich ukrytych lokacji, opis broni oraz kilka poród ogólnych.SiN Episodes: Emergence - poradnik do gry zawiera poszuk...
Powrót do Kamurocho! Poradnik do gry Judgment to potężne kompendium wiedzy, które pozwoli ci ukończyć grę w 100%. Dzięki naszemu poradnikowi oczyścisz miasto z przestępców i złapiesz groźnego, seryjnego mordercę! W naszym poradniku przeczytasz porady i kluczowe informacje, które pozwolą ci zrozumieć...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Martyna Flemming

Wydanie I

ISBN 978-83-944449-2-1

Copyright © by Wydawnictwo Czarna Kawa & Martyna Flemming, Polanka Wielka 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Czarna Kawa.

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

Ilustracje: Martyna Flemming, Katarzyna Murzyn,Adam Gżyl, Nikola Lezner

Redakcja: Katarzyna Wróbel

Korekta: Beata Wojciechowska-Dudek, Katarzyna Wróbel

Konsultacje językowe: Tomasz Rokicki

Skład i łamanie: Marcin Satro

Druk: Elpil

Wydawnictwo Czarna Kawa

ul. Południowa 37, 32-607 Polanka Wielka

tel. +48 501 215 360

e-mail: wydawnictwoczarnakawa@gmail.com

www.wydawnictwoczarnakawa.pl

Dla mojej córki Mai.

Bez Ciebie nie byłoby tej książki.

Jest książka, nie ma Ciebie.

Czyż to nie żałosne pokładać nadzieję w obietnicy, której nikt nie złożył? W twierdzenie, że będzie dobrze, że wszystko się wyprostuje… Wierzyć w to czy nie?

Takie jest właśnie nasze życie. Nie pozostaje nam nic prócz pchania go do przodu. Z roku na rok coraz bardziej prujemy się na szwach. Kolejna porażka, kolejny trudny moment wypalają nas od środka. Sukces, triumf daje energię na miesiąc, tydzień – a co potem? Znów popiół wysypuje się ze szczelin naszego ciała.

Mimo bagażu lat nie czuję się dorosłą kobietą. Jestem tworem, czymś pomiędzy rozkapryszoną dziewczynką a kimś, kto dopiero poczuł smak dorosłości. Udaję, że moje dorosłe życie jeszcze się nie rozpoczęło. Tak mi wygodniej.

Często zaglądam do mojej głowy i brakuje mi tam jednej rzeczy: zaangażowania. Zgubiłam je. Pamiętam, jak smakuje, czułam je bardzo wyraźnie dziesięć, dwanaście lat temu. Potrafiłam nie spać całymi nocami, tworzyć w głowie układy taneczne, leżąc w wannie, jadąc autobusem, podczas wykładów na uczelni, nierzadko w kościele podczas mszy. Wszędzie. To byłam ja – prawdziwa ja. Brakuje mi tego spalania się dla czegoś. Od dawna nie tańczę, a nowe hobby, kolejne i kolejne, nie kręcą tak, jak kręciłyby mnie kiedyś.

Czasem czuję, że jestem jakąś przyciasną sukienką, że już do siebie przestałam pasować. Wiem, kim byłam, nie wiem, kim się stałam. Dlatego zaczęłam pisać. Pisanie pozwala mi się posegregować. Z tego segregowania nie wychodzą dobre rzeczy.

Wniosek: stałam się nijaka, szara. Kimś, kto budzi moją odrazę. Kiedyś szydziłam z takich kobiet. Teraz jestem jedną z nich.

Brakuje mi pasji zrywania się z łóżka nad ranem, bo tyle rzeczy jest wartych zrobienia. Patrzę wstecz i wiem – znów to samo: zmarnowałam kolejny dzień życia na pierdoły. Nic sensownego nie zrobiłam. Nic nie dałam z siebie.

To, co poniżej przeczytasz, to jedyna rzecz, którą obecnie mogę światu zaoferować. Moje myśli, historie z życia w Polsce, w Norwegii, na Cyprze i w Holandii – te, które sama przeżyłam – i zdarzenia z życia ludzi, których znam. Zapraszam do mojego nieistniejącego już świata. Umarł jak ja.

Część I. Zanim wyjechałam z Polski

Droga do lepszego nieszczęścia

Wzięli ślub w maju 1956 roku. Rok później, latem, pojawił się ich syn. W drugą rocznicę ślubu, gdy Paweł miał niespełna rok, zaprosił ją do Wierzynka na krakowskim Starym Rynku, do jednej z najstarszych restauracji w Europie.

W Polsce szalała komuna, a jego jednak było stać na takie kolacje. Opłacało się być prawą ręką szychy w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Miał wszystko, czego potrzebował do szczęścia.

Po kolacji przeszli się w stronę Wawelu. Idąc w kierunku ulicy Dietla, mijali właśnie Stradom, gdy zatrzymał się na rogu ulic, by coś jej pokazać. To była ostatnia rzecz w życiu, którą zobaczyła. Skręcający z Dietla w Stradom tramwaj wykoleił się. Stali dokładnie w miejscu, gdzie przewrócił się drugi wagon. Zasłoniła go swoim ciałem. Nie zareagował. Po chwili było już za późno na jakąkolwiek reakcję.

Po czterech dniach zmarła w szpitalnym łóżku.

Był zrozpaczony, zaniedbywał opiekę nad synem. Jego siostra zajęła się Pawłem, bo on znikał na dzień, dwa, tydzień. Rzadko wracał trzeźwy. Nawet weekendowym tatą nie można było go nazwać.

Mijały lata. Ciotka zastępowała Pawłowi i matkę, i ojca. To jej opowiadał o problemach w szkole, tłumaczył się z bójek na podwórku i przedstawił narzeczoną. A co w tym czasie robił ojciec? Spełniał się zawodowo w partii.

Narzeczona została żoną dość szybko, spodziewali się dziecka. Okazało się, że nie jednego. Gniewko i Mieszko – bliźniacy – pojawili się w 1977 roku.

O narodzeniu wnuków dowiedział się z dużym opóźnieniem. Nie wydawał się zbytnio zainteresowany ciążą synowej. Wolał spotkania partii, wódeczkę i dancingi w ulubionych miejscach w Krakowie.

Miesiąc przed trzydziestymi urodzinami Pawła, tuż przed 19.00, usłyszeli dzwonek do drzwi. Otworzyła Maryla, żona Pawła. Na wycieraczce stał ojciec męża.

– Dobry wieczór, jest mój syn?

– Paweł, ktoś sobie o tobie przypomniał i chce z tobą mówić – zadrwiła.

– Co znowu?! – Paweł wychylił się zza progu pokoju.

Zamurowało go. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział ojca w ich mieszkaniu. Nie wiedział, jak zareagować.

Ojciec odezwał się pierwszy:

– Wiem, że jesteś zaskoczony. Nie dziwię się. Mogę wejść? – Ruszył nieśmiało lewą nogą do przodu.

– Yyyyyy… No tak… Nie wiem… To znaczy, wejdź. – Co miał powiedzieć ojcu, którego nie widział od kilku miesięcy?

– Ja w sumie to na chwilę – zaczął się tłumaczyć. – Chciałem ci tylko dać prezent urodzinowy. Nie chcę przeszkadzać.

– Nie przeszkadzasz. A co do urodzin, to masz jeszcze miesiąc.

Czuł irytację. Ojciec nigdy nie świętował jego urodzin. Kilka razy w życiu co prawda urodzinowo zareagował, ale grubo po czasie. Nigdy jednak przed urodzinami. Coś się święciło.

– Bo ja… to znaczy wiem, że za wcześnie, ale prezent tego wymaga. Musi być wręczony miesiąc przed datą.

– No dobra. Jak musi, to musi. – Pawła zaczynała już złościć ta przedpokojowa szopka. Ojca nigdy nie było, a gdy się pojawiał, mówił zagadkami.

Ojciec wyjął z marynarki pomiętą kopertę.

Nieźle się zaczyna – pomyślał Paweł. Zmięta koperta to właśnie to, czego najbardziej życzę sobie na urodziny.

– Proszę. – Ojciec wyciągnął rękę. – Wszystkiego najlepszego z okazji trzydziestych urodzin… synu.

Paweł wziął kopertę. Spodziewał się gotówki, bo w ten sposób ojciec najłatwiej i najszybciej zagłuszał poczucie winy. Otworzył i wyjął tylko białą kartkę. Przeczytał i spojrzał na ojca.

– Żartujesz, prawda?

– Nie. Tak wiele zrobiłem dla partii, teraz czas, by partia zrobiła coś dla mnie. Dlatego dostajesz to miesiąc przed urodzinami, żeby się przygotować. Wszystkie dokumenty dostarczę na czas. Tylko musisz powiedzieć „tak”.

– Tak! – Nie mógł wyjść z osłupienia.

Maryla zaglądała Pawłowi przez ramię i zaczęło docierać do niej, jaki prezent na trzydzieste urodziny dostał jej mąż.

– Bardzo się cieszę – powiedział ojciec. – To radujcie się tą wiadomością, ja już nie przeszkadzam. Idę do cioci Jadzi w odwiedziny.

Zniknął za zatrzaśniętymi drzwiami. Paweł spojrzał na Marylę. Ona na niego.

– Myślisz o tym, co ja? – Nie mógł opanować ekscytacji.

– Dokładnie. Zawsze o tym marzyliśmy. Przegadaliśmy temat na wszystkie sposoby. Możemy to zrobić.

– Tylko cicho. Dzieci nic nie mogą wiedzieć.

Po miesiącu przygotowań, dwa dni przed urodzinami Pawła, Maryla przytaszczyła dwa kartony do pokoju bliźniaków.

– Te pudełka pomieszczą mniej więcej tyle rzeczy, ile wasze plecaki. Macie czas do jutra, żeby zapełnić je tym, co według was warto ze sobą zabrać.

Nie dało się ukryć przed dziećmi, że dziadek sprezentował rodzinie zagraniczny wyjazd. Wiedziały o zagranicy tyle co nic. Bo niby skąd? Telewizja tego nie pokazywała, książki przedstawiały „inny świat” jako coś, czym niekoniecznie trzeba się ekscytować, więc w chłopcach ekscytacji nie było. Wyjazd to wyjazd.

Tymczasem Maryla i Paweł chodzili jak nakręceni. Uśmiech nie schodził im z twarzy.

Dzień później, przeglądając pudełka chłopców, Maryla poczuła wzruszenie. Mieszko na tygodniowy wyjazd do Włoch wziął pięć par spodenek, pięć par najlepszych podkoszulków, jedne długie spodnie, sandałki i trampki. Na dno rzucił ulubionego resoraka. Gniewko wziął to samo co brat, ale w mniejszej ilości, żeby na wierzchu pudełka zmieścić jeszcze ukochanego misia.

Dzień przed wyjazdem Mieszko widział ojca rozmawiającego z sąsiadką. Pani Krysia wzięła od taty małą kartkę papieru i życzyła miłego odpoczynku.

Dziadek tym razem nie zawalił i przyszedł pożegnać się na peron. Do Warszawy jechali pociągiem, stamtąd samolotemdo Rzymu. Taki był plan.

– Za tydzień, o piętnastej, będę tu na was czekać. Miłego urlopu. – Uścisnął syna na pożegnanie.

Tydzień później dziadek bezskutecznie wypatrywał syna i jego rodziny na krakowskim dworcu. Nie było ich w pociągu.

Dzień przed planowanym powrotem ciocia Jadzia – siostra ojca, która wychowywała Pawła – dostała telegram. Dziwny, bo nadany z Krakowa.

Jestem sąsiadką Pawła. Stop. Proszę do mnie podejść. Stop. Ta sama klatka. Mieszkanie numer pięć. Stop. Krystyna.

Niczego nie podejrzewając, poszła spotkać się z sąsiadką bratanka.

– Paweł dzień przed wyjazdem dał mi tę kartkę – wyjaśniła pani Krystyna.

Ciocia Jadzia na kartce zobaczyła treść telegramu.

– Nic z tego nie rozumiem. O co chodzi?

– Nic więcej nie wiem. Paweł kazał to wysłać i przekazać, że odpowiedź znajdzie pani w mieszkaniu. Klucz jest w skrytce. Ponoć pani wie, gdzie ona jest…

Nie słuchała już, co sąsiadka dodała na koniec.

SKRYTKA, no jasne. Klucz.

Zeszła na parter. Za skrzynkami na listy zobaczyła plątaninę zakurzonych rur. Za jedną z nich leżał kawałek cegły. To tam zawsze ukryty był klucz do mieszkania.

Otworzyła drzwi. Poczuła kilkudniowy zaduch niewietrzonych pomieszczeń. Od razu pobiegła do kuchni.

JEST KARTKA. Z napisem: Dla cioci.

Zaczęła czytać i płakać, z każdym słowem coraz bardziej. Bardziej i bardziej.

Pojechaliśmy. Tak jak wiesz. Plan wycieczki jest jednak nieco inny. Kiedy ojciec dał mi w prezencie możliwość wyjechania z kraju, którego nienawidzę za to, jak traktuje ludzi, gdzie nie ma perspektyw na rozwinięcie skrzydeł, nie mogliśmy nie skorzystać z okazji. Polecieliśmy do Włoch, a stamtąd chcemy uciec do Australii. Jak najdalej od komuny w Polsce. A dalej już się nie da. Dzieci nic nie wiedziały. Bałem się, że na peronie wygadają się dziadkowi. Dziękuję za wszystko. Za wychowanie, za miłość, opiekę i trzymanie z daleka od ojca, który przez to, jaki był, gdy dorastałem, mógł źle wpłynąć na moje myślenie. Do zobaczenia… kiedyś. Kocham Cię… Mamo. Innej mamy nie znałem.

PS Jeśli będzie kiedyś możliwość, napiszę, zadzwonię. Nie wiem, jak będzie w Australii. Nie wiem, jak będzie za rok, dwa, pięć w Polsce.

Odłożyła kartkę. Wstała, wyszła z kuchni i popchnęła przymknięte drzwi od pokoju bliźniaków. Na środku łóżka Mieszka leżał jego ukochany Kret – zabawka, bez której, gdyby wiedział, nie ruszyłby się z domu. Dopiero będzie płacz, gdy się dowie, że raz na zawsze może zapomnieć o Krecie.

W pokoju panował poranny rozgardiasz. Wydawał się mówić, że jak tylko chłopcy wrócą ze szkoły, wszystko znajdzie się na swoim miejscu. Kapcie zawędrują na małe stopki, piżamki schowają się w łóżkowych szufladach, a brudne szklanki po wieczornej herbacie ochoczo pomaszerują do zlewu. Ale wiedziała, że nic takiego się nie stanie – ani dziś, ani jutro, ani za miesiąc. Nic nie będzie już takie, jak było.

Tymczasem Paweł i Maryla realizowali swój plan. Pojawili się na lotnisku Fiumicino, oddalonym kilkadziesiąt kilometrów od centrum Rzymu. By dojechać do Ladispoli, gdzie ojciec załatwił im nocleg, musieli skorzystać z taksówki – dobrze, że ojciec pomyślał o kieszonkowym, bo oszczędności, pieniądze ze sprzedanego pamiątkowego złota i obrazu sprzed stu lat, będącego największym skarbem rodziny, musiały wystarczyć na start w Australii. Mieli maksymalnie tydzień, aby: uspokoić dzieci (zwłaszcza Mieszka, który nie mógł zapanować nad żalem, że Kret i babcia Jadzia zostali w Polsce), legalnie albo nielegalnie opuścić Włochy i ruszyć w kierunku wymarzonej Australii, obmyślić kilka strategii na wypadek, gdyby coś miało pójść nie tak, jak zaplanowali.

Próba wytłumaczenia dziewięciolatkom wychowanym w komunie, że Australia da im lepsze życie, skończyła się fiaskiem. Mieszko, dla którego jedynym połączeniem ze starym światem był resorak trzymany w ręce, wpadł w histerię.

– Nie chcę do Australio, nie chcę tam! Tam nawet może być fajnie, nie jest to ważne. Ja chcę do Kreta. Babciu, ratuj!

Po trzech dniach takiej walki bliźniacy wiedzieli, że decyzja rodziców jest ostateczna.

Za miesiąc miały rozpocząć się wakacje. Po trzech miesiącach udało im się postawić stopę na australijskiej ziemi. Nie obyło się jednak bez problemów. We Włoszech w sumie spędzili trzy tygodnie – tydzień odpoczynku i dwa tygodnie starania się o dokumenty i transport, by uciec do lepszego życia. Później na moment utknęli po drodze w Singapurze.

W końcu dotarli do celu. Bez znajomości angielskiego, w obcym kraju, wokół wszystko nowe – mimo to nie tracili nadziei.

Kilka miesięcy koczowali w przygarażowej przybudówce. Paweł pomagał w dużym gospodarstwie, uczył się angielskiego. Po skończonej pracy uczył żonę i dzieci angielskich słów i zdań. Szło opornie, ale ich angielski stawał się powoli coraz lepszy.

Kilka lat zajęło im dostrojenie się do australijskiego klimatu. Gniewko nie wspominał Polski. Wolał nie rozdrapywać starych, przyschniętych ran. Mieszko żył w wielkim poczuciu straty tego, co zostało w Polsce.

Dziesięć lat później poszli do college’u. Mieszko został ratownikiem medycznym, u Gniewka trwał zachwyt literaturą angielską. Radzili sobie znakomicie. Paweł został specem od prądu wielofazowego i wraz z kolegą (Australijczykiem) założyli firmę obsługującą duże zakłady pracy. Maryla opiekowała się dziećmi sąsiadek.

W wieku dwudziestu pięciu lat Mieszko poznał Jarunę i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Dziewczyna pochodziła z Papui-Nowej Gwinei. Uwielbiał jej poczucie humoru, urodę, elegancję oraz to, jak mówiła do niego w hiri motu – jednym z urzędowych języków swojego kraju. Wielokrotnie pytała o Polskę. Nie chciał o niej opowiadać.

– Ten temat jest zamknięty. To tak daleko, że zaczynam się zastanawiać, czy Polska rzeczywiście istnieje.

Po dwóch latach znajomości Jaruna zaczęła namawiać Mieszka, by pojechał z nią odwiedzić rodzinę w Papui.

– Chciałabym ci pokazać mój kraj. Tavurvur, Górę Wilhelma. Moją rodzinę. Nie widziałam ich cztery lata. Chcieliby wiedzieć, kim jest mężczyzna, który zostanie moim mężem.

Pojechali. Wrócili po dwóch tygodniach. Mieszko zaczął czuć się jakoś niespecjalnie. Odwlekał pójście do lekarza, ale w końcu uległ namowom Jaruny, gdy nie dało się już udawać, że ze zdrowiem jest wszystko w porządku. Doktor wręczył lek. Doksycyklina? Mieszko wiedział, co się tym leczy.

– To niemożliwe. Pan żartuje, panie doktorze, prawda?

– Przykro mi. Nie żartuję.

Wyprawa do Papui-Nowej Gwinei bez wcześniejszych szczepień skończyła się nieciekawie. Mieszko zaraził się malarią.

Brał doksycyklinę. Nie dało się wyeliminować niepożądanych działań leku. Nudności, wymioty, drożdżyca jamy ustnej, nadwrażliwość na światło słoneczne. Oszczędny tryb życia, dbanie o higienę ciała i przyjmowanie leków pozwalały żyć z chorobą. Paweł patrzył na synów: jeden marniał w oczach, drugi wyglądał na cieszącego się zdrowiem dwudziestosiedmiolatka.

Mieszko nadal uczył pierwszej pomocy. Studenci lubili jego wykłady. Mimo choroby potrafił cieszyć się życiem, a dzięki Jarunie miał po co żyć. Spodziewali się dziecka. We wczesnej fazie choroby lekarz poradził:

– Jeśli planujecie dziecko, zabierzcie się do roboty. Im krócej jesteś chory, tym lepiej.

Urodziła się zdrowa dziewczynka. Dostała imię po „babci”. Mała Jadzia.

Rodzice bliźniaków długo dyskutowali, czy to dobry pomysł. To mnóstwo pieniędzy. Podwójne koszty. Ale byli to winni swoim synom, niespodziewanie wyrwanym w dzieciństwie z jedynego świata, który kochali.

Rok 2007. Historia lubi się powtarzać. Tak samo jak dwadzieścia jeden lat wcześniej ojciec dla Pawła, tak na trzydzieste urodziny chłopców Paweł i Maryla przygotowali niespodziankę.

Przyjęcie urodzinowe. Wystawna kolacja. Jaruna, Jadzia i Mieszko. Gniewko z dziewczyną. Rodzice. Przyjaciele.

Paweł wstał od stołu.

– Czas na prezent, chłopaki. – Spojrzał na swoje dzieci i łza zakręciła mu się w oku. – Dwadzieścia jeden lat temu z waszą mamą wyrwaliśmy was z tego, co kochaliście. Ze szkoły, ulubionego podwórka, od kolegów i koleżanek. Teraz jesteście nam za to wdzięczni, ale wiemy, że nienawidziliście nas na początku przygody z Australią. Mamy dla was prezent.

Obszedł stół, podał dwie koperty i czekał na reakcję.

– To otwarty bilet w dwie strony do Polski. Możecie lecieć, kiedy wam pasuje. Zobaczycie Kraków, odwiedzicie ukochane kąty. I ciocia Jadzia na was czeka.

Mieszko stał jak porażony. Ani drgnął. Po tylu latach jego marzenie stało się realne. Szkoda, że Jaruny nie może ze sobą zabrać.

Gniewko odchrząknął nerwowo. Nagle spojrzał na Mieszka.

– Mój bilet oddaję bratu. Nie chcę jechać do Polski. Jeszcze nie teraz. Nie jestem na to gotowy. – Złapał Mieszka za ramię. – Weź Jarunę, pokaż jej swój kraj. Ja zajmę się w tym czasie małą Jadzią.

Mieszko nie był w stanie nawet podziękować. Usiadł na krześle i patrzył tępo w talerz. Paweł, nie mogąc ukryć wzruszenia, wstał, łapiąc za brudne talerze.

– Powynoszę, co już niepotrzebne.

Maryla wiedziała, że ma nie pomagać. Mąż potrzebował chwili na powrót do stanu używalności.

– Pomogę ci, tato. – Gniewko pobiegł z pustą filiżanką do kuchni.

Ojciec stał przy zlewie. Płakał. Nie wiedział, czy bardziej przez to, że starszy o dwie minuty syn nie chciał jechać do Polski, czy z powodu reakcji Mieszka, który nadal w osłupieniu siedział przy stole, czy… Sam już nie wiedział dlaczego.

– Wiesz, tato, czemu? – odezwał się Gniewko za jego plecami.

Paweł odwrócił się do syna.

– On już zdrowszy nie będzie, a ja jeszcze zdążę pojechać do Polski. Za rok, za dwa. Moja szkoła językowa dobrze prosperuje. Z Jennie planujemy otwarcie drugiego punktu. Zarobię na wyjazd do Polski. A na razie niech Mieszko jedzie z Jaruną.

Polecieli podczas australijskich wakacji. Mieszko miał wówczas wolne w szkole, gdzie uczył pierwszej pomocy. Trafili w sam środek polskiej niepogody. Inna półkula, inna pora roku. Drugiego dnia stanęli na wycieraczce mieszkania cioci Jadzi.

Zobaczyła za drzwiami dorosłego, trochę zmizerniałego trzydziestolatka. Obok stała ciemnoskóra piękność. Nie musiał nic mówić. Stali bez słowa, patrząc na siebie. Po minucie Jadzia, łkając, głęboko westchnęła.

– Wejdźcie.

Mówił świetnie po polsku. Ciocia Jadzia była dumna, że Paweł zadbał o język ojczysty bliźniaków. Pokazali zdjęcie małej Jadzi. Mieszko opowiadał jak nakręcony, a Jaruna oglądała mieszkanie. Nigdy nie widziała takiego designu. W mieszkaniu cioci Jadzi czas jakby się zatrzymał. Nadal królował wystrój rodem z komuny.

Jaruna zniknęła w głębi mieszkania. Mieszko nie mógł przestać gadać, a ciocia Jadzia nie miała zamiaru przestać pytać.

– Co to? – Jaruna pojawiła się w progu pokoju, trzymając w ręku wielką zabawkę.

Mieszko odwrócił głowę. Zamarł. Przestał mówić, uśmiechać się. Wyglądał tak, jakby zapomniał nawet o oddechu.

– MÓJ KOCHANY KRET! – Zaczął płakać.

Wyrwał zdziwionej Jarunie zabawkę, siadł na podłodze i łkał jak dziecko.

Jadzia wstała i przyniosła małą paczuszkę.

– To też dla ciebie. – Podała mu.

Odwinął papier. W środku zapakowane były dwie małe, szarobure piżamki. Te same, w których spali ostatniej nocy w Polsce.

To był emocjonalnie najbardziej wyczerpujący dzień z całego pobytu w Polsce. Byli pod ich starym blokiem, na placu zabaw, pokazał żonie szkołę, ulubiony trzepak, zakopany skarb, który ukrył z Gniewkiem w wieku ośmiu lat.

Brzydka pogoda dawała mu w kość. Wietrznie, zimno, wilgotno. Czuł się coraz gorzej. Wrócili do Australii tydzień przed planowanym czasem ze względu na jego zdrowie.

Po siedemdziesięciu dwóch dniach zmarł. Nie chciał tradycyjnego pogrzebu. Chciał zostać spalony. Do jego ciała podczas kremacji dołączono trzy rzeczy: ukochanego Kreta, maleńką piżamkę i ulubionego resoraka.

PS Pamięci kogoś, kogo już dawno z nami nie ma.

Hołd dla mojego taty

Wychowywałam się w kilku miejscach w Polsce. Rodzice przeprowadzali się kilka razy, bo życiowe problemy nie pozwoliły im „rozbić obozu” w jednym miejscu na dłużej.

Pierwszym miastem, z którego się wyprowadziliśmy, była Warszawa. Mieszkaliśmy w centrum i w każdej wolnej chwili, zamiast bawić się grzecznie z koleżankami z podwórka, uciekałam na Starówkę.

Na Starym Mieście życie toczyło się jakby w zupełnie innym tempie. Artyści wolnym krokiem spacerowali ulicami, kwiaciarki nawoływały mężczyzn, by kupowali kwiaty swoim kobietom. Dwie rzeczy jednak najbardziej zapisały się w mojej pamięci: sztalugi z obrazami, których częstym motywem były kobiety, i artyści, którzy gdzieniegdzie prezentowali etiudy teatralne i taneczne. Zazdrościłam im strojów – mało barwnych, ale na tamte czasy stanowiących szczyt elegancji i wytworności.

W moim świecie panowała inna moda: krótkie spodenki i zszarzałe podkoszulki. Tylko w niedzielę zakładałam odświętną sukienkę, która przestała nią być kilka miesięcy wcześniej. Guziki miała nie od kompletu, bo bawienie się nimi w kościele podczas niedzielnej mszy zdecydowanie bardziej absorbowało niż słuchanie księdza, rzadko więc wracały ze mną do domu. Próbowałam sobie wyobrazić, że wyglądam jak księżniczka w pięknej sukni, ale za każdym razem, kiedy spoglądałam w dół, wszystkie wyobrażenia znikały. W miejscu, gdzie kończyła się szara falbanka sukienki, zaczynały się strupy na kolanach, blizny i zadrapania. Stwierdzenie, że więcej czasu w dzieciństwie spędziłam na drzewach niż na ziemi, nie byłoby kłamstwem. Do tego dochodziły wyścigi spod domu na Starówkę i liczne spotkania z asfaltem, tak więc moim kolanom brakowało do ideału.

Było grudniowe popołudnie, początek miesiąca. Wróciłam jak zwykle z zerówki, zastanawiając się, czy dostanę w tym roku od Świętego Mikołaja przepiękną lalkę z pewexu. Zastałam rodziców siedzących w kuchni przy stole. Mama płakała, tata unikał mojego wzroku. Pracował całymi dniami i rzadko widywałam go w domu.

Ojciec w domu? Która godzina? Przed 13.00, przed obiadem, zje z nami, coś nie tak? – miałam burzę myśli w głowie.

– Potrzebuję nowych trampek na gimnastykę. Popatrz, całkiem się rozleciał. – Podsunęłam but bez podeszwy przed ojcowskie oczy.

– Tak, kochanie, będą nowe buty, ale…

Miał inny głos. Widywałam go naprawdę rzadko, ale nie tak, żebym nie potrafiła wyczuć napięcia w jego głosie.

– Tato, czemu nie jesteś w pracy?

– Kochanie, zjedz najpierw zupę, a potem porozmawiamy, dobrze?

Co miałam zrobić? Powiedzieć, że nie, że ja chcę teraz? Tym razem więc obeszło się bez maminego proszenia, żebym jadła szybciej, bo stygnie, lub żebym nie wybrzydzała. Kilka minut później w pełnej gotowości siedziałam na wprost taty w fotelu.

– No, już, mów! – poganiałam. – Zjadłam wszystko, prawda, mamo? – Spojrzałam w stronę matki.

Włożyła resztę brudnych naczyń do zlewu i podeszła do nas. Posadziła mnie na kolanach, a tata zaczął mówić:

– Wiem, że bardzo czekasz na prezent od Świętego Mikołaja i że chcesz dostać lalkę.

A to heca! Święty Mikołaj nie umie trzymać języka za zębami? Po co mówił o tym tacie? Załatwilibyśmy to między sobą. Tata nie ma pieniędzy na drogą lalkę i pewnie mu przykro, że proszę o nią bądź co bądź obcego pana.

– Widziałeś ją? Jest taaaka piękna – rozmarzyłam się. – Święty Mikołaj już o niej wie, bo dostał mój list. Miesiąc temu go wysłałam, już na pewno doszedł, prawda?

– Tak, tak, kochanie. Ale właśnie dzisiaj Święty Mikołaj dzwonił i prosił, żebyś mu w tym roku wybaczyła. Nie zdąży dojechać do wszystkich dzieci. Za rok dostaniesz dwa prezenty. Tak właśnie mówił. – Tata nieskładnie wyrzucał z siebie słowa.

– Ale gdzie dzwonił? Przecież nie mamy telefonu!

– Do mojej pracy, tak, do pracy – mówił jakoś dziwnie.

– A skąd on ma numer do twojej pracy?

Zapadła chwila ciszy. Tata patrzył na zmianę to na mnie, to na mamę.

– No jak to skąd? – Szukał odpowiedzi w głowie. – Święty Mikołaj ma specjalną książkę telefoniczną i zna numery do wszystkich. – Odetchnął z ulgą, że udało mu się wybrnąć z sytuacji.

Mama, która do tej pory milczała, zabrała głos.

– Kama, posłuchaj. Tata wrócił wcześniej do domu, bo musimy wyjechać. Ale to taki specjalny wyjazd. Pamiętasz wujka Ludwika z Jabłonki?

– Aha.

– Właśnie jedziemy do niego.

– A tata nie musi iść do pracy?

– Tata będzie teraz pracować w tartaku w Jabłonce, razem z wujkiem.

– A jak długo tam będziemy? Majka wczoraj mówiła, że jak stopnieje śnieg, to pokaże mi fajne miejsce, gdzie w wakacje zakopała skarb.

Jakoś mocniej mnie przytuliła.

– Już tutaj nie wrócimy. Będziesz mieć nowe koleżanki. W Jabłonce jest jezioro w lesie, a w nim grzyby i jagody. Będziesz miała ogromne podwórko do zabawy.

A artyści, Starówka, dorożki i kupy koni, przez które przeskakujemy, kto dalej? A zerówka, moje koleżanki? Co ze skarbem, który trzeba na wiosnę odkopać? A nasz dom i pies sąsiada? To zostaje?

– Wyjeżdżamy niedługo. Święta spędzimy już w górach. – Mama pobiegła do łazienki.

Zostałam w pokoju z milczącym tatą. Nikt nie zamierzał powiedzieć, że to żart. Tata wziął gazetę do ręki i udawał, że czyta. Na pewno udawał, bo zbyt szybko przewracał kartki. Teraz myślę, że nie chciał patrzeć mi w oczy. Miałam sześć lat i zawiodły mnie trzy najważniejsze osoby w moim życiu: mama, która uciekła do toalety, zamiast uśmiechnąć się i powiedzieć, że prima aprilis został przeniesiony na początek grudnia, ojciec, który na moje nieszczęście miał brata w Jabłonce, i Święty Mikołaj, który moją lalkę miał dać w tym roku innej dziewczynce.

Dopiero kilka dni później, gdy Jabłonka naprawdę miała raz na zawsze odgrodzić mnie od warszawskiej bohemy, uzmysłowiłam sobie, że mój dziecięcy dramat jest większy, niż przypuszczałam. Nie pójdę do szkoły baletowej!

Jabłonka była straszna. Jabłonka była mała. W Jabłonce nie było kamienic. Jabłonka nie była Warszawą. Do tej pory myślałam, że wszystkie miasta są takie same, tylko inaczej mają na imię. Nawet nie wiem, czy w Jabłonce było dużo jabłek. Bo w Warszawie był Wars i Sawa. Tak mama mówiła.

Moją nieobecność w szkole baletowej odchorowywałam przez dwa lata. Znacznie łatwiej byłoby mi chorować w Warszawie, gdzie mogłam chociaż popatrzeć, jak tańczą na Starówce. W Jabłonce nie było Starówki. Ani dorożek, które woziły sławnych aktorów i tancerki.

Szkoła różniła się od zerówki. Nie mieliśmy dużej sali do biegania, gdzie mogłabym zdzierać podeszwy w kolejnych trampkach, były małe klasy i mało dzieci. Koleżanek też dużo nie miałam. Powiem dobitnie: nie miałam żadnej. Traktowali mnie jak obcą, a ja uważałam się za kogoś lepszego. O czym miałam z nimi rozmawiać, skoro nie byli w Warszawie, nie widzieli Starówki i tego wszystkiego, co stanowiło kiedyś mój dom? Po szkole wracałam do domu i czas wolny spędzałam z psem. Herszela kupili mi, żebym lepiej znosiła samotność.

W poczuciu wyobcowania minęło mi sześć lat życia. Zabawne, jak historia potrafi się powtarzać. Któregoś dnia po powrocie ze szkoły usłyszałam, że nie ma już pracy w tartaku i znów się przeprowadzamy. Tym razem do Wrocławia.

Na pójście do szkoły baletowej było już za późno. Nie cieszyłam się, lecz fajna była świadomość, że istniała choć jedna rzecz na świecie, o której mogłam powiedzieć, że byłam na nią za stara. Do tej pory zwykle słyszałam: „Jesteś jeszcze za młoda, poczekaj kilka lat”. Smutne to pocieszenie.

Całe moje dzieciństwo było niekończącym się pasmem wypadków, zwichnięć, złamań, obtłuczeń. Zamiast bawić się lalkami, wolałam łazić po drzewach, gonić po śliskim szkolnym korytarzu, grać w koszykówkę z silniejszymi od siebie chłopakami i wybijać sobie kciuki podczas gry.

Moim rodzicom należy się szacunek za to, że byli w stanie mnie życiowo ogarnąć.

Tacie: bo pozwolił mi w wieku kilkunastu lat poprowadzić (oczywiście z jego pomocą) pociąg osobowy – był wówczas maszynistą trakcji elektrycznej; bo pomógł mi kupić pierwsze podpaski – cieszył się, że jego córka stała się wreszcie kobietą; bo nauczył mnie grać w remika, kości i nigdy nie odmawiał zabaw; bo dzięki niemu miałam najlepszą babcię pod słońcem; bo jako maszynista pociągów całą swoją rodzinę zaopatrzył w darmowy bilet kolejowy (ile ja miejsc zwiedziłam w Polsce! Dzięki, tato!); bo organizował mi najlepsze wakacje, jakie mogłam sobie wymarzyć – jak na tamte czasy to był full wypas; bo zawsze mówił: „Niczego nie zabraniam. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”.

TACIE, KTÓREMU DZIĘKUJĘ, GDZIEKOLWIEK JEST, JESZCZE ZA MILION INNYCH RZECZY.

Odszedł trzy lata temu. Wyszedł wyrzucić śmieci i zmarł nagle pod drzwiami wejściowymi do bloku. DOCENIAJCIE RODZICÓW! CIESZCIE SIĘ Z KAŻDEGO DNIA. DZIŚ JESTEŚCIE, JUTRO WAS NIE MA.

Simba

W podstawówce i liceum zawsze pozostawałam w cieniu innych uczniów, tych piątkowych. W głowie miałam tylko szkolne kółko sportowe, grę w koszykówkę i taniec.

Małe miasteczko. To tam spędziłam czas, kiedy byłam nastolatką. Trzy pierwsze lata w liceum jakoś przeleciały. Problem zaczął się wraz z rozpoczęciem przygotowań do matury. Nie lubiłam biologii, historia była nudna – została mi tylko matematyka.

Decydujący okazał się ten jeden dzień. Profesor matematyki dał mi do zrozumienia, że z moim podejściem – zbyt luźnym – trudno mi będzie coś w życiu osiągnąć.

– Oj, Kama, Kama. Wyjdziesz z tego liceum i nikt o tobie nie będzie pamiętał – usłyszałam podczas odpowiedzi przy tablicy.

Wszedł mi na ambicję. Zaczęłam o tym myśleć intensywniej.

Faktycznie, spędzamy cztery lata z ludźmi, którzy po skończeniu liceum rozmywają się po świecie, rozmywają się w twojej głowie i mało kto kogoś pamięta.

Potraktowałam to zadaniowo.

Trzeba wymyślić coś, co sprawi, że ludzie mnie zapamiętają. Ale co? Co mogła zrobić mająca ograniczone możliwości dziewiętnastolatka w 1997 roku?

Kombinowałam i kombinowałam. Sukienką furory nie mogłam zrobić, bo ładna nie byłam, więc kawałek materiału cudów by nie zdziałał. Fryzjer też za wiele nie mógł, bo włosy niezbyt długie. Twarz bardziej nadawała się pod skalpel niż do przypudrowania. O kwestii zaskoczenia wyglądem mogłam zapomnieć.

W tamtym czasie namiętnie nocami oglądałam mecze koszykówki NBA. I stało się. Pomysł sam wpadł do głowy. Ale skąd w maleńkim miasteczku wykombinować czarnoskórego kolegę, chętnego, by pójść na studniówkę?

Machina ruszyła i po jej rozpędzeniu okazało się, że kandydatów miałam trzech.

Pierwszy mieszkał w Poznaniu. Pracował w wypożyczalni filmów VHS. Ciocia, która kibicowała mojemu pomysłowi, zapytała go, czy chciałby zobaczyć, jak wygląda polska studniówka. Zgodził się, ale za to moja mama nie zgodziła się zasponsorować mu biletu na pociąg do mojego miasta. Myślała, że tym sposobem wygoni mi pomysł z głowy.

Nic bardziej złudnego, bo już dogadywałam szczegóły przyjazdu z kolegą z Krakowa (trzeci kandydat mieszkał w Katowicach, ale nie zadzwonił o umówionej godzinie – chyba się rozmyślił). Znajomy studiował w Krakowie. Poszedł w moim imieniu do akademików i zapytał kilku czarnoskórych studentów, czy mieliby ochotę wziąć udział w tego typu prowokacji. Jeden z nich był chętny. Simba miał dziewiętnaście lat i pochodził ze stolicy Zimbabwe, z Harare.

Byłam zdeterminowana do tego stopnia, że moją klasę, odpowiedzialną za wymyślenie dekoracji na studniówkę, namówiłam, by dotyczyła ona tematu kontrastów, walki dobra ze złem, białego z czarnym, szachownicy. Nikt nie domyślał się, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym pomyśle. Szłam w zaparte. Nieustannie go forsowałam. Chciałam idealnie wkomponować w niego Simbę, co udało się bez zarzutu.

Dzień studniówki. Pojechałam do Krakowa, oddalonego o czterdzieści kilometrów od miejscowości, w której wówczas mieszkałam, by odebrać mojego kompana do zabawy. Przyjechaliśmy busem do miasteczka. Zanim zabrałam Simbę do szkoły, poznał moich rodziców.

Potrzebowałam trzydziestu minut, by jakoś wyglądać. Kiepska kiecka, która zdążyła mi się znudzić, nim ubrałam się w nią na wieczór, nieułożone włosy – bo niby kiedy miałam się nimi zająć? Marny makijaż, bo i tak było grubo po czasie. Siedziałam w łazience, a moi rodzice próbowali zabawiać Simbę w pokoju.

Tata jak zwykle żartował, ale Simba nie śmiał się z jego dowcipów. Tata był zdziwiony. Mój kolega wytłumaczył (po roku pobytu w Polsce potrafił dość zgrabnie posługiwać się naszym językiem):

– U nas w kraju jest taki zwyczaj, że jak głowa rodziny opowie coś zabawnego, to nie wolno się przy niej śmiać. Trzeba iść do innego pokoju.

Tata poległ, czuł się nieswojo. Do akcji wkroczyła mama.

– Napijesz się kawy?

– Tak.

– Z cukrem?

– Tak.

– Łyżeczka z czubkiem czy bez?

Simba zrobił wielkie oczy.

– A co to jest czubek?

Dobrze, że już byłam gotowa do wyjścia (za wygląd dałabym sobie słabą trójkę z plusem), bo towarzysko rodzice nie dawali sobie rady. Zabrałam Simbę do taksówki i pojechaliśmy do szkoły.

Sporo się spóźniliśmy. Zostawiliśmy kurtki w szatni i przeszliśmy na długi korytarz, gdzie rozstawiono stoliki. Wszyscy siedzieli już przy stole. Weszliśmy.

Sala zamarła. Słyszałam tylko sztućce odbijające się od talerzy. Długo nie mogli wyjść z osłupienia. Simba stał się atrakcją wieczoru. Wiedział, na co się pisze. Wiedział, że chętnych do robienia zdjęć nie zabraknie. Domyślił się, że przyjdzie mu odpowiadać na pytania o podobny bal u niego w kraju, o ich maturę.

Jak trafił do Polski? Dostał propozycję stypendium poza Zimbabwe. Siedem lat za granicą. Czas na nauczenie się języka i zrobienie dyplomu na uczelni. Miał do wyboru Czechy albo Polskę. Ktoś życzliwy podpowiedział, że język polski jest podobny do angielskiego. Ha, ha! Dlatego wybrał Polskę.

Przyjechał. W rok nauczył się polskiego w stopniu komunikatywnym. Studiował architekturę. Warunkiem otrzymania stypendium było podpisanie oświadczenia, że po siedmiu latach nauki za granicą kolejne siedem odpracuje w służbie swojego kraju. Tak się jednak nie stało. Przed skończeniem jego studiów w Polsce sytuacja w Zimbabwe pogorszyła się do tego stopnia, że nie chciał wracać. Został uznany za zbiega. Złamał zasady umowy zawartej z przyznającymi stypendium.

Po studniówce nasz kontakt się urwał. Minęło dziesięć lat. Mieszkałam wówczas w Norwegii. Siedziałam przed komputerem. Komunikator GG był włączony. Nagle dostałam wiadomość.

Ktoś podał się za Simbę. Przywitał się. Nie mógł uwierzyć, że mnie odnalazł. Myślałam, że to jakiś kawał.

Zapewniał, że to on. Pamiętał moje nazwisko (prawie takie samo jak twórcy Jamesa Bonda) i w ten sposób mnie odnalazł. Jeśli nie wierzyłam, mogłam sprawdzić na Naszej Klasie.

Weszłam na portal. Jedną z ostatnio odwiedzających mnie osób był mały czarnoskóry chłopiec. Jego syn.

Gadaliśmy kilka godzin. Opowiadał, że mieszka w Irlandii i próbuje ściągnąć całą rodzinę z Afryki do Europy. Minęło tyle czasu, a nadal wspominał swój za duży garnitur, który założył na moją studniówkę – jedyny, jaki miał.

Fajnie być dla kogoś miłym wspomnieniem.

Brak wyboru

W obliczu realiów wybór studiów nie stwarzał trudności. Na studiowanie za granicą nie było mnie stać, więc została Polska. W tamtym czasie instruktorów tańca kształciły trzy uczelnie wyższe – nie było mi do śmiechu. Cóż miałam zrobić? Chyba tylko żyć nadzieją, że coś w tej kwestii w przyszłości się zmieni. Więc wyjechałam się edukować.

Odległość między moim miastem a miejscem, gdzie dostałam się na studia, wynosiła ponad czterysta kilometrów. Przez cztery lata pokonywałam tę trasę tam i z powrotem raz w miesiącu – cóż to była za katorga! Często miałam wówczas wrażenie, że wszyscy postanawiali odwiedzać swoich bliskich właśnie w ten weekend co ja.

Ile książek przeczytałam, stojąc na korytarzu w pociągu! Ile godzin przespałam! A ilu ludzi poznałam! Mimo to wolałabym być uboższa o te doświadczenia, bo znajomość z widzenia z większością kieszonkowców i sprzedawców piwa, działających na terenie południowej Polski, nie należała do przyjemności. Ale musiałam być twarda. Chciałam realizować się mimo przeciwności losu.

Dostałam przydział do akademika. Kiedy wprowadzałam się, mój pokój świecił pustkami. Cieszyłam się, bo był dość duży, nadawał się do ćwiczeń. Znajdowały się w nim tylko dwa łóżka. Zdążyłam wypakować część ubrań, gdy zaczęła się nasza znajomość.

– Dawaj, dawaj. Jeszcze tylko kilka metrów.

Dźwięki te docierały do mnie zza zamkniętych drzwi. Chwilę później zobaczyłam ją. Moją współlokatorkę. Szczerze – chyba wolałabym kujonkę. „To”, co stało przede mną, przeszło moje najśmielsze wyobrażenia.

– Cześć, jestem Lidka. Chyba będziemy razem mieszkać. Na czym jesteś?

– Na tańcu. – Tylko tyle zdołałam z siebie wydusić, bo za Lidką wtoczyło się coś, co przypominało pociąg towarowy.

– Tylko ostrożnie to ściągaj, bo mam flakony perfum i nie mogą się potłuc – ostrzegła, strzelając głupawy uśmiech do „bagażowego”. – To mój chłopak, Walduś – przedstawiła go, po czym przysunęła się do mnie i dorzuciła: – Oj, niedługo nim będzie, niedługo. – Zaśmiała się kokieteryjnie.

Kiedy Waldek skończył rozbierać się z bagażu, Lidka rozkazała:

– Powiedz grzecznie do widzenia i zmykamy na dół! Musisz przed wieczorem dojechać do domu. – Wypchnęła go na zewnątrz, zamykając drzwi od strony korytarza. Zdążyła jeszcze powiedzieć do mnie: – Szybko wyślę go do domu i w końcu będę mogła przestać udawać. Nareszcie odżyję!

Wyjrzałam przez okno. Patrząc na Lidkę, można było odnieść wrażenie, że jeśli Waldek zostanie w zasięgu jej wzroku choćby minutę dłużej, ona eksploduje, bo zbyt długo ograniczano jej wolność.

No i pojechał. Bez buzi-buzi, bo Lidka spieszyła się zobaczyć, czy z flakonami perfum wszystko w porządku. Wpadła zdyszana do pokoju.

– Nareszcie!! – Osunęła się po drzwiach. – Dosyć tych buraków! Zaczynam nowe życie! – Doskoczyła do największej torby i wyrzuciła zawartość na łóżko. Wybrała dwie rzeczy i wybiegła do łazienki. Wróciła po chwili. – I jak?

– No, no. – Zagwizdałam. – Zupełnie inna dziewczyna. – Nie mogłam uwierzyć w jej metamorfozę.

Lidka od zawsze marzyła o wyjeździe na studia. Mała wieś, skąd pochodziła, ograniczała ją we wszystkim. Nie mogła ubierać się, jak chciała, bo matka dostałaby zawału, a ojciec nie dałby jej żyć. Waldek to miała być przykrywka, że niby jadą na randkę, na imprezę do pobliskiej wioski. Tak naprawdę to wyruszali do miasta. W mieście odżywała, bo była anonimowa.

Resztę dnia spędziłyśmy w pokoju. Podzieliłyśmy terytorium po równo, żeby każda mogła czuć się dobrze w nowym miejscu zamieszkania. W nocy nie mogłam spać. Z nerwów i ekscytacji. W końcu zaczynałam nowe życie. Pierwsze zajęcia z baletu i komunikacji społecznej. Techniki wolnej i historii baletu.

Rano okazało się, że pierwszą godzinę muszę odpuścić, bo przez Lidkę zostałyśmy na kilkadziesiąt minut odcięte od świata. Kiedy otworzyłam oczy, jej łóżko było puste. Pomyślałam, że wyszła wcześniej na zajęcia. Tym bardziej zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam, że z podkulonymi nogami siedzi przy drzwiach.

– Co ty robisz?

– Co robię? No, właśnie nic nie robię! Tylko przekręciłam na noc zamek i teraz nie da się go otworzyć.

– Jak to się nie da? – Wyskoczyłam spod kołdry.

– Nie chciałam cię budzić, ale teraz, jak już wstałaś, musimy wołać, żeby ktoś nas otworzył zapasowym kluczem. Chyba taki istnieje?

Zaczęłam mocować się z zamkiem. Nie wyszło mi to na dobre, bo złamałam paznokieć i zdarłam skórę z palca.

– Cholera! – zaklęłam z bólu. – Ale zaraz! Przecież takie sprawy załatwia się przez telefon!

Doskoczyłam do aparatu, gdy usłyszałam głos Lidki.

– Próbowałam już. Dzwonię od pół godziny i ciągle zajęte.

Tym razem też nie miałyśmy szczęścia. Dodzwonienie się na portiernię o godzinie, gdy studenci rozmawiali ze sobą nawzajem i z ludźmi spoza akademika, graniczyło z cudem. Po dwudziestu minutach nawoływania i walenia w drzwi wszystkim, co miałyśmy pod ręką, ktoś nas wreszcie usłyszał. Żadne to pocieszenie, bo do momentu pojawienia się konserwatora – akademikowej złotej rączki – minęło kolejne dwadzieścia minut.

Byłam spóźniona na pierwsze zajęcia i moje plany, by wyglądać oszałamiająco spełzły na niczym. Bez makijażu i w pogniecionej bluzce wpadłam do szatni.

Tylko body założyć na siebie, spodnie do ćwiczeń, baletki i jazda na salę.

Wszyscy popatrzyli w moim kierunku. Kilkanaście par oczu wierciło mi wzrokiem dziurę w brzuchu. Czułam się tak niezgrabnie i nieswojo, że chciałam zapaść się pod ziemię.

Spieprzyłam wszystkie znajomości z liceum, teraz nie mogę popełnić tego samego błędu.

Odgarnęłam z twarzy potargane włosy.

– Przepraszam za spóźnienie, ale miałam mały… wypadek w akademiku i nie mogłam przyjść na czas.

– Pewnie wkręciło ją w suszarkę. Ha, ha!

Kilka osób zaśmiało się.

– A mogę wiedzieć, co się stało? – zapytała prowadząca. Była przeraźliwie chuda.

– Głupio mówić, ale zamek w drzwiach się zaciął i utknęłyśmy z koleżanką w pokoju. Mieszkamy na końcu korytarza i trudno było usłyszeć nasze wołanie.

– Banalna wymówka. – Miała surową minę. – Mam nadzieję, że lepiej tańczysz, niż kłamiesz.

– Pani profesor, ona mówi prawdę – dobiegł jakiś głos z tłumu. – Kiedy wychodziłem z akademika, w recepcji słyszałem rozmowę portierki i konserwatora. One naprawdę nie mogły się wydostać.

Nauczycielka spojrzała znów na mnie, potem na grupę i nie wiedząc, co powiedzieć, rzuciła komendę do akompaniatora:

– Koniec tego gadania. Nie będziemy marnować czasu. Battement tendu po krzyżu na prawą nogę. Preparacja, Grzegorz, graj!

Spod palców pana Grzegorza zaczęły wychodzić dźwięki. Po zajęciach mogłam śmiało spojrzeć sobie w oczy. Mimo spóźnienia nie dałam plamy. Ostatnie pół roku intensywnej nauki nie poszło na marne.

Mieliśmy piętnaście minut przerwy na przebranie, przejście do innego budynku i odnalezienie sali numer osiem. Czy tak miał wyglądać mój każdy następny dzień? Po półtorej godzinie baletu, przepocona z braku możliwości wzięcia prysznica na uczelni, miałam gnać dalej? Jedyne, ale kiepskie pocieszenie stanowił fakt, że podobnie jak ja inni też roztaczali wokół siebie nieprzyjemną woń. Tym gorzej się czułam, gdy na schodach dogonił mnie mój wybawiciel.

– Uratowałem ci skórę, nie podziękujesz? – zapytał bezczelnie.

Nie patrząc na niego, szłam dalej przed siebie.

– Dzięki – odparłam bez emocji.

– I tylko tyle?

– A czego się spodziewasz?

– No nie wiem… Wstawiłem się za tobą, a ty taka niedostępna! – Chyba sam nie wiedział, czego chce.

– Nie obraź się, ale mogę ci zadać jedno pytanie? – Popatrzyłam mu prosto w oczy.

– Aha.

– Jesteś homoseksualistą? – Musiałam o to zapytać. Zbyt dużo kosztowała mnie znajomość z Wiktorem. Był homoseksualistą. W klasie maturalnej łączyła nas dziwna relacja. Złamał mi serce.

– Co? – Parsknął śmiechem.

Stał nadal na schodach, kiedy się oddalałam. Przynajmniej miałam go z głowy.

Na komunikacji społecznej prowadząca zrobiła coś, z czego nie byłam zadowolona. Po krótkim przedstawieniu się poleciła, żeby każdy wziął swoje krzesło i poszedł za nią. Weszliśmy do sali obok, gdzie oprócz ścian i tablicy nie było nic więcej.

– Ustawcie krzesła w kole. Niech każdy zajmie swoje krzesło.

Przestawało mi się to podobać. Czy ona zamierzała nas integrować?! Ja z tymi, którzy wyśmiali mnie na balecie? Założyłam nogę na nogę. Ręce zwinęłam na klatce piersiowej.

– Będę miała z wami dużo pracy, bo już widzę, że niektórzy z was są strasznie poblokowani. – Uśmiechnęła się.

Patrzyła na mnie. Inni siedzieli swobodnie, rozmawiali ze sobą, a ja – blokada. Na wszystko i wszystkich.

– No dobrze, zaczniemy od prezentacji. Niech każdy powie kilka słów o sobie. To pozwoli nam się bliżej poznać. Komunikacja społeczna celowo znalazła się w grafiku pierwszego dnia, żebyście łatwiej mogli nawiązać kontakt między sobą. Możecie zadawać pytania osobie, która zabierze głos.

Chcąc nie chcąc, byłam częścią tej farsy i sama wybrałam takie studia. Jeśli miałam kiedyś uczyć tańca, musiałam poznać tajniki docierania do ludzi. Ale miałam na to przecież cztery lata, a nie jeden dzień. Co ja miałam im powiedzieć? Że umiem tańczyć? Oni też potrafili, więc żadna rewelacja. Że nie mam chłopaka, bo jedyny, który chciał na mnie spojrzeć, był homo? Że nie mam przyjaciół, bo zaniedbałam ten proces w dzieciństwie i boję się ludzi? Że kolejny raz w życiu czuję, że spieprzyłam robotę? A miało być tak fajnie. Ja chcę do domu, mamusiu!

Z zamyślenia wyrwał mnie śmiech. Na pytania odpowiadał chłopak, z którym zamieniliśmy kilka uszczypliwych uwag na schodach. Nawet nie znałam jego imienia. Miał duże szanse, by całą grupę owinąć sobie wokół palca. Charyzmatyczny, z poczuciem humoru, nie spinał się przy publicznym wystąpieniu.

– Teraz ty – zwróciła się do mnie prowadząca. – Powiesz nam coś?

Zjechałam jeszcze niżej na krześle, ale nadal byłam pod obstrzałem spojrzeń grupy. I jeszcze on! Wybawiciel. Głupio się uśmiechał i czekał, co powiem.

– Ja, hm, ja… ja jestem z Wrocławia. I kilku jeszcze innych miejsc. Jestem od razu po maturze. Mieszkam w akademiku – zawiesiłam głos na ułamek sekundy – w pokoju dwieście siedem, z Lidką.

Usłyszałam śmiech. Płonęłam ze wstydu. Ale plama.

– To bardzo interesujące. – Profesorka próbowała słowami powstrzymać lawinę komentarzy na mój temat. – Chcesz jeszcze coś dodać?

– Nie.

Grupa miała do mnie bardzo dużo pytań. Zaczęła dziewczyna w zielonym golfie.

– Jak masz w ogóle na imię?

– No tak, zapomniałam. Mam na imię Kamila, jestem Kama.

– Naprawdę zacięły ci się drzwi rano w pokoju? – odezwał się najwyższy z chłopaków.

– Już mówiłam, że tak. Wtedy na balecie.

– Jesteś nieśmiała czy nas nie lubisz? – zapytała ruda.

– Nie rozumiem. – Udawałam głupią. Pewnie, że nie darzyłam ich sympatią.

– Bo rano, jak wpadłaś na salę, to wydawało mi się, że zadzierasz nosa. A potem nie chciałaś podziękować Jonaszowi. Przecież gdyby nie on, Luterska pastwiłaby się nad tobą do tej pory.

Nie wiem, skąd wzięłam energię, ale przywaliłam z grubej rury.

– Próbowałam przeżyć. Stałam sama przy drzwiach, a wy w grupie czuliście się tacy silni. Kto dowalił z tą suszarką? – Biegałam wzrokiem po ich twarzach. – A z Jonaszem inna sprawa. – Przesunęłam się na krześle w jego stronę. – Widziałam cię wczoraj na dworcu. Byłeś z kumplami i z waszej rozmowy wcale nie wynikało, że mieszkasz w akademiku. To był kit, wcale nie słyszałeś rozmowy na recepcji!

– Ktoś musiał cię uratować!

– Jakiś ty rycerski. Bo się popłaczę – dorzuciłam.

Chyba chciał mnie ośmieszyć, bo zebrał siły i zaatakował.

– A czemu na schodach zapytałaś mnie, czy jestem homoseksualistą?

– Uuuuuuu! – zawyło kilka osób.

– Co „uuuuuu”? – Musiałam skłamać. – Bo wyglądasz. I jeszcze ci koledzy z dworca.

Wkurzenie zalało jego twarz.

Czy jak wyjdę z zajęć, pożyję choćby pięć minut? On próbuje zbudować solidną podstawę, by mieć pozycję, a ja ciach, podcinam mu skrzydła.

Zmierzył mnie wzrokiem.

– Nie żyjesz – syknął.

– Jonasz, nie przesadzaj. Ona tak nie myśli. Przejdźmy do następnej osoby. – Profesorka od dłuższej chwili nie panowała nad sytuacją.

Wcale nie byłam zadowolona, że przestali się mną interesować. Postanowiłam ani na chwilę nie pozostawać sama. Jonasz wyglądał na zdeterminowanego. Nie da sobie w kaszę dmuchać.

Kilkadziesiąt minut przesiedziałam w stresie. Zajęcia dobiegły końca. Czekałam, aż wyjdzie. A on czekał, aż ja to zrobię.

Osób w sali było coraz mniej, nie mogłam pozwolić, żeby zostać z nim sam na sam. Udałam opanowaną i pomału zaczęłam wychodzić. Ruszył za mną.

– Wieczorem jestem u ciebie w akademiku – szepnął mi do ucha. – Niepotrzebnie wygadałaś się, w którym pokoju mieszkasz. Dziewczyno, naprawdę masz pecha.

O, cholera.

Jeszcze techniki wolne i historia baletu. Na tańcu nie potrafiłam stworzyć nic kreatywnego. Myślałam nawet, że jeśli Tomek, instruktor, każe mi po raz kolejny zrobić przewrót w tył na twardej podłodze, mój kręgosłup pęknie z napięcia i zesztywnienia. Na wykładzie z teorii nie byłam w stanie notować. Do akademika wracałam okrężną drogą, by być ciągle wśród ludzi. Chyba już wiedziałam, co czują ofiary prześladowane przez psycholi. Ciągle odwracałam głowę i każdy miał jego twarz. W końcu znalazłam się w pokoju – sama, zamknięta na zamek, by nikt nie mógł wejść. Teraz mogłyby się zepsuć. Gdyby on przyszedł, miałabym wymówkę, że czekałam, chciałam wyjaśnić sytuację, oczyścić atmosferę, ale te drzwi, rozumiesz, zacięły się.

Stresowałam się przez resztę dnia, nie mogłam się skupić. Namówiłam Lidkę, by siedziała w pokoju i nie wychodziła nawet do łazienki. Próbowałyśmy rozmawiać, ale z trudem sklejałam sensowne zdania.

– Przecież nic ci nie zrobi! Nie wiem, co to za gościu, ale najwyżej pokrzyczy, ustalicie strategię i sobie pójdzie. – Próbowała mnie pocieszyć.

– Gdybyś słyszała to jego „nie żyjesz”! – Ciarki przeszły mi po plecach.

Ktoś zapukał. Zaskoczona spojrzałam na Lidkę, potem na drzwi. Pukanie nie ustępowało. Teraz albo nigdy – podeszłam otworzyć.

– A, to ty! – Udałam, że jestem zaskoczona jego obecnością. – No tak, miałeś wpaść. – Puknęłam się palcem w głowę. – Więc słucham.

– Nie wpuścisz mnie do pokoju?

– Przecież nie przyszedłeś na miłe pogaduchy. Możemy to załatwić w progu.

– Co załatwić?

– Głupi jesteś czy się zgrywasz? – Zaczęłam się irytować. – Przecież rano groziłeś mi, że jestem trup.

Ryknął śmiechem. Zbaraniałam. Czy jest taki przebiegły i bawi się ze mną w kotka i myszkę, czy faktycznie przyszedł w innej sprawie?

– Jonasz, po co przyszedłeś?

– Jak mnie wpuścisz, to ci powiem.

Wiedząc, że za drzwiami siedzi Lidka, której Jonasz jeszcze nie zauważył, zeszłam mu z drogi i zaprosiłam do środka. Lidka w tym czasie szybko sięgnęła po książkę i udawała, że czyta.

– Ty pewnie jesteś Lidka?

– Tak, skąd wiesz? – Była zdezorientowana.

– Ona mi powiedziała. – Wskazał na mnie. – Nie tylko mi.

Miałam czas na zmianę taktyki. Postanowiłam być miła.

– Napijesz się czegoś?

– Nie planowałem siedzieć dłużej niż kilka minut, ale spoko. Chcę herbatę.

Stanęłam tyłem do niego, licząc, że Lidka obserwuje każdy jego ruch. Czy powiedział „kilka minut”? Tak mało życia mi zostało?

Nie zważając na obecność Lidki, zaczął mówić:

– Dziś przegięłaś na maksa. Przecież każdy walczy o pozycję, a ty mi taki numer wycinasz. Masz charakterek. Byłem na ciebie wściekły, ale już mi przeszło. Przyszedłem ci coś zaproponować.

– Słucham cię caaaały czas. – O mało nie rozlałam wrzątku.

– Za kilkanaście dni, osiemnastego, jest impreza dla pierwszaków. Skoro zrobiłaś ze mnie homoseksualistę, to musisz mnie teraz z tego wyplątać. Przez jakiś czas będziesz udawać moją dziewczynę, a kiedy uznam to za stosowne, zwolnię cię z tej roli.

Zabrakło mi tlenu w płucach. Lidka udawała opanowaną.

– A co, jeśli się nie zgodzę?

Wstał, pochylił się nade mną, czajnikiem i kubkami i bardzo powoli wyjaśnił mi konsekwencje mojej odmowy.

– Żyć ci nie dam, teraz nie żartuję. Będziesz skończona. Już teraz nikt na ciebie nie zwraca uwagi, może być tylko gorzej. To ja jestem miejscowy, połowę rocznika znam z liceum. Nie masz wyjścia, złotko.

Wziął kubek z herbatą i podszedł do drzwi.

– Idę do dwieście dziesięć. Oddam ci go, jak wypiję. – Wskazał na kubek. – Masz czas na zastanowienie do jutra. Wykorzystaj swoją szansę albo myśl już o zmianie miasta, bo nie ma tu miejsca dla nas dwojga.

I trzasnął drzwiami. Odczekałam chwilę i gdy zamknęły się drzwi w pokoju dwieście dziesięć, szybko przekręciłam zamek. Chciało mi się płakać i wcale nie powstrzymywałam łez.

– Łajdak, wymyślił sobie strategię! – Lidka dochodziła do siebie.

– Czy ja zawsze muszę wpakować się w takie bagno?

– To chyba będzie bagno większego kalibru. On chce cię całować, dotykać i mieć twoje ciało na wyłączność w każdym momencie. Niezależnie, czy będziesz tego chciała, czy nie.

– On naprawdę może mi zaszkodzić… – Zaczęłam intensywniej myśleć. – Mam!! – Klasnęłam w dłonie.

– Co masz?

– Zabiję go jego własną bronią. Facetów pociągają babki niedostępne, które stawiają opór. Jak facet dokonuje gwałtu, to podnieca go sama myśl, że kobieta się go boi. Zgodzę się. – Zaczęłam zacierać ręce. – I będę taką dziewczyną, że mu bokiem wyjdzie. Zrezygnuje ze mnie szybciej, niż zamierza.

Lidka podłapała pomysł.

– Jeśli chcesz, pożyczę ci moje „buraczane” ciuchy. Musisz mieć odpowiedni image.

Chwilę wahałam się. Ile mogę poświęcić? Mój wizerunek może ucierpieć na stałe. Ale wizja szybszego uwolnienia się od Jonasza skłoniła mnie do radykalnych decyzji.

– Im będę bardziej odpychająca, bez obrazy dla twoich ciuchów, tym szybciej skończą się moje problemy.

Jonasz dostał odpowiedź, kiedy oddawał kubek. Był zadowolony, że wszystko idzie zgodnie z jego planem.

– To jutro zaczynamy. Trzymaj się – rzucił na pożegnanie i mrugnął do mnie okiem.

Horror trwał dwa tygodnie. Na imprezie nie byliśmy już parą. Na jego własne życzenie. Tak jak sądziłam, nie podobała mu się nowa Kama. Chodziłam w plisowanych spódnicach i haftowanych bluzkach. Włosy czesałam w kok i wyglądałam o kilka lat starzej, a Jonaszowi zależało na wizerunku. Miastowy podrywacz z taką panienką! To mogło mu tylko zaszkodzić.

Przez pierwsze dwa dni udawał przy znajomych, że czule mnie całuje, ale trzeciego już go to tak nie bawiło. A ja udawałam strasznie zakochaną. Skrzeczącym głosem wołałam go z końca korytarza i rozkręcałam farsę na całego. Kiedy wyznałam mu dozgonną miłość przy całym roczniku, nie wytrzymał. Wpadł wieczorem do akademika.

– Dobra, dobra, wygrałaś! – zaczął krzyczeć. – Koniec z tym. – Podniósł ręce do góry.

– No, co ty?! Nie możesz mnie tak zostawić. – Zaczęłam owijać się wokół jego bądź co bądź smakowicie wyglądającego ciała.

– Przestań! – Odepchnął mnie. – Jakby co, to cię rzuciłem, bo byłaś chorobliwie zazdrosna, okej?

– Nie zależy mi na opinii. Mogę ich karmić, czym tylko zechcesz. – Zaśmiałam się wrednie.

Następnego dnia po zerwaniu już nosiłam swoje ubrania i luźno upięte włosy. Jak się później okazało, mało kto złapał się na numer Jonasza. Wszyscy wiedzieli, że się wygłupiałam. Zarówno jeśli chodzi o strój, jak i o zachowanie. Byłam uratowana. A on nie mógł pogodzić się z porażką.

Na imprezę przyszedł sam. Tak jak ja. Próbował mnie przepraszać. Nie chciałam o niczym słyszeć, tamta sprawa należała do przeszłości. Lecz kiedy poprosił mnie do tańca, ku zdziwieniu Lidki zgodziłam się.

– Ładnie wyglądasz. Czy tak samo ubrałabyś się, gdyby ta farsa jeszcze trwała?

– Coś ty, założyłabym sukienkę Lidki, którą dostała od babci.

– To może i dobrze, że nie jesteśmy tu razem, bo…

– Bo co? – Bawiłam się sytuacją.

– Ty mi się naprawdę podobasz. Ale w tym prawdziwym wcieleniu. Dlatego pierwszego dnia cię uratowałem.

– Dziękuję ci za to, bo jeśli dobrze pamiętam, nie zrobiłam tego właściwie.

– Przyjmę podziękowania, jeśli ty przyjmiesz przeprosiny.

Co mi szkodzi? I tak wszyscy już o tym zapomnieli.

– To chyba musisz przyjąć podziękowania.

– Nareszcie rozmawiamy normalnie.

Do końca piosenki milczeliśmy. Kilka dni później zaproponował mi wypad do kina, a po miesiącu byliśmy parą. I tak to trwało trzy lata.

Był drugim facetem w moim życiu, który złamał mi serce. Nie pytając, co myślę, podjął sam ważną dla nas decyzję. Pierwszy raz w życiu, naszym wspólnym życiu. Skoro planowaliśmy ślub, miałam prawo wiedzieć o wszystkim.

Tego dnia przyszedł do dwieście siedem. Byłam sama. Powiedział, że dostał stypendium i że wyjeżdża na ostatni rok studiów do Anglii.

– Co ty mówisz? Jakie stypendium?

– Artystyczne.

– Takie stypendium załatwia się miesiącami, a ty mi mówisz dopiero teraz?

– Nie chciałem zapeszać. – Stał jak mały chłopiec ze spuszczoną głową.

– No pewnie, bo ważniejsze jest stypendium niż moje samopoczucie. Miałabym czas przyzwyczaić się do myśli, że rozstajemy się na rok.

– Ale ja nie wiem, czy chcę wracać. – Nawet nie próbował udawać.

– To mam do ciebie przyjechać po studiach? Już za mnie zdecydowałeś? – Jeszcze nie do końca złapałam przekaz.

– Nie będę cię zmuszał, jeśli nie chcesz.

– Ty draniu, już czujesz smak lepszych możliwości? Już masz mnie w dupie?

– Bądźmy dorośli i nie utrudniajmy sobie startu w życie. – Zrywał ze mną spokojnym tonem.

– Posłuchaj sam siebie. Jeszcze tydzień temu chciałeś być moim mężem. Projektowałeś ślubny garnitur.

– Życie tak szybko się zmienia.

– Wypieprzaj stąd i z mojego życia. O siedemnastej mnie nie będzie. Zostawisz klamoty Lidce. Przynieś mi wszystkie moje rzeczy.

Próbował jeszcze coś mówić, ale wyprosiłam go z pokoju. I tak do pamiętnika w części przeznaczonej na nieszczęśliwie zakończone historie miłosne wpisałam nowe imię: Jonasz.

Alarm w niemieckim szpitalu wojskowym

Świat może nie gra z nami fair, ale ma ogromne poczucie humoru.

Miałam osiemnaście lat. Nieco później po opisanych tu wydarzeniach poznałam Wiktora. Nie mam pojęcia, jakim cudem znalazłam się na liście osób zakwalifikowanych na wymianę międzyszkolną. Niemcy trochę u nas, my trochę u Niemców. Chyba moja mama maczała w tym swoje pięknie umalowane paznokcie.

Najpierw niemiecka młodzież odwiedziła nasze skromne progi. Fajnie było, choć Dana, moja niemiecka współtowarzyszka, nie przypadła mi do gustu. Smutne dziecko. Rzadko się uśmiechała. Zawsze to jednak lepsza opcja na spędzanie wolnego czasu niż normalne chodzenie do szkoły. Pobyt się skończył, wycieczki po Polsce również. Wyjechali na Zachód, a ja czekałam na jesień, by spakować plecak i pierwszy raz wyjechać za granicę naszego kraju.

Nadeszła wczesna jesień. Skorzystaliśmy z usług Polskich Kolei Państwowych. Cała noc w pociągu. Niewyspani, zmęczeni, ale szczęśliwi przywitaliśmy niedzielę na niemieckiej ziemi. Niedziela oznaczała dzień w rodzinie. Pod tym hasłem kryły się: odpoczynek, festyn w Altenburgu, odsypianie podróży. Ale nie dla mnie. Moja dojcz rodzina miała inne plany.

Zabrali mnie do domu. Dali ręcznik, pozwolili się wykąpać. Czekał na mnie posiłek. Podczas jedzenia tata Dany zapytał:

– Lubisz grzyby?

Powiedziałam, że tak. Nawet gdybym nie lubiła, chciałam dobrze wypaść i nie wybrzydzać. Zjadłabym, co by dali.

– To super. Jutro po szkole pojedziemy w trójkę do lasu, nazbieramy grzybów i na kolację będzie sos do mięsa. Dana lubi chodzić na grzyby. – Uśmiechnął się.

Super – nie o to mi chodziło, ale mogę jechać.

Dana jeszcze w Polsce wspominała, że mieszka z rodzicami, babcią i starszym bratem. Zapytałam o brata, gdzie jest. Powiedziała, że w wojskowym szpitalu w Lipsku i prawdopodobnie po poobiedniej kawie pojedziemy go odwiedzić.

Fajnie. Wszyscy na festynie w miasteczku, a ja pojadę do Lipska. Ale w sumie zawsze to większe miasto, lepsze atrakcje.

Jednak atrakcje, które na mnie czekały, do tej pory odbijają mi się gdzieś echem pomiędzy uszami.

Zapakowani do auta: tata, mama, Dana i ja, jedziemy w głąb Niemiec. Kierunek: Lipsk.

Zaczęło dopadać mnie zmęczenie po całej nocy tłuczenia się w pociągu. Mijała pierwsza fascynacja nową sytuacją. Zaczynałam być bardziej na nie niż na tak.

Zanim wsiadłyśmy do auta, zapytałam Danę, dlaczego jej brat jest w szpitalu.

– Miał wykonać badania kontrolne. Ma wyznaczoną datę, do której musi je zrobić. Skoro ty miałaś przyjechać, stwierdził, że odda mi swój pokój, ja dam tobie swój, a on na ten czas pójdzie do szpitala i załatwi to, co i tak musi zrobić.

Dojechaliśmy do szpitala. Brat był mało przyjazny, czułam się jak piąte koło u niemieckiego wozu. Usiedli wokół jego łóżka, ja nie w temacie, nie wiedziałam, o czym szprechali.

– Idę do łazienki – powiedziałam.

Przyjęli do wiadomości.

Poszłam. Znalazłam łazienkę. Otworzyłam drzwi. Ciemno. Zaczęłam szukać po ścianach światła.

Gdzie ten włącznik?

Pomacałam ściany na wysokości, na jakiej w Polsce można napotkać włączniki światła. Nie było. Poszukałam niżej. Coś było, ale jakoś dziwnie nisko.

Dobra, może taki szpitalny design.

Nacisnęłam. Nic. Nacisnęłam jeszcze raz. Nadal ciemno. Pstryk, pstryk, pstryk – cisnęłam ten włącznik w dół i górę.

Co z tym cholernym światłem?

Odpuściłam. Poszłam po ciemku do kabiny. Weszłam. Próbowałam ogarnąć problem odzieżowo-sedesowy. Przez przypadek dotknęłam czegoś, co dało mi do myślenia.

Włącznik światła na wysokości metra nad ziemią? I to z obu stron? Wymacałam drugi taki sam przycisk.

W tym momencie dostałam odpowiedź na wszystkie pytania, jakie zadałam sobie od wejścia do kabiny. Ktoś wbiegł do łazienki, JAKIMŚ CUDEM ZAPALIŁ ŚWIATŁO i krzycząc po niemiecku, zaczął walić w drzwi kabin.

No nie, musiałam znów się ubrać i otworzyć, bo Helga chyba by nie odpuściła.

Mało zrozumiałam z tego, co wykrzykiwała mi w twarz. Jedyne, co do mnie dotarło, to informacja, że – w tym momencie wskazała na włączniki światła – to są alarmy. Specjalnie ulokowane nisko i co kilka metrów na ścianach, by każda osoba upadająca na podłogę miała możliwość włączenia alarmu. Skoro pstrykałam sobie tam i z powrotem alarmik (myśląc, że to światło), na dyżurce myśleli, że to jakiś OSTRY PRZYPADEK.

Tak, bardzo ostry. Mogę się w końcu wysikać?

Następnego dnia w szkole wszyscy ekscytowali się paradą i festynem w Altenburgu. Nie miałam z kim pogadać o mojej niedzieli. Kto by mi uwierzył?

Musiałam oszczędzać siły na popołudnie. Czekała mnie wyprawa na niemieckie grzyby! JAKBY MAŁO MI BYŁO WRAŻEŃ!

Tydzień z życia w klasztorze

Człowiek zwykle postępuje na tyle dobrze, na ile pozwala mu na to
aktualny poziom świadomości. Jeśli czujesz, że postąpiłbyś inaczej, oznacza to, że się zmieniłeś. Jesteś dziś inną osobą. Dawny Ty
nie istnieje, więc zdobądź się na akt wybaczenia samemu sobie.

– Les Brown

Nie mam pojęcia, skąd ten pomysł zrodził się w mojej głowie. Musiałam być naprawdę inną osobą niż teraz, bo dziś bym tego nie zrobiła. Ale wtedy – i owszem.

Dawno, dawno temu (pierwszy rok studiów) ktoś zaciągnął mnie na spotkanie grupy Odnowy w Duchu Świętym. Poszłam, zostałam. Nie wiem, czy z zimowych nudów – bo nie chciało mi się wtedy nic innego robić, niż śpiewać i modlić – czy z innego powodu. Żadnego przystojniaka tam nie spotkałam, więc powód, żeby pośpiewać, chyba przeważył.

W tym całym rozśpiewaniu nie zauważyłam, że wyraziłam chęć na dobrowolne zamknięcie. Ferie zimowe, Warmia, a dokładniej Stoczek Warmiński. I sanktuarium.

Dałam się dobrowolnie zamknąć na tydzień w klasztorze. Nie mam pojęcia, jakim cudem wpadłam na tak kosmiczny pomysł na ferie, ale gdy nadszedł dzień rozpoczęcia, wsiadłam do pociągu, potem do autobusu i wraz z Edytą, koleżanką z Odnowy, stanęłyśmy przed bramą klasztoru.

Przede mną brama. Popatrzyłam w lewo – śnieg, a za śniegiem pagórek ze śniegiem. W prawo to samo. Za mną trzy liche domy przyklasztorne i śnieg. Luty, śnieg, klasztor, ja i Edyta – i zbliżający się tydzień. Skoro powiedziałam A, to powiem i B. Popchnęłyśmy bramę i klamka zapadła.

Było to miejsce uwięzienia prymasa Stefana Wyszyńskiego. Jego przetrzymywali bardzo długo, mnie mieli męczyć tylko siedem dni. Po tym czasie wyjechałam cięższa o trzy kilo. Nic dziwnego – tylko modlitwa i jedzenie. Ach… jeszcze spanie. Cudownie spędzony urlop, ha, ha. Ale nie dla mnie – człowieka z ADHD.

Nie zaliczyłam tego wyjazdu pozytywnie. Nie przeszłam przez chrzest bojowy, który polegał na DNIU MILCZENIA. Milczenie i ja? Niemożliwe. Ale starałam się. A było to tak.

Plan wizyty w stoczku warmińskim:

Dzień 1:

Wstać, zejść na pierwsze piętro, pomodlić się, zjeść, pomodlić się, zjeść, pomodlić się, zjeść, pomodlić się, wejść na drugie piętro, spać (prawda, że świetnie urozmaicony pobyt?).

Dzień 2:

Wstać, zejść na pierwsze piętro, pomodlić się, zjeść, pomodlić się, POZNAĆ KSIĘDZA BONIFACEGO, zjeść, pomodlić się, zjeść, pomodlić się, wejść na drugie piętro, spać (była chociaż jedna atrakcja).

Dzień 3:

Wstać, milczeć, zejść na pierwsze piętro, milczeć, pomodlić się, nic nie mówiąc na głos, zjeść, pomodlić się w ciszy, zjeść, podumać w kąciku gdzieś w klasztorze, zjeść, wejść na drugie piętro, powiedzieć sobie w głowie: nareszcie koniec dnia w ciszy – i spać.

WYMIĘKŁAM.

Trzeci dzień dał mi w kość. Z planu wykonałam tylko: wstać, milczeć, zejść na pierwsze piętro, milczeć, pomodlić się, nic nie mówiąc na głos…

I WTEDY SIĘ PLAN POSYPAŁ.

Kiwnęłam niezauważenie na Edytę, żeby poszła za mną. Weszłyśmy do kabiny w łazience i zaczęłyśmy chichotać. Nie mogłyśmy powstrzymać śmiechu. Powstrzymał się sam, gdy ktoś walnął pięścią w drzwi od kabiny. Nakryli nas i… nikt nic nie powiedział. Bo przecież nie mogli złamać zasady NICNIEMÓWIENIA.

Dzień 4:

Dzień czwarty trochę różnił się od poprzednich.

Wstać, zejść na pierwsze piętro, milczeć, słuchać, jak inni mówią, a dokładniej ksiądz Bonifacy, poczuć lub udać skruchę w związku ze złamaną obietnicą trwania w milczeniu i czuć wstyd przez kolejne trzy dni.

Dzień 5:

Piątego dnia wcale nie czułam się lepiej niż wtedy, gdy kazali nam milczeć. Był to dzień MÓWIENIA JĘZYKAMI. Co BARDZIEJ otwarci płynęli na fali zalewających ich natchnień językowych. Każdy bełkotał w bliżej nieznanym dialekcie. No i kogo natchnienie tym razem opuściło? Mnie i Edytę. Patrzyłyśmy na siebie zdębiałe. Na twarzy Edyty mogłam wyczytać tylko jedno pytanie: co my tutaj robimy?

Jakim cudem księża i zakonnice mogą wytrwać lata w takiej rutynie? SZACUN!!

Dzień 6 i 7:

Ostatnie dni nie różniły się niczym od pierwszych dwóch. No, może tym, że znałam już wszystkie pieśni, piosenki i modlitwy z modlitewnika. Dodatkowo wpadłam w lekki dołek z powodu złapanych kilogramów. Nigdy wcześniej ani później nie ruszałam się tak mało, jak wówczas w klasztorze.

Zespół

Uczestnicząc w zajęciach warsztatowych podczas studiów, poznałam wielu znakomitych tancerzy i choreografów – przeważnie mężczyzn, do tego obcokrajowców.

Skończyłam studia, przeprowadziłam się do Krakowa. Postanowiłam znaleźć odpowiednią salę i zorganizować nabór do swojego pierwszego profesjonalnego zespołu. Plakaty z informacją o przesłuchaniach wisiały we wszystkich ważnych punktach Krakowa. I mimo że to duże miasto, na castingu nie zjawił się nikt.

Zanim nastąpiło moje rozczarowanie faktem, że ludzie nie chcieli tańczyć i woleli spędzać czas niekoniecznie w przemyślany i pożyteczny sposób, uświadomiłam sobie, gdzie popełniłam błąd. W czasach, w których panowało rozgoryczenie dużym bezrobociem i nijakimi zarobkami, musiałam w swoim zespole opłacać tancerzy! Nikt nie mógł potraktować mnie poważnie, skoro nie płaciłam za jego czas i umiejętności.

Pojawił się problem, skąd wziąć fundusze na zespół. Postanowiłam wyjechać do Kanady w odwiedziny do znajomego choreografa. Tam, po żmudnych poszukiwaniach, udało mi się skompletować wymarzoną drużynę – sześciu mężczyzn i pięć kobiet.

Sala, która należała do Uniwersytetu Tańca i Teatru w Calgary, spełniała nasze wszystkie oczekiwania. Obszerne pomieszczenia, lustra na wszystkich ścianach, drążki do ćwiczeń, sprzęt grający najwyższej klasy. Próbowałam powstrzymać się od porównywania tej sali z miejscem, gdzie tańczyłam na studiach. Trudno było.

Po dwóch tygodniach, w poniedziałek, przyszłam na próbę przed czasem. Byłam zaskoczona, że wszyscy już są, zwarci i gotowi do zajęć. Po krótkiej wymianie zdań zaskoczyli mnie swoją decyzją. Oznajmili, że są gotowi wyjechać na czas nieokreślony z Kanady. Zabrałam ich więc do Polski.

Kilka razy wspomniałam grupie, że ich technika i sposób wyrażania emocji na parkiecie są zupełnie inne niż tancerzy, których poznałam w Polsce. Każdy z nich pochodził z innej części świata, uczyli się u różnych nauczycieli i specyfika ich ruchu była odmienna. Wiedzieli, że nikt w Polsce nie zajmuje się tą odmianą tańca współczesnego – dlatego podjęli wyzwanie. Lepiej tworzyć jako pierwsza grupa daleko od domu i zostać zauważonym, niż w Kanadzie zginąć w tłumie podobnych do siebie osób bez szans na zostanie gwiazdą.

Zamieszkaliśmy w Krakowie. Los nam sprzyjał. Każdy postarał się o lokum, niektórzy zamieszkali razem. Nie mieli dużo oszczędności, ale pobyt w Polsce dla Kanadyjczyków kosztował bardzo tanio. To była pierwsza rzecz, która ich w naszym kraju ucieszyła. Szybko jednak pojawił się problem, na który ich nie przygotowałam. Bariera językowa. Nie wiem, dlaczego jechali do Polski z przekonaniem, że gdziekolwiek pójdą, dogadają się po angielsku. Ich rozgoryczenie zatem było duże. Każdy zaopatrzył się w słownik i rozmówki angielsko-polskie. Wiedząc, że mają odpowiednią literaturę, mogłam spokojnie zostawić ich na pół dnia po próbie bez obawy, że umrą z głodu, bo ekspedientka nie zrozumie, co chcą kupić do jedzenia.

Kiedy w grę wchodziła wizyta u dentysty lub fryzjera, rysowałam na kartce układ ich szczęki i zaznaczałam bolącego zęba lub próbowałam z moimi marnymi zdolnościami plastycznymi naszkicować na papierze fryzurę ich marzeń i dodawałam do niej opis.

Dzięki dużemu samozaparciu szybko przygotowaliśmy spektakl. Każdy z nas przeszedł ciężką próbę. Mniejsze i większe kontuzje, obite biodra dziewczyn, guzy, siniaki, rozcięcia, poobijane kręgi, nadwyrężone ścięgna, zdarta skóra stóp i powybijane palce u nóg. Tak wyglądał nasz świat codzienny. Jednocześnie rozmawiałam z różnymi agencjami, starając się o możliwość występu na imprezach, które organizują. Czy warto było jednak tak cierpieć?

Nasz pierwszy spektakl taneczny mieli zobaczyć ludzie, którzy przyszli na bankiet wydawany z okazji otwarcia dużej firmy. Ten kilkuminutowy występ miał zdecydować o naszym być albo nie być na krakowskim rynku tanecznym. Ważne osobistości, prezesi i ich żony. Nie mogłam oprzeć się niestety wrażeniu, że tańczymy do przysłowiowego kotleta – każdy coś przeżuwał, gryzł, siorbał i sączył.

Spoglądałam na nich ze schodów, po których mieliśmy zejść w odpowiednim momencie. Panowie w garniturach i panie w złocistych sukniach, ludzie ze świata, do którego nie każdy mógł należeć, mieli nas dzisiaj wynieść na szczyt lub przesądzić o porażce. W jednej chwili dotarło do mnie, że byliśmy jak klauny, które za pieniądze mają zabawiać grubawych mężczyzn i już lekko wstawione kobiety.

Czy oni zrozumieją sens naszego przesłania, które zawarliśmy w tańcu?

Popatrzyłam na ten dziwny ruchomy obrazek roztaczający się w dole i moje obawy sięgnęły zenitu.

– Musimy się przygotować. Michał powiedział, że za trzy minuty włączy muzykę – szepnął mi do ucha William.

– Czas rozpocząć przedstawienie. – Uśmiechnęłam się do niego, udając, że miejsce i pora naszego debiutu są odpowiednie. Jednak w głębi duszy czułam, że to będzie nasza bardzo bolesna porażka.

Ktoś na potrzeby występu zgasił światło. Ubrani w ogniście czerwone, zwiewne szaty schodziliśmy jeden za drugim po schodach. W rękach trzymaliśmy zapalone świece, które oświetlały nasze wymalowane talkiem twarze. Usłyszałam z tłumu kobiecy głos.

– Klimat jak na czarnej mszy. Co oni będą robić?

– Nie mam zielonego pojęcia. To chyba jakaś atrakcja od organizatora – padła czyjaś odpowiedź.

Kiedy znaleźliśmy się tuż obok gości, odstawiliśmy świece na wyznaczone miejsce. Wolny, mroczny utwór skończył się i był to znak dla nas. Czerwone i żółte reflektory nagle odsłoniły to wszystko, co jeszcze chwilę temu ukrywała ciemność. Zaczęliśmy tańczyć. Skupiając się na układzie, tępo spoglądałam na zaproszone osoby. Patrzyli z zaciekawieniem na nasze energiczne i wymagające dużej sprawności fizycznej pozy. Po pięciominutowym występie rozpoczął się decydujący moment wieczoru. Organizator zażyczył sobie, byśmy przed zejściem z parkietu wręczyli ludziom świece, które nadal intensywnie paliły się przy kominku. Każdy z nas wybrał jedną osobę i przekazał przedmiot. Moje obawy, które próbowałam przekazać właścicielom agencji, potwierdziły się.

Mijała trzecia godzina wystawnej kolacji, alkoholu było pod dostatkiem i raczej nikt go sobie nie odmawiał. Ludzie różnie reagują po dużej dawce procentów, więc wręczanie im zapalonych świec groziło pożarem. Poza tym mogli nieodpowiednio zareagować w chwili przekazania świecy. Jednak musieliśmy się dostosować. Kto płaci, ten rządzi.

Wybrałam starszą kobietę, która stała tuż obok