Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Powroty w tonacji sci-fi – trylogia

Powroty w tonacji sci-fi – trylogia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-272-4314-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Powroty w tonacji sci-fi – trylogia

Trylogia science fiction (wydanie poprawione):

"Powroty w tonacji sci-fi" - pierwsza część trylogii. Jest rok 2020. Astronauta NASA Jack Kowalsky budzi się z hibernacji w bazie na Księżycu, dręczony wspomnieniami rodzinnej tragedii. Szybko odkrywa, że baza jest opuszczona, a Ziemia nie odpowiada na jego nieustające wezwania. Czy są to skutki globalnej katastrofy, a on sam jest ostatnim żyjącym człowiekiem? Narastająca depresja odbiera mu wiarę w sens dalszej egzystencji. Mimo to Jack decyduje się powrócić na milczącą planetę i dotrzeć nad mazurskie jeziora, gdzie stoi jego stary dom, pełen wspomnień i pamiątek po utraconej rodzinie. Czy osiągnie ten ostateczny cel? Czy znajdzie dość sił, by przetrwać koszmar nieodwracalnej i nieskończonej samotności? I czy... Ziemia jest rzeczywiście wymarła?

"Io - Nowe Równanie" - druga część trylogii. Rok 2050. Agencje kosmiczne NASA i ESA organizują załogową wyprawę badawczą, której celem są dwa księżyce Jowisza: Europa oraz Io. Tymczasem w przestrzeni Układu Słonecznego dochodzi do dziwnych anomalii elektromagnetycznych, w wyniku których życie na Ziemi pogrąża się w chaosie, a misja kosmiczna staje pod znakiem zapytania.

"Stef" - trzecia część trylogii. Rok 2060. Stefcia jest otoczona miłością, chodzi do szkoły i powinna być szczęśliwa... jednak rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Pod wpływem zdarzeń z przeszłości w jej psychice ujawniają się zdolności, których dziewczynka nie umie kontrolować. Jej życie stopniowo zamienia się w koszmar, a z bezmiaru cierpienia możliwa jest tylko jedna, dramatyczna droga ucieczki.

 

Polecane książki

Książka jest zbiorem wielu światowych mądrości, wypowiadanych przez wielkich uczonych, filozofów, polityków. Zostały przytoczone w niej cytaty wybitnych ludzi, takich jak: Kartezjusz, Albert Einstein, Czesław Miłosz, Platon, Stanisław Jerzy Lec, Fulton John Sheen, Seneka Starszy czy Jan Paweł II....
Bradfordowie od wielu pokoleń uchodzą za królów bourbona. Dzięki ogromnemu majątkowi od lat cieszą się prestiżem i prowadzą uprzywilejowany styl życia w rozległej posiadłości Easterly, gdzie panuje staranny podział klasowy. Na piętrze rezydencji mieszkają członkowie dynastii, przynajmniej z pozoru p...
Legenda Tristana i Izoldy jest najpiękniejszym, najgłębszym poematem miłości, jaki ludzkość kiedykolwiek stworzyła. Zawiera w najpełniejszym, najszlachetniejszym wyrazie to, co stanowi dominującą linię późniejszej literatury francuskiej, co odróżnia ją od wszystkich innych i stanow...
Anglia, XIX wiek Chęć zemsty na Danielu Davenporcie mobilizuje Lucasa Clairmonta do odbycia długiej podróży z Ameryki do Anglii. Chce ujawnić prawdziwe oblicze człowieka, który uwiódł mu żonę i oszukał stryja. Wprawdzie oboje nie żyją, ale, jego zdaniem, ich krzywda wymaga zadośćuczynienia. W Londy...
Katherine Marshall prowadzi pensjonat w Krainie Jezior w Anglii. W śnieżną noc niespodziewanie zjawia się u niej, poszukując schronienia, rosyjski potentat naftowy Michaił Kusnierowicz. Katherine wpada mu w oko i Michaił liczy na przyjemną noc. Ona jednak zdecydowanie odmawia. Michaił nie przywykł d...
Szczepić, nie szczepić? Oto jest pytanie! Fakty, plotki i dylematy dotyczące szczepienia dzieci „Nie ma większego ryzyka niż posiadanie dzieci” – ta stara prawda we współczesnym świecie zyskuje ciągle nowe oblicza. Wszyscy usiłujemy ochronić nasze dzieci przed zagrożeniami, zapewnić im zdrowe, be...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Kiełbiewski

© Copyright by Piotr Kiełbiewski

Projekt okładki i korekta Piotr Kiełbiewski

ISBN 978–83–272–4314–0

Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.

Wydanie II poprawione

Warszawa 2014

Część pierwszaPOWROTY W TONACJI SCI–FIKSIĘGA IJack

Jakiekolwiek podobieństwo

do zdarzeń autentycznych

lub przewidywanych

może nie być przypadkowe.

Rozdział 1 Przebudzenie

Jego świadomość wynurzyła się nagle z niebytu. Na początku nie wiedział, gdzie się znajduje, ani kim w ogóle jest. Przez zasłonę gęstej mgły dostrzegał niewyraźne plamy światła, które poruszały się i pulsowały w chaotycznym rytmie. Próbował skupić wzrok na jakimś nieruchomym punkcie, ale obraz rozpływał się i drgał. Po chwili jego zmęczone powieki opadły, przynosząc zmysłom ulgę ciemności.

Dojmujące zimno było pierwszym wyraźnym odczuciem, z którego zdał sobie sprawę. Ale ten chłód był jakiś dziwny. Nie otaczał go od zewnątrz, lecz znajdował się w nim samym, tkwiąc głęboko pod skórą, jak ogromna bryła lodu. Zatopione w niej sztywne płuca stawiały bolesny opór przy każdym oddechu.

Gdy usłyszał delikatne brzęczenie, z wysiłkiem otworzył oczy. Półprzezroczysta płyta z matowego szkła przesunęła się nad jego głową i zniknęła w okolicy nóg, odsłaniając go jak bezbronne niemowlę. Poczuł ciepły powiew pachnącego lekami powietrza, a kontury przestrzeni wyostrzyły się.

Tuż nad nim pochylały się trzy okrągłe monitory – niby twarze trzech przedwiecznych mędrców. Każdy z ekranów poprzecinany był wiązką świetlistych wykresów, których jaskrawe linie kreśliły zygzakowate, rozedrgane figury. Przekręcił głowę w bok, chroniąc wzrok przed drażniącą poświatą i w tej samej chwili poczuł, jak ołowiana senność ponownie chwyta go w swoje szpony. Nie próbował się przed nią bronić.

Ocknął się po wielu godzinach i przez długi czas leżał nieruchomo, czekając nieświadomie na odgłosy życia. Jego budzący się z letargu umysł starał się wyczuć obecność ludzi, ale odbierał tylko pustkę i ciszę, przerywaną jednostajnym, natrętnym pikaniem. Nie było szeptów, szmerów, szurania butami. W żołądku czuł bolesne ssanie, ale przede wszystkim było mu POTWORNIE ZIMNO!

To uczucie narastało w nim gwałtownie, przyspieszając procesy myślenia i przejmując kontrolę nad osłabionym ciałem. Między szarpiącymi atakami dreszczy w jego głowie rodziły się kolejne pytania. Dlaczego było mu tak zimno? Gdzie się znajdował? Kim był? Jak długo leżał pod tym matowym szkłem? Szperał w zakamarkach jaźni, szukając odpowiedzi, ale z rosnącym przerażeniem uświadamiał sobie, że nie wie nic. Jego pozbawione sił ciało oddzieliło się od umysłu, zamieniając się w zewnętrzną skorupę – opakowanie zimnej nicości.

Nagle, chyba zza ściany, doszedł go jakiś znajomy głos: Jack, słyszysz mnie? Jack! Do zobaczenia za dwadzieścia wiosen. Miłych snów! Trzymaj się, bohaterze! – Otworzył gwałtownie oczy, nasłuchując w skupieniu. Czyżby ktoś tu jednak był? Dopiero po chwili zorientował się, że te słowa rodzą się w nim samym, w jego pamięci, która z ociąganiem zaczyna oddawać mu pierwsze wspomnienia.

Jack, słyszysz mnie?– kto to mówił i dlaczego życzył mu miłych snów? Jakich snów? Czy długo spał? I co robiły nad nim te cholerne ekrany? Poczuł, jak narasta w nim bezsilna złość, a nowe pytania mnożą się bez końca. Czy był w szpitalu? Miał wypadek? Przysypała go lawina? Co się z nim stało? Czy ktoś może mu to wszystko wyjaśnić?!

No, ale chyba znał już swoje imię. Nazywał się… Jack. Jack?!– i tylko tyle?! Zacisnął z wysiłkiem oczy, próbując wyrwać z ciemności kolejne cząstki informacji. Cholernie bolesny proces! Jack… Jack… Jack…

– Porucznik Kowalsky? Porucznik Jack Kowalsky? Przepraszam, że pana budzę o tej porze, ale chodzi o pana córkę…

A więc… Kowalsky! Tak, to on! Jack Kowalsky. A do tego jeszcze pieprzony porucznik! No więc, co tutaj robisz, poruczniku? – pomyślał. – Po co włożyli cię do tej szklanej trumny i pozwolili zamarznąć na kość? Zamarznąć…

– … na dwadzieścia lat. Będziesz pionierem, Jack. Jeszcze nikt przez tak długi czas nie był…

Nie był… nie był jaki, do cholery?! Zahibernowany – wyskoczyła znikąd odpowiedź. I wtedy zaczął wreszcie kojarzyć. Już wiedział, dlaczego leżał plackiem, jak sztywny kawał lodu. Przecież sam tego chciał, sam się zgłosił. Nie miał żadnego wypadku i nie trafił do szpitala. To był eksperyment, a on grał w nim główną rolę – rolę królika. „Program długotrwałej hibernacji w warunkach obniżonego ciążenia” – kolejna otwarta klapka uwolniła wypaloną w pamięci formułę. – „Pierwszy krok przed załogowymi lotami dalekiego zasięgu”. Cokolwiek to miało znaczyć, chodziło zapewne o bardzo dalekie loty.

Loty… faktycznie, leciał! A wokół była czerń. I gwiazdy. Miliony gwiazd. Leciał dokądś, chyba do bazy, ale… STOP! WRÓĆ! Do jakiej bazy?! I dlaczego w warunkach obniżonego ciążenia?!

– O… nie! Księżyc! Przecież ja jestem na Księżycu! – świszczący szept z trudem wydobył się ze ściśniętego gardła. Spróbował przełknąć ślinę i o mało się nie zakrztusił. Czuł, jak gdzieś we wnętrzu jego wykutego z lodu ciała rozpala się maleńkie ognisko paniki i rośnie, rośnie coraz szybciej. Tak, był na Księżycu! Dał im się zamrozić! Im – ludziom. Ludziom w liczbie mnogiej. Więc dlaczego był sam? Przecież tuż przy nim powinien stać ten dupowaty medyk, który go usypiał i co najmniej dwóch asystentów! A może oni gdzieś tu są, tylko…

Podnosząc niezdarnie głowę, rozejrzał się na wszystkie strony. W pomieszczeniu, którego górny fragment dostrzegał ponad ściankami z matowego szkła, nie było jednak nikogo.

– Tato? Tatusiu! Już wiem jak nazwę moją lalkę. Nazwę ją Sara, dobrze?!

…Nazwę ją Sara, dobrze?! …Tato? Tatusiu! …Nazwę ją Sara, dobrze?! – to ostatnie wspomnienie zadzwoniło głośnym echem i uderzyło go jak taran, wywołując spazm rozpaczy i wyrzucając wszystkie inne myśli na skraj świadomości. Jak ścięte drzewo, runął na miękki materac.

– Nie, nie, nie! To nie może być prawda! – wyjęczał. Czuł jak niewielki płomień zamienia się w upiorny żar, w ocean niewyobrażalnego bólu, który pochłania jego duszę i spala ją na popiół. – Aniu! Ja dalej śnię. Proszę cię, córeczko, bądź tam gdzieś i żyj! Czekaj na mnie! Tak bardzo cię potrzebuję! Tak bardzo do ciebie tęsknię! Boże… jeśli istniejesz, spraw, żeby to był tylko zły sen…

Ale już wiedział, że to nie jest sen. Pod zamkniętą powieką pojawiła się mała, zimna łza i spłynęła po zarośniętym brodą policzku, znikając w kąciku ust. Jack poczuł jej słony smak i powoli otworzył oczy. Przecież Ania nie żyła! I Sara też! Przecież one obie nie żyły! Jak mógł o tym w ogóle zapomnieć…

Patrzył przed siebie otępiałym, błędnym wzrokiem. Pragnął zapaść się z powrotem w nieświadomą pustkę, ale jego myśli płynęły coraz szybciej i nie mógł ich już zatrzymać. Białe plamy pamięci topniały, odsłaniając kolejne fragmenty obrazu. Już wiedział, co oznaczały wykresy, którymi był otoczony – to był on, to były odczyty jego życia. Jego parszywego, nic niewartego życia, z którym powinien już dawno i skutecznie skończyć! Ale on, kretyn, próbował się leczyć! To był jego prywatny, tajny eksperyment. Lecąc na Księżyc, miał własny plan: zapomnieć. I złudną nadzieję, że po wybudzeniu, po dwudziestu latach, te otwarte rany zabliźnią się, jak na zawołanie. Że przestaną palić jego chorą duszę.

Ale tak się nie stało. I teraz, w tej trwającej w nieskończoność chwili, czuł każdym swoim nerwem, jak bardzo się pomylił. Jaki był głupi i naiwny. Z rozpaczy zachciało mu się wyć, a pusty żołądek wypełnił się nagle nieznośnym i piekącym bólem.

Gdy fala mrocznej depresji minęła, z wysiłkiem podniósł głowę i spojrzał na cienkie kable, kłębiące się na jego owłosionej piersi. Lewe oko łzawiło i szczypało – przetarł je niezręcznie rękawem koszuli i skierował wzrok na środkowy ekran. Tętno stabilne, oddech stabilny, aktywność kory mózgowej w normie – czytał z trudnością odwrócone do góry nogami litery. Na obudowie najbliższego monitora dostrzegł niewielki biały znaczek: NASA Medi–Comp.

NASA – jego firma. Jego cel i marzenie. Narodowa Agencja Kosmosu i Aeronautyki. Był jej człowiekiem. Był pilotem i astronautą. Był ich królikiem doświadczalnym. I swoim też – tylko nie królikiem, a raczej szczurem. Jeden gryzoń w dwóch postaciach – zaśmiał się gorzko w myślach. Niestety, okazało się, że szczur zawsze pozostanie szczurem i nic tego nie jest w stanie zmienić. Nawet dwadzieścia lat w lodówce. Jego żona i córka nie żyły, a on nadal nie mógł się z tym pogodzić. Poczuł, jak mroczna mgła ponownie przesłania mu ostrość myślenia.

– Do cholery z tym wszystkim! – chciał wrzasnąć, ale z płuc wydobył mu się tylko kwilący jęk. – Nie dość, że twoje życie to gówno, to jeszcze leżysz tu, jak zarżnięta świnia. Rusz się i spadaj stąd gdzie pieprz rośnie. Nic tu po tobie! – Naprężył wszystkie mięśnie, próbując wstać, ale udało mu się podnieść tylko do połowy. W tym momencie ostry, szarpiący ból eksplodował w samym środku czaszki, a przestrzeń wokół zawirowała. Zaczął zapadać się w głębię bez dna, wyciągając ręce i odruchowo szukając ratunku.

I wtedy je zobaczył. Ania i Sara stały na werandzie drewnianego domu, patrząc na niego pustymi oczami. Nie mogły mu pomóc, były za daleko. Już chciał je zawołać, już wciągnął powietrze do płuc, gdy nagle… puff! – zniknęły, rozpadły się w nicość, jak dwie mydlane bańki!

Resztką świadomości uchwycił ostry sygnał alarmu i nerwowe miganie ekranów. Zaraz potem stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, świetliste linie pulsowały spokojnym zielonym kolorem. Przez kilka minut leżał nieruchomo, czekając, aż wirujący sufit wyhamuje i stanie wreszcie w miejscu. Potem przewrócił się ostrożnie na lewy bok i uniósł na łokciu, rozglądając się dookoła.

Niewielkie pomieszczenie wypełnione było sprzętem medycznym i kablami, które wiły się po podłodze we wszystkich kierunkach. Delikatna, bezbarwna poświata sączyła się ze szczeliny nad białymi jak śnieg ścianami. Podniósł się jeszcze wyżej i oparł na wyprostowanej ręce. Bał się, że szarpiący ból zaatakuje znowu, ale nic złego się nie działo. Powoli podciągnął kolana, a potem usiadł, naciskając łokciem na boczną osłonę. Ta z cichym buczeniem opadła i schowała się pod materacem. Odebrał to jako zaproszenie.

Przesunął nogi i ostrożnie opuścił je w dół, szukając stopami posadzki. Po chwili stał niepewnie na chłodnym plastiku, opierając lewą dłoń o najbliższy monitor. Drugą ręką chwycił pęk drucików przyklejonych do piersi i z całej siły szarpnął.

– Au! Pieprzone kurewstwo! – zmęł przekleństwo i popatrzył z nienawiścią na małe plasterki oklejone wyrwanymi włosami. Pulsujące ssanie w żołądku przybrało na sile.

– Halo! Jest tu ktoś?! – tym razem jego krzyk zabrzmiał o wiele donośniej. Drzwi lodowej sypialni zasunęły się cicho za jego plecami, pozostawiając go w zimnej i nieprzyjaznej pustce. Nasłuchiwał przez długą chwilę, ale jedyną odpowiedź stanowił wzmagający się stopniowo, dziwny, głuchy szum. Po chwili pierwszy ciepły strumień powietrza otarł się o jego szyję – to była tylko klimatyzacja.

Stał na środku długiego korytarza, patrząc to w lewo, to w prawo. Ani śladu człowieka! Wąska ponura kicha ciągnęła się daleko w obie strony. Przeciwległą ścianę zakrywały od podłogi aż po sufit wiązki rur i kabli, które zaczynały się nie wiadomo gdzie, rozchodziły się i krzyżowały ze sobą, a potem nagle znikały w różnych ciemnych zakamarkach. Co pewien czas ich wstęgi robiły ostry skręt ku górze i przeskakiwały nad wejściami do kolejnych pomieszczeń. Zawieszone na niskim suficie neonowe kółka z ledwością rozpraszały panujący mrok, świecąc bladym żółtym kolorem.

Nagle Jack zamarł – zdało mu się, że słyszy syk otwieranych gdzieś daleko drzwi. Sztywny jak posąg, wpatrywał się przez co najmniej minutę w ciemny koniec korytarza, ale odgłos już się nie powtórzył.

– Hej! Odezwijcie się! – krzyknął w tym kierunku, wzbudzając w ciemnej pustce wibrujące, metaliczne echo. – Wiem, że tam… jesteście – przy ostatnim słowie głos mu się załamał.

Nie miał pojęcia, co ma dalej robić. Tkwił nadal w tym samym miejscu, zapinając niezdarnie guziki zielonego szpitalnego ubrania i chwiejąc się przy tym jak pijak po wyjściu z baru. Niewielka grawitacja utrudniała mięśniom utrzymanie pionowej postawy, ale powoli zaczął się do niej przyzwyczajać. O wiele gorsze było uczucie wilczego głodu, które coraz mocniej skręcało mu żołądek. Pamiętał, że gdzieś tam, po prawej stronie, znajduje się kantyna z jedzeniem i jego kabina sypialna.

Tylko, czy to było teraz najważniejsze? Nażreć się? I co – pójść znowu spać? Po dwudziestu latach leżenia? A co z ludźmi? Czy nie powinien ich najpierw poszukać, przetrząsnąć całą bazę od góry do dołu? A nawet, jeśli tam nikogo nie ma, to może przynajmniej zostawili dla niego jakąś wiadomość?

Nagle wpadło mu do głowy, żeby pójść do śluzy i policzyć skafandry. Całkiem nieźle kombinujesz, stary – przyznał sobie w myślach. – Nawet, jeśli jesteś jedynym mieszkańcem upiornego zamku, mógłbyś od razu wskoczyć w jeden z nich i dać nogę, jak najdalej stąd, jak najdalej od tej trupiej lodówki. Już miał uczynić pierwszy krok w tamtą stronę, gdy nagle się zawahał. Ucieczka? Ale dokąd?! I jak? Wahadłowcem? Bez drugiego pilota? No i, przede wszystkim, bez soczystego opieprzenia centrali, że go tak zostawili samego?!

Chyba że… – na chwilę przed jego oczami pojawiła się twarz Ani i ponury cień przebiegł mu przez twarz – chyba że to byłby spacer w jedną stronę. Krótka przechadzka i niewielkie nacięcie w rękawie…

Bijąc się z myślami, patrzył przed siebie, na zamknięte drzwi, prowadzące do centrum łączności. W małym okienku, na wysokości głowy, widział swoje niewyraźne zgarbione odbicie. Tuż za nim, po drugiej stronie szyby, panowała ciemność. Przysunął się bliżej, próbując przebić ją wzrokiem. Czuł rosnący niepokój, który stopniowo zamieniał się w strach. Strach przed samotnością, a jeszcze bardziej – przed odpowiedziami, które czaiły się w środku. Bezwiednie oparł rękę na zimnej powierzchni.

W tej samej chwili w pomieszczeniu rozbłysło jasne światło, a drzwi drgnęły i z delikatnym szmerem schowały się w ścianie.

Zamiast ruszyć do przodu, stał jak wryty, nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu. Czuł, że coś wisi w powietrzu, wypełnia przestrzeń wokół niego jak elektrycznie naładowana chmura. I wcale nie kwapił się do poznania prawdy. Nie wiedział, czy będzie miał dość sił, żeby stawić jej czoła i nie był pewien, czy w ogóle powinien próbować. Poza tym, paląca tęsknota do córki powracała co chwila jak fala tsunami, ścierając go na proch i odbierając mu wolę działania.

Wreszcie jednak zebrał się w sobie i ostrożnie przestąpił metalowy próg. Natychmiast poczuł, jak serce jeszcze bardziej przyspiesza swój rytm, a fizyczny, lepki strach chwyta go mocno za gardło. Zamknął szybko oczy i kilka razy głęboko odetchnął, czekając aż jego nerwy powrócą do poziomu chwiejnej równowagi.

Niewielkie pomieszczenie w kształcie spłaszczonego balonu wyglądało dokładnie tak samo, jak je zapamiętał z ostatniej rozmowy z centralą. Jajowatą wklęsłość ściany pokrywała gąbczasta izolacja w kolorze pastelowej, przydymionej zieleni, która tuż nad poziomem posadzki przechodziła w tandetną brązową wykładzinę. Dwa metry w prawo od wejścia puszył się jak paw nabijany skórą staroświecki fotel, stojący przed kanciastą, kubistyczną konsolą łączności. Artystyczny kontrast kiedyś się Jackowi nawet podobał – nazwał ten styl „Ludwik osiemnasty i podróże w czasie” – ale teraz wrażenia zmysłowe zwisały mu jak przecięta dętka. Był w podłym nastroju a zmarznięte stopy szczypały go coraz dotkliwiej, domagając się ciepłego obuwia.

Podszedł szybko do fotela i usiadł, unosząc pięty do góry. Skórzane oparcie natychmiast ożyło i otoczyło jego plecy delikatnym, ciepłym dotykiem. Zamknął oczy i poddał się mu bezwładnie, czekając aż fala ciepła przeniknie w głąb ciała. Delektował się nią przez bardzo długą chwilę, a potem popatrzył przed siebie, na wygaszony pulpit.

Długa ceramiczna płyta przypominała luksusową kuchnię – w jej głębokiej czerni ledwo mógł dostrzec szare linie klawiatury. Monitor główny również był ciemny, ale w jego lewym górnym rogu migał powoli, prawie niezauważenie, mały zielony kursor. To mógł być najważniejszy kursor jego życia.

Jack wlepił w niego wzrok i powoli uniósł swoją prawą dłoń, zatrzymując wskazujący palec kilka centymetrów od celu. Czuł, że gdy go dotknie, nic już nie będzie takie jak dotychczas. Jego całe dzieciństwo, osobista tragedia i kariera w NASA, przeleciały mu nagle przed oczami w trwających ułamki sekund fragmentach. Szkoła, Afganistan, pierwszy samodzielny lot, ciemne oczy Sary, nieziemsko słodki uśmiech jego córki. Wszystko to stanowiło część jakiegoś planu – planu jego życia, które zaczęło się wśród zielonych łąk Kentucky, dało mu niezapomniane chwile szczęścia wśród mazurskich jezior i wreszcie wykopało go jak śmiecia w lodowatą pustkę księżycowych skał. Czy czekał go jakiś dalszy ciąg, czy tylko szybki koniec – nie miał pojęcia, ale właśnie w tym momencie przestało mu na tej wiedzy zależeć – kolejna fala rozpaczliwej tęsknoty rozdarła go na strzępy i rzuciła w ciemność.

Gdy po kilku sekundach ocknął się z zapaści, w jego myślach znów dźwięczały słowa: Tato​? Tatusiu! Już wiem jak nazwę moją lalkę… – wiedział, że powinny boleć, a nawet pamiętał ten ból, ale tym razem nie poczuł nic poza rezygnacją. Powoli zbliżył rękę do monitora i musnął palcem jego zimną powierzchnię.

W tej samej chwili wszystko dookoła ożyło – stół komunikatora zajarzył się setkami niebieskich klawiszy, a na środku ekranu pojawiła się czerwona ramka z pulsującym napisem: UWAGA!AWARYJNE PRZERWANIE PROGRAMU HIBERNACJI!

Świadomość Jacka natychmiast wróciła do teraźniejszości. Awaryjne przerwanie programu?! A więc coś poszło nie tak! Tylko co?! Błąd w sterowaniu kriogeniki, czy zakłócenie funkcji życiowych pacjenta? W sumie to mogło być wszystko – sto tysięcy różnych przyczyn, nawet niezwiązanych z programem. Ważne było coś innego – i ta myśl nagle przyspieszyła mu tętno – niespodziewane pojawienie się problemu mogło wyjaśniać nieobecność ludzi, astronautów i personelu medycznego. Nie mieli po prostu czasu, żeby dolecieć, ale… ale może są już w drodze?!

Czując nagły przypływ nadziei, Jack szybko dotknął palcem pole alarmu i powierzchnię monitora zalała długa lista informacji. Skupił na niej wzrok, pocierając co chwila łzawiące, odzwyczajone od wysiłku, oczy. Rzędy liter rozmazywały się i skakały, uciekając z pola widzenia. Dopiero po długiej chwili zdołał przeczytać kilka pierwszych linijek i jego rozbudzona dopiero co nadzieja ulotniła się w ułamku sekundy.

Dwie główne informacje powtarzały się co najmniej kilkaset razy. BŁĄD KOMUNIKACJI, a zaraz potem BRAK POŁĄCZENIA Z HQ–001, czyli z kwaterą główną NASA. I wszędzie podane były daty. Cała seria zaczęła się 24 czerwca 2019, a skończyła 16 lipca 2020 roku. Czyli tylko dwa lata po rozpoczęciu hibernacji! Dwa lata temu – nie dwadzieścia! Ostatni komunikat pochodził sprzed dwudziestu pięciu godzin: AWARYJNE WYBUDZENIE. PROTOKÓŁ SPECJALNY EMERG–70.009. POCZĄTEK 20.08.2020 GODZINA 23:14 ZAKOŃCZONY 21.08.2020 GODZINA 14:27 OBIEKT JACK KOWALSKY W PEŁNI SPRAWNY.

Czyli problem nie dotyczył stanu jego zdrowia. Kriogenika też nie nawaliła – po jego stronie wszystko było w najlepszym porządku. To centrala milczała! To dlatego został obudzony – i do tego osiemnaście lat za wcześnie! Właśnie tutaj była ukryta odpowiedź na jego pytania!

Uśmiech Ani przemknął mu ponownie przed oczami, ciągnąc za sobą kolejną falę bezsilności. Zrezygnowany, włączał podgląd na wszystkie pomieszczenia bazy, magazyny i płytę startową. Niestety, żaden z obrazów nie dawał jakiejkolwiek nadziei. Wnęka ze skafandrami w śluzie była prawie pusta, a na lądowisku stał tylko jeden wahadłowiec. Oczywiście, tym drugim odlecieli ludzie z NASA, planując powrót po dwóch dekadach. Ale to było zaledwie dwa lata temu, a już po roku zamilkli.

Czuł się jak skazaniec przed ogłoszeniem wyroku. Jeszcze nie znał szczegółów, ale już wiedział, że czeka go długa samotność. Gdzieś tam, daleko od niego, działo się, lub stało się już wcześniej, coś bardzo niedobrego. To nie było normalne, żeby jego firma przerywała jednostronnie łączność. Nawet gdyby miała problemy techniczne, mogła korzystać z pomocy innych systemów. ESA, Rosjanie, Japończycy – wszyscy uczestnicy programu mieli własne sieci, w większości na dużo lepszym poziomie technicznym, niż stara gwardia z Houston.

Przywołał dane o połączeniach zewnętrznych, ale wszystkie, co do jednego, kończyły się tak samo! To nie tylko NASA – cała Ziemia milczała jak zaklęta!

Jack opadł na fotel i gapił się przed siebie ponuro. Rzeczywistość zaczęła go przerastać. Jego żona i córka nie żyły. Na pomoc innych ludzi nie miał co liczyć i nie wiedział, czy ich jeszcze w ogóle zobaczy. Był zamknięty w księżycowym więzieniu, trzysta osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od najbliższego hotelu lub baru, gdzie mógłby się zapić na śmierć lub utopić w wannie. Miał po prostu, zwyczajnie, przesrane!

Po minucie ocknął się z zamroczenia. Drżącą ręką wystukał na neonowej klawiaturze kolejnego maila i musnął palcem klawisz „send”. Odczytał komunikat WIADOMOŚĆ WYSŁANA i pochylił się w kierunku ekranu. To był ostatni adres z dostępnej bazy danych. Siedział bez ruchu całą godzinę, czekając na jakąkolwiek odpowiedź, aż wreszcie dał za wygraną i przełączył się na łączność radiową. Musiał przeskanować prawie sto kanałów.

W jego głowie nadal kłębiły się pytania. Co ma robić dalej? Czy skończyć te męki, wychodząc na zewnątrz i spuszczając powietrze ze skafandra, jak z pękniętej piłki? Czy żyć i walczyć dalej? Ale o co i po co?! A może dalej szukać kontaktu albo polecieć na Ziemię? Tylko czy to miało sens? I czy bez wsparcia centrali da radę wystartować? Co zobaczy, gdy dotrze do celu?

Wiedział tylko jedno – na pewno nie zobaczy tam Ani i Sary.

Po kolejnych godzinach beznadziejnej walki, dalej się wahał. Nie był w stanie podjąć żadnej decyzji. Jego instynkt gnał go do śluzy i do wahadłowca, ale strach nie pozwalał oderwać się od monitora. A jeśli ktoś odpisze? – tłukło mu się w głowie proste pytanie. – Albo wśród trzasków głośnika rozlegnie się nawet pojedyncze słowo, a jego nie będzie w pobliżu?!

Tylko raz męczący głód wygonił go do kantyny, gdzie spędził raptem dwie minuty, pijąc szklankę soku i zjadając batona. Wrócił, biegnąc, i ponownie przyrósł do fotela na długie godziny. Wrzucił na główny ekran obraz Ziemi z kamery zewnętrznej i dał maksymalne zbliżenie, chcąc poszukać na jej powierzchni jakichkolwiek szram, smug ognia lub czarnego dymu. Niestety, rozdzielczość szerokokątnego obiektywu była zbyt słaba, i wszystko co mógł zobaczyć, to była zamglona kula wielkości piłki tenisowej. Siedział więc i, wpatrując się w ekran bolącymi ze zmęczenia oczami, wywoływał Ziemię na wszystkich możliwych kanałach. I nic! Nadal zero reakcji! Zupełna ciemność i pytania bez odpowiedzi. Setki, tysiące pytań.

Gdy niezauważenie minęła druga doba tej beznadziejnej walki, przegrzany od myślenia mózg nagle się poddał. Tak jakby ktoś odłączył zasilanie – Jack poczuł w głowie gwałtowny spadek mocy i jego myślami zawładnęła absolutna, nieskończona obojętność.

Zwlókł się ciężko z fotela i wyszedł ze spuszczoną głową na ciemny korytarz, kierując się w stronę swojej kabiny. Idąc powoli przed siebie, jakby w półśnie, ominął właściwe wejście i poszedł dalej w gęstniejący mrok.

Ocknął się, szarpiąc zupełnie inną klamkę w najdalszym końcu bazy, gdzie korytarz kończył się zapasową śluzą. Rozejrzał się przytomniejącym wzrokiem – drzwi, do których się dobijał, prowadziły do rezerwowego modułu mieszkalnego, zamkniętego od dawna na głucho. Z dużą trudnością rozpoznał miejsce, w którym się znalazł, bo odwiedził ten zaułek tylko raz, tuż po przylocie, zwiedzając labirynt bazy wraz z gburowatym przewodnikiem z NASA. I nigdy więcej się tu nie pojawił. Nie dlatego, że nie chciał, ale było to zabronione ze względów bezpieczeństwa – naprzeciwko, za plecami Jacka, znajdował się magazyn techniczny, w którym trzymano materiały wybuchowe do wysadzania księżycowych skał.

Odwrócił się powoli i przez długą chwilę wpatrywał się w ciemny prostokąt ze zbrojonego poliwęglanu. Tak… to byłaby szybsza i łatwiejsza śmierć – pomyślał, wspominając pomysł z wycieczką w skafandrze, ale zaraz pokręcił z rezygnacją głową. Na pancernych drzwiach wisiały, rozłożone na krzyż, dwie potężne sztaby z hartowanej stali, a spinające je z framugą cyfrowe kłódki miały wielkość pięści. Jak, nie mając nawet siły ustać na nogach, mógłby otworzyć taką twierdzę?

Zachwiał się nagle i żeby nie upaść, oparł się plecami o ścianę. Postał tak przez chwilę, dysząc ciężko i wsłuchując się w swoje czarne myśli, a gdy poczuł się trochę lepiej, powlókł się w kierunku sypialni.

Spał bez przerwy prawie czterdzieści godzin. Po przebudzeniu długi czas leżał ze wzrokiem wbitym w sufit i myślał o Ani. Wspominał ostatni dzień, który spędzili razem, przed jego wylotem do Stanów. A potem był telefon ze szpitala i koszmar powrotu.

Gdy ssanie w żołądku ponownie przybrało na sile, wstał i przeszedł do kantyny, umieszczonej w sąsiednim module. Dopił napoczęty sok, a potem wsypał do papierowego kubka podwójną porcję kawy, pięć łyżeczek cukru i zalał to wszystko wrzątkiem.

Czarny, mocny napój trochę go rozbudził. Wdychał głęboko intensywny aromat i popijał drobne łyczki, parząc się w język. Uwielbiał kawę. Gdy wyssał ostatnią kroplę, wyjął z zamrażarki tortillę z baraniną i wrzucił ją do niewielkiej mikrofalówki. Potem wyciągnął się na krześle i położył nogi na stole, chcąc się choć przez chwilę zrelaksować. Ale zamiast spokoju, poczuł powracającą presję i wibrujące pulsowanie w samym środku głowy – musiał wreszcie podjąć konkretną decyzję.

Gdy po godzinie ocknął się z zamyślenia, tuż przed nim walały się niedojedzone resztki posiłku i trzy puste kubki po kawie. Niezbyt dobrze pamiętał, kiedy zdążył to wszystko pochłonąć.

Wiedział już jednak, że ma do wyboru trzy opcje – tylko i aż trzy. Tą pierwszą i najbardziej drastyczną było odebranie sobie życia, w którym nie widział żadnej przyszłości. Jeszcze niedawno byłby to jego priorytet, ale teraz, po długim, zdrowym śnie i litrach mocnej kawy, zaczął podchodzić do tego pomysłu z pewnym dystansem. Nie odrzucał go, ponieważ jego ból się również nie zmniejszył i nadal ocierał się o szaleństwo, myśląc o swoich dziewczynach. Ale jednocześnie czuł, że to nie byłoby najlepsze wyjście. Że nie powinien się od razu poddawać. A przynajmniej, nie tu i nie teraz. Jeszcze nie teraz…

Drugim i najprostszym rozwiązaniem była kontynuacja wszystkiego, co dotychczas robił. Wysyłanie wiadomości, czekanie na odpowiedź, siedzenie, stanie, leżenie – jak długo by się dało. I ciągła walka z cieniami przeszłości. A potem, albo i od razu – dalszy ciąg hibernacji, ale tym razem na długi okres. Na bardzo długi okres. Tak, żeby dać Ziemi czas na pozbieranie się do kupy – oczywiście, o ile jeszcze było co zbierać. Jeśli doszło do globalnej katastrofy – wojny nuklearnej lub uderzenia asteroidy wielkości Manhattanu – zielona planeta mogła w tej chwili wyglądać jak stygnący krater super wulkanu. Zanim niedobitki ludzkości odbudują cywilizację na poziomie lotów poza orbitę i przylecą po niego, mogą upłynąć stulecia.

No i było to trzecie wyjście, które w tej chwili najbardziej go pociągało, chociaż jednocześnie budziło największe obawy – powrót na Ziemię. A raczej próba powrotu. Bo czy da radę wylądować bez sygnału naprowadzania z centrali? Czy bez kontroli zewnętrznej zdoła wejść w atmosferę pod bezpiecznym kątem? A jeśli już mu się to uda, to co zastanie na miejscu? Czy będzie mógł jeszcze oddychać? Czy nie zdechnie w męczarniach choroby popromiennej? I w ogóle, co się stało z ludźmi? Czy ma szansę na odnalezienie kogoś żywego?

Co do tej ostatniej kwestii, był umiarkowanym optymistą. Uważał, że w sytuacjach ekstremalnych, a taka zapewne miała miejsce, zawsze ktoś pozostawał przy życiu. Ta nadzwyczajna zdolność przetrwania była podstawą ewolucji gatunku, a „happy end” był już prawie częścią ludzkiego genomu. Pomijając bajki o zombie, albo złowieszczych istotach z kosmosu, to ludzie sami za każdym razem sprowadzali na siebie nieszczęścia. Ale też sami byli w stanie znaleźć ratunek. Musiał więc ich odszukać, bo to oznaczało ratunek dla niego.

A co z ryzykiem lądowania w nieznanych warunkach? Jedynym sposobem, aby je zminimalizować, był przemyślany wybór celu. Musiał znaleźć taki obszar Ziemi, który dobrze znał i na którym możliwość przeżycia była jak największa – z gęstą infrastrukturą i na wystarczająco wysokim poziomie rozwoju.

Właściwie, to już od dawna miał gotową listę, a na niej tylko dwa adresy.

Pierwszym była baza na Cape Canaveral – wyposażona we wszystkie możliwe systemy łączności i sprzężone z nimi, ostre jak brzytwa, obiektywy umieszczone na niskiej orbicie. A zwłaszcza one mogły mu się bardzo przydać – oczywiście, o ile w ogóle przetrwały, razem z całym centrum lotów kosmicznych. Jack wiedział, że to powinien być jego priorytet.

I zapewne byłby, gdyby nie drugi punkt na liście – położona po przeciwnej stronie Ziemi, trochę prowincjonalna, Warszawa. Miasto i otaczający je kraj poznał na wylot, trenując z ramienia NATO miejscowych pilotów. Kilka lat intensywnego życia zbliżyło go do tych dziwnych, zapatrzonych w przeszłość ludzi, o nieprzewidywalnych, gorących umysłach.

Na początku nie był pewien, czy lot tam byłby najlepszym pomysłem – nie było tam żadnych super tajnych baz oraz infrastruktury NASA, chociaż, z drugiej strony, to mogła być zaleta na wypadek wojny. No i, od strony logistycznej, było to miejsce, skąd mógłby – gdyby była taka potrzeba – szybko dotrzeć do wielu zamieszkałych terenów. W przeciwieństwie do Stanów, cała Europa była upakowana miastami i – w jego amerykańskim rozumieniu pustych przestrzeni – tragicznie przeludniona.

Ale, przede wszystkim, lądując w Warszawie, Jack znalazłby się zaledwie dwieście pięćdziesiąt kilometrów od swojego domu. Wiedział, że stara drewniana chałupa – zakładając, że jeszcze tam w ogóle stoi – nadal jest pełna cieni i zapachów z przeszłości. To właśnie ich się najbardziej bał, to od nich uciekł aż na daleki Księżyc. I do nich tak bardzo tęsknił.

Nagle znowu zobaczył znajome postacie. Ania i Sara stały przed nim, przywrócone do życia, wyrwane z nicości. Przytulone do siebie, szczęśliwe, kochające. Ich ciepłe dłonie wyciągały się ku niemu z czułością, jakiej od dawna już nie mógł doświadczyć. Małe dołeczki w policzkach córki pogłębiły się, gdy posłała mu najsłodszy ze swoich uśmiechów, wymawiając najwspanialsze na świecie słowa: „Kocham cię, tato”.

Kocham cię, tato! Kocham cię, tato! Kocham cię… – ten dźwięk narastał w jego uszach, jak gdyby dziewczynka stopniowo zbliżała się do niego, powtarzając bez końca te trzy krótkie wyrazy. Aż wreszcie usłyszał je tak wyraźnie, jakby Ania stanęła tuż za nim, na palcach, szepcząc mu do ucha. Szeroko otwartymi oczami spojrzał w dół, na swoje ręce, spodziewając się, że za sekundę pojawią się w nich małe, dziewczęce dłonie, a niewysoka postać wtuli się w niego, siadając mu lekko na kolanach.

Tego obrazu jego przeciążony umysł nie mógł już jednak wytrzymać. W nagłym ataku szału, szlochając, Jack rzucił się do tyłu, odbijając się, jak piłka, od oparcia fotela i lądując na podłodze. Potem w nieskończonych spazmach płaczu, skulony jak niemowlę, tarzał się, rwąc rękami włosy, krzycząc przeraźliwie dwa ukochane imiona i wyrzucając z płuc strumienie palącego bólu. Świat naokoło przestał istnieć, plastikowa podłoga i cała upiorna baza, razem z lodowatym zimnem Księżyca, zniknęły, przesłonięte gęstą krwawą mgłą.

Gdy odzyskał przytomność, wciąż leżał skulony pod fotelem. Zimne jak lód dłonie przyciskał do piersi, trzymając w mocnym uścisku swoje bolesne wspomnienia. Nie chciał ich wypuścić, nie chciał ich utracić. Co więcej, narastała w nim dzika, niepohamowana tęsknota, żeby jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie będzie mógł nimi oddychać, wciągać je do serca pełnymi garściami, napełnić zapachem Ani swój wypalony umysł.

Czuł w piersiach pulsujący ból, który ranił go jak ostrze sztyletu, gdy tylko próbował wziąć głęboki oddech. Nie wiedział, czy ma problem z sercem, czy to tylko płuca, zmęczone długimi spazmami. Ale nie dbał o to. Wiedział tylko jedno – baza na Cape Canaveral przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Jeśli miał się gdziekolwiek ruszyć z Księżyca – mógł lecieć tylko do domu.

Na szczęście, lub na nieszczęście – zależnie jak na to popatrzeć – nikt chyba nie mógł mu w tym planie przeszkodzić.

Rozdział 2 List

Samodzielne wbicie się w skafander nie było łatwym zadaniem. Jack robił to wcześniej wiele razy, ale wtedy miał kogoś przy sobie, zawsze na zewnątrz wychodziło co najmniej dwóch astronautów. Pomagali sobie nawzajem, sprawdzali zatrzaski, próbowali szczelność zaworów. Teraz musiał sobie dać radę sam. Po godzinnej walce z oporną materią wyszedł jednak bezpiecznie na zewnątrz.

Mimo że do przejścia miał ponad pięćset metrów, marsz w kierunku wahadłowca okazał się łatwiejszy, niż się spodziewał. W stanie niewielkiego ciążenia Jack czuł się lekki jak piórko. Stawiał powoli kroki na nierównej powierzchni, odciskając głębokie ślady w puszystej warstwie księżycowego pyłu. Wzbijane butami szare chmurki regalitu utrzymywały się bardzo długo w przestrzeni, zaznaczając mglistą otuliną całą trasę spaceru. Jedyną trudność po drodze stanowiły ostre skręty, które co pewien czas musiał wykonać, klucząc w sztywnym skafandrze między odłamkami skał i przyglądając się uważnie okolicy.

Na prawo od niego, tuż pod skalistą skarpą, przycupnął długi rząd kulistych zbiorników z tlenem. Wyrastający wysoko nad kamiennym wałem metalowy maszt telekomunikacyjny otaczały od dołu śnieżnobiałe czasze anten. Dwieście metrów na lewo od Jacka wznosił się wysoki hangar obsługi promów i niewielki magazyn. Cały teren między bazą i jej zapleczem technicznym pokrywały ślady butów i kół niewielkich pojazdów, których kolejne ekipy używały do wypraw badawczych.

Dwieście metrów dalej, w kierunku lądowiska, powierzchnia księżycowej niecki wznosiła się nieznacznie, przechodząc w niewielkie wzniesienie. Dotarcie tam wymagało od Jacka większego wysiłku, ale widok rozciągający się z płaskiego szczytu warty był każdej kropli potu. Po jego lewej stronie, tuż nad poszarpaną linią skał, płonęło nieprzytłumionym ogniem Słońce, rzucając mu pod nogi ostre, nierzeczywiste cienie. Naprzeciwko, po prawej ręce, jaśniała kulista twarz Ziemi – samotna, otoczona ledwo widoczną, mglistą koroną. I, co najważniejsze, na pierwszy rzut oka – nienaruszona.

Zbliżała się dwutygodniowa noc południowego księżycowego bieguna. Czarne niebo, usiane w zenicie milionami gwiazd, przyciągało wzrok nieskończoną trójwymiarową głębią. Jack stanął na chwilę, zapatrzony przed siebie w nagłym zachwycie, jakby pierwszy raz w życiu oglądał ten widok. Niepomny swojej tragicznej sytuacji, sycił się nim, zapamiętując każdy szczegół, każdy najdrobniejszy piksel obrazu.

Po dziesięciu minutach dotarł na płytę startową. Cassidy stał w jej dalszym końcu, mieniąc się tęczowymi rozbłyskami polimerowego pancerza. Był super–dzieckiem programu Constellation–2 i należał do najnowszej generacji promów lunarnych, których konstrukcję NASA i ESA opracowały wspólnie, po skasowaniu wcześniejszych projektów. Jack zbliżył się powoli do teleskopowych podpór wahadłowca, stając przed czerwoną dźwignią odblokowania śluzy. Przekręcił ją o pół obrotu i po chwili kwadratowa klapa w części dziobowej odchyliła się na bok, a z ciemnego otworu spłynęły w dół wąskie metalowe schody. Gdy zatrzymały się tuż nad powierzchnią gruntu, ostrożnie wszedł na najniższy stopień.

Dzięki panelom słonecznym wewnątrz pojazdu panowały cieplarniane warunki. Z ulgą zdjął kask i rękawice, wciskając się w kubełkowy fotel pilota. Delikatnie chwycił w dłonie dwie manetki sterowania i, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, po raz pierwszy od opuszczenia komory hibernacyjnej, uśmiechnął się.

Wstępna kontrola wahadłowca wypadła pomyślnie. Wszystkie urządzenia pokładowe były sprawne i gotowe do pracy. W ogniwach wodorowych pozostało siedemdziesiąt procent paliwa, tak więc prom był gotowy do lotu – a właściwie byłby gotowy, gdyby nie pewien problem – kody startowe.

Gdy już na początku procedury testowego rozruchu, komputer pokładowy poprosił o ich podanie, Jack nie spanikował. Potraktował to jako nic nieznaczącą przeszkodę, która nie mogła go przed niczym powstrzymać. Ponieważ w latach szkolnych był całkiem niezłym hakerem, ze stoickim spokojem zajął się sprawdzaniem kolejnych bloków systemu, szukając bocznej furtki albo obejścia komendy startowej.

Niestety, po godzinie nieudanych prób, jego opanowanie zaczęło się ulatniać, a po następnej – z wściekłością założył hełm i rękawice, i rzucił się do wyjścia. Zszedł na płytę startową i w ponurym nastroju wrócił do bazy.

Postanowił zrobić przerwę w myśleniu i zostawić problem kodów na później. Tymczasem, żeby nie tracić czasu, zaczął przygotowania do lotu. Najważniejszą sprawą były zapasy żywności. Musiał zabrać z bazy wszystko, co tylko da radę unieść. Nie wiedział przecież, jak długo będzie musiał przeżyć na kosmicznym wikcie.

Po kilku godzinach kantyna i pobliski magazyn świeciły pustkami, a w małym pomieszczeniu śluzy urosła góra puszek i kartonów z jedzeniem. Jack czuł rosnące zmęczenie, wrócił więc do sypialni, ale nie mogąc usiedzieć spokojnie, zabrał się niezwłocznie do pakowania prywatnych drobiazgów. Wrzucał je wszystkie do sportowej torby, nie myśląc wcale o tym, jakie ma szanse w ogóle polecieć. Po prostu, nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby mu się nie udać. Podjął już decyzję i nawet, gdyby miał rozebrać wahadłowiec na części, był gotowy przeprowadzić swój plan.

Najważniejszą rzecz pozostawił sobie na koniec. Było to niewielkie drewniane pudełko, kupione na bazarze w jakiejś górskiej mieścinie na południu Polski. Pomalowane w infantylne kwiatki, których w sumie nie cierpiał, samo w sobie nie było najcenniejszą pamiątką – ta ostatnia była schowana w środku.

Sięgnął delikatnie pod materac i usiadł na podłodze, kładąc szkatułkę na kolanach. Serce waliło mu jak młotem – bał się zajrzeć do środka, wiedząc, co w niej znajdzie. Przez chwilę zawahał się i cofnął dłoń, ale zaraz potem szybkim ruchem otworzył wieczko. Na wyściełanym zielonym aksamitem dnie leżało w nieładzie kilka zdjęć i pomięta kartka papieru.

Te fotografie oglądał już tysiące razy. Zrobił je sam w czasie wycieczki do Wilczego Szańca, gdy Ania była jeszcze mała – nie mogła mieć wtedy więcej niż pięć lat, czyli dwa lata przed utratą mamy. To dlatego jej twarzyczka promieniała szczęściem, gdy przytulała się do Sary, machając drobną rączką w stronę obiektywu. Dwa małe dołeczki w okolicy ust były jeszcze ledwo widoczne, ginąc w pucołowatych dziecinnych policzkach, ale na ich wspomnienie Jack poczuł, że znowu zaczyna się rozklejać.

Nie miał jednak zamiaru tłumić swoich uczuć. Wiedział, co go czeka, gdy dotrze do domu – jeszcze więcej zdjęć, jeszcze więcej wspomnień. Był gotowy na ból i na morze łez, byle tylko znaleźć się tam jak najszybciej, odetchnąć ponownie świeżym mazurskim powietrzem, poczuć delikatny cień zapachu perfum Sary, wejść do pokoju Ani i wtulić się w jej poduszkę, na której tyle razy głaskał jej mięciutkie ciemne loczki. A potem… jeśli kiedykolwiek miałby rozważać zakończenie życia, jakież miejsce i moment byłyby lepsze na taką decyzję?

Odłożył zdjęcie i wyjął z pudełka złożoną na cztery części kartkę, wyrwaną dawno temu ze szkolnego zeszytu. Otworzył ją i delikatnie wyrównał palcami drobne zagięcia. List od Ani – jej ostatnie słowa, które pisała, nie wiedząc, że jest to ich pożegnanie. Zaczął czytać, wycierając dłonią wilgotniejące oczy.

Kochany Tatusiu!

Piszę do ciebie ze szpitala, ale proszę nie martw się o mnie. Pan doktór powiedział, że wszystko będzie dobrze i że na pewno mi się niedługo polepszy. Powiedział mi też, że dzwonił do ciebie i że wrócisz szybciej niż planowałeś. I że to będzie chyba za dwa tygodnie, ale nie jestem pewna. Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się jak zadzwonił, gdy mnie przywieźli do szpitala. Nic mi się nie stało, tylko tak trochę zakręciło mi się w głowie. Ale teraz czuję się już o wiele lepiej, tylko mi trochę trudno chodzić po korytarzu z tą butelką na wieszaku, no i ten wężyk, co mam przymocowany do ręki, cały czas mi się plącze pod nogami. Ale to nic, mam przecież Sarę i spędzamy ze sobą cały czas. Rozmawiamy i śmiejemy się i opowiadamy sobie różne historie. Pewnie ty też się teraz uśmiechasz i pytasz, jak można jeszcze rozmawiać z lalką, mając dwanaście lat, no ale tak już jest. Dorośli tego nie zrozumieją, więc nawet nie będę cię próbowała przekonać.

Tatusiu, tęsknię za tobą bardzo, ale to bardzo. Wiem, że masz taką pracę, że musisz często wyjeżdżać i nie narzekam, bo wiem, że mam bardzo dzielnego Tatę. Naprawdę! Jestem z ciebie bardzo dumna i opowiadam wszystkim, jak latasz na samolotach i jak kiedyś polecisz na księżyc. Mówię ci, wszyscy słuchają z otwartymi buziami i wybałuszają oczy z wrażenia! Mam nadzieję, że jak tu do mnie przyjedziesz, to wszystkich poznasz. To bardzo mili ludzie. I mam koleżankę w sąsiednim pokoju. Nie zgadniesz jak się nazywa! Ania! Tak samo jak ja. Chodzimy czasami we dwie po korytarzu i jak ktoś ją albo mnie zawoła, to się razem odwracamy i razem krzyczymy „słucham!” Ale przy tym jest śmiechu, mówię ci, tato! Na pewno jak poznasz tę drugą Anię, to ją bardzo polubisz.

No to muszę już kończyć, bo zaraz będzie obchód i lekarz powiedział, że dzisiaj będą mi robić jakieś długie badania, więc się muszę przygotować. Kocham cię bardzo i czekam aż do mnie tu przyjedziesz i zabierzesz mnie do domu. No i Sara też cię pozdrawia. Na pewno nie uwierzysz (ha, ha!) ale mi to właśnie sama powiedziała.

Pa, kochany tatusiu! Czekam tu na ciebie, nawet tak długo jak będę musiała. Albo i jeszcze dłużej. Bo wiem, że na pewno do mnie wrócisz.

Twoja Ania

Wodził w milczeniu wzrokiem po starannie wykaligrafowanych literach, wyobrażając sobie, co Ania myślała, gdy pisała ten list. Gdzie siedziała, w co była ubrana, co jadła wcześniej na obiad? Jaka była pogoda za oknem, przez które patrzyła, czekając na niego?

Westchnął ciężko i odłożył list do pudełka. Nie zamykał go jeszcze przez chwilę. Chciał przedłużyć pożegnanie z tą pogiętą kartką papieru i dzięki temu pobyć jeszcze chwilę z Anią. Potem szybko zatrzasnął wieczko, a szkatułkę wrzucił do torby, zaciągając suwak. Wyczerpująca praca i emocje, które miał za sobą, odebrały mu resztkę sił. Musiał się przespać i choć trochę zregenerować, jeśli miał wygrać walkę z kodami.

Rozwiązanie było bardzo proste – aż za proste, jak na byłego hakera. Ale wpadł na nie dopiero po dwóch dniach męczącej gry w kotka i myszkę z komputerem bazy. Twardy reset komunikatora przywrócił jego kody fabryczne, które w każdym module dostarczanym do NASA były takie same. Po prostu: NASADMIN.

Nie mógł uwierzyć, gdy system zaakceptował mu takie średniowieczne hasło, ale może w tym właśnie tkwiła jego siła – nikt na Ziemi nie używał już od dawna zabezpieczeń opartych na kodach stałych. Po ich dezaktualizacji i wpuszczeniu w globalną sieć czyszczącego robaka, wszelkie ślady w okienkach znikły w ciągu kilku tygodni. Na szczęście, system w bazie był zbyt daleko od Ziemi i chyba dlatego nie przeszedł kuracji.

Przejmując nad nim kontrolę, był już właściwie w domu. Z pozycji administratora lotów wyłączył wszystkie zapory Cassidy’ego i dogrzebał się do fragmentu softu, który był odpowiedzialny za sterowanie hasłami. Wprowadził dodatkowy akapit, ustawiający nadrzędność kodu fabrycznego bazy nad systemem wahadłowca i ponownie włączył jego ochronę zewnętrzną.

Gdy skończył, był zadowolony z siebie jak chirurg po wszyciu implanta. Miał już bilet na start i na podróż do domu – ale nadal nie wiedział, jak się skończy ta jego przygoda.

Spieszył się jak mógł, żeby jak najszybciej wyruszyć, ale niestety, czas okazał się twardym przeciwnikiem. Nawet cytat z Kubusia Puchatka, że jak się chce to można, który powtarzał sobie w myślach jak mantrę, niewiele mu pomógł. Przeniesienie zapasów do Cassidy’ego zajęło mu prawie dwie doby. Bez chwili wytchnienia ganiał między bazą i lądowiskiem, targając pod pachami kartony z jedzeniem, szczelnie owinięte metaliczną folią. Po przedostatnim kursie ledwo zdołał uwolnić się ze sztywnego skafandra i padł na materac jak zabity, zapadając się w czarną otchłań snu bez jakichkolwiek marzeń. Gdy się obudził, wypoczęty umysł doznał spóźnionego objawienia – przypomniał sobie o małym quadzie, schowanym w części ogonowej promu i przeznaczonym na takie właśnie okazje.

Idąc z ostatnim pakunkiem w kierunku wahadłowca, odwrócił się na chwilę i spojrzał w zamyśleniu na swój księżycowy dom. Nie wiedział, czy tu jeszcze powróci. Nie miał pojęcia, co go czeka u celu. Jaskrawe Słońce zachodziło coraz niżej, ledwo muskając promieniami kuliste moduły bazy, a Ziemia zniknęła gdzieś po drugiej stronie srebrzystego globu. Wysoko, na czarnym jak smoła niebie, rozkładał swoje szerokie ramiona najpiękniejszy z gwiazdozbiorów – Orion. Tak, jakby chciał ochronić Jacka przed całym złem wszechświata. Tak, jakby miał mu coś ważnego do powiedzenia.

Rozdział 3 Ziemia

Ania stała na schodach ich drewnianego domu, wyciągając ku niemu prawą rączkę. Trzymała w niej jakiś przedmiot, którego konturów nie mógł rozpoznać, tak jakby przesłaniał go kawałek matowego szkła. Nagły porywisty podmuch wiatru rozwiał jej ciemne włosy i wściekle trzasnął okiennicami, a rozciągające się wokół morze bujnej, nieskoszonej trawy zafalowało jak zimowy Bałtyk. Dziewczynka powiedziała coś do niego, ale tak cicho, że ledwie mógł ją zrozumieć, domyślając się znaczenia słów z ruchu jej ust. Tato, tatusiu, czy mnie słyszysz?

Chciał jej od razu odpowiedzieć, że tak, że słyszy, ale głos uwiązł mu w gardle. Próbował zmusić się do mówienia, raz za razem nabierał powietrza do płuc i otwierał usta, jednak nie mógł wydobyć z siebie żadnego, nawet najcichszego dźwięku. Ania również zamilkła i czekała na to, co powie, patrząc na niego ogromnymi, smutnymi oczami, z których leciały coraz gęstsze łzy – widząc to Jack ruszył do przodu, żeby ją przytulić, ale zdołał tylko nieznacznie podnieść jedną rękę i jego ciało znieruchomiało, zastygając w miejscu, jak wyrzeźbiona na mrozie lodowa figura.

W tym momencie dostrzegł, co trzymała w dłoni – to była lalka. Ta sama lalka, którą jej kupił, gdy miała osiem lat i której córka dała na imię Sara. Nagłe wspomnienie tej strasznej chwili, gdy powiedział Ani, że straciła mamę, przeszyło go jak rozpalony sztylet. Już wiedział, dlaczego córka płacze i z całych sił zapragnął znaleźć się tuż przy niej. Naprężył się, chcąc zrobić chociaż jeden krok do przodu, ale jego mięśnie ani drgnęły. Spojrzał z wysiłkiem w dół – obie stopy zamieniły się już w kamień, który pełzł do góry, coraz wyżej i wyżej, pochłaniając kolana, uda i brzuch. Gdy dosięgnął piersi, Jack zaczął się dusić. Otworzył szeroko usta, wciągając łapczywie powietrze, ale jego płuca stężały już w kamiennej agonii. Zobaczył, jak Ania rusza w jego kierunku i z bardzo daleka dobiegł go jej krzyk. Na początku nie rozróżniał słów, ale gdy się zbliżyła, zaczął rozumieć – wołała, żeby nie wsiadał do windy. Nie pojmował, o co jej chodzi, ale ona w kółko plotła coś o windzie. Już prawie mogła go dotknąć, już prawie miał ją przy sobie, gdy nagle otaczająca przestrzeń drgnęła jak membrana i zapadła się do tyłu, skręcając się w wielki lej i wciągając ich oboje w wirującą otchłań.

Obudził się z krzykiem, cały zlany potem, trzymając prawą dłoń pod zaciśniętym gardłem i cały czas czując w mięśniach zimną martwicę kamienia. Dopiero po minucie zauważył, gdzie się znajduje. Siedział przypięty pasami do fotela pilota, a tuż przed nim żarzyły się delikatną poświatą panoramiczne ekrany kokpitu.

Staruszka Ziemia przybliżała się bardzo powoli. Jej nadęta twarz, powiększała się i wydymała, pokazując coraz więcej zmarszczek i bruzd, które stopniowo zmieniały się w znajome zarysy kontynentów.

Jack, bez przerwy, z rosnącym napięciem, obserwował planetę, szukając śladów kataklizmu – a gdy takich nie mógł znaleźć, przerzucał się na śledzenie autopilota i wyświetlanych parametrów lotu. Odległość do celu malała wolniej, niż się spodziewał, ale najgorsza była niepewność, czy zdoła wylądować bez sygnału z zewnątrz. Dotychczas jego każda misja była obserwowana i koordynowana z Houston, gdzie czuwała cała armia kontrolerów. Teraz leciał na ślepo, siedząc w kokpicie sam jak palec, zdany na łaskę komputera pokładowego, który, co prawda, miał wbite w obwodach wszystkie mapy Ziemi, ale był w sumie tylko głupią maszyną. Na myśl, że już niedługo ta kupa procesorów będzie musiała bezpiecznie sprowadzić go na Ziemię, Jackowi cierpła skóra na plecach.

Po czterdziestu nieskończenie długich godzinach, jakie upłynęły od wylotu z bazy, czuł potworne, zniewalające zmęczenie i jednocześnie coraz częstsze, pobudzające fale adrenaliny. Jego podświadomość, jak najczulszy radar, odbierała przybliżającą się obecność Ziemi i malejący dystans do wiejskiego domu. Gdy zamykał oczy, słyszał wyraźnie jego ciche wołanie – jakby przyciągający, dziwny magnetyzm. Czuł go we śnie i na jawie. Wystarczyło, że choć na chwilę przymknął powieki, a przed nim natychmiast przesuwały się obrazy, które kiedyś stanowiły jego życie, a teraz były jedynie wspomnieniem.

Ocknął się nagle, wyrwany z letargu dźwięcznym sygnałem gongu – automatyczny pilot podał współrzędne punktu wejścia na orbitę i poprosił go o autoryzację. Jack poluzował pasy i pochylił się nad pulpitem, włączając symulację krzywej lądowania. Po raz dziesiąty sprawdził wszystkie dane i po raz dziesiąty nie znalazł w nich błędu. Mimo to, jego niepokój nie zmniejszył się ani o jotę.

Od niechcenia spojrzał w lewo – na pustym miejscu drugiego pilota leżało drewniane pudełko. A właściwie nie leżało, bo przy pełnej nieważkości stan leżenia nie miał racji bytu – po prostu tkwiło tam pod elastyczną siatką. Wyjął je ostrożnie i przetarł dłonią – nie było zakurzone, ale Jack czuł nieodpartą potrzebę, żeby mieć go stale przy sobie i co chwila dotykać. Delikatnie pocałował szorstką pokrywkę i odłożył je na miejsce, dociągając z całej siły mocowanie siatki – zbliżał się moment ostrego hamowania, więc jeśli on miał szanse na przeżycie, jego najcenniejszy bagaż musiał tym bardziej dolecieć bezpiecznie do celu.

Ziemia zajmowała już cały monitor kamery dziobowej – piękna i nienaruszona. Widział wyraźnie duże obszary chmur rozciągniętych nad południową Azją i częścią Australii. Druga strona planety tonęła w ciemnościach, ale według planu lotu, lądowanie miało nastąpić w pełnym świetle dnia. Do wejścia w atmosferę pozostało sześć godzin. Działając jak automat, powtórzył wiadomość do centrali, informując po raz setny o awaryjnym kursie i podając współrzędne wybranego celu.

Gdy uczucie wilczego głodu przebiło się przez zaporę stresu, Jack odpiął szelki trzymające go w fotelu i odbił się delikatnie do góry. Jego nieważkie ciało przepłynęło, jak na spowolnionym filmie, między dwoma rzędami pustych foteli, zatrzymując się dopiero w pomieszczeniu kantyny. Po otwarciu pierwszej z brzegu paczki, wyszperał w niej torebkę sucharów i kartonik soku, a potem skierował się z powrotem na przód wahadłowca.

Odpowiedzi z Houston nie było. Przypiął się więc do fotela i, pogryzając nerwowo suchary, spoglądał co chwila z drżeniem serca na zbliżającą się, otuloną delikatną mgiełką Ziemię, na której już niedługo miał się znaleźć – nie wiedział tylko, czy żywy i cały, czy w postaci zwęglonych szczątków. Starał się nie myśleć o tym, co go czeka, gdyby autopilot popełnił gdzieś błąd. Przez chwilę z rozrzewnieniem wspomniał Rona Stavrosa, głównego kontrolera NASA – jego zachrypnięty głos w słuchawkach symulatora zawsze dodawał mu sił i pomagał zwalczyć panikę.

Wyssał resztkę soku i wystukał na klawiaturze adres kontaktowy w ESA. Pisząc kolejną wiadomość, podobną do wysłanej wcześniej, nie spodziewał się właściwie żadnej reakcji – i takiej, faktycznie, nie było. Ale musiał próbować, musiał być czujny.

Gdy do wejścia w atmosferę pozostały dwie godziny, włączył mikrofon i nagrał krótki komunikat. Zaraz potem zaprogramował ciągłe odtwarzanie pliku na wszystkich kanałach radiowych i w przestrzeń popłynęło kilka krótkich zdań: TU PROM CASSIDY, PILOT JACK KOWALSKY, WZYWAM WSZYSTKICH DO NAWIĄZANIA KONTAKTU. POWTARZAM – WZYWAM WSZYSTKICH DO NAWIĄZANIA KONTAKTU.

Włączył podsłuch z automatycznym skanowaniem zakresów i z głośników w kabinie popłynął jednostajny, przerywany suchymi trzaskami, szum.

Po pół godzinie złapał pierwsze sztuczne zakłócenia. Na początku były dość rzadkie i nieregularne, ale stopniowo czułe anteny wahadłowca rozpoznawały ich coraz więcej. Z napięciem wsłuchiwał się w trzeszczące i piszczące echa, patrząc jednocześnie na ekran, który wyświetlał je w postaci drgających wykresów. Niektóre z sygnałów powtarzały się bardzo regularnie. Zażądał identyfikacji źródeł pochodzenia i po kilku sekundach otrzymał długą listę. Większość pozycji oznaczona była jako „źródło nieznane”, ale w kilku przypadkach rozpoznanie było skuteczne. Satelity komunikacyjne systemów GPS i Galileo.

Zamarł na chwilę, analizując w skupieniu otrzymaną informację. Nie był pewien, czy same satelity, bez ciągłej kontroli ze strony systemów naziemnych, będą mu do czegokolwiek przydatne. Być może dopiero tuż nad powierzchnią planety nawigacja promu będzie mogła skorzystać z ich pomocy. Oczywiście, o ile znajdzie wystarczającą liczbę źródeł sygnału. Zakładał, że od momentu, gdy Ziemia zamilkła, niektóre aparaty musiały zmienić położenie lub wyhamować lot i spalić się w atmosferze. Albo, po prostu – opuściły orbitę i odleciały w siną dal.

Dwadzieścia minut później wpadł w krótką histeryczną euforię – na środkowym ekranie pojawiły się słowa: POZYCJA USTALONA. Poniżej odczytał listę siedmiu satelitów, których sygnał autopilot wykorzystał do synchronizacji lotu. To było już coś, co pozwalało mieć nadzieję na końcowy sukces – niestety, na razie tylko nadzieję. Jeśli którykolwiek z aparatów był przesunięty i dawał błędny sygnał pozycji…

Ziemia tymczasem powiększała się coraz bardziej. Jej blask przesłonił i zgasił większość gwiazd. Atmosfera otaczająca planetę odznaczała się wyraźnie na tle zimnej i ciemnej przestrzeni. Wpatrując się w jej fascynujący błękitny woal, Jack nie czuł nic, poza rosnącym napięciem. Chciał już tam być, chciał przejść przez piekło lądowania. Marzył o tym, aby dotknąć stopami trawiastego gruntu, wejść na skrzypiące drewniane schody i powoli uchylić drzwi do swojej starej chaty. I odnaleźć odpowiedź na wszystkie pytania, w tym to najważniejsze – na temat ciągu dalszego jego własnego życia.

W tym momencie autopilot włączył hamowanie, dając krótki ciąg z silników dziobowych. Wahadłowcem zatrzęsło, a przez konstrukcję kadłuba przeszły serie nieprzyjemnych drgań. Po minucie maszyna wyrównała lot i zaczęła powoli obniżać się w kierunku powierzchni planety, prowadzona niepewnym sygnałem z orbity. Nadchodził krytyczny moment zderzenia z gęstniejącym powietrzem i Jack miał pełną świadomość, że jeśli któryś z satelitów przesłał mu nieprawidłowe dane, i kąt podejścia będzie zbyt niski, Cassidy spłonie podczas tego manewru jak pochodnia.

Już wyciągał rękę, żeby ponownie włączyć symulator i sprawdzić obliczenia, gdy nagle spokojny dotąd lot zamienił się w szaleńczą jazdę po polu kamieni. Pierwsze wibracje błyskawicznie przeszły w niekończące się serie coraz gwałtowniejszych szarpnięć, którym towarzyszył dziki, basowy ryk przecinanego powietrza. Za oknem rozlało się morze płomieni, bijąc intensywnym ciepłem do wnętrza kabiny. Jack poczuł, jak żołądek skacze mu do gardła. Wciśnięty w fotel, dociągnął mocniej pasy i z przerażeniem wpatrywał się w obraz z kamer termowizji. Czuł każdym nerwem, że coś jest nie tak, że autopilot sknoci podejście i że za chwilę skorupa promu rozpadnie się na kawałki, wyrzucając go w piekło płonącej plazmy, gdzie wyparuje jak kropelka deszczu. Mimo, że według danych na monitorze głównym, pancerz Cassidy’ego nigdzie nie przekroczył temperatury krytycznej, Jack w głębi duszy godził się już na błyskawiczną śmierć. Trzymając lewą rękę bezwiednie na drewnianym pudełku, myślał o Ani i Sarze, i zastanawiał się, czy one gdzieś tam na niego czekają. W całym swoim życiu nigdy nie zajmował się istnieniem duszy i życia po śmierci, ale teraz nagle i gwałtownie zaczął szukać w sobie takiej wiary. Trzęsąc się na fotelu jak epileptyk, wmawiał sobie, że musi istnieć jakaś forma kontynuacji, jakiś ciąg dalszy. Świadomość była zbyt cenną rzeczą, aby mogła tak po prostu zniknąć i rozpłynąć się w nicości. Jeśli coś po człowieku zostaje, to musi być schowane gdzieś w nim, wewnątrz jego ciała, czy to w formie pola elektromagnetycznego, czy też chmury niewidocznych kwarków. Przypomniał sobie niesamowitą zasadę oddziaływań silnych – im dalej od siebie była para kwarków, tym mocniejsze pole spajało je ze sobą. Czyż to nie mogło być podstawą konstrukcji nieśmiertelnej duszy? Tak, teoria z kwarkami to było coś, co dawało największą nadzieję.

Kolejny wstrząs przerwał jego rozmyślania, a zaraz potem ostry dźwięk alarmu wybudził go do końca – spojrzał na ekran termowizji i zamarł. Fragment pancerza nad lewym skrzydłem przekroczył temperaturę krytyczną. To nie było jeszcze pęknięcie, ale w rogu monitora pojawił się złowieszczy odczyt czasu – do prawdopodobnego zniszczenia osłony pozostało siedemdziesiąt sekund, potem sześćdziesiąt pięć… sześćdziesiąt…

Jack sprężył się jak do skoku, zaciskając dłonie na manetkach i czekał – czekał na ogień i ból, na huk rozrywanego pancerza. Wiedział, że koniec jest bliski. Miał go już na wyciągnięcie ręki – czterdzieści siedem sekund… czterdzieści dwie… Zegar zmierzał bezlitośnie do celu, nie przejmując się szalejącym piekłem – dwadzieścia dziewięć… dwadzieścia pięć… Temperatura w kabinie stopniowo przekraczała granicę tolerancji ludzkiego organizmu i Jack poczuł jak parzy go skóra na dłoniach, ale ten problem był mu w tej chwili zupełnie obojętny. Siedemnaście sekund… piętnaście… – jego szeroko otwarte oczy śledziły zmieniające się cyfry. Koniec był coraz bliżej. Koniec… koniec… koniec… – przez chwilę znowu zobaczył cień uśmiechu Ani, ale natychmiast w jego myślach zastąpił go ogień eksplozji – dwanaście… dziesięć… – w tym momencie wszystkie myśli i odczucia zgasły jak wyłączone światło, a Jack po prostu patrzył, rejestrując odczyt – siedem… pięć… trzy… żegnajcie ludzie, jeśli gdzieś tam jesteście! Witaj nieśmiertelności! Aniu, Saro… idę do was…

I wtedy wszystko się zmieniło. Dźwięk alarmu nagle zniknął, kabina podskoczyła ostatni raz i znieruchomiała, wahadłowiec uspokoił lot. Po trwających w nieskończoność trzech minutach piekła, w nagrzanym wnętrzu zapadła dzwoniąca w uszach cisza, przerywana krótkimi stęknięciami stygnącego pancerza. Po chwili w głośnikach pojawił się łagodny szum powracającej łączności, a autopilot beznamiętnie podał aktualną pozycję i odległość do celu. Temperatura w wahadłowcu zaczęła się obniżać, wracając spod pięćdziesiątej piątej kreski w dużo przyjemniejsze regiony.

Jack odetchnął z ulgą, ocierając dłońmi mokre od potu czoło. Wyrwał się z piekła, ale jego własne, prywatne piekło nadal czekało na niego na dole.

Kulisty kształt Ziemi rozlał się na wszystkie strony w ciemnozieloną płaszczyznę, przerywaną gdzieniegdzie białymi skupiskami chmur. Co jakiś czas z tyłu maszyny dochodził dudniący odgłos głównych silników, przemieszany z krótkimi wystrzałami umieszczonego pod kadłubem napędu wspomagającego. Prom Cassidy zakończył lot ślizgowy i zamienił się niezauważalnie w jednoosobowy samolot dalekiego zasięgu.

W obszar cienia wleciał na wysokości dwudziestu kilometrów. Jack pamiętał swoje nocne loty od Bałtyku do Tatr – daleko w dole przesuwały się kolorowe wyspy milionów świateł dużych miast, a między nimi małe, mrugające wysepki, albo blada pajęczyna autostrad. Teraz te największe, świetliste plamy zniknęły, ale tu i ówdzie dostrzegał niewielkie, jasne skupiska i sporo pojedynczych, migających punkcików. Miał świadomość, że wcale nie musiały one oznaczać obecności ludzi, a tylko ciągłą pracę ogniw słonecznych albo elektrowni wiatrowych.

Mimo to, w jego coraz bardziej rozgorączkowanym umyśle budziło się oczekiwanie, a potem prawie pewność, że tam musi ktoś być, że grzmot silników będzie znakiem ocalenia i wezwaniem, które usłyszą ci, którzy przetrwali. Zaczął się zastanawiać, co powie, jakie będą jego pierwsze słowa skierowane do wszystkich, którzy przybędą, wyjdą z ruin i zbliżą się, czekając cierpliwie pod otwierającą się powoli klapą stygnącego wahadłowca. Ilu ich będzie? Jakie będą ich oczekiwania i zamiary? Czy będą przyjaźnie nastawieni?

Wyłączył autopilota i przejął stery pojazdu. Chciał mieć absolutną pewność, że posadzi maszynę w najlepszym i najbezpieczniejszym miejscu. Zniżył lot na pięć kilometrów i, robiąc szeroki łuk, skręcił na wschód – w kierunku, gdzie powinno pojawić się miasto. Wcześniej niż się spodziewał, spostrzegł rozchodzące się gwiaździście, znajome pasy lotniska i zamykające daleki horyzont regularne sylwetki wieżowców. Było ich więcej i pięły się wyżej, niż gdy przyleciał tu przed kilkoma laty. Patrząc w dół, szukał wzrokiem zieleni otaczających miasto lasów, ale na monitorach dominował wstrętny szary brąz. Być może było to tylko złudzenie, albo skutek przefiltrowania obrazu przez osmalone wizjery kamer.

Wbił wzrok w nabierający ostrości rysunek lądowiska. Obraz rósł w miarę obniżania się poziomu lotu. Cały obszar portu wyglądał z dużej wysokości jak wielki, rozdeptany pająk. Z wielokątnego odwłoka wyrastały długie pasy startowe, połączone delikatną pajęczyną dróg. Na dwóch nogach stały, jeden za drugim, szerokokadłubowe samoloty dalekiego zasięgu. Grzecznie i w ścisłym porządku, jakby cały czas czekały na sygnał z wieży kontrolnej. Poleciał powoli w ich kierunku i zawisł nieruchomo, sto pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią płyty głównej.

Wahadłowiec, posłuszny jego rozkazom, trzymał się równo w miejscu, wyrzucając w dół szare strumienie spalin. Jack rozglądał się z uwagą po terenie lotniska, wychwytując coraz więcej szczegółów. Między rzędami samolotów i terminalem odpraw stało kilka samochodów obsługi technicznej. Jeden z nich przednimi kołami wyjechał poza betonowy pas drogi i tak stał, czekając nie wiadomo na co. Cztery potężne Airbusy przykleiły się do długich rękawów, wychodzących z największego budynku. W sumie nie było tam nic nadzwyczajnego – na terenie portu panował zwykły porządek.

Dotknął lekko dźwigni kierunków i wahadłowiec obrócił się powoli dookoła, rysując dziobem piętnastometrowe koło. Przesuwające się na ekranach obrazy były ostre i wyraźne. Pasy startowe rozbiegały się w dal, kończąc się po dwóch, trzech kilometrach porośniętymi trawą ziemnymi wałami. Za każdym z nich stało kilka szeregów latarni systemu naprowadzania.

Tylko jedno miejsce różniło się od pozostałych. Za resztką poszarpanego nasypu ciągnęła się długa wstęga rozoranego pola, prowadząca w kierunku ogromnego obszaru zarzuconego granatowo–czerwonymi bryłami. Jack podleciał powoli w tym kierunku, czując jak cierpnie mu skóra. Wiedział już, co zobaczy. Długi wypalony fragment kadłuba jumbo–jeta leżał na boku, wśród zgliszczy czegoś, co kiedyś było osiedlem domków jednorodzinnych. Między ruinami budynków walały się drobne, zwęglone szczątki. Trochę z boku rozciągała się prostokątna płyta parkingu. Stojące tam samochody zostały zmiażdżone i starte na proch przez duży fragment skrzydła, który leżał krzywo, przykrywając górę poszarpanych wraków.

Jack obniżył lot i zawisł na wysokości zaledwie pięćdziesięciu metrów nad cmentarzyskiem, wzbijając wokół niego chmury szarego pyłu. Dał maksymalne zbliżenie i przesuwał wolno kamery, lustrując metr po metrze osmaloną powierzchnię. Widział toczące się po ziemi, otwarte walizki, latające resztki spalonych ubrań, drżące pod naporem wiatru kawałki podłóg z pustymi fotelami. Na ekranach nie dostrzegł jednak ani jednego ciała.

W ponurym nastroju zawrócił nos wahadłowca w kierunku budynków portu i popłynął wolno wśród gęstych tumanów kurzu i śmieci. Kilometr przed niegdyś białym jak śnieg, a teraz szarym terminalem zatrzymał maszynę i delikatnie posadził ją na betonowej powierzchni. Wysunięte z podwozia dźwigary jęknęły głucho, uginając się pod ciężarem dwustu ton konstrukcji. Na monitorze autopilota ukazały się gratulacje – krucha, ludzka istota jeszcze raz dowiodła swojej władzy nad oporną materią. Jack z westchnieniem ulgi wyłączył silniki. Kadłub pojazdu zadrżał, a potem nastąpiła cisza.

Nie przerywał jej. Siedział nieruchomo w fotelu, patrząc na pulpit nawigacyjny. Obserwował ekrany pokazujące fragmenty zabudowań i płyty startowej. Czekał.

Przez kolejne, długie minuty nie zdarzyło się jednak nic. Nie zauważył najmniejszego ruchu, żaden cień nie zmienił swojego położenia. Wokół pojazdu panował niczym nie zmącony spokój. Monitor termowizji wyświetlał cały czas te same, zimne kolory.

Na razie, przynajmniej w zasięgu kamer, Jack był zupełnie sam.

Zeskoczył z ostatniego stopnia schodów, gdy te były jeszcze pół metra nad ziemią. Zaraz też pożałował swojego wyczynu – odzwyczajone od normalnego ciążenia mięśnie nóg zareagowały przeraźliwym skurczem w lewej łydce. Zgiął się w pół, ale utrzymał pozycję stojącą.

Postał przez długą chwilę, chowając się w cieniu wahadłowca i czekając aż minie ból. Gdy poczuł się lepiej, wyprostował się i rozejrzał uważnie dookoła, mrużąc oczy przed jaskrawym światłem słonecznym. Przed nim, w odległości około pięciuset metrów, wznosiły się budynki portu. Regularne, trapezowe bryły ciągnęły się daleko w obu kierunkach, przedzielone w jednej trzeciej długości wysoką, płasko zakończoną wieżą kontroli lotów. Bliźniacza budowla widoczna była daleko w tyle, na porośniętej niskimi drzewami granicy lotniska.

Wciągnął głęboko świeże powietrze, wsłuchując się w ciszę, której nie przerywało najlżejsze tchnienie wiatru, ani szelest ciemnobrunatnych liści, leżących wokół niego na powierzchni betonu. Głuche echo, które wywołało uderzenie ciężkich butów, zdołało już powrócić, odbite od ściany budynków i rozpłynęło się w otaczającej pustce. Stojące w połowie zenitu wrześniowe Słońce paliło jakby był środek lata, a nagrzana powierzchnia lotniska powodowała leniwe falowanie powietrza. Błękitnego, czystego nieba nie przesłaniała żadna, nawet najmniejsza chmurka.

Dopiero po chwili zorientował się, że coś w tym sielskim krajobrazie było nie tak. Ptaki – nie było ich. Żaden skrzydlaty cień nie przecinał przestworzy. Żadne ptasie krzyki nie zakłócały martwego spokoju. Słyszał wyłącznie swój przyspieszony oddech i bicie serca, które z trudem przyzwyczajało się do nowych warunków.

Odwrócił się i wszedł powoli po schodach, łapiąc z trudem oddech i ocierając dłonią spocone czoło. We wnętrzu wahadłowca cały czas panował przyjemny chłód, ale wiedział, że nie może tam zostać. Zdjął bluzę i przebrał się w cienkie, letnie ubranie. Od razu poczuł ulgę. Odetchnął kilka razy głęboko i przeciągnął dłonią po kilkudniowym zaroście. Nie wybierał się do teatru, więc toaletę postanowił zostawić na później.

Idąc w kierunku najbliższego budynku, spojrzał odruchowo na zegarek – była szósta trzydzieści. Wysoko nad nim wznosił się ogon potężnego jumbo–jeta z Nowej Zelandii. Duży portret uśmiechniętego Gandalfa, umieszczony w tylnej części kadłuba, przywołał natychmiast ból wspomnień związanych z baśniowym światem Śródziemia. Prawie oszalał na jego punkcie, gdy w kinach pojawiła się trylogia Tolkiena. To samo stało się z Anią, gdy podstarzały reżyser nakręcił remake w holografii i znowu powalił świat na kolana. Jeździli z córką do IMAXU po kilka razy na każdą część i nie mieli dość. Lasy wokół ich domu zamieniły się królestwo Elfów, brzeg jeziora w Szarą Przystań, a dla okolicznych sprzedawców ogrodowych lampionów nastały złote czasy. A potem… lampiony pogasły i nie miał już nawet siły, żeby posprzątać ich poszarzałych resztek.

Zamglony cień baśniowego świata ulotnił się natychmiast, gdy przekroczył próg hali odlotów. Stał i nie rozumiał, co właściwie widzi. Ogromny, upstrzony krzykliwymi reklamami hangar zastawiony był po sam koniec bagażami. Walizki, plecaki, torby leżały lub stały wszędzie, gdzie tylko spojrzał, a między nimi porozrzucane były ubrania i buty. Pełno kurtek, koszul, sukienek. Tak jakby w chwili paniki wysypały się z otwartych walizek. Wszystkie torby były jednak nienaruszone, zamknięte. Ubrania na pewno nie pochodziły z ich wnętrza. One leżały tam po prostu – porzucone i pogniecione.

– Cholera! A co tu się stało?! – zapytał zduszonym głosem. Przeszedł powoli, klucząc między wyspami bagaży, zaczepiając nogami o dziecięce zabawki. Przeskoczył nad ostatnią przeszkodą dzielącą go od ruchomych schodów i z rozpędem wpadł na pierwszy stopień. Przestraszył się, gdy nagle ruszyły do góry. Jechały powoli, szarpiąc co chwila i po paru sekundach stanęły. Przytrzymał się kurczowo poręczy, próbując uspokoić nerwowy, przyspieszony oddech. Zamknął na chwilę oczy – chciał się wreszcie obudzić z tego koszmarnego snu, ale gdy je otworzył, otaczająca go rzeczywistość wcale nie wyglądała na bardziej normalną.

Patrzył z wysokości pięciu metrów na morze chaosu i dalej nie chciał uwierzyć w to, co widział przed sobą. Tak jakby wszyscy naraz wyparowali, zamienili się w powietrze, zabrani przez ogromny gorący podmuch. Jego wypalony stresem mózg bronił się przed tym kolejnym ciosem, ale nie miał już żadnych szans – w tym co widział była jedna ponura prawidłowość: wszystkie ubrania leżały na kupkach tuż przy porzuconych bagażach.

– Nie, tylko nie to… – jęknął znowu cicho. Z coraz większą przygniatającą siłą do jego świadomości dochodziło jedyne logiczne wytłumaczenie – wytłumaczenie tego wszystkiego, co go otaczało i co malowało w jego myślach obrazy szaleństwa.

Westchnął ciężko, opierając się obiema rękami o nieruchomą, gumową taśmę. Skojarzenie tej makabry z faktami nie było trudne. Już wiedział, dlaczego nie mógł nawiązać kontaktu ani z Houston, ani z Europą, ani z nikim w ogóle. To coś, co zdmuchnęło na raz całe lotnisko, musiało być potworne i groźne. Zabójcze. I przeleciało wszędzie, przez całą planetę. Ale co to było? Fala uderzeniowa, ognisty podmuch, czy obłok kosmicznego nie–wiadomo–czego? Jego wyobraźnia nie chciała podsunąć żadnego logicznego wytłumaczenia. Zresztą, ognisty podmuch nie wchodził w rachubę – wszystkie ubrania i rzeczy, które widział przed sobą, leżały tu w zupełnie nienaruszonym stanie. Tak, jakby ich właściciele rozmyli się nagle, rozpadli na cząsteczki, po prostu zniknęli. Jak gdyby nastąpił koniec świata! Jakby… biblijna wyrocznia została spełniona.

Wstał i powoli zszedł na dół, przystając na chwilę na najniższym stopniu. Popatrzył na otaczające go pobojowisko. Bał się zrobić najmniejszy ruch, bał się podeptać ten niesamowity cmentarz.

Wreszcie sztywne nogi wykonały pierwszy krok, potem następny i jeszcze jeden. Szedł jak baletnica, łapiąc równowagę rozłożonymi rękami, starając się nie dotknąć butem żadnego z leżących przedmiotów. Dojście do drzwi zajęło mu całą wieczność. Gdy tylko znalazł się na zewnątrz, puścił się biegiem w kierunku ciemnego konturu wahadłowca. Nie chciał już nigdzie chodzić, nie chciał wiedzieć, jak wyglądają w środku inne budynki. Chciał się jak najszybciej znaleźć w sterylnym azylu, który, jak ostatnie ogniwo łańcucha, łączył go z życiem, które pamiętał, z życiem, które wypełnione było ludźmi i normalnością.

Dobiegł zdyszany do pojazdu i przystanął, czekając aż klapa wejściowa otworzy się i wypluje długą wstęgę schodów. Wokół zapadał powoli ciepły, jesienny wieczór. Pierwsze gwiazdy mrugały na wschodniej części nieba, a znad brunatnej bryły wahadłowca przyglądała mu się flegmatycznie blada twarz Księżyca. Popatrzył na okrągły, żółty placek, próbując odnaleźć wzrokiem ten malutki punkcik, z którego przybył. Po chwili obraz zaczął drgać i rozmywać się we łzach, płynących ze zmęczonych oczu. Jack był wykończony. Potrzebował snu.

– Jack, obudź się, kochanie! – Sara stała nad nim i szarpała go delikatnie za ramię. – Pora wstawać, śpiochu! Już jedenasta!

– Zaraz, poczekaj, jeszcze tylko parę minut…

– Nie, nie. Musisz wstać.

– Proszę, daj mi pospać. Jestem cały czas taki zmęczony – zacisnął powieki, ale żona nie chciała mu odpuścić. Potrząsała nim bez końca, uparcie powtarzając wciąż te same słowa. Wreszcie poddał się i otworzył oczy, rozglądając się wokoło. Przez białe, koronkowe firanki do sypialni wpadały złote promyki Słońca. Usiadł na łóżku i przeciągnął się mocno, aż zatrzeszczały mu kości.

– To nie fair, Saro. Są wakacje, a wakacje mają swoje prawa. Nie wiem, czemu mnie tak męczysz.

– Naprawdę? Czyżbyś zapomniał? A twoje urodziny? – mówiąc to wyciągnęła do niego rękę, w której zobaczył niewielką paczuszkę, przewiązaną czerwoną wstążką. Przymocowana do niej żółta kokarda była nieproporcjonalnie wielka. Uśmiechnął się, przypominając sobie, jak kiedyś przyklejał ją do ogromnego misia, kupionego pod choinkę dla Sary.

– Wszystkiego najlepszego, kochanie! To twój dzień i nie możesz go przespać. Zresztą, po południu przychodzą goście i musimy jeszcze wszystko przygotować. Zobacz, mam coś dla ciebie. Na pewno ci się spodoba.

Cały czas się uśmiechając, przyciągnął Sarę do siebie i objął delikatnie w pasie. Potem przytulił głowę do jej wypukłego brzucha i pocałował w pępek.

– Jak się czuje nasze maleństwo? Dziękuję, że pamiętałaś, Saro. I znowu jestem starszy o cały rok. Nie wiem, czy niedługo będziesz jeszcze chciała mieć przy sobie takiego starego pryka.

– O, nie