Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Zdrada strażnika planety

Zdrada strażnika planety

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-929666-5-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zdrada strażnika planety

Akcja powieści toczy się w 475 r. p.n.e. najpierw w Tracji (na terenach dzisiejszej Bułgarii), potem w ukrytym w masywie Olimpu skarbcu, by wreszcie znaleźć ciąg dalszy w Attyce (Grecja). Na Ziemi rozbija się statek kosmiczny z przedstawicielami obcej cywilizacji, a z katastrofy uchodzą z życiem jedynie nieliczni przybysze. Obecność wrytego w grunt goliata odnotowują nie tylko pobliscy prymitywni Trakowie. Na planecie zagościł bowiem ktoś znacznie potężniejszy, kto losy kilku niezwykłych rozbitków pragnie związać z własnymi. To zagadkowy kosmita, tytułowy strażnik planety. Nici intrygi sięgają daleko w kosmos i rozstrzyga się przyszłość Ziemi.

Fantastyka jest tu ujęta w ramy powieści historycznej, a narracja i dialogi są podporządkowane jej stylistycznym wymogom. Jednak realia greckiego antyku i odwołania do panteonu greckich bóstw nie gryzą się z technologicznym potencjałem potężnej pankosmicznej rasy. Jej przedstawiciele, na swój sposób nieśmiertelni, potrafią to samo, co mityczny Zeus z Olimpu i inni bogowie. A nawet więcej.

Starożytność została dobrze zbadana przez historyków, zaś autor zadbał w powieści o realia epoki. Ateny odbudowują się po wojnach z Persami, powstaje Symmachia Delijska, zaś Kimon oblega Eion. Nie zanudza on jednak czytelników tymi wydarzeniami i nie zmusza ich do repetytorium z historii starożytnej Grecji. Tylko raz w powieści tytułowy bohater, siwobrody Raha, opowiada Urchitce Ni o wojnach Dariusza i Kserksesa. Autor gustuje natomiast w detalach, co widać — na przykład — w opisie bogatej w dzieła sztuki willi Eurypidesa w Atenach. Poza tym jego bohaterowie zmagają się z losem również poza Ziemią — w odległych stronach kosmosu — dzięki możliwości błyskawicznego pokonywania wielkich przestrzeni (sztuczne planetoidy Tauros i Favo).

Przenikają się w książce dzieje trzech różnych cywilizacji: ziemskiej, urchickiej i transgalaktyckiej. Subtelnie zaznacza się również obecność czwartej, pochodzącej jakby z innego wymiaru kosmosu. Potwierdzają ją swym istnieniem wiecznotrwali (immortusi). Poza tym dopiero na Ziemi rozbitkowie z Urch odkrywają cała prawdę o ich osobliwej naturze. Reprezentują rasę zdolną do biologicznych przeobrażeń. Metamorfoza pozwala im przyjmować nowe kształty fizyczne i upodabniać się do dowolnych gatunków w przyrodzie.

Polecane książki

Wojtek i Gosia Skłodowscy są rodzicami niepełnosprawnej 16 letniej Amelki. Oddaliby wszystko, gdyby mogła wyzdrowieć. Marzenie się spełnia, ale konsekwencje są straszne. Tajemnicza relikwia potrafi czynić cuda, lecz są nią zainteresowani nie tylko ludzie o czystych sercach. Pewnego dnia Wojtek zosta...
Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia to zbiór opowieści z podróży autorki, która samotnie z plecakiem przemierza Azję, trafiając również na Papuę oraz Wyspę Wielkanocną. „Nie pytajcie, proszę, czy się nie boję podróżować sama. Co chwila ktoś mi zadaje ...
Angielka Destiny Richards słynie z tego, że leczy zwierzęta po ciężkich wypadkach. Dlatego szejk Zafir Al Asmari zwraca się właśnie do niej. Destiny jedzie z nim do jego pałacu na dwa miesiące. Dostanie za swoją pracę hojne wynagrodzenie, które umożliwi jej start w nowe życie. Nie przewidział...
To nie my wybieramy, czego mamy się bać. To strach wybiera nas. Tash Carmody przeżyła traumę – jako dziecko była świadkiem porwania swojej koleżanki Mallory Fisher przez budzącego grozę, wyimaginowanego Wróbla. Nikt nie uwierzył Tash w historię o porwaniu i dziewczynka została zmuszona zaakceptować ...
Publikacja przedstawia opis najważniejszych zmian jakie wejdą w życie w zakresie prawa pracy i ubezpieczeń społecznych w 2018 r. Można się z niej dowiedzieć jak przygotować się do tych zmian, co powinni zrobić pracodawcy, i o czym muszą pamiętać w 2018 r.?  W publikacji zostały przedstawione m.in. n...
Publikacja stanowi zbiór referatów zaprezentowanych podczas konferencji naukowej zorganizowanej przez Katedrę Prawa Samorządu Terytorialnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach w dniach 10-11 marca 2016 r., dotyczącej nowych form udziału społeczeństwa w zarządzaniu jed...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz

Edward GuziakiewiczZdrada strażnika planetypowieść science fiction • nagrodzona Złotym Piórem ZLP

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-25-1 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Na­pi­sa­na lek­ko ar­cha­izu­ją­cym ję­zy­kiem po­wieść prze­no­si czy­tel­ni­ka do sta­ro­żyt­no­ści. Jej ak­cja to­czy się w 475 r. p.n.e. naj­pierw w Tra­cji (na te­re­nach dzi­siej­szej Buł­ga­rii), po­tem w ukry­tym w ma­sy­wie Olim­pu skarb­cu, by wresz­cie zna­leźć ciąg dal­szy w At­ty­ce (Gre­cja). Na Zie­mi roz­bi­ja się sta­tek ko­smicz­ny z przed­sta­wi­cie­la­mi ob­cej cy­wi­li­za­cji, a z ka­ta­stro­fy ucho­dzą z ży­ciem je­dy­nie nie­licz­ni przy­by­sze. Obec­ność wry­te­go w grunt go­lia­ta od­no­to­wu­ją nie tyl­ko po­bli­scy pry­mi­tyw­ni Tra­ko­wie. Na pla­ne­cie za­go­ścił bo­wiem ktoś znacz­nie po­tęż­niej­szy, kto losy kil­ku nie­zwy­kłych roz­bit­ków pra­gnie zwią­zać z wła­sny­mi. To za­gad­ko­wy ko­smi­ta, ty­tu­ło­wy straż­nik pla­ne­ty. Nici in­try­gi się­ga­ją da­le­ko w ko­smos i roz­strzy­ga się przy­szłość Zie­mi.

Fan­ta­sty­ka jest tu uję­ta w ramy po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, a nar­ra­cja i dia­lo­gi są pod­po­rząd­ko­wa­ne jej sty­li­stycz­nym wy­mo­gom. Jed­nak re­alia grec­kie­go an­ty­ku i od­wo­ła­nia do pan­te­onu grec­kich bóstw nie gry­zą się z tech­no­lo­gicz­nym po­ten­cja­łem po­tęż­nej pan­ko­smicz­nej rasy. Jej przed­sta­wi­cie­le, na swój spo­sób nie­śmier­tel­ni, po­tra­fią to samo, co mi­tycz­ny Zeus z Olim­pu i inni bo­go­wie. A na­wet wię­cej.

Sta­ro­żyt­ność zo­sta­ła do­brze zba­da­na przez hi­sto­ry­ków, zaś au­tor za­dbał w po­wie­ści o re­alia epo­ki. Ate­ny od­bu­do­wu­ją się po woj­nach z Per­sa­mi, po­wsta­je Sym­ma­chia De­lij­ska, zaś Ki­mon ob­le­ga Eion. Nie za­nu­dza on jed­nak czy­tel­ni­ków tymi wy­da­rze­nia­mi i nie zmu­sza ich do re­pe­ty­to­rium z hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej Gre­cji. Tyl­ko raz w po­wie­ści ty­tu­ło­wy bo­ha­ter, si­wo­bro­dy Raha, opo­wia­da Urchit­ce Ni o woj­nach Da­riu­sza i Kserk­se­sa. Au­tor gu­stu­je na­to­miast w de­ta­lach, co wi­dać — na przy­kład — w opi­sie bo­ga­tej w dzie­ła sztu­ki wil­li Eu­ry­pi­de­sa w Ate­nach. Poza tym jego bo­ha­te­ro­wie zma­ga­ją się z lo­sem rów­nież poza Zie­mią — w od­le­głych stro­nach ko­smo­su — dzię­ki moż­li­wo­ści bły­ska­wicz­ne­go po­ko­ny­wa­nia wiel­kich prze­strze­ni (sztucz­ne pla­ne­to­idy Tau­ros i Favo).

Prze­ni­ka­ją się w książ­ce dzie­je trzech róż­nych cy­wi­li­za­cji: ziem­skiej, urchic­kiej i trans­ga­lak­tyc­kiej. Sub­tel­nie za­zna­cza się rów­nież obec­ność czwar­tej, po­cho­dzą­cej jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su. Po­twier­dza­ją ją swym ist­nie­niem wiecz­no­tr­wa­li (im­mor­tu­si). Poza tym do­pie­ro na Zie­mi roz­bit­ko­wie z Urch od­kry­wa­ją cała praw­dę o ich oso­bli­wej na­tu­rze. Re­pre­zen­tu­ją rasę zdol­ną do bio­lo­gicz­nych prze­obra­żeń. Me­ta­mor­fo­za po­zwa­la im przyj­mo­wać nowe kształ­ty fi­zycz­ne i upo­dab­niać się do do­wol­nych ga­tun­ków w przy­ro­dzie.

Rozdział pierwszy

NA SKAL­NYM usko­ku przy­siadł ptak i nie­po­ko­ją­co za­skrze­czał, zwia­stu­jąc obec­ność in­tru­za. Przy­bysz z ko­smo­su o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie wy­trwa­le wspi­nał się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie, ze śle­pym upo­rem ła­piąc ko­lej­ne wy­stę­py skal­ne i szu­ka­jąc ogo­nem opar­cia. Igrał ze śmier­cią. Jego cia­ło po­kry­wa­ła z tyłu dłu­ga gę­sta sierść i się­ga­ją­ca po­ło­wy ple­ców lwia grzy­wa, jed­nak z przo­du chro­nił je tyl­ko krót­ki włos, więc źle zno­sił kar­ko­łom­ną wspi­nacz­kę. Co rusz gro­zi­ło mu, że ode­rwie się od po­chy­ło­ści i jak stra­ce­niec po­le­ci w dół, ale nie ustę­po­wał. Nie miał zresz­tą od­wro­tu. Opusz­cza­jąc miej­sce upad­ku kap­su­ły ra­tun­ko­wej i wy­bie­ra­jąc dro­gę w górę, po­sta­wił bo­wiem wszyst­ko na jed­ną kar­tę.

Po­wsta­łe przed wie­ka­mi na tej pla­ne­cie wy­brzu­szo­ne ol­brzy­my wy­da­wa­ły się głu­che i wy­mar­łe. Po­ni­żej plą­ta­ły gra­nie, grzę­dy i usko­ki. Cze­go tu szu­kał nie­zna­ny obcy z gwiazd? Nie mysz­ko­wał za ukry­ty­mi skar­ba­mi, ani nie pró­bo­wał grać roli łow­cy, za­sa­dza­ją­ce­go się na gór­skie oka­zy. Tym bar­dziej że sam bar­dziej przy­po­mi­nał za­szczu­te zwie­rzę niż my­śli­we­go. Z tru­dem so­bie ra­dził, gdyż bra­ko­wa­ło mu za­bez­pie­czeń i ase­ku­ra­cji. Kie­dy się osu­wał, cią­gnął za sobą ka­ska­dy drob­nych ka­mie­ni oraz zdzie­rał mchy i po­ro­sty. Raz utknął w szcze­li­nie skal­nej, a trzy lub czte­ry razy wy­lą­do­wał na przy­pad­ko­wych wy­stę­pach, nie­ocze­ki­wa­nie znaj­du­jąc opar­cie.

Przy­bysz o zwie­rzę­cym wy­glą­dzie nie­ru­cho­miał w ta­kich chwi­lach, był in­te­li­gent­ną isto­tą, a w my­ślach cze­piał się na­tchnio­nych słów pro­ro­ka pu­sty­ni Ab-ida z pla­ne­ty Urch, z któ­rej po­cho­dził. Mę­drzec zwykł był po­krze­piać swo­ich bli­skich chry­pli­wym za­wo­ła­niem: „Idź­cie i pro­wadź­cie sła­bych na szczy­ty!” Jego cher­la­we po­krzy­ki­wa­nia mo­gły bu­dzić zdzi­wie­nie w stre­fie wy­dmo­wych pia­sków rów­ni­ko­wych, gdzie nie było wy­so­kich gór, ale ucznio­wie po­wszech­nie czczo­ne­go star­ca przyj­mo­wa­li je z po­wa­gą. Do­pa­try­wa­li się w nich me­ta­fo­rycz­ne­go zna­cze­nia. Zna­mio­no­wa­ły upór i sil­ną wolę, wy­trwa­łość i nie­ugię­tość, nie­ustę­pli­wość i nie­złom­ność. Czyż nie ta­kie przy­mio­ty win­ny były ce­cho­wać dziel­ne­go wo­jow­ni­ka, go­to­we­go od­dać ży­cie w słusz­nej spra­wie?

— Idź­cie i pro­wadź­cie… — Mu-ur wy­krztu­sił z sie­bie i te­raz, z lę­kiem ze­zu­jąc na po­ko­na­ną stro­mi­znę. Tęt­no miał wy­so­kie, krew zda­wa­ła się mu roz­ry­wać żyły i po­spiesz­nie od­dy­chał. Męt­ny wzrok ze­śli­zgnął się aż na dno ko­tła. Po roz­le­ni­wia­ją­cym spo­ko­ju po­dró­ży mię­dzy­gwiezd­nej tu zmie­rzył się z pra­wie nie­po­ko­na­nym. Szu­kał wspar­cia w so­bie, ale na próż­no. Od­wo­ły­wał się roz­sza­la­ły­mi my­śla­mi do wszyst­kie­go, co znał, lecz po­zo­sta­wa­ły mu tyl­ko pro­ste sło­wa ociem­nia­łe­go pro­ro­ka w opa­da­ją­cej do ko­stek i wy­pło­wia­łej od słoń­ca sza­cie.

— Idź­cie… i pro­wadź­cie… — szep­ta­ły jego spę­ka­ne od go­rącz­ki war­gi. — Wiedź­cie… sła­be… uszy… na szczy­ty…

Kap­su­łę, w któ­rej zdą­żył się schro­nić, wy­rzu­ci­ło w nie­wła­ści­wą stro­nę. Spa­dła na góry za­miast na prze­cię­tą rze­ką po­fał­do­wa­ną rów­ni­nę. Spły­wa­ją­ca ścia­na­mi w głąb ko­tła li­nia gra­ni sko­czy­ła ku nie­bu. Zna­lazł się z dwój­ką ro­da­ków nie na sa­mym dnie, ale na kru­chym wy­stę­pie ru­mo­wi­ska. Za­wio­dły gra­wi­to­chro­ny, więc siła ude­rze­nia była strasz­na. Cu­dem prze­żył. Dru­gie­mu ucie­ki­nie­ro­wi, Mi-iro­wi, też uda­ło się wyjść cało z ka­ta­stro­fy. Zwi­nął się, przy­warł do na­giej ścia­ny i skrył się w szo­ku pod dłu­gą grzy­wą. Trze­ci z kom­pa­nów, Li-ip, naj­go­rzej zniósł upa­dek i był w opła­ka­nym sta­nie.

Po­rzu­cił ich obu, sal­wu­jąc się uciecz­ką. Li-ipa wy­tar­gał z kap­su­ły, ostroż­nie skła­da­jąc le­cą­ce­go mu przez ręce nie­przy­tom­ne­go kam­ra­ta na nie­rów­nej pły­cie pia­skow­ca. Bie­dak miał po­kie­re­szo­wa­ne koń­czy­ny, ale dużo gor­sze były pew­nie ob­ra­że­nia we­wnętrz­ne. Na jego opu­chłych war­gach zna­czy­ła się krwa­wa pia­na. Z Mi-irem wo­jow­nik nie mógł się po­ro­zu­mieć. Za­sty­gły przy ska­le roz­bi­tek dy­go­tał, mam­ro­cząc o barw­nych kwia­tach ze ścian ste­row­ni stat­ku. Usi­ło­wał po­de­rwać go na nogi. Szar­pał go, krzy­cząc: „Chodź, wstań, mu­si­my się stąd wy­do­stać!” Kom­pan jed­nak go nie sły­szał. Wzrok miał nie­wi­dzą­cy i nie od­po­wia­dał, jak­by ni­ko­go przy nim nie było.

Szu­ka­jąc ra­tun­ku w czy­nie, po­ryw­czo zmie­rzył się z pra­wie pio­no­wą skal­ną ścia­ną. Te­raz zaś, gdy zna­lazł się do­sta­tecz­nie wy­so­ko, bre­dze­nie Mi-ira o kwia­tach pod­nio­sło go na­gle na du­chu, przy­no­sząc po­krze­pia­ją­ce sko­ja­rze­nia. „Wszę­dzie ro­śnie kwie­cie — gło­sił Mati-ag — dla tego, kto chce je do­strzec!” Dla Mu-ura kru­chym kwia­tem był ich sta­tek ko­smicz­ny, któ­ry bez­a­pe­la­cyj­nie spadł na gładź, kry­ją­cą się za pa­smem gór. Za wszel­ką cenę chciał go uj­rzeć jesz­cze przed za­cho­dem słoń­ca.

— Wszę­dzie… ro­sną… — ner­wo­wo wy­rzu­cał z sie­bie po­je­dyn­cze sło­wa. — Wszę­dzie!..

Nie­zmor­do­wa­nie się wspi­nał, a w chwi­lach prze­rwy mru­żył oczy i z nie­po­ko­jem zer­kał pod słoń­ce. Zło­ci­sta kula chy­li­ła się cięż­ko ku ho­ry­zon­to­wi i opa­da­ła za po­szar­pa­ne szczy­ty. Zmie­nia­ła bar­wę, a góry stop­nio­wo za­le­wa­ła czer­wień za­cho­du.

W słab­ną­cym świe­tle ga­sną­ce­go dnia do­tarł do wą­skiej prze­łę­czy. Chwiał się, ale na­resz­cie po­czuł pod sobą pew­niej­szy grunt. Po omac­ku wy­cią­gał przed sie­bie dło­nie. Sta­wiał pi­ja­ne kro­ki i z tru­dem ła­pał po­wie­trze, aż padł zzia­ja­ny na po­du­chy mchów i skal­nic. Nie wol­no mu było od­po­czy­wać. Oczy­ma wy­ob­raź­ni uj­rzał ota­cza­ne­go czcią śle­pe­go pro­ro­ka. Zwlókł się więc z chłod­nej zie­lo­nej po­dusz­ki i ru­szył da­lej, ma­jąc przed sobą kom­plek­sy osa­do­wych skał, opa­da­ją­cych w dół po dru­giej stro­nie gra­ni. Mu­siał jesz­cze się wdra­pać na po­bli­ski szczyt.

Omal nie za­łkał, gdy so­bie uzmy­sło­wił roz­mia­ry tra­ge­dii. Cho­dzi­ły mu po gło­wie róż­ne do­my­sły, zwią­za­ne z „Met-ar-usem”, tak opty­mi­stycz­ne jak pe­sy­mi­stycz­ne. Sta­tek mógł prze­trwać gwał­tow­ne zde­rze­nie z po­wierzch­nią i wryć się głę­bo­ko w zie­mię, ale rów­nie do­brze mógł się roz­trza­skać lub z hu­kiem eks­plo­do­wać, za­rzu­ca­jąc ko­tli­nę dy­mią­cy­mi się szcząt­ka­mi.

Wle­kły się mi­nu­ty wy­tę­żo­nej pra­cy mię­śni. Mię­dzy ska­ła­mi po­ja­wia­ły się ułom­ki o bar­wie bru­nat­nej i bru­nat­no-czer­wo­nej, a tu i ów­dzie po­ma­rań­czo­wej. Przy­ro­da na­gro­ma­dzi­ła w tym za­kąt­ku wie­le od­mian cza­row­nych ka­mie­ni. Po­dob­nych po­szu­ki­wa­no na Urch do ce­lów zdob­ni­czych. Nie zwra­cał na nie uwa­gi i nie ob­cho­dzi­ły go ich ko­lo­ry i kształ­ty. Jed­na ze skał gra­na­tu po­to­czy­ła się po pra­wie pio­no­wej ścia­nie urwi­ska — i prze­ra­żo­ny za­marł, są­dząc, że wy­żej ktoś się kry­je. Wkrót­ce osią­gnął to miej­sce. Ni­ko­go tam nie doj­rzał. Pół­ka z ła­mią­cy­mi się kra­wę­dzia­mi wy­stę­pu była wą­ska i zna­czy­ły na niej w opra­wie z mchu drob­ne pną­cza ob­sy­pa­ne kwit­ną­cy­mi pą­ka­mi. Przy­cza­ił się tam, a tę­czo­we mi­ne­ra­ły spra­wi­ły, że całą uwa­gę sku­pił na me­ta­mor­fo­zie. Na­zy­wa­no ją szum­nie szla­chet­nym ka­mie­niem na dro­dze ewo­lu­cji, tej głów­nej mocy na­pę­do­wej wszyst­kie­go we wszech­świe­cie. Jed­nak je­śli na­wet była ona czymś wy­jąt­ko­wym, to na tej pla­ne­cie za­bra­kło jej wła­ści­wej opra­wy.

— Klej­not bu­dzi za­chwyt… kie­dy… osa­dzi się go… w oczku obej­my lub pier­ście­nia… — od­kryw­czo szep­tał do sie­bie. — Nie kie­dy rzu­ci się go mię­dzy omsza­łe ka­mie­nie lub ci­śnie nim w pia­sek…

Ogar­nia­ła go sen­ność i kle­iły mu się po­wie­ki. Zmę­czo­na wy­ob­raź­nia wy­wio­dła go bez uprze­dze­nia w pole i uj­rzał przed sobą za­pie­ra­ją­ce dech ba­śnio­we ogro­dy z Lip­su­ar­ra. Po­ło­żo­ną na po­łu­dnio­wej pół­ku­li fe­erycz­ną wy­spę od­wie­dził w szcze­nię­cych la­tach, a mor­ska po­dróż wpi­sa­ła się mu w pa­mięć. Wła­śnie tam po­jął, że jego pla­ne­ta jest pięk­na. Wie­czy­ste drze­wa ocie­nia­ły roz­ło­ży­sty­mi ko­ro­na­mi pach­ną­ce ziel­ne mo­zai­ki i roz­sz­cze­pia­ły świa­tło słoń­ca na ty­sią­ce barw. W na­stro­jo­wym pół­mro­ku de­li­kat­ne kwia­ty cie­szy­ły oczy bo­gac­twem kształ­tów. Mię­dzy strze­la­ją­cy­mi po­nad gło­wę wspa­nia­ły­mi roz­ro­sta­mi nie czu­ło się upły­wu cza­su. Stał tam, bo­jąc się od­dy­chać. Był za­chwy­co­ny. Cóż, do­ra­stał na za­le­ga­ją­cych aż po ho­ry­zont roz­grza­nych pia­skach, któ­re wiatr po­ry­wał, gry­ząc oczy i prze­no­sił, ukła­da­jąc w po­fał­do­wa­ne wy­dmy. Był dziec­kiem pa­lą­ce­go słoń­ca i su­ro­wych oby­cza­jów.

Zno­wu drob­ny ptak usiadł obok. Czyż­by ten sam, co po­przed­nio? A może to do­bry duch bez uprze­dze­nia przy­brał jego po­stać, chcąc po­cie­szyć stra­ceń­ca i wes­przeć go, nim wyda ostat­nie tchnie­nie? „Ostat­nia wola ska­zań­ca?” Mu-ur usły­szał świer­got i ner­wo­wo się po­de­rwał, na­glo­ny po­trze­bą prze­trwa­nia. Ba­jecz­ne ogro­dy z Lip­su­ar­ra roz­my­ły się przed jego ocza­mi. Były ułu­dą i nie na­le­ża­ło sku­piać na nich uwa­gi. Wal­czył da­lej, bo­wiem szczyt miał tuż przed sobą, nie­mal na wy­cią­gnię­cie ręki.

— Wy­trwasz! — nie­udol­nie się po­krze­piał, war­cząc przez ści­śnię­te gar­dło. — Po­ra­dzisz so­bie!… — świsz­czał przez zęby.

Po­czuł, że zno­wu słab­nie i znie­ru­cho­miał, chcąc od­zy­skać siły. Z tru­dem ła­pał po­wie­trze. My­śla­mi prze­niósł się na wy­spę Ab-dan-gra, na któ­rej z po­dob­ny­mi so­bie śmiał­ka­mi go­to­wał się do od­lo­tu. To były inne cza­sy. Sta­ry po­krzy­wio­ny na­uczy­ciel, z któ­rym po­ta­jem­nie spo­ty­kał się po zmro­ku, dzie­lił się z nim wie­dzą da­le­ką od tego, cze­go na­ucza­no ofi­cjal­nie. Szep­ta­no o nim po ką­tach, że był sza­lo­ny, że sprze­ci­wiał się woli ka­pła­nów — i że dla­te­go ze wstrę­tem wy­gna­no go z bazy, po­zba­wia­jąc na­leż­nych przy­wi­le­jów. Mu-ur uwa­żał, że mistrz prze­grał, gdyż chciał za­cho­wać nie­za­leż­ność. Do koń­ca bro­nił swo­ich po­glą­dów. Nie­pra­wo­myśl­ny na­uczy­ciel twier­dził, że prze­isto­czyć się moż­na w do­wol­nym miej­scu i że nie trze­ba szu­kać w ko­smicz­nych pust­kach in­nej roz­wi­nię­tej rasy. Co nie zna­czy­ło, że nie do­ce­niał wagi ich kru­cja­ty. Nie kwe­stio­no­wał ce­lo­wo­ści wy­praw w ko­smos, ale był zda­nia, że nie na­le­ży ich łą­czyć z pro­gra­mem me­ta­mor­fo­zy. Mu-ur chci­wie słu­chał jego opo­wie­ści o trans­for­ma­cjach, do któ­rych po­dob­no do­cho­dzi­ło, nim Urchi­ci okrze­pli kul­tu­ro­wo. Do­brze się ro­zu­mie­li. Wy­sia­dy­wa­li ra­zem na skry­tych w le­śnych gąsz­czach po­kaź­nych ka­mien­nych pły­tach, wpa­tru­jąc się w dal, kon­tem­plu­jąc za­cho­dy słoń­ca, ce­dząc sło­wa i ga­wę­dząc bez po­śpie­chu.

DO­TARŁ na­resz­cie do szczy­tu i cięż­ko dy­sząc przy­warł do skał. Roz­ta­czał się przed nim wspa­nia­ły kra­jo­braz. Wstę­ga rze­ki od­bi­ja­ła ostat­nie pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, któ­re zda­wa­ło się cze­kać na dziw­ne­go przy­by­sza z ko­smo­su, żeby mógł na­sy­cić się wi­do­kiem roz­le­głej ko­tli­ny. Kom­plek­sy skał osa­do­wych, w któ­rych woda wy­rzeź­bi­ła ścież­ki, uj­ścia i wą­wo­zy, cią­gnę­ły się w dół i gi­nę­ły na jej skra­ju jak ścię­te. Ko­smicz­ny go­liat wbił się w zie­mię. O dzi­wo, był cały. Żół­te i brą­zo­we pla­my roz­ry­te­go grun­tu zna­czy­ły się wy­raź­nie na tle ga­sną­cej zie­le­ni.

Z pier­si Mu-ura wy­rwał się ochry­pły okrzyk ra­do­ści. Wró­ci­ły mu na­gle siły. Wy­pro­sto­wał się, uno­sząc ręce i za­czął gar­dło­wo śpie­wać. Gruch­nął jak zwy­cięz­ca. Z jego ust po­pły­nę­ły sło­wa trium­fal­nej sury, któ­rą he­ro­icz­ni przod­ko­wie wy­ko­ny­wa­li na polu wal­ki. Po­wta­rza­ły się w niej zwro­ty o wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni, o jego sile, o wy­trwa­ło­ści i od­wa­dze, oraz o tym, że tego ludu, mimo nie­do­stat­ku i bie­dy, nic nie po­ko­na i nie zmo­że.

Za­pa­dał zmrok i Mu-ur po­jął, że musi scho­dzić. Uj­rzał to, co chciał uj­rzeć. Z unie­sie­niem pie­ścił w my­ślach ob­raz ko­smicz­nej fre­ga­ty. Roz­pacz­li­wie wy­krzy­czał ra­dość zwy­cię­stwa, a obca pla­ne­ta cier­pli­wie go wy­słu­cha­ła. Wą­wóz nie był zbyt sze­ro­ki, a jego bia­ły bu­du­lec dłu­go utrzy­my­wał świa­tło. Po­tem po­su­wał się w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach, wi­dząc nad sobą kon­ste­la­cje gwiazd. Nie zna­czył się nad nim Trój­kąt Obiet­nic. Na tym glo­bie nie­bo­skłon był inny i po pew­nym cza­sie za­czę­ły mu zno­wu to­wa­rzy­szyć po­sęp­ne my­śli. Nie przy­pusz­czał, że wi­dok fir­ma­men­tu nie­bie­skie­go może tak bar­dzo wią­zać się z pa­mię­cią trza­ska­ją­ce­go ple­mien­ne­go ogni­ska i rwa­ne­go przez wiatr płó­cien­ne­go da­chu nad gło­wą.

Nie byli rdzen­ny­mi Urchi­ta­mi. Z prze­ka­zy­wa­nych od po­ko­leń po­dań wy­ni­ka­ło, że ich pra­przod­ków ścią­gnię­to na tę pla­ne­tę z nie­zna­nych stron ko­smo­su. Za nie­zwy­kły­mi prze­no­si­na­mi mia­ły się kryć pół­bo­skie siły, nie­wi­dzial­nie rzą­dzą­ce gwiaz­da­mi. Wró­cił my­śla­mi do po­my­lo­ne­go star­ca z Ab-dan-gra. Ów zaś zda­wał się kro­czyć obok nie­go, pod­pie­rać się sę­ka­tym ki­jem i w ciem­no­ściach nocy po­wta­rzać za­po­mnia­ne cre­do. „Pier­wot­nie twoi przod­ko­wie mie­li inne ob­li­cza i po­stu­ry. Nie byli jesz­cze po­dob­ni do grzy­wa­czy, bo nie po­sia­da­li grzyw, a ich ciał nie po­kry­wa­ła ruda szcze­ci­na — pły­nął jego ci­chy i sen­ny głos, prze­cho­dzą­cy chwi­la­mi w pół­szept, a cza­sa­mi za­mie­nia­ją­cy się w chry­pią­cy dy­sz­kant. — Na pla­ne­cie Urch po­ja­wi­li się jako od­ra­ża­ją­ce be­stie. Ich szcząt­ki od­kry­wa­ją nasi ucze­ni na zbo­czach zie­ją­ce­go ogniem wul­ka­nu En-ra!..”

Na pu­sty­niach głę­bo­ko wie­rzo­no w pra­daw­ne po­da­nia i le­gen­dy. Czczo­no przod­ków i przy­wią­zy­wa­no ogrom­ną wagę do tego, co gło­si­li. Jako ma­lec przy­słu­chi­wał się opo­wie­ściom o to­czo­nych bi­twach, o nie­ustra­szo­nych bo­ha­te­rach oraz o ple­mien­nych wa­śniach i spo­rach. W dzie­cię­cych la­tach wbi­ła mu się w pa­mięć ob­rzę­do­wa pieśń o pierw­szych dniach wiel­kie­go prze­bu­dze­nia i umiał­by ją wy­re­cy­to­wać na­wet w środ­ku nocy. Jej ryt­micz­ne stro­fy były jed­nak nie­ja­sne i wy­wo­ły­wa­ły mie­sza­ne uczu­cia — a za­bi­ja­ka z pu­sty­ni, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, cze­go uczył ba­ni­ta z Ab-dan-gra, prze­ży­wał roz­ter­ki. Sta­ry na­uczy­ciel bo­wiem sil­nie do niej na­wią­zy­wał. Gdzie jed­nak prze­bie­ga­ła gra­ni­ca mię­dzy praw­dą hi­sto­rycz­ną a mi­tem? Komu na­le­ża­ło wie­rzyć, a komu nie? „Czar­ne aotu­sy — pod­po­wia­dał mu le­d­wo sły­szal­ny głos star­ca — sta­no­wi­ły uoso­bie­nie zła i prze­mo­cy. Były zwy­rod­nia­łe i wy­na­tu­rzo­ne, szyb­ko się mno­ży­ły, pu­sto­sząc oto­cze­nie i za­gra­ża­jąc in­nym ga­tun­kom. Dla­te­go świa­tła cy­wi­li­za­cja, któ­ra się z nimi ze­tknę­ła, wy­ru­go­wa­ła je z ży­cia ro­ku­ją­cej pla­ne­ty, a może na­wet ca­łe­go ukła­du gwiezd­ne­go. Wy­ła­pa­no wszyst­kie be­stie i prze­nie­sio­no je do in­ne­go sys­te­mu so­lar­ne­go!..”

Czy mógł wy­wo­dzić się z rodu za­ja­dłych po­two­rów? Czy coś go łą­czy­ło z za­śli­nio­nym aotu­sem, któ­ry przy­brał kształ­ty da­ją­ce­go się po­skro­mić grzy­wa­cza? Czy odzie­dzi­czył jego ukry­te ce­chy? Je­że­li miał­by się z kimś lub z czymś utoż­sa­miać, to ra­czej z du­cha­mi wa­lecz­nych przod­ków, któ­rzy nie­wi­dzial­nie po­wra­ca­li z za­świa­tów, by wes­przeć mło­dych o go­rą­cych ser­cach w ich pierw­szych pu­styn­nych star­ciach.

Słu­chał mo­no­ton­ne­go gło­su star­ca, za­po­mi­na­jąc o prze­by­tej dro­dze. Był zdu­mio­ny, że sta­ła się tak ła­god­na i że po­su­wa się w dół bez prze­szkód. Wze­szedł księ­życ i w jego sre­brzy­stej po­świa­cie uj­rzał obce oto­cze­nie. Ska­ły się skoń­czy­ły, a pod zdar­ty­mi po­kła­do­wy­mi mo­ka­sy­na­mi po­czuł chłód tra­wy po­kry­tej rosą. Przy­sta­nął, nie wie­dząc, co po­cząć. Ustą­pi­ło na­pię­cie, któ­re mę­czy­ło go pod­czas wspi­nacz­ki. Po chwi­li bo­le­sne­go wa­ha­nia ru­szył przed sie­bie, wy­bie­ra­jąc kie­ru­nek na chy­bił tra­fił. Nie do­tarł jed­nak da­le­ko. W gó­rze mi­gnę­ła spa­da­ją­ca gwiaz­da, ko­ja­rzą­ca mu się z tra­cą­cym or­bi­tę ko­smo­lo­tem i Mu-ur uzmy­sło­wił so­bie, że jest bez sił. Zmę­cze­nie wzię­ło górę i jak na­gły cię­żar zwa­li­ło się na nie­go. Pró­bo­wał się przed nim bro­nić i za wszel­ką cenę utrzy­mać na no­gach, ale na­glą­ca po­trze­ba snu oka­za­ła się sil­niej­sza. Prze­fru­nął ci­cho obok nie­go noc­ny ptak. Od­wo­łał się w my­ślach do słów wy­śpie­wa­nej na szczy­cie sury zwy­cię­stwa i do wiel­ko­ści ludu pu­sty­ni — mimo to po­tknął się i bez­rad­nie upadł. Chciał się pod­nieść, lecz już nie zdo­łał. Nie­zna­na siła wy­da­wa­ła się przy­pie­rać jego twarz do chłod­nej mu­ra­wy. Pieśń he­ro­sów z za­la­nych słoń­cem pu­styń Urch po­pły­nę­ła sama, za­mie­nia­jąc się w wi­bru­ją­cy śpiew o zu­peł­nie in­nym ryt­mie.

Nie­po­dob­ny do dy­sz­kan­tu po­my­lo­ne­go ba­ni­ty z Ab-dan-gra obcy głos me­lo­dyj­nie dzie­lił się z nim zdu­mie­wa­ją­cym orę­dziem. Po­cho­dzą­cy jak­by z in­ne­go wy­mia­ru ko­smo­su nie­wi­dzial­ny po­sła­niec nu­cił o tym, że le­żą­cy bez czu­cia wo­jow­nik wes­prze w wal­ce ta­jem­ni­cze­go straż­ni­ka pla­ne­ty, by tam­ten mógł od­nieść zwy­cię­stwo. Prze­wi­dy­wał przy­szłość pla­ne­ty. Śpie­wał o bli­skim trium­fie za­gad­ko­wych wiecz­no­tr­wa­łych, któ­rzy skry­cie przy­by­li na ten glob, aby go ura­to­wać przed za­gła­dą.

Rozdział drugi

MI-IR nie cier­piał Mu-ura i in­stynk­tow­nie za­ci­skał zęby na jego wi­dok. Czuł do nie­go or­ga­nicz­ną nie­chęć. Nie mógł się jed­nak uwol­nić od jego to­wa­rzy­stwa. Prze­wi­dy­wał, że ma­ni­fe­stu­jąc obo­jęt­ność, bę­dzie mu cią­gle scho­dzić z dro­gi. Zna­lazł się z nim i in­ny­mi śmiał­ka­mi na wy­spie Ab-dan-gra. Wy­nio­śli ka­pła­ni przy­go­to­wy­wa­li ich do od­lo­tu w ko­smos i cze­ka­ła na nich no­wiut­ka fre­ga­ta, praw­dzi­we cudo, w któ­rej mie­li prze­go­nić świa­tło. Mu-ur był to­por­ny, gru­bo­skór­ny, aro­ganc­ki, or­dy­nar­ny i bez­czel­ny. Afi­szo­wał się przy­na-leż­no­ścią do bit­ne­go ludu z bia­łych pia­sków, jak­by z wo­jo­wa­niem, tym wy­na­tu­rzo­nym za­ję­ciem, wią­za­ło się jesz­cze coś do­nio­słe­go. Mi-ir utoż­sa­miał go z po­nu­rą prze­szło­ścią pla­ne­ty i wie­ka­mi bez­li­to­snych wo­jen. Mor­do­wa­no się na­wza­jem, prze­ści­ga­jąc w okru­cień­stwie. Za­bi­ja­ka niósł prze­kleń­stwo bez­myśl­nie roz­le­wa­nej krwi i sym­bo­li­zo­wał ciem­ne stu­le­cia sprzed świa­tłe­go zjed­no­cze­nia szcze­pów. Jego twar­do­gło­we ple­mię, po­dob­nie jak inne z ośle­pia­ją­cych bia­łych pu­styń, kur­czo­wo trzy­ma­ło się sta­rych tra­dy­cji i nad­wą­tlo­ne­go kul­tu przod­ków, nie po­sze­rza­jąc ho­ry­zon­tów my­ślo­wych i za nic ma­jąc po­stę­po­we idee. Było za­póź­nio­ne cy­wi­li­za­cyj­nie. Mimo to do­szło do łask, kie­dy za­ini­cjo­wa­no de­ba­tę nad me­ta­mor­fo­zą. Po­wód był nie­bła­hy. Po wie­kach sta­bi­li­za­cji i względ­ne­go spo­ko­ju ich je­dy­na w swo­im ro­dza­ju rasa zna­la­zła się w kry­tycz­nym po­ło­że­niu. Mó­wio­no, że wy­pa­li­ła się bio­lo­gicz­nie i spo­łecz­nie. Gro­zi­ła jej po­waż­na sta­gna­cja, je­śli nie za­gła­da. Z nie­skry­wa­ną na­dzie­ją spo­glą­da­no więc na tych, któ­rzy w opi­nii ka­pła­nów mie­li w so­bie dość sił, by prze­zwy­cię­żyć in­er­cję, a ga­tun­ko­wi za­pew­nić prze­trwa­nie. Mu-ura za­li­czo­no do gro­na wy­brań­ców, więc zo­stał uro­czy­ście na­masz­czo­ny, cze­go Mi-ir nie był w sta­nie prze­bo­leć. Dys­po­no­wał dru­zgo­cą­cym atu­tem. Ce­cho­wa­ła go — mia­no­wi­cie — nie­zwy­kle wy­so­ka po­dat­ność na prze­obra­że­nie. Jed­nak to nie wy­star­cza­ło, żeby wejść z nim w ko­mi­ty­wę, nie mó­wiąc o szcze­rej sym­pa­tii i po­kła­do­wym bra­ter­stwie. Przy­jaźń, przy­wią­za­nie, wza­jem­ność? Prze­nig­dy! Ta­kie rze­czy w ogó­le nie wcho­dzi­ły w grę. Kie­dy ich ko­smicz­na fre­ga­ta za­wi­sła w próż­ni, za­czę­ły ich mi­mo­wol­nie łą­czyć dy­żu­ry przy pul­su­ją­cych świa­tła­mi pul­pi­tach kon­tro­l­nych. Po­dzie­li­ła ich jed­nak draż­li­wa spra­wa kwiet­nych niby-dy­wa­nów z Ti-tan-gra. W ogar­nia­ją­cej wszyst­kich pi­ra­mi­dal­nej nu­dzie bła­he spra­wy nie­bez­piecz­nie wy­su­wa­ły się na pierw­szy plan, za­trwa­ża­ją­co za­ciem­nia­jąc umy­sły.

Ogar­nię­ty no­stal­gią Mi-ir pod­dał myśl, żeby jed­ną ze ścian wiel­kiej ste­row­ni „Met-ar-usa” ozdo­bić ży­wy­mi kwia­ta­mi. Po kil­ku­dnio­wym wa­ha­niu su­ro­wy do­wód­ca wy­pra­wy pod­pi­sał się pod tym pro­jek­tem. Wy­bra­no oka­zy i wy­ho­do­wa­no de­li­kat­ne sa­dzon­ki, ale kie­dy się oka­za­ło, że na tym nie ko­niec, bo­wiem trze­ba uzbro­ić ścia­nę, za­in­sta­lo­wać przej­rzy­ste osło­ny i pod­łą­czyć apa­ra­tu­rę, za­pew­nia­ją­cą wraż­li­wym eg­zo­ty­kom od­po­wied­nie oświe­tle­nie, tem­pe­ra­tu­rę i wil­goć, zna­leź­li się zgorzk­nia­li opo­nen­ci. Wią­za­ło się z tym tro­chę do­dat­ko­wej pra­cy. Mu-ura coś ugry­zło i ka­te­go­rycz­nie prze­ciw­sta­wił się temu po­my­sło­wi. Czy z po­wo­du kopy kwit­ną­ce­go ziel­ska na­le­ża­ło prze­wra­cać sta­tek do góry no­ga­mi? Do­tąd mało roz­mow­ny, za­cze­piał in­nych człon­ków za­ło­gi i bi­jąc ogo­nem o zie­mię zgryź­li­wie ko­men­to­wał po­czy­na­nia garst­ki za­pa­leń­ców.

Mi-ir sie­dział w kuc­ki przy tar­ga­nym kon­wul­sja­mi Li-ipie, po­nu­ro me­dy­to­wał nad opła­ka­nym po­ło­że­niem, w ja­kim się zna­leź­li i ły­kał gorz­kie łzy. Je­śli cho­dzi­ło o ści­słość, mógł być z sie­bie dum­ny, gdyż pra­wi­dło­wo za­re­ago­wał w ob­li­czu na­gle wy­ro­słe­go za­gro­że­nia. Po­cią­gnął to­wa­rzy­sza po­dró­ży ko­ry­ta­rzem w kie­run­ku ślu­zy, gdy tyl­ko się zo­rien­to­wał, że coś nie­po­ko­ją­ce­go dzie­je się z gra­wi­ta­cją śród­o­krę­to­wą. To nie były prze­lew­ki. Mię­śnie nie­po­ko­ją­co dy­go­ta­ły, do­no­sząc o wa­ha­niach cię­ża­ru cia­ła. Od razu od­gadł, z czym wią­żą się te sen­sa­cje, więc nie miał wąt­pli­wo­ści, że na­le­ży brać nogi za pas. Szczę­ście chcia­ło, że obaj zna­leź­li się w po­bli­żu. Za­pew­ne zdą­ży­li­by z awa­ryj­nym star­tem, uni­ka­jąc w ten spo­sób dal­szych per­tur­ba­cji, gdy­by nie to, że Li-ip ką­tem oka do­strzegł bie­gną­ce­go wo­jow­ni­ka. Kil­ka chwil zwle­ka­li z za­mknię­ciem kap­su­ły ra­tun­ko­wej i to za­wa­ży­ło na ich lo­sie. Na ścia­nach zna­czy­ły się drob­ne bły­ski wy­ła­do­wań elek­trycz­nych. Ostat­nie se­kun­dy oka­za­ły się de­cy­du­ją­ce. Sprzęt od­ma­wiał po­słu­szeń­stwa. W re­zul­ta­cie tego nie­bez­piecz­nie za­wi­ro­wa­ło ich sza­lu­pą. Po­le­cia­ła nie w tym kie­run­ku, w któ­rym chcie­li.

Łyp­nął wzro­kiem w górę, bo­wiem po­sy­pa­ły się na kap­su­łę drob­ne ka­mie­nie. Wbrew jego na­dzie­jom Mu-ur nie za­wró­cił. Prze­padł, pnąc się jak zwin­ne gór­skie zwie­rzę. Wi­docz­nie uległ śle­pe­mu in­stynk­to­wi, któ­ry ka­zał mu wal­czyć za­cie­kle i do koń­ca. No i w po­je­dyn­kę. Ten drań ni­g­dy nie oglą­dał się na in­nych.

Smęt­nie spu­ścił gło­wę, lu­stru­jąc otar­te nad­garst­ki.

— Mu-ur re­agu­je im­pul­syw­nie, co zmu­sza go do roz­pacz­li­wej sza­mo­ta­ni­ny na­wet w po­ło­że­niu bez wyj­ścia — char­czał z ża­lem do Li-ipa, któ­ry bez przy­tom­no­ści le­żał na na­giej ska­le. — Za­wsze bę­dzie de­spe­rac­ko szu­kać ra­tun­ku. A co ze zdro­wym roz­sąd­kiem? Z trzeź­wą oce­ną sy­tu­acji? To nie wie, na czym sto­imy? Bo prze­cież prze­gra­li­śmy z kre­te­sem. Po­grze­ba­li­śmy się tu do resz­ty — szlo­chał przy kam­ra­cie, a łzy spły­wa­ły mu po po­ro­śnię­tej rudą szcze­ci­ną bro­dzie. — Czyż tak nie jest? Spoj­rzyj na na­szą po­ża­ło­wa­nia god­ną sza­lu­pę ra­tun­ko­wą — hi­ste­rycz­nie go za­chę­cał. — Za­klesz­czy­ła się w tej szcze­li­nie skal­nej i jest wgnie­cio­na w kil­ku miej­scach… — chli­pał jak smar­kacz. — Pod­nieś się i po­patrz! Obej­rzysz ją so­bie, to po­zbę­dziesz się wąt­pli­wo­ści…

Nie­szczę­sny Li-ip nie mógł mu od­po­wie­dzieć, po­nie­waż nic do nie­go nie do­cie­ra­ło. Ko­nał. Ni­cze­go nie sły­szał i nie wi­dział. Gasł w oczach i nie­odwo­łal­nie że­gnał się z tym świa­tem. Jed­nak pod wpły­wem ję­kli­wych słów kam­ra­ta wy­da­wał się uspo­ka­jać, a drgaw­ki ustę­po­wa­ły. Za­ła­ma­ny Mi-ir spo­glą­dał na ran­ne­go, któ­ry w ogrom­nym gór­skim ko­tło­wi­sku był dla nie­go je­dy­nym punk­tem od­nie­sie­nia. Bez nie­go jego sa­mot­ność się­gnę­ła­by ze­ni­tu. Wi­dząc, że le­żą­cy nie uchy­la oczu, nie na żar­ty się za­nie­po­ko­ił. To nie mie­ści­ło mu się w gło­wie. Nie tak so­bie wy­obra­żał pierw­sze chwi­le po lą­do­wa­niu, te mia­ły być prze­cież trium­fal­nym uko­ro­no­wa­niem ich zbio­ro­we­go wy­sił­ku. Od­kry­ta pla­ne­ta stwa­rza­ła wra­że­nie go­ścin­nej, nie bra­ko­wa­ło na niej wody, bo­ga­te­go w tlen po­wie­trza oraz fau­ny i flo­ry. Przy­po­mi­na­ła ro­dzin­ną Urch, choć jed­no­cze­śnie róż­ni­ła się od niej pod wie­lo­ma wzglę­da­mi. Mia­ła zbli­żo­ną masę, a tak­że po­dob­ne ogro­my mórz i oce­anów. Na lą­dach wszech­wład­nie kró­lo­wa­ła żywa przy­ro­da, ale nie bra­ko­wa­ło rów­nież pu­styń. Bia­łe lo­do­we cza­py po­kry­wa­ły oba bie­gu­ny. Kon­ty­nen­tal­na rzeź­ba te­re­nu była uroz­ma­ico­na. Ru­chy tek­to­nicz­ne spra­wi­ły, że po­ja­wi­ło się przez mi­lio­ny lat spo­ro ska­li­stych wy­brzu­szeń oraz bar­dzo wy­so­kich gór, po­kry­tych wiecz­ną zmar­z­li­ną.

Wstał i nie­zgrab­nie zbli­żył się do ka­mien­nej ścia­ny, śli­zga­jąc się po pły­tach skal­nych, któ­re ob­su­wa­ły się i groź­nie zgrzy­ta­ły. Nie­któ­re kru­szy­ły się pod sto­pa­mi. Stok był pra­wie pio­no­wy i prze­nik­nął go nie­skry­wa­ny po­dziw dla Mu-ura, któ­ry umiał wspiąć się po nim bez lęku. Sam nie był­by zdol­ny do ta­kie­go wy­czy­nu. Nie od­wa­żył się do­ty­kać i ba­dać skal­ne­go ma­sy­wu, gład­kie­go, lecz wy­żej po­szar­pa­ne­go i po­prze­ci­na­ne­go, z cią­gną­cy­mi się tu i ów­dzie wą­ski­mi pro­ga­mi. Z na­boż­nym sza­cun­kiem oce­nił wy­so­kość.

Krzyk­nął, pró­bu­jąc do­dać so­bie od­wa­gi.

— Ooo… Hooo!..

Echo od­po­wie­dzia­ło mu zło­śli­wym chi­cho­tem. Ukry­te w za­ka­mar­kach gór du­chy wy­da­wa­ły się ra­do­wać, że prze­gry­wa z prze­zna­cze­niem. To nie wla­ło w jego ser­ce ani krzty otu­chy. Za­wo­łał więc jesz­cze raz z wi­docz­ną roz­pa­czą:

— Je­stem. Żyję. I nie zgi­nę!..

Góry zno­wu od­po­wie­dzia­ły. Za­śmiał się wiatr w na­głym po­dmu­chu. Ży­wio­ły jak­by się wa­ha­ły. Oto bo­wiem kru­chy i drob­ny przy­bysz z da­le­kich gwiazd ośmie­lił się rzu­cić im wy­zwa­nie! Chi­chot był ostroż­niej­szy, bar­dziej wy­wa­żo­ny i mniej zło­śli­wy. Może prze­wi­dy­wa­ły, że ów obcy od­wo­ła się do nie­zwy­kłej mocy, któ­ra go tu przy­wio­dła i że w zma­ga­niu z du­cha­mi pla­ne­ty nie­spo­dzie­wa­nie oka­że swą po­tę­gę?

Mi-ir przez krót­ką chwi­lę czuł się strasz­nie waż­ny. Wró­cił do sza­lu­py, sze­ro­kim ko­łem omi­ja­jąc le­żą­ce­go. Bał się spraw­dzić, czy ran­ny jesz­cze żyje. W wy­po­sa­żo­nym w pod­ręcz­ną apa­ra­tu­rę cia­snym wnę­trzu mie­ści­ły się fo­te­le i tu po­zo­stał, w jed­nym z nich się sa­do­wiąc. W ci­szy i pół­mro­ku mógł so­bie wy­obra­żać, że na­dal prze­by­wa we wnę­trzu ogrom­ne­go stat­ku, któ­ry tnie lo­do­wa­te prze­strze­nie. Ekra­ny były ciem­ne. Dzia­ła­ło awa­ryj­ne ogrze­wa­nie, zaś świst po­wie­trza do­wo­dził, że wen­ty­la­cja jest spraw­na. Mimo to bo­lid nie nada­wał się do użyt­ku. Był kupą zło­mu. Mi-ir strze­lał pal­ca­mi w ko­lej­ne kla­wi­sze. Na jed­nym z mo­ni­to­rów uda­ło mu się wy­świe­tlić dro­gę upad­ku. Za­raz jed­nak ob­raz za­mie­nił się w sty­gną­cy punkt. Po­tem usi­ło­wał zaj­rzeć do skry­tek z za­opa­trze­niem dla roz­bit­ków, ale za­klesz­czy­ły się w ścia­nach kap­su­ły. Były tam na pew­no ra­cje żyw­no­ści. Ostat­ni boks zda­wał się ustę­po­wać, po­kry­wa się ru­sza­ła, ale zma­ga­nie z nim odło­żył na póź­niej.

Przy­bi­ty wy­do­stał się na ze­wnątrz. Góry trwa­ły w ma­je­sta­cie. Świe­ci­ło zło­ta­we słoń­ce, a na skal­nej pół­ce nic się nie zmie­ni­ło. Ran­ny le­żał na­dal na ka­mien­nym po­de­ście, zaś wo­jow­nik nie wra­cał. Nie miał zresz­tą po co wra­cać. Cze­go mógł szu­kać w bez­u­ży­tecz­nym gra­cie? Gorz­kie fa­tum wdar­ło się w ich pla­ny.

Cie­ka­wość, któ­ra prze­zwy­cię­ży­ła na krót­ki mo­ment de­pre­sję, pchnę­ła go na skraj ru­mo­wi­ska. Do­tarł tam nie bez lęku i drże­nia. Ostroż­nie spraw­dzał nie­pew­ne pod­ło­że przy każ­dym ko­lej­nym kro­ku. Na­stęp­nie pła­sko się po­ło­żył, do­cią­ga­jąc się do ostrej kra­wę­dzi. Spoj­rzał w dół na dno ko­tła. Gwał­tow­nie się cof­nął, czu­jąc, że ła­pią go mdło­ści. Ru­mo­wi­sko się za­ko­ły­sa­ło, a wraz z nim roz­bu­ja­ły się góry. Oko­licz­ne szczy­ty prze­chy­li­ły się naj­pierw w jed­ną, a po­tem w dru­gą stro­nę. Omal nie zwy­mio­to­wał. Za­wró­cił, ła­piąc z tru­dem po­wie­trze. Nie miał jed­nak wy­bo­ru. Wy­su­nął się i zno­wu spoj­rzał w dół. Pe­ne­tro­wał wzro­kiem ścia­nę pod sobą. Wą­ziut­ki wy­stęp biegł nie­co po­ni­żej ru­mo­wi­ska — i da­lej, wzdłuż ma­sy­wu. Ścież­ka wy­glą­da­ła jak zba­wien­na kład­ka, łą­czą­ca dwa krań­co­wo róż­ne świa­ty, pierw­szy wy­da­wał się groź­nie szcze­rzyć kły, dru­gi ba­ła­mut­nie ma­mił ży­ciem. Za­pa­mię­tał ten wi­dok.

Usiadł w kuc­ki przy kap­su­le ra­tun­ko­wej, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc wyj­ścia z kosz­mar­ne­go la­bi­ryn­tu. Trwał tak, ni­czym go­tu­ją­cy się na śmierć urchic­ki sta­rzec, świa­do­my tego, że ży­cie z nie­go bez­pow­rot­nie wy­cie­ka. Czy do­tarł do kre­su swo­ich dni? Oczy­ma wy­ob­raź­ni wi­dział roz­rzu­co­ne pisz­cze­le, bia­łe czasz­ki i pu­ste oczo­do­ły. Olśni­ła go z na­gła myśl, że choć­by tego bar­dzo pra­gnął, nie umrze — i ucze­pił się jej jak ostat­niej de­ski ra­tun­ku. Nie miał za­mia­ru od­da­wać gło­wy pod to­pór. Od­niósł wra­że­nie, że nie było to jego za­dzi­wia­ją­cym prze­zna­cze­niem. In­stynk­tow­nie to czuł, jed­nak nie po­tra­fił prze­bić się przez mur nie­wie­dzy.

— Ży­cie czy śmierć? — szep­nął z lę­kiem, spo­glą­da­jąc na Li-ipa. — Bło­go­sła­wień­stwo czy prze­kleń­stwo? Opła­ka­ny ko­niec czy za­ska­ku­ją­ce wy­ba­wie­nie?

Ry­su­ją­ca się po­ni­żej przy­kle­jo­na do ścia­ny wą­ziut­ka ście­ży­na nio­sła odro­bi­nę na­dziei. Wi­nien był ostroż­nie zsu­nąć się na ze­skok, a na­stęp­nie — przy­trzy­mu­jąc się na­giej ścia­ny — prze­su­wać się w lewo nad prze­pa­ścią, po­wo­li, kro­czek po krocz­ku, aż do miej­sca, gdzie uskok zde­cy­do­wa­nie się po­sze­rzał. Da­lej miał­by więk­szą swo­bo­dę ma­new­ru. Zej­ście było dia­blo trud­ne, ale moż­li­we. Tym nie­mniej przy bra­ku ase­ku­ra­cji wy­ma­ga­ło nie byle ja­kiej od­wa­gi, nie mó­wiąc o wprost nie­wy­obra­żal­nych umie­jęt­no­ściach akro­ba­tycz­nych.

Pod­niósł się z mo­zo­łem, gdyż Li-ip zda­wał się go po­trze­bo­wać. Drgaw­ki sta­ły się gwał­tow­niej­sze i prze­szy­ła go bo­le­sna myśl, że ko­niec jego kom­pa­na jest na­praw­dę bli­ski. Spo­zie­rał na jego na­zna­czo­ną cier­pie­niem twarz, szcze­rze mu współ­czu­jąc, ale nie mógł przy­nieść mu ulgi. Po nie­ja­kim cza­sie kon­wul­sje ustą­pi­ły, zaś le­żą­cy za­padł w nie­spo­koj­ny sen. Go­rącz­ko­wał. Mam­ro­tał coś bez sen­su i ko­goś gwał­tem przy­zy­wał do sie­bie. Po­zo­stał przy nim, cier­pli­wie przy­trzy­mu­jąc go za rękę. Tyle dla nie­go mógł zro­bić.

Od­dał się bo­le­snym wspo­mnie­niom. Czę­sto du­mał nad tym, jak będą wy­glą­dać po prze­obra­że­niu. In­try­go­wa­ło to wszyst­kich le­cą­cych „Met-ar-usem” i ro­sło na­pię­cie, gdy tyl­ko ktoś w to­czą­cych się roz­mo­wach po­trą­cił ten te­mat. Po zej­ściu na or­bi­tę sta­cjo­nar­ną dla nie­któ­rych sta­ło się to ob­se­sją. Wy­strze­lo­ne son­dy prze­ka­zy­wa­ły ob­ra­zy z po­wierzch­ni. Oglą­da­li je w ste­row­ni z nie­do­wie­rza­niem. Tu­tej­si dwu­noż­ni nie mie­li ogo­nów. Byli na swój spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ni. Po­ziom ich kul­tu­ry za­le­żał od usy­tu­owa­nia geo­gra­ficz­ne­go, róż­ny w róż­nych za­kąt­kach glo­bu. Że­glo­wa­no po mo­rzach, zna­no pie­nią­dze, han­dlo­wa­no, wy­twa­rza­no broń, upra­wia­no rolę, zaś w nie­któ­rych re­gio­nach wy­kwi­tły pań­stwa z roz­bu­do­wa­ną ad­mi­ni­stra­cją. Do osob­ni­ków tej rasy, nie­świa­do­mych tego, że są in­wi­gi­lo­wa­ni przez ob­cych, nie­wąt­pli­wie mie­li się upodob­nić — ale jak i kie­dy, tego jesz­cze nikt z nich nie wie­dział.

Słoń­ce było ni­sko i kry­ło się za ma­sy­wem gór. Ro­bi­ło się chłod­no i Mi-ir po­padł w odrę­twie­nie. Bez­myśl­nie przy­pa­try­wał się rę­kom i no­gom, a le­d­wo sły­szal­ny głos zda­wał się mu wbi­jać do gło­wy, że ni­g­dy wię­cej ich nie uj­rzy. Obej­rzał się na­wet na Li-ipa, ale ran­ny się nie od­zy­wał, do­go­ry­wa­jąc w mil­cze­niu. Mo­dli­tew­ny szept pły­nął gdzieś z gór, a może wy­do­sta­wał się z ob­ło­ków, któ­re przy­że­glo­wa­ły z od­da­li. Po pew­nym cza­sie wy­peł­nił prze­strzeń wo­kół nie­go i za­czął prze­ni­kać wszyst­ko, na­wet obłe ścia­ny uszko­dzo­nej kap­su­ły.

Po­my­ślał, że za­tar­ga ran­ne­go kom­pa­na z po­wro­tem do sza­lu­py ra­tun­ko­wej i w za­mknię­ciu spę­dzi z nim noc, a ran­kiem za­sta­no­wi się nad dal­szy­mi kro­ka­mi.

W HER­ME­TYCZ­NEJ ka­bi­nie śli­zga­cza było ci­cho i przy­tul­nie. Uro­cza Ni roz­go­ści­ła się w niej na do­bre, a nu­dząc się, od nie­chce­nia błą­dzi­ła pal­ca­mi po przy­ci­skach. Ba­wi­ła się ro­do­wym pier­ście­niem. Ma­ją­cy so­lid­ną bu­do­wę we­hi­kuł nada­wał się do eska­pad po nie­rów­nym zdra­dli­wym te­re­nie. Zna­ko­mi­cie się spi­sy­wał na Urch w re­jo­nie nie­bez­piecz­nych ba­gien O-ato i na ska­li­stych wznie­sie­niach Ab-ra-ben. Wy­do­by­ty z bocz­nej ni­szy ze wzglę­du na prze­wi­dzia­ny prze­gląd, tra­fił na po­cze­sne miej­sce w hali. W tej ma­szy­nie się zna­la­zła, kie­dy na­de­szło naj­gor­sze, a łą­czy­ło się to z pew­no­ścią z jej nie­wia­ry­god­nym szczę­ściem. Bu­dzi­ła re­spekt, po­myśl­ność ni­g­dy jej nie opusz­cza­ła i czu­ła się ist­ną wy­bran­ką losu. Nie na­rze­ka­ła na brak uzna­nia, a jej rzad­ka uro­da spra­wia­ła, że od­no­szo­no się do niej życz­li­wie. Na­wet w cza­sie lotu. A to spra­wia­ło, że nie obar­cza­no jej pra­ca­mi, na któ­re nie mia­ła ocho­ty. Sie­dzia­ła sama, bo­wiem gdzieś się za­wie­ru­szył tech­nik Ta-ot, któ­ry po­ma­gał jej w te­sto­wa­niu sprzę­tu. Przy­pusz­czal­nie nie zdo­łał wy­rwać się ze ste­row­ni i jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny tkwił przed mo­ni­to­ra­mi, prze­ję­ty re­we­la­cyj­ny­mi prze­ka­za­mi z po­wierzch­ni glo­bu. Nie­któ­rych z za­ło­gi trze­ba było stam­tąd wy­cią­gać sznu­ra­mi.

Zbieg oko­licz­no­ści oka­zał zdu­mie­wa­ją­cy i nie­omal gra­ni­czył z cu­dem. Los chciał, że mie­li wła­śnie spraw­dzać ma­szy­nę, wy­po­sa­żo­ną w au­to­no­micz­ny sys­tem gra­wi­ta­cyj­ny. Praw­dzi­we cudo! Do niej zgrab­nie wsko­czy­ła, nie chcąc nu­dzić się na ze­wnątrz. A co naj­waż­niej­sze, po za­ję­ciu miej­sca w ka­bi­nie nie za­po­mnia­ła włą­czyć osłon. Nie poj­mo­wa­ła, dla­cze­go to uczy­ni­ła, bo prze­cież nie mu­sia­ła. Nie wie­dzia­ła więc, bo nie mo­gła wie­dzieć, co na­praw­dę się dzie­je ze stat­kiem ko­smicz­nym, znie­ru­cho­mia­łym na or­bi­cie sta­cjo­nar­nej. Nie po­czu­ła wstrzą­sów, któ­re znie­nac­ka tar­gnę­ły ich z po­zo­ru nie­znisz­czal­nym ko­lo­sem. Ode­rwa­na od sys­te­mów po­kła­do­wych i od krzą­ta­ni­ny na przy­ciem­nio­nych ko­ry­ta­rzach, słod­ko wy­obra­ża­ła so­bie, że go­ści w let­nim dom­ku ro­dzi­ców nad brze­giem idyl­licz­ne­go je­zio­ra i że cho­wa się przed sta­reń­ką nia­nią w za­głę­bie­niu po­wsta­łym mię­dzy ko­rze­nia­mi wie­ko­we­go drze­wa. Jako mała dziew­czyn­ka prze­pa­da­ła za pod­nie­ca­ją­cy­mi wy­pra­wa­mi w nie­zna­ne i uwiel­bia­ła róż­ne ba­śnio­we za­ka­mar­ki.

— Tu je­stem, Mi-ti — fi­glar­nie wy­szep­ta­ła do swo­ich my­śli. — Szu­kaj mnie, szu­kaj wy­trwa­le, mu­sisz mnie od­na­leźć, uca­ło­wać i po­chwa­lić za po­my­sło­wość…

Po­tem znie­nac­ka się ock­nę­ła. Na­gły po­bór ener­gii do­wo­dził, że gdzieś na­stą­pi­ło nie­bez­piecz­ne prze­cią­że­nie. Prze­szy­ła ją nie­po­ko­ją­ca myśl, że Ta-ot, któ­ry skry­cie w niej się pod­ko­chi­wał, po­sta­no­wił z psot­ny­mi kom­pa­na­mi za­ba­wić się jej kosz­tem. Trzy­ma­ły się go wąt­pli­we szcze­nię­ce fi­gle, ale wspa­nia­ło­myśl­nie mu je wy­ba­cza­ła. Za­czę­ła po­dej­rze­wać, że śli­zgacz, w któ­rym się zna­la­zła, ukrad­kiem pod­łą­czo­no do sy­mu­lo­wa­ne­go pro­gra­mu ka­ta­stro­fy. Wskaź­ni­ki sza­la­ły, na ekra­nach pa­no­wał cha­os, zaś au­to­ma­tycz­ny kon­tro­ler sys­te­mu ostrze­gał, że przy­spie­sze­nie prze­kro­czy­ło do­pusz­czal­ną gra­ni­cę. W po­wie­trzu wi­sia­ła awa­ria, a to nie mie­ści­ło się jej w gło­wie.

— A cóż to ta­kie­go?! — za­py­ta­ła z odro­bi­ną iry­ta­cji w gło­sie.

Wal­czy­ła z ab­sur­dal­nym przy­pusz­cze­niem, że ich ko­los zna­lazł się w sta­nie nie­sko­or­dy­no­wa­ne­go ru­chu. Po­czu­ła, że z wra­że­nia wil­got­nie­ją jej dło­nie.

Ka­dłub dy­go­tał od dłuż­szej chwi­li. Po­cząt­ko­wo wi­bra­cje były sła­be i myl­nie uzna­ła, że re­zo­nu­je ge­ne­ra­tor, ma­ją­cy nie naj­le­piej do­bra­ne pa­ra­me­try pra­cy. Pró­bo­wa­ła po­ro­zu­mieć się ze ste­row­nią stat­ku, żeby spraw­dzić, czy istot­nie włą­czo­no pro­gram ćwi­czeb­ny, ale wi­zji nie było, a ekran lśnił ja­skra­wo. Ka­nał fo­nii przez chwi­lę dzia­łał i do­bie­gły ją mro­żą­ce krew w ży­łach krzy­ki. To jej omal nie po­de­rwa­ło na nogi. Tam dzia­ło się coś okrop­ne­go! Nie­spo­koj­nie opar­ła się o fo­tel. Wstrzą­sy znie­nac­ka wró­ci­ły i z róż­nych stron za­czę­ło ło­mo­tać o po­szy­cie śli­zga­cza. Usi­ło­wa­ła nie ulec pa­ni­ce. Nie wy­klu­cza­ła tego, że prze­rwa­na łącz­ność ze ste­row­nią jest czę­ścią pro­gra­mu ćwi­czeb­ne­go, a wrza­ski i wi­bra­cje sta­no­wią ele­ment wście­kle wy­ra­fi­no­wa­nej sy­mu­la­cji. Do­szła do tej fał­szy­wej kon­sta­ta­cji i z ulgą ode­tchnę­ła. Coś jej mó­wi­ło, że Ta-ot w to­wa­rzy­stwie kom­pa­nów wle­pia gały w mo­ni­to­ry, sy­cąc się jej nie­zde­cy­do­wa­niem i lę­kiem. Przy­szło jej do gło­wy, że za­cho­wa twarz i że nie na­ra­zi się na uszczy­pli­we uwa­gi i chi­cho­ty za ple­ca­mi, je­śli cier­pli­wie i bez ner­wów za­cze­ka do koń­ca mało za­baw­ne­go po­pi­su. Wy­dę­ła z nie­sma­kiem usta. Z dru­giej jed­nak stro­ny pa­trząc, czy chcia­ła czy nie, mu­sia­ła się li­czyć z tym, że za­ło­dze wy­mknę­ło się coś spod kon­tro­li. Gło­sy w ste­row­ni brzmia­ły za­nad­to praw­dzi­wie i nie stwa­rza­ły wra­że­nia uda­wa­nych. Nie­cier­pli­wie wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

— Ufff — sap­nę­ła. — Nie ob­cho­dzą mnie ta­kie nu­me­ry. Mogą so­bie ro­bić, co chcą. I tak nie mam na nic wpły­wu!

Cier­pli­wie stu­ka­ła w kla­wi­sze. Szu­ka­ła po­łą­czeń z ka­bi­na­mi miesz­kal­ny­mi, ale da­rem­nie, bo­wiem ni­ko­go nie mo­gła wy­wo­łać. Pa­no­wa­ła gro­bo­wa ci­sza, jak­by miesz­kań­cy ko­smicz­ne­go ko­lo­sa opu­ści­li sta­tek w ol­brzy­mim po­śpie­chu, uda­jąc się na pod­nie­ca­ją­cy pik­nik w próż­ni i o niej za­po­mi­na­jąc. Czyż­by wy­pa­dła z ja­kiejś fra­pu­ją­cej gry? Prze­rwa­ła po­szu­ki­wa­nia, gdyż po pew­nym cza­sie wskaź­ni­ki prze­sta­ły sza­leć. Wy­wnio­sko­wa­ła, że dia­bo­licz­ny pro­gram do­bie­ga koń­ca i chra­pli­wie się ro­ze­śmia­ła. Noz­drza jej się roz­sze­rzy­ły i uro­sła we wła­snych oczach. Uzna­ła, że za ten kosz­mar­ny dow­cip musi z na­wiąz­ką zre­wan­żo­wać się Ta-oto­wi. Tym ra­zem po­waż­nie prze­ho­lo­wał i ura­ził jej dumę. Były gra­ni­ce, któ­rych się nie prze­kra­cza­ło. Na róż­ne rze­czy mo­gła po­zwa­lać, ale nie na to, żeby ktoś w tak per­fid­ny spo­sób za­ba­wiał się jej kosz­tem.

— O, nie! Obo­wią­zu­ją pew­ne za­sa­dy… — wy­mam­ro­ta­ła.

Mo­gła wła­ści­wie wy­łą­czyć osło­ny i jak gdy­by ni­g­dy nic wy­sko­czyć z ka­bi­ny śli­zga­cza, ale nie była pew­na tego, czy na ze­wnątrz nie za­sta­wio­no na nią ko­lej­nych pu­ła­pek. W koń­cu nie wy­trzy­ma­ła ner­wo­we­go na­pię­cia.

— Nie na­pę­dzi­cie mi stra­chu, skoń­czo­ne ło­try — ze wzgar­dą prych­nę­ła. — Nie dam się okpić, nic z tego, nie je­stem na­iw­na. Na­wet się nie wy­si­laj­cie!..

Sie­dzia­ła da­lej w fo­te­lu. Pró­bo­wa­ła so­bie uzmy­sło­wić, jak jej po­kry­ta de­li­kat­nym mesz­kiem pięk­na twarz pre­zen­tu­je się na ekra­nach w ste­row­ni. Nikt jej nie uprze­dził, że bę­dzie pod­da­wa­na okre­so­wym te­stom kon­tro­l­nym, więc nie mia­ła po­wo­du, żeby się wsty­dzić. Mimo to oba­wia­ła się, że wy­pa­dła ociu­pi­nę za pa­syw­nie.

— Ta-ocie — wark­nę­ła. — Je­że­li to two­ja ro­bo­ta, po­li­czę się z tobą. Roz­kwa­szę ci mor­dę, dra­niu. Wy­puść mnie stąd — i to na­tych­miast!..

Nikt jej nie od­po­wia­dał. Ta-ot pew­nie mil­czał za­kło­po­ta­ny, prze­żu­wa­jąc w my­ślach jej ostrze­że­nia, albo po pro­stu trzy­mał się za brzuch ze śmie­chu, ba­ga­te­li­zu­jąc jej po­gróż­ki. Brak re­ak­cji ze ste­row­ni stat­ku ode­bra­ła w koń­cu jako nie­do­rzecz­ną pro­wo­ka­cję. Dłu­żej tego nie mo­gła ścier­pieć i bez wa­ha­nia wy­bra­ła ma­newr. Włą­czy­ła ze­wnętrz­ne świa­tła śli­zga­cza i od­sło­ni­ła wi­zje­ry. Skon­sta­to­wa­ła, że w tym przy­pad­ku by­ło­by naj­trud­niej o sy­mu­la­cję.

— Moja ma­muś­ko, co to? — za­skom­la­ła ze zgro­zą.

Wi­dok, któ­ry się przed nią roz­ta­czał, bu­dził gro­zę. Ła­dow­nia była w ka­ta­stro­fal­nym sta­nie. Wła­ści­wie już nie była ła­dow­nią, ale skład­ni­cą nie­przy­dat­nych sta­ro­ci i bez­u­ży­tecz­ne­go zło­mu. Nie wi­ta­ła jej tam sfo­ra lek­ko­du­chów i zło­śliw­ców, cie­ka­wych jak po­kła­do­wa pięk­ność za­cho­wa się po opusz­cze­niu po­jaz­du, ale góra ru­pie­ci, po­szar­pa­nych ma­szyn i po­gię­tych ro­bo­tów. Bo­ga­te wy­po­sa­że­nie, któ­re mia­ło tra­fić po lą­do­wa­niu na pla­ne­tę Y-o, nie nada­wa­ło się do użyt­ku. Jej śli­zgacz tkwił uko­sem w tym zło­mo­wi­sku.

Do­pie­ro te­raz do­padł ją kosz­mar­ny lęk, obez­wład­nia­ją­cy ją, pa­ra­li­żu­ją­cy i ści­na­ją­cy z nóg. Nie mo­gła pod­nieść się z fo­te­la. Ota­cza­ją­cy ją cu­dow­ny świat w jed­nej chwi­li prze­stał ist­nieć — roz­prysł się jak ci­śnię­te o zie­mię zwier­cia­deł­ko. Usły­sza­ła na­gle głos swo­jej nia­ni, Mi-ti. „Nie mo­żesz kryć się i prze­pa­dać bez wie­ści. Je­steś stwo­rzo­na po to — pia­stun­ka cie­pło szep­ta­ła jej do ucha — żeby być ra­do­ścią in­nych, być szczę­śli­wą i da­wać szczę­ście…”

Wy­łą­czy­ła we­wnętrz­ne pole śli­zga­cza i fo­tel gwał­tow­nie się prze­chy­lił. Omal nie zwa­li­ła się na za­mknię­ty właz. Uru­cho­mi­ła me­cha­nizm ry­gla, prze­ra­żo­na my­ślą, że wyj­ście bę­dzie za­blo­ko­wa­ne. Nie za­wio­dła się, bo kla­pa uchy­li­ła się w oka­mgnie­niu, więc gdy­by się nie przy­trzy­ma­ła, wy­pa­dła­by z ka­bi­ny.

Sta­ra­ła się nie pa­trzeć na znisz­cze­nia. La­wi­ro­wa­ła mię­dzy roz­rzu­co­ny­mi czę­ścia­mi ma­szyn, chcąc jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z ła­dow­ni. Przy wyj­ściu na po­kła­do­wy ko­ry­tarz ze zgro­zą na­tra­fi­ła na pierw­sze zwło­ki. Z tru­dem roz­po­zna­ła Ta-ota. Twarz miał zmiaż­dżo­ną i po­twor­nie znie­kształ­co­ną, a jego szkla­ne oczy spo­glą­da­ły w górę z wy­ra­zem nie­bo­tycz­ne­go zdu­mie­nia. Od­ru­cho­wo po­szła za tym mar­twym spoj­rze­niem, ale ni­cze­go zaj­mu­ją­ce­go nie do­strze­gła.

— A więc to nie ty — wy­rzu­ci­ła z sie­bie, świa­do­ma tego, że nie­sa­mo­wi­cie się po­my­li­ła. Tchórz­li­wie pod­wi­nę­ła pod sie­bie ogon. Lęk dła­wił jej gar­dło. — Nie­słusz­nie cię po­są­dzi­łam, sta­ry przy­ja­cie­lu, nie za­ba­wia­łeś się moim kosz­tem. Śpie­szy­łeś się, bie­głeś, żeby mi po­móc. Za­wsze sta­łeś przy mnie, kie­dy by­łam w po­trze­bie — ner­wo­wo tłu­ma­czy­ła się przed tru­pem, łka­jąc z prze­ję­ciem, a łzy ciur­kiem pły­nę­ły jej po twa­rzy. — Wie­dzia­łeś, gdzie jest two­je miej­sce, choć ni­g­dy… nie trak­to­wa­łam cię tak, jak na to… za­słu­gi­wa­łeś… — bez­myśl­nie się wy­wnę­trza­ła. Su­ro­wo oce­nia­ła sie­bie, jed­nak na ja­ką­kol­wiek zmia­nę w ich wza­jem­nych sto­sun­kach było za póź­no.

Roz­kle­ja­ła się i sła­bła, a prze­cież nie mo­gła so­bie na to po­zwo­lić w ob­li­czu nie­wy­obra­żal­ne­go nie­szczę­ścia. Z tru­dem ode­rwa­ła się od zwłok. Sta­tek ko­smicz­ny był po­chy­lo­ny. Po­spie­szy­ła przed sie­bie, wy­bie­ra­jąc dro­gę. Bocz­ny ko­ry­tarz, któ­rym się po­su­wa­ła, był zu­peł­nie pu­sty — do­pie­ro więc przed głów­nym wej­ściem do ste­row­ni una­ocz­ni­ła so­bie roz­mia­ry ka­ta­stro­fy. Apo­ka­lip­sa ogar­nę­ła cały świat, któ­ry w lo­do­wa­tych próż­niach był ich do­mem, a w owal­nych ścia­nach ka­dłu­ba do­szło do cze­goś ma­ka­brycz­ne­go. Nie mo­gła opa­no­wać drże­nia. Od­su­wa­ła nogą zwło­ki le­żą­cych, po­ko­nu­jąc bo­le­sne skur­cze brzu­cha. Ła­pa­ły ją tor­sje. Sta­ra­ła się do­stać do cen­tral­ne­go mo­ni­to­ra. Po­tem zaś, wi­dząc bez­sens prze­dzie­ra­nia się mię­dzy zmar­ły­mi, dep­ta­ła po po­skrę­ca­nych cia­łach ko­le­gów, za­ta­cza­jąc się i śli­zga­jąc w ka­łu­żach krwi. Nie mia­ła się cze­go przy­trzy­mać. Opar­ła się w koń­cu o pul­pit ste­row­ni­czy.

Kil­ka ude­rzeń w sza­re kla­wi­sze wy­star­czy­ło jej, by po­zbyć się ostat­nich złu­dzeń. Ma­je­sta­tycz­ny „Met-ar-us” znaj­do­wał się na po­wierzch­ni pla­ne­ty Y-o. Awa­ryj­nie wy­lą­do­wał, a wła­ści­wie w nią wy­rżnął, choć nie poj­mo­wa­ła, jak do tego do­szło. Dzia­łał cen­tral­ny sys­tem wi­zyj­ny, więc mo­gła zaj­rzeć do róż­nych po­miesz­czeń stat­ku, ale nie do wszyst­kich. Ka­ta­stro­fa za­sta­ła pa­sa­że­rów ko­smicz­ne­go ko­lo­sa przy roz­ma­itych, naj­czę­ściej pro­za­icz­nych czyn­no­ściach, od­bie­ra­jąc im moż­li­wość ich ukoń­cze­nia. Od­nio­sła wra­że­nie, że ja­kaś mon­stru­al­na siła ze­pchnę­ła go­lia­ta z or­bi­ty sta­cjo­nar­nej. Od­kry­ła, że bra­ku­je jed­nej kap­su­ły. Po­ję­ła, że ktoś zdą­żył się wy­rwać z nisz­czy­ciel­skich ob­jęć. Iden­ty­fi­ka­tor nie po­da­wał imion, tyl­ko licz­bę ucie­ki­nie­rów. Tro­je się osta­ło — tro­je umknę­ło, nie pod­da­jąc się prze­zna­cze­niu. Nie mo­gła do­ciec, komu do­pi­sa­ło szczę­ście. Zresz­tą, nie było to dla niej waż­ne, a w tej opła­ka­nej sy­tu­acji li­czy­ło się ra­czej jej wła­sne po­ło­że­nie. Mu­sia­ła zmie­rzyć się z lo­sem i wy­do­stać się z za­klę­te­go krę­gu, któ­rym wła­da­ło upior­ne fa­tum.

Po­ru­sza­ła się jak spraw­ny au­to­mat, któ­ry wcze­śniej po mi­strzow­sku za­pro­gra­mo­wa­no — i w oka­mgnie­niu po­dej­mo­wa­ła nie­zbęd­ne de­cy­zje. Rąb­nę­ła fo­te­lem w twar­dą osło­nę, za któ­rą kry­ły się awa­ryj­ne star­te­ry. Po kil­ku moc­nych ude­rze­niach pół­przej­rzy­sta ścian­ka z trza­skiem ustą­pi­ła. Sta­ran­nie wy­bra­ła jed­ną z czar­nych dźwi­gni, zła­pa­ła ją i po­cią­gnę­ła w dół. Cha­rak­te­ry­stycz­ny trel do­wo­dził, że ślu­za ustą­pi­ła, a luk ła­dow­ni otwie­ra bez prze­szkód. I tu oby­ło się bez nie­spo­dzia­nek. Z ulgą ode­tchnę­ła i star­ła ręką pot z czo­ła. Mo­gła opu­ścić wnę­trze zde­mo­lo­wa­ne­go mo­lo­cha i wy­mknąć się na po­wierzch­nię glo­bu. Wra­ca­ła do hali, ob­cią­żo­na jak jucz­ne zwie­rzę. Za­bra­ła, co tyl­ko mo­gła, przede wszyst­kim za­opa­tru­jąc się w broń pal­ną. Mimo ba­la­stu bie­gła. Zręcz­nie omi­nę­ła cia­ło Ta-ota. Za­raz jed­nak przy­sta­nę­ła. Nie­po­ję­ta siła przy­cią­ga­ła ją do zwłok.

— Wy­bacz mi, przy­ja­cie­lu — jesz­cze raz wy­du­ka­ła, cięż­ko dy­sząc. — Wierz mi, ni­cze­mu nie je­steś wi­nien — ka­ja­ła się przed nim jak przed ży­wym. — Nie kom­bi­no­wa­łeś, nie roz­ra­bia­łeś. Ani ty, ani nikt inny. Bądź zdrów!

Gniew­ne fa­tum za­chi­cho­ta­ło. Po­now­nie po­szła za szkli­stym spoj­rze­niem Ta ota, ale wy­żej zno­wu ni­cze­go nie do­strze­gła. Cy­nicz­ny i drwią­cy upiór krył się w jej wy­ob­raź­ni roz­huś­ta­nej do ostat­nich gra­nic.

— Nie wy­wo­ła­łeś eks­plo­zji da­nych — na­dal się uspra­wie­dli­wia­ła, chcąc za­głu­szyć po­wra­ca­ją­cy lęk. — To na­praw­dę nie ty — osta­tecz­nie uwol­ni­ła go od od­po­wie­dzial­no­ści. — Bar­dzo cię prze­pra­szam. I nie bierz so­bie do ser­ca tego, że cię oskar­ża­łam…

Le­żą­cy Urchi­ta ni­czym się nie przej­mo­wał, a jej spóź­nio­ne prze­pro­si­ny nic dla nie­go nie zna­czy­ły. Opu­ści­ła go i ru­szy­ła da­lej. Zrzu­ci­ła za­bra­ny sprzęt przy ma­szy­nie, któ­ra dziw­nym tra­fem przy­nio­sła jej wy­ba­wie­nie. Przez otwar­ty luk za­glą­da­ło do wnę­trza tu­tej­sze słoń­ce. Czer­wo­na kula po­wo­li chy­li­ła się ku za­cho­do­wi. Ni­żej niej wy­ra­sta­ły szczy­ty gór­skie, zna­czą­ce się wy­raź­nie na tle ciem­no­błę­kit­ne­go nie­ba. Ten ob­raz ją po­krze­pił. Za­mar­ła na mo­ment, świa­do­ma tego, że zna­la­zła się u celu i do­pie­ro te­raz po­czu­ła znu­że­nie. Bra­ko­wa­ło jej tchu. Mu­sia­ła chwi­lę od­po­cząć, bo ze­sztyw­nia­łe mię­śnie kar­ku od­ma­wia­ły jej po­słu­szeń­stwa. Wy­czer­pa­na usia­dła i za­pa­dła w bez­ruch. Ry­su­ją­cy się przed nią y-ocki pej­zaż zda­wał się dzia­łać hip­no­tycz­nie. Nie wie­dzia­ła, jak dłu­go trwa­ła w dziw­nym pół­śnie. Wresz­cie ze­rwa­ła się na rów­ne nogi, chcąc po­do­łać za­da­niu, któ­re przed sobą po­sta­wi­ła. Sprzęt zna­lazł się szyb­ko w ka­bi­nie za fo­te­la­mi. Wy­bra­ła się jesz­cze dwa razy do ma­ga­zy­nów, zno­sząc wszyst­ko, co wy­da­wa­ło się jej nie­zbęd­ne. Wdra­pa­ła się i uru­cho­mi­ła na­pęd. Po­jazd był spraw­ny, choć stra­szył brud­ny­mi ry­sa­mi i wgnie­ce­nia­mi, a sil­ni­ki ci­cho pra­co­wa­ły, stop­nio­wo na­bie­ra­jąc mocy. Pod­nio­sła ma­szy­nę i usta­wi­ła ją z wpra­wą w stro­nę luku. Szy­ko­wa­ła się do na­głe­go ma­new­ru.

— Te­raz — szep­nę­ła z roz­my­słem. — Po­ra­dzisz so­bie. Ru­szaj!

Śli­zgacz sko­czył z im­pe­tem do przo­du i wy­rwał się na ze­wnątrz, le­cąc pra­wie jak kula z lufy ar­mat­niej. Ma­syw­na ma­szy­na po­szła po łuku, mięk­ko opa­da­jąc na zie­lo­ną mu­ra­wę, od­bi­ja­jąc się kil­ka­krot­nie od ob­ce­go grun­tu i jak pług ry­jąc tra­wę. Była po­słusz­na po­le­ce­niom z ka­bi­ny. Ni zręcz­nie wy­pro­wa­dzi­ła we­hi­kuł na roz­le­gły te­ren i po­wo­li za­wró­ci­ła, kie­ru­jąc się w stro­nę stat­ku. Nie chcia­ła tra­cić go z oczu. Sil­ni­ki zga­sły.

— Już! — od­sap­nę­ła z nie­wy­mow­ną ulgą. — Ko­niec wień­czy dzie­ło…

Do­pie­ro wte­dy po­ję­ła, że so­bie po­ra­dzi­ła. Za­cią­ży­ły jej na­gle po­wie­ki. Ry­su­ją­ce się przed po­jaz­dem góry sta­wa­ły się dziw­nie nie­re­al­ne, roz­ma­zy­wa­ły się przed jej ocza­mi i za­cho­dzi­ły mgłą. Wtu­li­ła się w mięk­ką wy­kła­dzi­nę fo­te­la i zwi­nę­ła się pra­wie w kłę­bek. Po­ję­ła, że jej je­dy­nym ra­tun­kiem jest sen. Prze­mknę­ła jej przez gło­wę myśl, że jest ma­leń­ką Urchit­ką — bo­ba­sem, któ­ry nie musi się o nic mar­twić i ni­czym przej­mo­wać. Usły­sza­ła dziw­ny tę­tent. Nie­okieł­zna­ne sta­do dzi­kich zwie­rząt pę­dzi­ło w po­pło­chu, wy­wo­łu­jąc dud­nie­nie grun­tu. Przez ilu­mi­na­to­ry nie­przy­tom­nie się ro­zej­rza­ła, ale żad­nych ga­dzin nie do­strze­gła. Zba­ga­te­li­zo­wa­ła ha­lu­cy­na­cje słu­cho­we. Tę­tent ob­ró­cił się po chwi­li w od­gło­sy da­le­kiej bi­twy, a ma­syw gór­ski po­ru­szył się i za­czął się prze­su­wać. Tu­tej­sze du­chy prze­ma­wia­ły z co­raz więk­szą siłą. Opa­dła jej gło­wa. Tro­skli­wa nia­nia utu­la­ła ją do snu, ci­chut­ko nu­cąc nad nią jej ulu­bio­ną ko­ły­san­kę. Resz­ty nie pa­mię­ta­ła.