Strona główna » Obyczajowe i romanse » Cedrowe orzechy

Cedrowe orzechy

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64437-52-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Cedrowe orzechy

Cedrowe orzechy to daleki przedsmak Syberiady polskiej, a tak pisała o nich wiele lat temu w paryskiej „Kulturze” Maria Danilewicz- Zielińska:

Cedrowe orzechy, krótkie opowiadania z wyraźnymi pointami, napisane gładko i interesująco, zasługują na uwagę ze względu na temat niechętnie poruszany w wydawnictwach krajowych. Mimo wyraźnie autobiograficznego charakteru opowiadań, brak informacji, jak i dlaczego rodzice autora „znaleźli się" daleko na zapleczu Związku Radzieckiego. Krajowy recenzent książki słusznie wydobył analogię między opowiadaniami Dominy z tzw. radziecką szkołą zaplecza.

Absurd „znalezienia się" na Syberii rysuje się w tym ujęciu tylko pośrednio. Autor zdaje się sądzić, że własna jego tragedia ma tyle odpowiedników w innych rodzinach, nie tylko polskich, że traktować ją należy jako część la condition humaine. Cóż, w takiej i tylko takiej interpretacji mogły się ukazać wspomnienia z zesłania".

„Kultura", Paryż 1976,  nr 7-8.

Polecane książki

Nastrojowa, pełna magii saga rodzinna Każda z nich jest inna. Każda urodziła się w innej części świata i ułożyła sobie życie z dala od pozostałych sióstr. Przybrany ojciec – tajemniczy Pa Salt – nadał im imiona mitycznych Plejad.Kiedy sześć młodych kobiet dowiaduje się o jego śmierci, wszystkie, ni...
Poruszająca opowieść Claire Contreras, bestsellerowej autorki romansów, której książki są tłumaczone na ponad 50 języków. Przeszłość spowita ciemnością. Przyszłość bez szans na światło dnia. Czy tragiczną przeszłość można wymazać z pamięci? Blake przez całe życie zmaga się z traumą po śmierci rodzic...
Opowiadania o różnie pojmowanej drodze do wolności obejmujące czas zaborów, II wojnę światową, losy żołnierzy tułaczy, żołnierzy Karpackiej Brygady, działaczy Solidarności....
W niniejszej publikacji dokonano szczegółowej analizy zasad ochrony danych osobowych przetwarzanych w ogólnym postępowaniu administracyjnym. Praca podzielona została na rozdziały, w których omówiono zagadnienia związane ze stosowaniem przepisów o ochronie danych osobowych do podmiotów prowadzących p...
Dwaj najlepsi przyjaciele, Tymoteusz i Stefan, wplątują się nieświadomie w aferę mafijną podczas krótkiego urlopu. W tym samym czasie tajny agent zaczyna swoją misję. Co się wydarzy? Cali i zdrowi wrócą do Warszawy, czy wyszkowskie zbiry pokrzyżują im plany?...
Monografie Prawnicze jest to seria, w której ukazują się publikacje omawiające w wyczerpujący sposób określone instytucje czy zagadnienia prawne. Adresujemy je przede wszystkim do prawników poszukujących wnikliwego ujęcia tematu, łączącego teorię (poglądy doktryny, elementy prawnoporównawcze) i pra...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zbigniew Domino

Pro­jekt okład­ki: Ja­cek Woź­niak

Re­dak­cja: Jo­lan­ta Kar­bow­ska

Re­dak­tor tech­nicz­ny: Pa­weł Żuk

Foto: Je­rzy Pasz­kow­ski

Co­py­ri­ght © Zbi­gniew Do­mi­no

© Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

War­sza­wa 2014

Wszel­kie pra­wa, włącz­nie z pra­wem do re­pro­duk­cji tek­stów

w ca­ło­ści lub w czę­ści, w ja­kie­kol­wiek for­mie – za­strze­żo­ne.

In­for­ma­cji udzie­la:

Wy­daw­nic­two Stu­dio EMKA

ul. Kró­lo­wej Al­do­ny 6, 03-928 War­sza­wa

e-mail:wy­daw­nic­two@stu­dio­em­ka.com.pl

www.stu­dio­em­ka.com.pl

ISBN 978-83-63773-65-6

Skład i ła­ma­nie: An­ter Po­li­gra­fia (www.an­ter.waw.pl)

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Pa­mię­ci zmar­łej na Sy­bi­rze

mo­jej mat­ki,

An­to­ni­ny Do­mi­no z Ka­pli­tów

– tę książ­kę po­świę­cam.

Au­tor

OD AUTORA

Nie kry­ję, że do opo­wia­dań z tomu Ce­dro­we orze­chy mam wy­jąt­ko­wy sen­ty­ment. Może dla­te­go, że są to w więk­szo­ści opo­wia­da­nia bar­dzo wcze­sne, nie­któ­re wręcz de­biu­tanc­kie, ale pew­nie i dla­te­go, że są to opo­wia­da­nia o jed­no­rod­nej ze­słań­czo-sy­be­ryj­skiej te­ma­ty­ce.

Za­le­d­wie dzie­się­cio­let­nim dziec­kiem, wraz z całą ro­dzi­ną, 10 lu­te­go 1940 roku, zo­sta­łem wy­wie­zio­ny na Sy­bir. tam zmar­ła moja mama, a oj­ciec po­szedł na front z ko­ściusz­kow­ską dy­wi­zją. Na dłu­gie ze­słań­cze lata w sy­be­ryj­skiej taj­dze, o chło­dzie i gło­dzie, zo­sta­li­śmy sami z moim młod­szym bra­tem Tad­kiem. Ale ja­koś prze­ży­li­śmy i do wy­tę­sk­nio­nej Pol­ski wró­ci­li­śmy do­pie­ro w le­cie 1946 roku.

Nie dzi­wo­ta więc, że kie­dy po la­tach od­wa­ży­łem się pi­sar­sko za­de­biu­to­wać, to za­czą­łem od… opo­wia­dań sy­be­ryj­skich. I w tych opo­wia­da­niach wy­rzu­ca­łem z sie­bie tkwią­ce we mnie głę­bo­ko, nur­tu­ją­ce mnie wręcz ob­se­syj­nie, ze­słań­czo-sy­be­ryj­skie prze­ży­cia.

A już póź­niej pro­po­no­wa­ne obec­nie opo­wia­da­nia z tomu Ce­dro­we orze­chy le­gły u pod­staw ca­łe­go cy­klu po­wie­ści, z tą chy­ba naj­gło­śniej­szą, nie­daw­no ze­kra­ni­zo­wa­ną Sy­be­ria­dą pol­ską.

I jesz­cze taka cie­ka­wost­ka z Ce­dro­wy­mi orze­cha­mi zwią­za­na. Opo­wia­da­nia wy­da­ne w War­sza­wie na po­cząt­ku lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głe­go wie­ku, oprócz re­cen­zji kra­jo­wych zo­sta­ły za­uwa­żo­ne przez pa­ry­ską „Kul­tu­rę”, co na owe cza­sy już samo w so­bie było małą sen­sa­cją. A zre­cen­zo­wa­ła je życz­li­wie dla au­to­ra, ze zro­zu­mie­niem cza­sów i oko­licz­no­ści, w ja­kich Ce­dro­we orze­chy w ogó­le mo­gły się uka­zać, pani Ma­ria Da­ni­le­wicz-Zie­liń­ska:

… „Ce­dro­we orze­chy, krót­kie opo­wia­da­nia z wy­raź­ny­mi po­in­ta­mi, na­pi­sa­ne gład­ko i in­te­re­su­ją­co, za­słu­gu­ją na uwa­gę ze wzglę­du na te­mat nie­chęt­nie po­ru­sza­ny w wy­daw­nic­twach kra­jo­wych. Mimo wy­raź­nie au­to­bio­gra­ficz­ne­go cha­rak­te­ru opo­wia­dań, brak in­for­ma­cji, jak i dla­cze­go ro­dzi­ce au­to­ra «zna­leź­li się» da­le­ko na za­ple­czu Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Kra­jo­wy re­cen­zent książ­ki słusz­nie wy­do­był ana­lo­gię mię­dzy opo­wia­da­nia­mi Do­mi­ny z tzw. ra­dziec­ką szko­łą za­ple­cza.

Ab­surd «zna­le­zie­nia się» na Sy­be­rii ry­su­je się w tym uję­ciu tyl­ko po­śred­nio. Au­tor zda­je się są­dzić, że wła­sna jego tra­ge­dia ma tyle od­po­wied­ni­ków w in­nych ro­dzi­nach, nie tyl­ko pol­skich, że trak­to­wać ją na­le­ży jako część la con­di­tion hu­ma­ine. Cóż, w ta­kiej i tyl­ko ta­kiej in­ter­pre­ta­cji mo­gły się uka­zać wspo­mnie­nia z ze­sła­nia” („Kul­tu­ra”, Pa­ryż 1976, nr 7-8).

Rze­szów, 2013

DWUNASTY GARNUSZEK

Ka­lu­cze, nad rze­ką Poj­mą we wschod­nio­sy­be­ryj­skiej taj­dze, to na­zwa jed­ne­go z po­do­bo­zów osła­wio­ne­go gu­ła­gu, do­kąd w lu­tym 1940 roku ze­sła­no gru­pę Po­la­ków wy­wie­zio­nych z Po­do­la. Ka­lu­cze to kil­ka­na­ście sta­rych drew­nia­nych ba­ra­ków, za­plu­skwio­nych i za­wszo­nych, z któ­rych, aby zna­leźć miej­sce dla Po­la­ków, po­śpiesz­nie ewa­ku­owa­no i po­go­nio­no eta­pem w głąb taj­gi ich po­przed­nich przy­mu­so­wych lo­ka­to­rów, w więk­szo­ści so­wiec­kich więź­niów po­li­tycz­nych. O ta­kich miej­scach jak Ka­lu­cze zwy­kło się u nas mó­wić, że dia­beł tam do­bra­noc po­wie­dział; do­oko­ła nie­prze­by­ta taj­ga, zimą sro­gie mro­zy i kop­ne śnie­gi, z wio­sną zdra­dli­we to­pie­le, a la­tem – chma­ry ma­la­rycz­nych ko­ma­rów i ką­śli­wej, nie­wy­obra­żal­nie na­tręt­nej musz­ki. A do naj­bliż­szej wio­ski czy osa­dy prze­dzie­ra­ło się z Ka­lu­cze­go ze dwa ty­go­dnie.

Na wio­snę czter­dzie­ste­go roku w Ka­lu­czem wy­bu­chła epi­de­mia ty­fu­su. Nie ma­jąc na­le­ży­tej opie­ki le­kar­skiej i zni­kąd po­mo­cy, ze­słań­cy cho­ro­wa­li pra­wie wszy­scy i licz­nie umie­ra­li. Nie było dnia bez kil­ku po­chów­ków nad brze­giem rze­ki Poj­my. Nie było ro­dzi­ny, w któ­rej by ktoś wte­dy nie umarł. A by­wa­ło też, że wy­mie­ra­li wszy­scy, jak to się zda­rzy­ło w licz­nej, ośmio­oso­bo­wej ro­dzi­nie Szaj­nów, spod za­lesz­czyc­kiej Ja­ku­bów­ki, z któ­rej nikt nie oca­lał…

Być może z oba­wy przed na­wro­tem ma­so­wej epi­de­mii, któ­ra zdzie­siąt­ko­wa­ła Po­la­ków w Ka­lu­czem, a może i z in­nych po­wo­dów, wła­dze GU­Ła­gu eta­po­wa­ły lu­dzi jesz­cze da­lej w głąb taj­gi, do Ka­je­nu nad rze­ką Bi­ru­są. Tam, na no­wym miej­scu, Po­la­cy, przy­mu­sze­ni do wy­rę­bu taj­gi i spła­wu tra­tew Bi­ru­są, sami mu­sie­li przez to krót­kie sy­be­ryj­skie lato po­bu­do­wać nowe ba­ra­ki.

Tej dru­giej ze­słań­czej wio­sny, w 1941 roku, w Ka­je­nie nad Bi­ru­są nasi lu­dzie też umie­ra­li, choć może nie tak ma­so­wo i czę­sto jak w Ka­lu­czem. W Ka­je­nie co praw­da epi­de­mia ty­fu­su się nie po­wtó­rzy­ła, ale i tu było na co umie­rać. Śmierć do­pa­da­ła lu­dzi wy­nisz­czo­nych nie­po­spo­li­tą przy­mu­so­wą pra­cą, lu­ty­mi mro­za­mi, ma­la­rią i po­wszech­nie pa­nu­ją­cym gło­dem. Prze­rze­dza­ły się osie­ro­co­ne ro­dzi­ny, a z nie­któ­rych, jak choć­by z pię­cio­oso­bo­wej ro­dzi­ny Ma­zu­rów, po­zo­sta­ła tyl­ko jed­na oso­ba.

A sko­ro już wspo­mnie­li­śmy ro­dzi­nę Ma­zu­rów, to od nich za­cznij­my tę smut­ną, co praw­da, ale od po­cząt­ku do koń­ca praw­dzi­wą opo­wieść.

Oko­li­ca jak na ko­lo­ro­wej, sie­lan­ko­wej wi­do­ków­ce. Wio­ska na skło­nie głę­bo­kie­go po­dol­skie­go jaru, skąd do brze­gów me­an­dru­ją­ce­go, zie­lo­no­wod­ne­go Dnie­stru ka­mie­niem do­rzu­cisz. Wio­sną tu­ma­ni za­pa­chem bzu i ja­śmi­nu, oszo­ła­mia kwit­ną­cy­mi sa­da­mi, la­tem otu­la się ła­na­mi do­rod­nej psze­ni­cy, wy­so­kiej po­nad gło­wy, zło­ci­sty­mi ka­cza­na­mi ku­ku­ry­dzy, wabi i syci gro­na­mi słod­kiej, tyl­ko w tym za­kąt­ku kre­so­wej Pol­ski doj­rze­wa­ją­cej wi­no­ro­śli, wiel­gach­ny­mi jak koła od wozu dy­nia­mi, so­czy­sty­mi me­lo­na­mi i ar­bu­za­mi. Moż­na też wy­obra­zić so­bie tę po­dza­lesz­czyc­ką wio­skę w zi­mie, kie­dy spra­co­wa­na drze­mie, za­wia­na po da­chy ob­fi­tym w tych stro­nach, kop­nym śnie­giem, kie­dy ga­łę­zie przy­do­mo­wych drzew ugi­na­ją się i trzesz­czą pod cię­ża­rem stro­ją­cej ich sre­brzy­stej, mroź­nej szre­ni…

A w wio­sce tej stoi nie­daw­no po­bu­do­wa­ny dom Ma­zu­rów. Zresz­tą całe obej­ście też na­der przy­zwo­ite. Pew­nie, że mo­gło­by być jesz­cze oka­zal­sze, bo­gat­sze. A może i bę­dzie, bo Ma­zu­ro­wie mał­żon­ko­wie mło­dzi, wciąż jesz­cze na do­rob­ku, a sił i do­brych chę­ci im nie bra­ku­je. Nie bra­ku­je tym bar­dziej, bo mają już dla kogo się sta­rać, bo hasa im po domu trój­ka do­rod­nych ba­sa­ły­ków: pier­wo­rod­ny czter­na­sto­let­ni Ju­lek, je­de­na­sto­let­nia Ma­ry­sia no i naj­młod­szy, ma­mu­sin piesz­czo­szek, pię­cio­let­ni Mar­ci­nek.

Tak to się ro­dzi­nie Ma­zu­rów żyło na ko­lo­nii Żu­raw­ka pod Za­lesz­czy­ka­mi aż do wrze­śnio­wej woj­ny w 1939 roku. A po­tem to już tyl­ko nie­pew­ność losu i wo­jen­na trwo­ga. Tak na­stał i osta­tecz­nie zruj­no­wał im ży­cie pa­mięt­ny dzień 10 lu­te­go 1940 roku. Nad ra­nem, po­grą­żo­nych w głę­bo­kim śnie zbu­dzi­li, wdar­li się do ich domu zbroj­ni So­wie­ci i bez da­nia ra­cji za­ła­do­wa­li do by­dlę­cych wa­go­nów, wy­wieź­li na Sy­bir. Tyle na ra­zie o ro­dzi­nie Ma­zu­rów.

Te­raz opo­wie­my o ro­dzi­nie Sta­ni­szów, bo los tak chciał, żeby oby­dwie fa­mi­lie mia­ły ze sobą coś wspól­ne­go.

Sta­ni­szo­wie z ko­lo­nii Po­nia­to­wa, też w za­lesz­czyc­kim po­wie­cie, to na­praw­dę licz­na ro­dzi­na, bo tuż przed woj­ną było ich ra­zem pięt­na­ścio­ro. Przy­po­mnij­my ich wszyst­kich, bo do­brym lu­dziom do­bra pa­mięć się na­le­ży.

Mat­ka mia­ła na imię Ma­ria, oj­ciec – Sta­ni­sław Sta­nisz. Naj­star­szy syn Jó­zef po­szedł na woj­nę we wrze­śniu 1939 roku i słuch po nim za­gi­nął. Pa­mięt­ne­go 10 lu­te­go 1940 roku wy­wie­zio­no na Sy­bir ro­dzi­ców i ich dzie­ci: Jul­kę, lat sie­dem­na­ście, pięt­na­sto­let­nich bliź­nia­ków Wan­dę i Stasz­ka, dru­gą parę bliź­nia­ków, dwu­na­sto­let­nich Wła­dy­sła­wę i Wład­ka, trze­cią parę bliź­niąt Ade­lę i Wa­le­rię, a że jak z tego wi­dać bliź­niąt Bo­zia pani Sta­ni­szo­wej nie ską­pi­ła, była jesz­cze czwar­ta bliź­nia­cza para, dzie­wię­cio­let­ni Cze­siek i Ma­rian. Do nich do­licz­my jesz­cze sied­mio­let­nie­go Zbysz­ka, pię­cio­let­nią Da­nu­się i za­le­d­wie dwu­let­nią Ma­ry­się.

Sta­ni­sze i Ma­zu­ro­wie nie byli spo­krew­nie­ni, z Pol­ski się nie zna­li. Oby­dwie ro­dzi­ny tra­fi­ły do Ka­lu­cze­go, ale i tu­taj roz­sie­dle­ni w róż­nych ba­ra­kach, w licz­nej ze­słań­czej gro­ma­dzie się nie po­zna­li. Do­pie­ro po­tem, w Ka­je­nie.

Ale umie­ra­nie w oby­dwu ro­dzi­nach za­czę­ło się w Ka­lu­czem, pod­czas epi­de­mii ty­fu­su.

U Sta­ni­szów w po­ło­wie maja 1940 roku nie­mal ra­zem, bo z dnia na dzień, zmar­ło tro­je: Wan­dzia i Ma­rian z osob­nych par bliź­nia­czych oraz mat­ka rodu, Ma­ria. Oj­ciec, Sta­ni­sław Sta­nisz, zo­stał z dzie­siąt­ką po­zba­wio­nych mat­ki sie­rot, w tym z bez­rad­nie naj­młod­szy­mi: pię­cio­let­nią Da­nu­sią i le­d­wie od mat­czy­nej pier­si od­sta­wio­ną dwu­let­nią Ma­ry­sią.

U Ma­zu­rów, w tym­że Ka­lu­czem i też na ty­fus, zmarł oj­ciec rodu Jan Ma­zur. Scho­ro­wa­na, wy­nisz­czo­na ty­fu­sem wdo­wa po­zo­sta­ła sama z trój­ką ma­łych dzie­ci.

La­tem 1941 roku, oby­dwie ro­dzi­ny, tak jak wie­lu in­nych Po­la­ków z Ka­lu­cze­go, wolą na­czel­ni­ków GU­Ła­gu zna­leź­li się w Ką­je­nie, nad peł­no­wod­ną i spław­ną rze­ką Bi­ru­są.

Ka­jen od Ka­lu­cze­go róż­nił się nie tyl­ko wiel­ką rze­ką, ale i tym, że na jej dru­gim brze­gu, z da­wien daw­na roz­lo­ko­wa­ło się parę nie­wiel­kich wio­sek za­miesz­ka­łych przez rdzen­ną tu­tej­szą lud­ność, prze­waż­nie Ro­sjan, ale też przez Czu­wa­szy i Bu­ria­tów. Były to bar­dzo li­che koł­cho­zy, tym lich­sze, że trwa­ją­ca woj­na wy­mio­tła z nich męż­czyzn i ze wszyst­kim mu­sia­ły so­bie ra­dzić ko­bie­ty, star­cy i pod­ra­sta­ją­ce dzie­ci. Bied­nie, bo bied­nie, ale za­wsze w ta­kim koł­cho­zie coś tam upra­wia­no, pa­sło się parę krów, kóz czy owie­czek, a cza­sa­mi na­wet ja­kiś pro­sia­czek po­kwi­ki­wał. Więc jak się tyl­ko dało Po­la­kom, a zwłasz­cza Po­lkom, prze­pra­wić przez Bi­ru­sę i do­trzeć do ta­kiej osa­dy, za­czy­nał się han­del wy­mien­ny. Żeby zdo­być dla wiecz­nie głod­nych dzie­ci dzba­nek mle­ka, ko­szyk ziem­nia­ków czy cze­goś tam jesz­cze, byle do zje­dze­nia, Po­lki wy­do­by­wa­ły z tłu­mocz­ków, wręcz zdej­mo­wa­ły z sie­bie i wy­zby­wa­ły się resz­tek przy­wie­zio­nej z Pol­ski odzie­ży… tyle tyl­ko, że z każ­dym dniem tego „to­wa­ru” na wy­mia­nę Po­lki mia­ły co­raz mniej, a głód nie ma­lał, tyl­ko się wzma­gał.

Tym bar­dziej że i ro­bo­ta w Ka­je­nie nie­wie­le róż­ni­ła się od tej w Ka­lu­czem. I tam, i tu­taj, od świ­tu do nocy przy­mu­so­wa dla wszyst­kich, w tym dla dzie­ci od czter­na­stu lat, pra­ca w taj­dze. W zi­mie pro­wa­dzo­no wy­rąb masz­to­wej so­sny. Wio­sną i la­tem, kie­dy rze­ka uwal­nia­ła się spod lo­do­wa­tych oko­wów, wią­za­no z po­zy­ska­ne­go drze­wa dłu­gie tra­twy i spła­wia­no je w mia­rę spo­koj­ny­mi Bi­ru­są i Czu­ną, a po­tem burz­li­wą, peł­ną wi­rów i skal­nych po­ro­hów An­ga­rą, wresz­cie po­tęż­nym Je­ni­se­jem, aż do przy­sta­ni w Le­so­sy­bir­sku. Od wio­sny do je­sie­ni część lu­dzi bu­do­wa­ła nowe ba­ra­ki, bo tych kil­ka do­tych­cza­so­wych trzesz­cza­ło w szwach od nie­wy­obra­żal­nej cia­sno­ty, tym bar­dziej, że Po­la­ków wciąż z róż­nych oko­licz­nych ła­grów do Ka­je­ny przy­by­wa­ło.

Dzień jak co dzień w Ma­zu­ro­wej ro­dzi­nie nie róż­nił się spe­cjal­nie od try­bu ży­cia in­nych. Tyle że sa­mot­nej, scho­ro­wa­nej wdo­wie, obar­czo­nej trój­ką dzie­cia­ków, było znacz­nie trud­niej. Tak jak wszy­scy, sko­ro świt, wy­cho­dzi­ła z naj­star­szym Jul­kiem do ro­bo­ty, by wie­czo­rem, wy­fa­so­waw­szy na kart­kę na­leż­ny im bo­che­nek chle­ba, wró­cić do swo­je­go kąta w ba­ra­ku. Wte­dy do­pie­ro mia­ła czas dla dzie­cia­ków, żeby spró­bo­wać, z cze­go się dało, choć­by tyl­ko z po­kru­szo­ne­go do wrząt­ku chle­ba, zwa­rzyć i po­kar­mić ich czymś cie­płym. A przez cały dzień, kie­dy mama z Jul­kiem byli w pra­cy, młod­sze dzie­ci, Ma­ry­sia i Mar­ci­nek, mu­sia­ły ra­dzić so­bie same. I ra­dzi­ły, jak po­tra­fi­ły, włó­cząc się mię­dzy ba­ra­ka­mi i po ich naj­bliż­szej oko­li­cy w gro­ma­dzie ta­kich sa­mych umo­ru­sa­nych obe­rwań­ców i gło­do­mo­rów jak one. Naj­pew­niej wte­dy też dzie­ci Ma­zu­ro­wej po­zna­ły się z dzie­cia­ka­mi Sta­ni­sza, choć oby­dwie ro­dzi­ny miesz­ka­ły w róż­nych ba­ra­kach.

A jak Sta­nisz ze swo­im licz­nym osie­ro­co­nym przy­chów­kiem so­bie ra­dził? Nie li­cząc już pra­wie osiem­na­sto­let­nie­go Jul­ka, no może jesz­cze szes­na­sto­let­nie­go Stasz­ka, któ­rzy mu­sie­li wy­cho­dzić z oj­cem do ro­bo­ty, zo­sta­wa­ło ich sa­mo­pas w ba­ra­ku ośmio­ro. I to wszyst­kie od mniej­sze­go mniej­sze, po­czy­na­jąc od bliź­nia­ków, dwu­na­sto­lat­ków Wła­dzi z Wład­kiem, aż po naj­młod­szą, te­raz już trzy­let­nią Ma­ry­się.

Trud­no opi­sać to, cze­go w peł­ni opi­sać się nie da: bez­mia­ru opusz­cze­nia, nę­dzy i nie­ustan­ne­go gło­du tej po­zo­sta­wio­nej sa­mo­pas gro­mad­ki Sta­ni­szo­wych sie­rot. I choć z po­dzi­wu god­ną tro­ską, opie­kuń­czo­ścią, a jak trze­ba to i dra­pież­ną de­spe­ra­cją, gro­mad­ka ma­łych Sta­ni­szów za­wsze trzy­ma­ła się ra­zem, wal­cząc co­dzien­nie o prze­ży­cie, to wraz ze zbli­ża­ją­cym się wie­czo­rem, jak te nie­na­sy­co­ne pi­skla­ki cze­ka­ła na po­wrót do ba­ra­ku ojca i star­szych bra­ci; jeść, jeść, jeść!

U Ma­zu­ro­wej nie­szczę­ście. Jej naj­star­szy syn, za­le­d­wie szes­na­sto­let­ni Ju­lek, z któ­re­go po śmier­ci ojca mia­ła tyle po­moc­nej po­cie­chy, prze­zię­bił się przy wy­rę­bie taj­gi i zmarł na ga­lo­pu­ją­ce za­pa­le­nie płuc. A nie­któ­rzy twier­dzi­li, że z gło­du… Na­czel­nik Ka­je­nu, Le­bie­diew, wy­dzie­lił parę so­sno­wych de­sek na trum­nę i pol­ski ze­słań­czy cmen­ta­rzyk w Ka­je­nie po­więk­szył się o jesz­cze jed­ną, ozna­czo­ną brzo­zo­wym krzy­żem mo­gi­łę.

Nie­szczę­ścia wlo­ką się za nie­szczę­ściem… Parę mie­się­cy po Jul­ku zmar­ła Ma­zu­ro­wej je­dy­na cór­ka, za­le­d­wie je­de­na­sto­let­nia Ma­ry­sia. Na co? A kto by tu­taj w ba­ra­kach, bez le­ka­rza, fel­cze­ra na­wet, coś na ten te­mat wie­dział. Umar­ła i już. A bo to ona jed­na? W Ka­lu­czem lu­dzie pa­da­li jak mu­chy, to i w Ka­je­nie umie­ra­ją. Mało ich już tu leży? Ot, choć­by: Jan Byr­ski, Ma­ry­sia Ma­li­now­ska, Gie­nek Ni­ski, Jan­ka Głu­szek, Zo­sia Man­te­rys, Mela Zon­tek, Ze­lek, sta­ry Gra­se­la, bab­cia i dzia­dek Czu­la­ko­wie.

Ma­zu­ro­wa tyl­ko z Mar­cin­kiem zo­sta­ła. Nie dość, że tymi nie­szczę­ścia­mi na du­szy obo­la­ła i z żalu pół­przy­tom­na, to le­d­wie no­ga­mi po­włó­czy. Po prze­by­tym w Ka­lu­czem ty­fu­sie, ma­la­ria się do niej przy­plą­ta­ła. Choć, co praw­da, nie tyl­ko do niej, po­ło­wą Ka­je­nu ma­la­ria tłu­cze. Ma­la­ria to cho­ro­ba zdra­dli­wa, upar­cie na­wra­ca­ją­ca, nę­ka­ją­ca czło­wie­ka na­gły­mi ata­ka­mi trud­nej do znie­sie­nia zim­ni­cy na prze­mian z wy­so­ką go­rącz­ką. Co rano scho­ro­wa­na Ma­zu­ro­wa zwle­ka się z pry­czy, czym może przy­spo­sa­bia na cały dzień śpią­ce­go jesz­cze Mar­cin­ka i kre­śląc nad nim znak krzy­ża, bo w isto­cie tyl­ko opie­ce Anio­ła Stró­ża może go po­le­cić, bi­jąc się z nie­we­so­ły­mi my­śla­mi, wy­cho­dzi.

Do ca­ło­dzien­nej nie­obec­no­ści mamy Mar­ci­nek zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić. Wie­dział, że przez ten czas musi sam so­bie ra­dzić. Nie­odmien­nie też, le­d­wie tyl­ko otwo­rzył i prze­tarł za­spa­ne oczy, a zda­rza­ło się, że uda­wał śpią­ce­go, cze­ka­jąc na wyj­ście ro­dzi­ciel­ki z ba­ra­ku, zry­wał się z pry­czy, biegł do pie­cy­ka „bur­żuj­ki”, bo tam w gar­nusz­ku mama zo­sta­wia­ła mu coś do zje­dze­nia: prze­waż­nie ja­kąś cien­ką ja­ło­wą zu­pi­nę, z cze­go tyl­ko dało się ją ugo­to­wać, do tego jesz­cze, je­śli mia­ła, to ka­wa­łe­czek chle­ba na sto­le. Pa­mię­tał, jak co wie­czór mama go na­po­mi­na­ła: – „Pa­mię­taj Mar­cin­ku, żeby wszyst­kie­go na­raz nie zjeść, bo to na cały dzień musi ci wy­star­czyć. – Do­brze, ma­mu­siu” – grzecz­nie przy­ta­ki­wał, by, le­d­wie do­cze­kaw­szy ran­ka, łap­czy­wie po­chło­nąć wszyst­ko za jed­nym za­ma­chem. Dziec­ku się dzi­wić? Nie ma ta­kie­go, na­wet wśród do­ro­słych, kogo by po­tę­ga wiecz­ne­go nie­na­sy­ce­nia, po­tę­ga do­mi­nu­ją­ce­go gło­du nie zła­ma­ła.

Wy­li­zaw­szy gar­nek, prze­łknąw­szy ze­bra­ne do naj­drob­niej­szej okru­szy­ny chle­ba, Mar­ci­nek „mun­du­ro­wał” się w nie­odmien­nie te same, co­raz bar­dziej ob­szar­pa­ne ła­chy, choć mat­czy­sko ślę­cza­ło nad nimi wie­czo­ra­mi, pra­ło i ła­ta­ło, jak się dało, i wy­cho­dził przed ba­rak. A tam do­łą­czał do ró­wie­śnej mu, też włó­czą­cej się ca­ły­mi dnia­mi sa­mo­pas gro­ma­dy wiecz­nie głod­nych ba­ra­ko­wych ob­szar­pań­ców.

Naj­go­rzej było w zi­mie, kie­dy sy­be­ryj­ski mróz i me­tro­we śnie­gi, nie­odzia­nym na­le­ży­cie, nie po­zwa­la­ły nosa z cia­sne­go, za­tę­chłe­go ba­ra­ku wy­su­nąć. Chy­ba że tuż za ba­rak, za na­glą­cą czło­wie­ka po­trze­bą. Nie dzi­wo­ta, że dzie­cia­ki wy­glą­da­ły wio­sny niby pi­skla­ki go­to­we z gniaz­da wy­fru­nąć.

W Ka­je­nie pierw­szym wio­sen­nym zwia­stu­nem było słoń­ce, któ­re­go pro­mie­nie zli­zy­wa­ły z szyb ma­lut­kich okien oszro­nio­ne ma­lun­ki i z top­nie­ją­ce­go śnie­gu wie­sza­ły dłu­gie lo­do­we so­ple na oka­pie ba­ra­ko­we­go da­chu. A już na­praw­dę ry­chłe na­dej­ście wio­sny zwia­sto­wa­ła w Ka­je­nie wiel­ka rze­ka Bi­ru­sa. Na­wet dzie­cia­ki wie­dzia­ły, że kie­dy znad Bi­ru­sy do­no­szą się od­gło­sy po­dob­ne do burz­li­wych grzmo­tów, wy­bu­chów bomb czy ar­ty­le­ryj­skiej ka­no­na­dy, to znak nie­chyb­ny, że wiel­ka rze­ka z zi­mo­we­go snu się bu­dzi i spod lodu na wio­sen­ny świat się wy­ry­wa. Dnie sta­wa­ły się dłuż­sze i co­raz cie­plej­sze. Bi­ru­sa wciąż wal­czy­ła ze zwa­ła­mi lodu, roz­py­cha­ła je na brze­gi, omi­ja­ła lo­do­we spię­trze­nia i za­to­ry, a kie­dy lód pró­bo­wał za­ta­mo­wać jej peł­no­wod­ny, po­tęż­ny nurt, omi­ja­ła go wście­kle, roz­le­wa­jąc się sze­ro­ko poza swo­je nor­mal­ne let­nie ko­ry­to.

Wio­sna! Znik­nę­ły śnie­gi, sto­pi­ły się, spły­nę­ły lody, wiel­ka rze­ka wró­ci­ła do swo­je­go ło­ży­ska. Ale wra­ca­jąc, nie wszyst­ką roz­la­ną wodę za­bra­ła z po­wro­tem. Po­zo­sta­wi­ła jej spo­ro w za­głę­bie­niach pra­do­li­ny i na przy­brzeż­nych łę­gach. Na­wet nie wszyst­kie ryby zdą­ży­ły się za­brać z jej od­pły­wem. A kie­dy słon­ko jesz­cze moc­niej przy­grza­ło, to na ży­znym, na­nie­sio­nym przez po­wódź na­mu­le, wcze­śniej niż gdzie in­dziej za­czę­ły kieł­ko­wać de­li­kat­ne mle­cze, jędr­na le­bio­da i kwa­sko­wa­ty szczaw.

Naj­waż­niej­sze, że wszyst­ko to ra­zem, zda­niem ba­ra­ko­wych lu­dzi, nie mó­wiąc już o dzie­cia­kach, nada­wa­ło się do je­dze­nia; jak tam kto chce, go­to­wa­ne czy od razu na su­ro­wo. Ta­pla­ły się dzie­cia­ki, a wśród nich Mar­ci­nek, po tych błot­ni­stych, le­d­wie kieł­ku­ją­cych łą­kach i opy­cha­ły się mło­dą zie­le­ni­ną do wzdę­cia i bie­gun­ki. Co star­sze zbie­ra­ły ja­dal­ną zie­leń i za­no­si­ły do ba­ra­ku. A ile było emo­cji i ra­do­ści, nie mó­wiąc już o po­żyt­ku, kie­dy ta­kie­mu ma­łe­mu szczę­ścia­rzo­wi uda­wa­ło się na­tra­fić i wy­ło­wić z wy­sy­cha­ją­ce­go wod­ne­go oczka le­d­wie żywą, zdy­cha­ją­cą na po­wie­trzu ry­bi­nę. Wcze­sna wio­sna w taj­dze, oprócz sło­necz­nych, co­raz dłuż­szych i cie­plej­szych dni, jesz­cze jed­nym, nie tyl­ko zresz­tą dzie­ciar­nię, ob­da­ro­wy­wa­ła. Otóż, w Ka­je­nie, nie­da­le­ko za ba­ra­ka­mi, na przed­pro­żu mrocz­nej ścia­ny so­sno­wo-ce­dro­wej, cią­gną­cej się nie wie­dzieć do­kąd taj­gi, ro­sły so­bie roz­le­głym za­gaj­ni­kiem wy­so­kie, smu­kłe i zgrab­ne jed­na w jed­ną, stroj­ne w de­li­kat­ną śnież­no­bia­łą korę – sy­be­ryj­skie brzo­zy. To one wła­śnie, i tyl­ko wcze­sną wio­sną, nim za­zie­le­ni­ły się pierw­szy­mi list­ka­mi, aż pęcz­nia­ły od nad­mia­ru krą­żą­ce­go w nich soku. I to ja­kie­go soku! Nie dość, że dla czło­wie­ka po­żyw­ne­go, ba! zda­niem wie­lu wręcz lecz­ni­cze­go, to do tego jesz­cze na róż­ne sma­ki słod­kie­go. Wy­star­czy­ło tyl­ko korę brzóz­ki głę­biej za­dra­pać, nie mó­wiąc o spo­sob­nym na­cię­ciu, jak sok za­czy­nał ka­pać, spły­wać do pod­sta­wio­ne­go na­czy­nia albo pro­sto do ust.

Lato i je­sień w taj­dze, choć po tu­tej­sze­mu krót­kie, też da­rów na­tu­ry lu­dziom nie ską­pią. Tyle że trze­ba się na nich znać i po­tra­fić, mieć wa­run­ki, żeby je spo­żyt­ko­wać. Ba­ra­ko­wi lu­dzie czę­sto nie mie­li ani jed­ne­go, ani dru­gie­go, a co do­pie­ro małe dzie­ci. Nie bra­ko­wa­ło w taj­dze grzy­bów, ja­gód roz­ma­itych, na­wet – ni­ko­mu w Pol­sce nie­zna­nych – ce­dro­wych orze­chów. Kto po­tra­fił i miał czym, mógł w Bi­ru­sie ło­wić ryby. Mar­ci­nek był na to wszyst­ko za mały. Grzy­by na su­ro­wo jeść się nie da­wa­ły, cza­sa­mi tyl­ko star­si chłop­cy roz­pa­la­li ogni­sko i pie­kli je na pa­ty­kach. Co in­ne­go ja­go­dy, tymi Mar­ci­nek opy­chał się do prze­sy­tu. I zbie­rał do ta­kie­go „tu­ja­ska”, dzban­ka zro­bio­ne­go z brzo­zo­wej kory, i przy­no­sił ma­mie do ba­ra­ku, któ­ra ostat­nio sła­bo­wa­ła co­raz bar­dziej. Ma­la­ria ją tłu­kła, wra­ca­ła co­raz czę­ściej i co­raz moc­niej­szy­mi, dłu­gi­mi ata­ka­mi. By­wa­ło, że po ta­kim ata­ku Ma­zu­ro­wa opusz­cza­ła pra­cę, bo z pry­czy zwlec się nie mo­gła. Mar­ci­nek po­ma­gał ro­dzi­ciel­ce, jak po­tra­fił, a kie­dy przy­no­sił jej na­zbie­ra­ne ja­go­dy, cie­szył się, ja­dła je chęt­nie, do tego na­chwa­lić się syn­ka nie mo­gła.

– Tyl­ko pa­mię­taj, Mar­cin­ku, bar­dzo cię pro­szę, nie chodź da­le­ko do lasu, bo jesz­cze nie daj Boże za­błą­dzisz mi kie­dyś, a taj­ga to prze­cież.

– Nie bój się, ma­mu­siu, nie za­błą­dzę! Za­wsze z in­ny­mi chło­pa­ka­mi cho­dzę, a do taj­gi, to tyl­ko bli­sko ba­ra­ków, na skra­ju.

– To do­brze, syn­ku, do­brze, bo gdy­by tak coś się sta­ło…

Nie koń­czy­ła, od­wra­ca­ła gło­wę i koń­cem chust­ki wy­cie­ra­ła oczy.

Mi­ja­ło krót­kie sy­be­ryj­skie lato, żółk­ną­ce li­ście brzóz zwia­sto­wa­ły je­sień. Ze zdro­wiem Ma­zu­ro­wej z każ­dym dniem było go­rzej i go­rzej. Kie­dy kil­ka dni z rzę­du nie mia­ła sił pójść do pra­cy, w ich ba­ra­ko­wej klit­ce zja­wił się ko­men­dant Le­bie­diew. Po­pa­trzył, po­słu­chał uspra­wie­dli­wień Ma­zu­ro­wej i po­ki­waw­szy gło­wą niby ze zro­zu­mie­niem, w bez­rad­nym ge­ście roz­ło­żył ręce.

– Ro­zu­mieć, to ja oby­wa­tel­kę ro­zu­miem, ale pra­wo jest pra­wem. A u nas „kto nie pra­cu­je ten nie je”. Do tego jesz­cze wo­jen­ne pra­wa obo­wią­zu­ją. Do „ka­ła­łaż­ki” was nie za­mknę, pod sąd nie od­dam, ale kar­tecz­ki na chleb mu­szę wam zmniej­szyć. Od dzi­siaj, tak jak wszy­scy nie­pra­cu­ją­cy, bę­dzie­cie otrzy­my­wać po dwa­dzie­ścia deko na oso­bę. Chy­ba że wró­ci­cie do ro­bo­ty. No to po­pra­wiaj­cie się, po­pra­wiaj­cie – skrzyp­nął drzwia­mi i po­szedł.

Ma­zu­ro­wa do pra­cy nie po­szła. Po zmniej­sze­niu im ra­cji chle­ba pra­wie przy­mie­ra­li gło­dem, nie mó­wiąc o tym, że i tych ską­pych ką­sków mat­ka od ust so­bie odej­mo­wa­ła, byle tyl­ko Mar­cin­ka po­kar­mić. Sama przez Bi­ru­sę do Czu­wa­szek prze­pra­wić się nie mia­ła siły, więc oka­zyj­nie przez usłuż­ne ba­ra­ko­we są­siad­ki wy­mie­nia­ła na żyw­ność, co tyl­ko mo­gła. Aż wresz­cie wy­mie­ni­ła ostat­nią su­kien­kę, jaka jej z Pol­ski zo­sta­ła, za wia­der­ko ziem­nia­ków i parę przy­gar­ści owsia­nej ka­szy. I tym go­spo­da­rzy­ła, jak umia­ła naj­oszczęd­niej, żeby choć raz na ty­dzień Mar­ci­nek mógł prze­łknąć cze­goś go­rą­ce­go. Ob­ja­wy dłu­go­trwa­łe­go gło­du nie ka­za­ły na sie­bie cze­kać. Na po­żół­kłym, wy­nisz­czo­nym ma­la­rią cie­le Ma­zu­ro­wej po­ja­wi­ła się opu­chli­zna. Po­czy­na­jąc od nóg, któ­re spu­chły jak kło­dy, z każ­dym dniem peł­zła wy­żej i wy­żej…

Mar­ci­nek się prze­bu­dził, ziew­nął, prze­tarł oczy i już zsu­wał nogi z pry­czy, by swo­im zwy­cza­jem po­biec do pie­cy­ka i zjeść, co mu tam mama zo­sta­wi­ła. Po­wstrzy­mał się w ostat­niej chwi­li, bo zer­k­nął, że le­żą­ca z nim na tej sa­mej pry­czy mama jesz­cze śpi. I już cał­kiem przy­tom­nie po­my­ślał, że już od daw­na do je­dze­nia nic nie mają, oprócz tego ka­wał­ka chle­ba. Ale po ten dzi­siej­szy chleb mama po­śle go do­pie­ro po po­łu­dniu, bo wte­dy w ma­ga­zyn­ku na kart­ki pie­czy­wo wy­da­ją. „Do­pie­ro po po­łu­dniu” – po­my­ślał, trud­no. Ale na samą myśl już te­raz się cie­szył, jak do tego skła­du w te pędy po­bie­gnie, poda kart­kę ma­ga­zy­nie­ro­wi, a ten od­wa­ży mu ka­wa­łek chle­ba. Wy­bie­gnie po­tem, za­raz odła­mie so­bie nie­du­żo, ot taką odro­bin­kę, skór­ki naj­le­piej, bo moż­na ją przez całą dro­gę do ba­ra­ku sma­ko­wać i po­łknąć do­pie­ro przed drzwia­mi, jak nic wrza­śnie:

– Ma­mu­siu! Chleb przy­nio­słem!…

W okno za­glą­dał już bia­ły dzień, a mama wciąż jesz­cze spa­ła. Dłu­ży­ło się Mar­cin­ko­wi, wstał i ci­chut­ko żeby mamy nie zbu­dzić, za­czął roz­pa­lać w pie­cy­ku… „Nim ma­mu­sia wsta­nie, her­ba­ty jej ugo­tu­ję” – po­my­ślał. Ucie­szo­ny po­my­słem, za­czerp­nął z wia­der­ka gar­nu­szek wody i po­sta­wił na roz­ża­rzo­ne że­liw­ne fa­jer­ki. Od­cze­kał, kie­dy woda za­czę­ła bul­go­tać i wrzu­cił do niej drob­no po­kru­szo­nych ma­li­no­wych ło­dyg. Wi­dział, że mama tak ro­bi­ła, a tak za­pa­rzo­na „her­ba­ta”, choć nie­słod­ka, bo cu­kru od daw­na na oczy tu nie wi­dzie­li, mia­ła ła­god­ny smak, ró­żo­wy ko­lor i pach­nia­ła świe­ży­mi ma­li­na­mi.

A mama wciąż spa­ła. Nie śmiał jej bu­dzić. Na pal­cach pod­szedł do pry­czy i wte­dy do­pie­ro za­uwa­żył, że przy­kry­tej na gło­wę ma­mie, spod sta­re­go koca, wy­sta­ją bose sto­py. „Żeby jej zim­no w nogi nie było”. Z tą my­ślą Mar­ci­nek za­czął de­li­kat­nie po­pra­wiać i na­cią­gać koc. Drgnął jed­nak z prze­stra­chu, że zbu­dzi śpią­cą, bo nie­chcą­cy ścią­gnął koc z ma­mi­nej twa­rzy. Ale za­raz cał­kiem ska­mie­niał; ro­dzi­ciel­ka nie spa­ła, ona nie żyła! Le­ża­ła na wznak z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, jak­by nie wie­dzieć cze­mu wpa­try­wa­ła się w su­fit.

I choć z wi­do­kiem śmier­ci Mar­ci­nek był oswo­jo­ny, bo pa­mię­tał śmierć ojca w Ka­lu­czem, zgon bra­ta Jul­ka, a cał­kiem nie­daw­no sio­stry Ma­ry­si, tu, na tej sa­mej pry­czy, gdzie te­raz leży mama, z po­ra­ża­ją­ce­go żalu i trwo­gi głos i łzy mu ode­bra­ło. Stał chwil­kę obok pry­czy, by ze­rwać się na­gle i wy­biec przed ba­rak. Tam do­padł do pierw­szej na­po­tka­nej ko­bie­ty, nie pa­mię­tał na­wet, do kogo, i kur­czo­wo ucze­piw­szy się jej rę­ka­wa cią­gnął do ba­ra­ku:

– Mama… mama… mama…

Śmierć i mat­czy­ny po­chó­wek Mar­ci­nek prze­żył niby w pół­śnie ja­kimś i nie­wie­le z tego wszyst­kie­go pa­mię­tał. Ko­bie­ta, któ­rą przed ba­ra­kiem za­cze­pił, po­wia­do­mi­ła kogo trze­ba. Na­czel­nik Le­bie­diew ka­zał sto­la­rzom zro­bić trum­nę. Zna­leź­li się też do­brzy lu­dzie, któ­rzy wy­ko­pa­li dół, trum­nę na cmen­tarz za­nie­śli i do gro­bu wpu­ści­li. Ża­łob­ni­ków było nie­wie­lu, bo na­czel­nik Le­bie­diew ni­ko­go z ro­bo­ty nie zwol­nił, za­le­d­wie kil­ka ba­ra­ko­wych sta­ru­szek. Ba­bi­ny prze­bie­ra­ły ró­żań­ce zgra­bia­ły­mi pal­ca­mi, mo­dli­ły się gło­śno i na­boż­nie że­gna­ły. Mar­cin­ko­wi na­wet jed­na z nich ka­za­ła zdjąć czap­kę, prze­że­gnać się i rzu­cić grud­kę zie­mi na ma­mi­ną trum­nę. Zro­bił, co mu ka­za­ła, choć nie bar­dzo ro­zu­miał po co ma ma­mu­si trum­nę gru­da­mi ob­rzu­cać. A po­tem sły­szał jesz­cze, jak roz­cho­dzą­ce się ko­bie­ty la­men­to­wa­ły, uża­la­ły się nad jego lo­sem:

– Moja pani, ta prze­cież cała ro­dzi­na mu wy­mar­ła… Sa­miu­sień­ki jak ten pa­lec na tym świe­cie się ostał. No i co te­raz z tą sie­ro­ta bę­dzie…

I na tym uża­la­niu za­in­te­re­so­wa­nie Mar­cin­kiem się skoń­czy­ło. Chło­piec do póź­ne­go wie­czo­ru wa­łę­sał się bez celu po po­bli­skiej taj­dze, wra­cał parę razy na cmen­tarz, ob­cho­dził mo­gi­ły mamy, Jul­ka i Ma­ry­si, by wresz­cie, spła­ka­ny i prze­mar­z­nię­ty do ko­ści, wró­cić do swo­jej ba­ra­ko­wej klit­ki.

Od dnia po­grze­bu nikt się w ba­ra­kach lo­sem Mar­cin­ka nie in­te­re­so­wał, jak mu tam, co robi, czy ma co jeść i gdzie spać. Spać miał gdzie, bo jak do­tąd nikt go z do­tych­cza­so­wej ba­ra­ko­wej klit­ki nie wy­ga­niał. Może sro­gi na­czel­nik Le­bie­diew też o nim za­po­mniał? Cho­ciaż chy­ba nie, bo któ­ryś ze star­szych chło­pa­ków Mar­cin­ka po­stra­szył, że ko­men­dant Le­bie­diew zbie­ra po ba­ra­kach ta­kie „bez­pri­zor­ny­je” sie­ro­ty jak on i ma je od­dać do ja­kie­goś ru­skie­go „died­do­mu”, czy­li sie­ro­ciń­ca. Od­tąd Mar­ci­nek, włó­cząc się po Ka­je­nie, na wi­dok Le­bie­die­wa brał nogi za pas i cho­wał się przed nim, gdzie się dało. I z tego stra­chu przed sie­ro­ciń­cem chło­piec bał się na­wet zgło­sić po kar­tecz­kę na te dwa­dzie­ścia deka chle­ba. Co więc jadł, czym się ży­wił? A czym się dało, co mu je­sien­na taj­ga dała, głów­nie pod­mar­z­łe już grzy­by, opa­dłe ce­dro­we orze­chy, ko­ra­lo­we, sy­cą­ce czer­wo­ne ja­go­dy brusz­ni­cy, wy­grze­by­wa­ne z zie­mi ole­iste ko­rze­nie „sa­ran­ki”, ki­ście czar­ne­go bzu i cierp­kie ja­go­dy cze­rem­chy. Cza­sa­mi ja­kaś li­to­ści­wa ba­ra­ko­wa ko­bie­ta za­pro­si­ła go na cho­chlę cie­płej zupy. Czę­sto wę­dro­wał też Mar­ci­nek da­le­ko od ba­ra­ków, aż na po­rę­bę, gdzie po­ma­gał ro­bot­ni­kom ścią­gać ob­ci­na­ne ga­łę­zie i spa­lać je na wiel­kim ogni­sku. Nig­dy ni­ko­go o je­dze­nie nie pro­sił, ale naj­czę­ściej, wła­śnie tam, na po­rę­bie, znaj­do­wa­ła się ja­kaś li­to­ści­wa du­sza, któ­ra odła­ma­ła dla nie­go ka­wa­łe­czek chle­ba czy kub­kiem go­rą­cej her­ba­ty po­czę­sto­wa­ła.

Sy­be­ryj­ska zima zja­wi­ła się na­gle, od razu śnież­na i mroź­na. A wraz z jej na­dej­ściem za­czę­ła się dla Mar­cin­ka praw­dzi­wa bie­da. Nie miał się w co ubrać i cze­go wzuć na nogi. To, że wy­glą­dał jak ob­szar­pa­niec, ni­ko­mu spe­cjal­nie nie prze­szka­dza­ło, bo wszy­scy ba­ra­ko­wi, w tym do­ro­śli, wy­glą­da­li po­dob­nie. Mar­ci­nek ze swo­je­go pol­skie­go ubran­ka wy­rósł, zno­sił też wszyst­ko po star­szym bra­cie Jul­ku. Je­śli się gdzieś wy­bie­rał, choć­by po su­che ga­łę­zie do taj­gi, czy zna­leźć coś do je­dze­nia, owi­jał po­strzę­pio­ne trze­wi­ki szma­ta­mi i mo­co­wał sznur­kiem. A gdzie tu w zi­mie zna­leźć coś do je­dze­nia, kie­dy mróz i kop­ny śnieg po pa­chy? A że­brać i pro­sić Mar­ci­nek wciąż się nie na­uczył, po pro­stu się wsty­dził. A jeść trze­ba. I Mar­ci­nek, mimo pierw­sze­go śnie­gu i zimy, wy­pa­trzył coś do je­dze­nia. Na ba­gnach, tak zwa­nych „kocz­kach”, gdzie w le­cie moż­na było być wcią­gnię­tym w to­piel bez­den­ną, ro­sła i owo­co­wa­ła „klu­kwa”, sy­be­ryj­ska krze­wia­sta bo­rów­ka, o wiel­kich jak agrest, gra­na­to­wych, o kwa­śnym sma­ku ja­go­dach. I  „mo­rosz­kę” też tam moż­na było spod śnie­gu wy­grze­bać. Też kwa­śna do osko­mi­ny, krze­wią­ca się jak brusz­ni­ca, ko­lo­rem do po­rzecz­ki po­dob­na. O te błot­ne ja­go­dy to­czył Mar­ci­nek boje z rów­nie głod­ny­mi, zla­tu­ją­cy­mi się na „kocz­ki” pta­szy­ska­mi. A wy­pra­wiał się tam Mar­ci­nek nie­mal co­dzien­nie i one też sta­no­wi­ły głów­ne jego po­ży­wie­nie. „A kie­dy Bi­ru­sę lód ze­tnie, to może do Czu­wa­szek się wy­bio­rę i naj­mę się tam do ja­kiejś ba­busz­ki do ro­bo­ty; su­szu jej do pie­ca z taj­gi przy­wlo­kę, wody przy­nio­sę, co mi każe, to będę ro­bił. A tam to już na pew­no ko­men­dant mnie nie znaj­dzie i do «died­do­mu» nie od­pra­wi”. Tak so­bie cza­sa­mi zzięb­nię­ty i wy­głod­nia­ły Mar­ci­nek prze­my­śli­wał. Aż tu kie­dyś, pod­czas ko­lej­nej wy­pra­wy na „kocz­ki”, za­stał go wie­czór, a do tego gę­stym śnie­giem po­pró­szy­ło. Mar­ci­nek ze­brał się do po­wro­tu i… za­błą­dził! A noc­ny „błąd” nie tyl­ko małe dziec­ko zwie­dzie. Jak dłu­go chło­piec błą­dził po tych „kocz­kach”, trud­no po­wie­dzieć. Ale miał szczę­ście, bo choć le­d­wie żywy, w mrocz­nej za­wiei do­strzegł przed sobą za­rys ba­ra­ku. Po­pła­kał się z ra­do­ści, bo wie­dział, że jest w Ka­je­nie. Nie był to jed­nak jego ba­rak. Mar­ci­nek był tak sla­by, że da­lej nie mógł zro­bić kro­ku. Do­wlókł się do oszro­nio­nych ba­ra­ko­wych drzwi, dra­pał w nie jak psi­na i ło­mo­tał pię­ścia­mi, bo już gło­su nie mógł z sie­bie wy­do­być. „Żeby nie spa­li, żeby mnie tyl­ko ktoś usły­szał” – mo­dlił się w my­ślach.

I usły­szał. Cała licz­na ro­dzi­na Sta­ni­szów aku­rat sie­dzia­ła przy sto­le i szy­ko­wa­ła się do ko­la­cji. Naj­młod­sze dzie­cia­ki nie­cier­pli­wi­ły się naj­bar­dziej, bo dzi­siaj, jak rzad­ko, ko­la­cja za­po­wia­da­ła się ob­fi­ta i na­resz­cie so­bie pod­je­dzą. Ob­fi­ta z tej oka­zji, bo naj­star­szy ze Sta­ni­szów, Ju­lek, wró­cił do­pie­ro z da­le­kie­go spła­wu, na któ­ry la­tem z tra­twa­mi wy­pły­nął, i przy­dźwi­gał cały ple­cak żyw­no­ści: chleb, kon­ser­wę „świ­noj tu­szon­ki”, ka­szy jęcz­mien­nej i na­wet spo­ry ka­wał cu­kru. Dziew­czyn­ki na­go­to­wa­ły ka­szy z kon­ser­wą, po­roz­le­wa­ły każ­de­mu spra­wie­dli­wie do alu­mi­nio­wych mi­se­czek, a komu mi­ski nie star­czy­ło, to do gar­nusz­ków. Ma­lu­chy nie­cier­pli­wi­ły się, prze­bie­ra­ły łyż­ka­mi, byle tyl­ko szyb­ciej w tej go­rą­cej zu­pie po­wio­sło­wać. Ale wszy­scy cze­ka­li, aż oj­ciec prze­że­gna się, oni za nim znak krzy­ża po­wtó­rzą i wte­dy do­pie­ro so­bie po­je­dzą. Sta­ry Sta­nisz już uniósł rękę do prze­że­gna­nia, gdy na­gle sie­dzą­cy naj­bli­żej drzwi Sta­szek za­alar­mo­wał:

– Tato, chy­ba ktoś puka!

Wszy­scy za­mie­ni­li się w słuch. Usły­sze­li pu­ka­nie.

– Puka – po­twier­dził Sta­nisz. – A kogo to aku­rat te­raz czort nie­sie? Otwórz Sta­siu, naj­bli­żej sie­dzisz.

W oszro­nio­ne drzwi, wraz z falą zim­na, prze­wa­lił się przez próg mały, rów­nie jak te drzwi oszro­nio­ny, uty­tła­ny w śnie­gu chłop­czy­na. Sta­szek po­mógł mu wstać, otrze­pał go, zdjął mu czap­kę.

– A kto to zno­wu taki? – dzi­wił się Sta­nisz.

Zby­szek i Cze­siek od­wrza­snę­li ojcu w je­den głos:

– To jest Mar­ci­nek, tato, ten od Ma­zu­rów, co mu nie­daw­no mama umar­ła.

Tym­cza­sem Mar­ci­nek ro­ze­bra­ny, na­tar­ty do ru­mień­ca po po­licz­kach, wy­raź­nie do­cho­dził do sie­bie. Sta­nisz za­rzą­dził:

– Ano, Zby­szek i Cze­siek, roz­suń­cie się tro­chę i weź­cie chło­pa­ka mię­dzy sie­bie. A ty, Wła­dziu, znajdź tam jesz­cze ja­kiś gar­nu­szek i na­lej mu go­rą­cej zupy, niech zje ra­zem z nami.

Wła­dzia, któ­ra dzi­siaj za ku­char­kę ro­bi­ła wy­raź­nie po­smut­nia­ła.

– Ale, ja, tato… do ostat­niej kro­pel­ki wszyst­ką zupę po­roz­le­wa­łam, na wszyst­kich po­dzie­li­łam, nic ma już zupy, tato.

– Taka spra­wa… Ale nie martw się, cór­cia, zro­bi­my tak. Weź jego, jak mu tam?

– Mar­ci­nek, tato – od­po­wie­dzia­ła Wła­dzia.

– Weź jego gar­nu­szek i obejdź nas wszyst­kich po ko­lei, a każ­de z nas, na­wet ma­lu­chy, ze swo­jej mi­ski po dwie łyż­ki mu wy­dzie­li. W taki spo­sób i Mar­ci­nek z nami po­wie­cze­rza, a my bez tych dwóch ły­żek stra­wy mniej ra­czej też nie zgłod­nie­je­my… No to, za­ła­twio­ne? Za­ła­twio­ne! Wszy­scy na swo­ich miej­scach? Raz, dwa, trzy… dwa­na­ścio­ro jest nas ra­zem za tym sto­łem, jak tych, nie przy­mie­rza­jąc, dwu­na­stu apo­sto­łów. No to, dzie­cia­ki, „W imię Ojca i Syna…”

– Amen! – od­krzyk­nę­li chó­rem.

Sta­nisz uśmiech­nął się pod wą­sem i pierw­szy za­nu­rzył łyż­kę w zu­pie…

Post­scrip­tum

Jak ła­two się do­my­ślić, od tej chwi­li Mar­ci­nek Ma­zur po­zo­stał przy ro­dzi­nie Sta­ni­szów na sta­łe. Tu do­ra­stał, by w czerw­cu 1946 roku ra­zem z nimi po­wró­cić z Sy­bi­ru do Pol­ski. Do­pie­ro na punk­cie gra­nicz­nym w Te­re­spo­lu ich losy się ro­ze­szły. A sta­ło się tak, po­nie­waż ów­cze­sny Urząd Re­pa­tria­cyj­ny i Pol­ski Czer­wo­ny Krzyż ewi­den­cjo­no­wał i przej­mo­wał pod swo­ją opie­kę sie­ro­ty ta­kie jak Mar­ci­nek, któ­rych wśród po­wra­ca­ją­cych z Sy­bi­ru było spo­ro. Te in­sty­tu­cje, oprócz opie­ki nad sie­ro­ta­mi, mia­ły też po­szu­ki­wać w Pol­sce ich krew­nych. Czy Mar­ci­nek, a dziś już po po­nad pół wie­ku, pan Mar­cin Ma­zur, miał ta­kie szczę­ście i w tym po­wo­jen­nym cha­osie ko­goś ze swo­ich krew­nych od­na­lazł? Tego do dziś nie wia­do­mo. Wia­do­mo na pew­no, że, nie­ste­ty, Mar­cin Ma­zur ze Sta­ni­sza­mi też się już po­tem nie spo­tkał. Sta­ni­szo­wie, któ­rych jesz­cze spo­ro żyje i miesz­ka na Dol­nym Ślą­sku, do dziś nie mają o nim żad­nej wie­ści. Ale mimo upły­wu tylu, tylu lat wciąż nie tra­cą na­dziei na spo­tka­nie z Mar­cin­kiem, bo ta­kim go pa­mię­ta­ją i wspo­mi­na­ją. Mar­ci­nie, gdzie­kol­wiek te­raz je­steś, ode­zwij się! Bo i au­tor, któ­ry tę hi­sto­rię naj­praw­dziw­szą z praw­dzi­wych opi­sał, i po­dob­nie jak ty był w Ka­je­nie, też nie tra­ci na­dziei, że się ode­zwiesz. Na do­wód cze­go nie koń­czy tej opo­wie­ści epi­lo­giem, tyl­ko nie­zwy­kłym post­scrip­tum.

UCIECZKA

Przy­gnę­bia­ją­ca ze­słań­cza bez­na­dzie­ja na­wet naj­moc­niej­szych du­chem mo­gła za­ła­mać. Naj­więk­si opty­mi­ści tra­ci­li wi­do­ki na