Strona główna » Humanistyka » WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 2/2014 (30)

WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 2/2014 (30)

4.00 / 5.00
  • ISBN:

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “WYSPA Kwartalnik Literacki – nr 2/2014 (30)

Najnowszy numer „Wyspy” otwiera „Utwór na cztery ręce” – zaskakująca przypowiastka Janusza Drzewuckiego, jak „napisał wspólnie” wiersz z Tadeuszem Różewiczem – i to przez telefon! W ten nietypowy sposób, poetycki, lecz pozbawiony nawet najmniejszej nutki patosu, więc utrzymany w „różewiczowskim” nastroju, redakcja składa hołd wielkiemu poecie zmarłemu w kwietniu tego roku.

W dziale prozy zamieszczono cztery krótkie teksty Pawła Potoroczyna, przed tym nie publikowane, a które z pewnością potwierdzają wartość jego pisarstwa tak wysoko ocenionego przez jurorów dwóch najważniejszych nagród literackich – Nagrody Nike i Nagrody Gdynia, którzy w obu przypadkach nominowali do swoich nagród wydaną w ubiegłym roku powieść „Ludzka rzecz” (W.A.B.). Dodajmy jeszcze, że powieść ta została już w styczniu nagrodzona przez redakcję „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI” tytułem Książki Roku 2013 w kategorii proza polska wraz z „Ostatnim rozdaniem” Wiesława Myśliwskiego (Znak).

W części poświęconej poezji zamieszczono cztery nowe wiersze Bohdana Zadury oraz pięć wierszy Stanisława Czerniaka, o którego twórczości obszerny esej napisał Janusz Drzewucki, co składa się na szczególny „Dwugłos”, wprowadzoną w tym roku nową rubrykę w „Wyspie”. Drugi „Dwugłos” tworzą wiersze Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej i esej Karola Maliszewskiego o jej poezji. Zamieszczono również utwory poetyckie Kazimierza Nowosielskiego i Edy Ostrowskiej.

Teksty prozatorskie uzupełnia jeszcze opowiadanie Marka Ławrynowicza, inicjatora i pierwszego redaktora naczelnego „Wyspy”, zatytułowane „Rusek”, oraz utwory Ryszarda Lenca „Po spektaklu” Łukasza Suskiewicza „Ubaw”.

W dziele eseju zamieszczono tekst Michała Jagiełły wykraczający poza ramy recenzji o wydanym w ubiegłym roku zbiorze nieznanych wcześniej w Polsce drobnych utworów Jaroslava Haška zatytułowanym „O Podhalu, Galicji i ... Piłsudskim. Szkice nieznane”, w wyborze i przekładzie Anny Doroty Kamińskiej (Oficyna Wydawnicza Przybylik). Autorem drugiego eseju zatytułowanego „Nie zatrzymuj się, idź w górę” jest Wojciech Kaliszewski. Zgodnie z podtytułem jest to rzecz „O najnowszym tomie wierszy Adriany Szymańskiej”.

W rubryce pod znamiennym tytułem „Nowe nazwiska”, która istnieje w „Wyspie” od samego jej początku, zamieszczono wiersze Grzegorza Janusza Ostrowskiego i opowiadanie „Kloszard na telefon, bezdomny na zamówienie” Daniela Łyska.

W nowej „Wyspie” są też dwa wywiady: Dorota Hoffman rozmawiała z mieszkającym w Berlinie Krzysztofem Niewrzędą („Z pięciu minut wielki zamęt”), a Krystyna Chwin z Mirosławem Tomaszewskim („Gdybym miał młotek”). W dziale recenzji znajduje się tekst poświęcony intrygującej książce Mirosława Tomaszewskiego „Marynarka” (W.A.B.).

Poza tym w nowym numerze „Wyspy” jak zwykle felietony czterech stałych autorów: Jerzego Górzańskiego, Karola Maliszewskiego, Piotra Wojciechowskiego i Mirosława Bańko, poczta redakcyjna w rubryce „Persykop” oraz „Kronika” i „Kronika regionalna”, jak też dziesięć innych recenzji, a także – w części końcowej alternatywny „Cypel” z tekstami Dagmary Ciećwierskiej i Piotra Wojdata.

W numerze jak zwykle „Galeria na Wyspie” – zbiór prac jedego artysty-grafika. Tym razem Agaty Czeremuszkin-Chrut, o twórczości której pisze tradycyjnie Małgorzata Karolina Piekarska.

Współwydawcą Kwartalnika Literackiego WYSPA jest Narodowe Centrum Kultury.

Polecane książki

Mroków Jarosława Borszewicza nie da się jednoznacznie sklasyfikować. Możemy ten utwór nazwać prozą literacką, tomikiem poezji czy wreszcie powieścią o mrocznej fabule… Ale chyba nie ma potrzeby szeregować tej książki, ponieważ jej niezwykła forma literacka nadal wciąga nas w dyskusję o sens istn...
Seria kieszonkowych poradników językowo-biznesowych pomoże Ci poszerzyć słownictwo i wiedzę w różnych dziedzinach. Książeczki zawierają tematycznie zgromadzone pojęcia i zagadnienia, a także ich tłumaczenia. Bądź specjalistą w swojej dziedzinie, również w kręgach obcojęzycznych!...
Pracownik niepełnosprawny w firmie to dla pracodawcy z jednej strony dodatkowe obowiązki, związane m.in. z koniecznością dostosowania stanowiska pracy i pomieszczeń do potrzeb takiego pracownika, a także zapewnienia zatrudnionemu przywilejów wynikających z niepełnosprawności (jak dodatkowy urlop...
Jest koniec XIX wieku w Gdańsku. Głównymi bohaterami opowieści są: prokurator Hammels, jego syn Helmut, Panna Ferbelin i jej ojciec oraz Kurt Niemand, przybysz, o którym mieszkańcy Gdańska mówią „Nauczyciel z Neustadt". Niespodziewane zbiegi okoliczności powodują, iż losy ludzi splatają się w sposób...
Monografia jest pierwszą na rynku pozycją, która porusza bardzo aktualną, a zarazem doniosłą praktycznie problematykę wadium w postępowaniu o udzielenie zamówienia publicznego. Szczegółowo przedstawiono w niej instytucję wadium, określając jego funkcje oraz znaczenie z punktu widzenia zabezpieczenia...
”Wiele hałasu o nic” to komedia autorstwa Williama Shakespeare'a z 1599. Należy do najczęściej inscenizowanych przedstawień tego autora.   Pięć aktów opowiada losy dwójki kochanków i mimo że jest to główny temat utworu, to śledzimy także losy Benedicka i Beatrice, których niecodzienne stosunki mają ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Opracowanie zbiorowe

WyspaKWARTALNIK LITERACKI nr 2 (30) lipiec 2014 Utwór na cztery ręce

W ostatnich latach Tadeusz Różewicz niemal
nie kończył swoich wierszy. Zatrzymywał je w rękopisie, w stanie
„fragmentu” – zgodnie ze swoją poetyką wypowiedzianą w tytule
zbioru z roku 1996 Zawsze fragment. Te, które
uznał jednak za skończone, drukował w czasopismach, do jakich miał
zaufanie, w „Odrze”, „Toposie” i „Twórczości”. Bywało,
że podczas spotkań wyjmował nagle z szuflady nowy wiersz, dawał mi go
do przeczytania, po czym niemal natychmiast chował rękopis w tej samej
szufladzie. Wiele z tych utworów nie ukazało się drukiem do dzisiaj,
między innymi przejmujący wiersz powstały natychmiast po śmierci
ks. Jana Twardowskiego, poety. Pan Tadeusz pokazał mi go w swoim
pokoju w domu pracy twórczej w Konstancinie, dokąd od lat zjeżdżał
z Wrocławia mniej więcej dwa razy do roku, wiosną i jesienią. Gdy
go potem przepytywałem, kiedy wreszcie da ten wiersz do publikacji,
kiedy go ogłosi, nieodmiennie odpowiadał, że jeszcze nie teraz,
bo wiersz ciągle nie tyle nieskończony, co niegotowy do druku.

Dwa lata temu, dokładnie 27 kwietnia 2012
roku, podczas cotygodniowej rozmowy telefonicznej, znów zagadnąłem
Mistrza Tadeusza o nowe wiersze. I znów się żachnął, że wszystko,
co pisze, raczej nie do druku, poza tym: to, co miał do napisania,
już napisał, można znaleźć w jego książkach, nie ma obowiązku
pisania nowych utworów, zresztą pisanie wcale nie jest ważniejsze
od niepisania, niewykluczone nawet, że niepisanie to stan dla poety
uprzywilejowany. A że byłem jednak dość natrętny i dopytywałem
dalej, że nie mogę uwierzyć, że nie pisze, że przecież dawał mi
do lektury utwory, których ciągle nie opublikował ani w prasie, ani
w książkach i jestem ciekawy losu tych utworów, odparł z lekka
zniecierpliwiony, że chyba przesadzam z tą ciekawością i nie
bez przekory skonstatował, że pisanie wierszy to żadna sztuka,
chce pan wiersz, proszę bardzo… I w tym momencie pan Tadeusz
zaimprowizował.

Natychmiast po skończonej rozmowie zanotowałem
na kartce tę improwizację, dzieląc ją na charakterystyczne dla
autora Ocalonego wąskie wersy, pamiętając,
że jest on twórcą IV systemu wersyfikacyjnego w poezji polskiej,
co już w roku mojego urodzenia, przekonująco, bo na wieki wieków,
opisał profesor Zbigniew Siatkowski w rozprawie Wersyfikacja
Tadeusza Różewicza wśród współczesnych metod kształtowania
wiersza i ogłosił na łamach „Pamiętnika Literackiego”
(1958, nr 3).

Krótko potem pojechałem na kilka dni do Pragi,
po której wędrowałem szlakiem Franza Kafki, bohatera sztuki Różewicza
Pułapka. Po powrocie z Pragi przepisałem ów
wiersz w komputerze, pozwoliłem go sobie zatytułować Wiersz
przez telefon, przygotowałem jego wydruk i postanowiłem ów
tekst wysłać Mistrzowi Tadeuszowi. Z jednej strony byłem ciekawy jego
reakcji, z drugiej – miałem duszę na ramieniu, nie miałem bowiem
zielonego pojęcia, jak na moją prowokację zareaguje. Znałem go od
lat i zdawałem sobie sprawę z tego, że tego rodzaju eksperyment nie
musi być wcale mu w smak. Aby złagodzić jego ewentualnie krytyczną
reakcję, skreśliłem do niego kilka słów na przywiezionej z Pragi
pocztówce. Pocztówka ta przedstawiała pomnik Kafki opisany przez
Różewicza w wierszu Tego się Kafce nie robi,
zamieszczony w czwartym tomie Poezji (2006),
ściślej: w wieńczącym ten tom cyklu Cóż z tego,
że we śnie. Wiersz Różewicza został zainspirowany
kuriozalnym pomnikiem Kafki dłuta Jaroslava Rony, jaki został
odsłonięty w Pradze obok Synagogi Hiszpańskiej. Wiersz ów najpierw
pod tytułem Nie odsłaniajcie mnie ogłosił poeta
na łamach miesięcznika „Odra” w roku 2005 (nr 11). Wierszowi
towarzyszyło zdjęcie pomnika. Niestety, zdjęcie wykonane z profilu,
więc nieukazujące w pełni rzeźbiarskiej ekstrawagancji. Niemal
rok wcześniej, w grudniu 2004 roku, dostałem od poety pocztówkę
z reprodukcją tego pomnika sfotografowanego en face
i to dopiero robiło wrażenie. „Niech Pan sobie »wyobrazi«, że to
jest »pomnik« Kafki w Pradze. Ten dziwny otwór, to pewnie po głowie
biednego Ojca Franza…” – napisał na odwrocie widokówki autor
Pułapki i jeszcze: „prócz pomnika w Pradze
jest sklep z »pamiątkami«, a także towarzystwo Kafki, itd.”,
ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że niebawem powstanie wiersz na ten
temat, wiersz o niezrozumieniu ducha Franza Kafki, ducha pisarza. Po
latach nową pocztówką pomnika Kafki w Pradze rewanżowałem się
Różewiczowi za starą pocztówkę tego samego pomnika. To się chyba
nazywa metafora.

Kilka dni później dostałem od
Mistrza Tadeusza przesyłkę: pocztówkę z miejscowości Lututów
z informacją, że zaraz po otrzymaniu pocztówki z Pragi napisał
ze mną wiersz, który odsyła po trzech godzinach (18 lipca 2012,
o godz. 11) i wydruk komputerowy tego wiersza z jego odręcznymi
dopiskami oraz przewrotnym komentarzem.

Wiersza tego – wiersza na cztery
ręce: Tadeusza Różewicza i moje – nie należy traktować
zbyt poważnie. A już na pewno nie jako wiersz Tadeusza
Różewicza. Raczej jako żart. Najlepiej świadczy o tym data,
jaką pod tym wierszem Mistrz Tadeusz postawił: 1 kwietnia, a więc
Prima Aprilis! Jeśli za namową redaktora Piotra Dobrołęckiego,
decyduję się teraz ów wiersz upublicznić to tylko dlatego, aby
dać świadectwo wielkiego poczucia humoru, jakim wyróżniał się
autor Niepokoju, Kartoteki
i Śmierci w starych dekoracjach, czyli ktoś,
kto przez całe życie starał się rozwikłać zadanie postawione
przez sobą samym expressis verbis w wierszu
Widziałem cudowne monstrum, mianowicie: „Stworzyć
poezję po Oświęcimiu”.

I jeszcze dwa, trzy słowa komentarza: Kraków
pojawia się w tym tekście nieprzypadkowo. Różewicz studiował
zaraz po wojnie na Uniwersytecie Jagiellońskim historię sztuki, ja
zaś trzydzieści lat po nim studiowałem na UJ filologię polską,
nie raz i nie dwa wspominaliśmy – każdy swoje – dobre czasy
krakowskie. Podczas jednej z rozmów Mistrz Tadeusz zapytał mnie, czy
byłem w wojsku – odparłem, że tak i nie bez dumy dodałem, że
od września do grudnia 1983 roku służyłem w Szkole Podchorążych
Rezerwy przy Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych
im. Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu, czyli w jego mieście,
a potem od stycznia do sierpnia w jednostce w Olsztynie. Dodałem
też, że kiedy zameldowałem się we Wrocławiu, tzw. Zmech był
pogrążony w żałobie, bowiem latem tego roku zmarł uwielbiany
przez podchorążych komendant szkoły generał Leszek Kozłowski. Pan
Tadeusz zaskoczył mnie wówczas wyznaniem, że generał Kozłowski to
był brat jego żony, a zaraz potem zapytał jakiego stopnia w wojsku
się dochrapałem. Gdy powiedziałem, że plutonowego podchorążego
rezerwy, odparł z błyskiem ironii w oku, że w takim razie
powinien stanąć przede mną na baczność i oddać mi honory, gdyż
on – żołnierz Armii Krajowej – jest tylko starszym szeregowym
rezerwy. Moja natychmiastowa riposta brzmiała: Panie Tadeuszu, przed
panem na baczność winni się prężyć generałowie, a nie tylko
plutonowy podchorąży rezerwy.

Tu dygresja: nigdy nie zapomnę świetnej
riposty Michała Jagiełły, który prowadził spotkanie w Sali
im. Stefana Dembego Biblioteki Narodowej z Tadeuszem Różewiczem w roku
1999, gdy poeta po lekturze poematu Gawęda o spóźnionej
miłości, poświęconego Wandzie Rutkiewicz, zdobywczyni
Mount Everestu, wyznał, że bardzo się ucieszył, gdy dowiedział,
że mieszka ona w tym samym mieście co on, we Wrocławiu, tym bardziej,
że nawet nie śmie marzyć o wyprawie w Himalaje. Ależ panie Tadeuszu
– powiedział wtedy Michał Jagiełło – pan w poezji nieustannie
kroczy po szczytach Himalajów (cytuję z pamięci).

Od czasu rozmowy pół żartem, pół serio
na temat służby wojskowej, każdą następną rozmowę z Mistrzem
Tadeuszem kończyłem niemal sakramentalnym: panie Tadeuszu, życzę
zdrowia, mówię do widzenia i trzaskam obcasami. Mistrz Tadeusz
na zakończenie jednej z rozmów dwa, trzy lata temu, dodał nie
bez śmiechu: nie musi pan tak cały czas przede mną trzaskać
obcasami. Dopisek: „nie trzaskam obcasami bo jestem w ciap-ciach”
jest więc sympatyczną złośliwością pod moim adresem. Tak
myślę.

Gdy w poniedziałek rano, 28 kwietnia po
uroczystościach żałobnych w domu pogrzebowym na cmentarzu przy ulicy
Kiełczowskiej we Wrocławiu wyprowadzano trumnę ze zwłokami Mistrza
Tadeusza (dzień później urna z jego prochami została złożona na
cmentarzu ewangelicko-augsburgskim przy kościele Wang w Karpaczu),
wyprostowałem się, odruchowo stanąłem na baczność i trzasnąłem
obcasami.

Janusz Drzewucki

DwugłosyKAROL MALISZEWSKI Gdzie jest poezja? Przypadek Genowefy
Jakubowskiej-Fijałkowskiej

Gdy wracam pamięcią do pierwszych
zbiorków Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej, to myślę o problemie
z poezją. Gdzie jest poezja i jak się objawia? Co trzeba robić,
żeby dostąpić łaski wiersza? Na pozór niczego nie trzeba robić
– poezja staje się sama i na przekór, bo nawet wtedy, gdy wkoło
czczo i brzydko, czuć fetor i słychać przekleństwa. Tu trzeba
zapomnieć o tym, co ładne i brzydkie – poezja jest ponad tym,
jest poza estetyką ułatwiającą jej powstawanie, jest ważniejsza
od jakichkolwiek warunków tradycyjnie kojarzonych z decorum
i weną. Najprościej mówiąc, kosztem estetyki rośnie wartość
etyki…

Ten dzisiaj bardzo poetycki i jednoznacznie
kojarzący się Mikołów we wczesnych wierszach Gali to miasteczko
jak ze złego snu, o atmosferze łapiącej za gardło, smętne
i martwe. Byt w takim miejscu określał tytuł debiutanckiego tomiku
– Dożywocie:

w Mikołowie

upał

otwarte okno

wróble

dożywocie wróbli

Paradoksalnie to miejsce (zazwyczaj określane
negatywnie) prowokuje do bycia poetką, rodzi następne „niechętne
wiersze”. Bo poezja, taka poezja, nie potrzebuje łąk kwitnących
w maju, osadza się na marginesie wegetacyjnej szarzyzny, a wersy toczą
się po brudnej, ciemnej ulicy. Olśnienie pojawia się właśnie wtedy,
gdy najbardziej boli:

poezja boli

albo boli

i potem jest poezja

poezja

nie siedzi w słońcu

poezja siedzi

w poczekalni snów

na dworcach

w kałuży deszczu

w kropelkach moczu

na białym sedesie

W pierwszym tomiku pojawiały się zdania
świadczące o odczuwaniu czy widzeniu granicy. Można było
brać z codzienności wszystko, nawet to, albo szczególnie to,
co przejaskrawione, nabrzmiałe czy wręcz ohydne (zauważmy, że tu
tego typu określanie-wartościowanie nie funkcjonuje jak należy),
lecz było coś opierającego się obcesowości i naturalizmowi. Ta
granica dotyczyła zmarłych. O żywych można było powiedzieć
wszystko, o ich cierpieniu, wypaleniu, zgorzknieniu, bezwstydzie,
brzydocie. Milkło się dopiero w obliczu zmarłych. To w debiutanckim
tomiku pada znamienne wyznanie:

we śnie przychodzą

kochani umarli

szarpią moje ciało

mam brzuch pełen robaków

z tego nie można

zrobić poezji

Widzimy, czytając kolejne książki
mikołowskiej autorki, jak się dojrzewało do podjęcia i tego
tematu. To znaczy napomykało się nim wcześniej, ale nie trafiało
w istotę. A tutaj istota zdarza się wtedy, gdy wiersz uderza, drażni,
uwiera. Gdy się o nim tak łatwo nie zapomina. Na początku poetka
nie umiała o śmierci mówić tak dobrze, tak trafnie, tak okrutnie
jak o życiu, miłości, seksie i ciele. Śmierć w pewnym sensie
była za święta, zbyt patetyczna.

Zastanawiam się, czy najnowsza książka nie
jest dowodem na to, że już znaleziono właściwe słowa („i z robaka
wiersze”), że zaczęto trafiać prosto w świadomość śmierci
i z niej wywodzić najpiękniejsze zdania. Czy zdania o śmierci
mogą być piękne? Tak. Jeśli poruszają.

Oto etyka, która znów – przepraszam za
słowo – estetycznieje; jeśli piękno jest poruszeniem, to przede
wszystkim chodzi o ten błysk sumienia w nas samych, o drżenie
moralnej wrażliwości. To nie sztuka dla sztuki, epatowanie
dla epatowania, tu się w pewnym sensie cierpi za pozostałe
beznamiętne i nieme miliony, w ich imieniu odgrywa spektakl
oczyszczenia. I niektórzy z nas chcą w tym uczestniczyć.

Ale wcześniej – w drodze do spełnienia,
bo najnowszy zbiór czymś takim mi się wydaje – była bardzo
ważna przemiana. Po wierszach w miarę podobnych i jednorodnych
zgromadzonych w tomikach Dożywocie, Pan
Bóg wyjechał na Florydę, Pochylenie,
Czuły nóż i Ostateczny smak
truskawek, utwory powstające około 2010-2011 roku,
zebrane w zbiorze „Performance”, musiały
fanów tej twórczości mocno zaskoczyć. Przecież już wszyscy ją
sobie zaszufladkowaliśmy. Mniej więcej tak, jak pisałem na okładce
Czułego noża:

Sama sobie robi cięcie
niemal w każdym wierszu, bo rozumie poezję jako rozdrapywanie,
kąsanie i szczere aż do bólu nagabywanie samej siebie. No i jeszcze
świat – dostaje mu się w tych wierszach za brud i okrucieństwo,
za pozory i złudzenia. Poezja o czystości dawno przeze mnie nie
doświadczanej. Czystość formy, czystość przesłania.

I co się nagle stało? Dla każdej
poezji utkwienie, stanie w miejscu jest zabójcze. A dla tej
– tak wyczulonej na fałsz, stereotypy i głuche powtórki –
to już szczególnie. Ascetyczna do tej pory, spełniająca się
w przejmujących, suchych oświadczeniach, otworzyła się na narrację,
na sugestywną opowieść, która nabiera rozpędu, ogarniając coraz
więcej z przenikliwie postrzeganego świata. Może to jest jedno ze
znaczeń przywołanego w tytule słowa „performance”? Odbywa
się poetycka akcja, która ma przykuć uwagę zabieganych
przechodniów-czytelników. Także zawodowych czytelników, krytyków,
którzy zdążyli swoje zrobić przy poprzednich tomikach. Zdążyli coś
bezpiecznie zaklasyfikować. Żeby mieć spokój. A z taką poezją
nie powinno się mieć spokoju.

Ta nieujarzmiona młodzieńcza energia
starzejącej się bohaterki tych wierszy, jej niepokój i napięcie
nie wyrażają na to zgody. Wybuchają nową ekspresją i nie ma w tym
wyrachowania, zastanawiania się, czy tak wypada, czy nie. Prawda jest tu
motywem i przesłaniem. Nieprzyjemna, niegrzeczna, bezceremonialna. Do
takiej prawdy trzeba się przymierzać bez przerwy, dla niej trzeba
się zmieniać. Stąd performance jako eksperyment na sobie samej,
na własnym, spetryfikowanym niegdyś języku. To nowa, zaskakująca
próba nazwania zmieniających się, dynamizujących relacji ze
światem. W tej opowieści o uwarunkowaniach owych relacji obok chęci
wypowiedzenia dręczącej, własnej prawdy ważna jest wola określania
granic i zasad oporu. Energia, o której wspomniałem, ma charakter
kontestacyjny. Genowefa Jakubowska-Fijałkowska jak na współczesną,
wyrazistą poetkę przystało w demonstracyjny sposób nie wyraża zgody
na łatwość konserwowania obyczajowych form stanowiących o męskości
i kobiecości, ona te formy ośmiesza, rozwala i wreszcie po swojemu
niweczy. Cóż pozostaje? Strumień rozgorączkowanej, chwilami zjadliwej
mowy chwytającej życie na gorąco; i nie dającej się życiu, jego
schematom, uproszczeniom i uzurpacjom wodzić za nos.

Interesująca jest ta nowa odsłona twórczości
mikołowskiej poetki. Gorąca, wylewna, niepokorna. I jednocześnie
zaprzeczająca prostocie, sentymentalizmowi i jednoznacznemu
odczytaniu. Wewnętrznie sprzeczna, tym bardziej prawdziwa. Kontynuacją
tego nowego otwarcia ( i jego tymczasowym zwieńczeniem) jest opowieść,
jaką kreują najnowsze utwory, tworzące zbiór ze mnie robaka
i z robaka wiersze.

Czy w takiej sytuacji, w poczuciu stałego
zagrożenia i dyskomfortu można mieć swoją opowieść? Te wiersze
z pasją odpowiadają: tak. A nawet więcej – nie pozostaje
ci nic innego, bracie (a raczej – siostro), jak tylko własna
opowieść. I pilnuj się, żeby nie była prostym odwzorowaniem
podłości świata, twoją wersją nienawiści, bowiem wtedy nie będzie
już własną i oryginalną. Twierdzę z uporem maniaka: świat
przedstawiony w tych tekstach nie jest tylko prostym odpowiednikiem
mimesis. Za impulsywnym, neurotycznym odwzorowaniem, odbiciem
kolejnego uderzenia i pomówienia, stoi coś jeszcze. Przekonanie
o możliwości opanowania tej wojny wszystkich ze wszystkimi
i uratowania godności. Kobieta staje nad codziennym pobojowiskiem
i jakoś je ogarnia.

Kobieta, dziewczynka, staruszka – one
wszystkie starają się utrzymać w ryzach trwanie i orzekanie o nim,
usiłują zmieścić się w ramach jednorazowych, dosadnych narracji
o sensie budowania wspólnoty albo chociaż jej pozorów. Te bohaterki
nie ustają w porządkowaniu rzeczywistości, np. w sprzątaniu
mieszkania, gotowaniu posiłków i myciu okien. Dręcząc się pytaniami
w stylu „na chuj to wszystko?”, dalej robią swoje. I ta dreptanina
je ocala, tak jak podmiot liryczny ocala gorączkowe notowanie kolejnych
zapisków. Chropawych, nieefektownych, celowo nieładnych, ale tak
wiarygodnych, aż utwierdzających w przekonaniu, że chaosowi udało
się wyrwać kolejny soczysty kawałek. Teraz czytelnik ogryzie go do
kości, wysysając gorycz i czczość, śmiertelny smak identycznego
poczucia bezsensu.

Wynika z tych wierszy, że kobiecości o wiele
trudniej borykać się z określonymi przez kulturę formami. Faceci
mają łatwiej. O, taki Bukowski na przykład… Facet kontestuje bez
poważniejszych konsekwencji. Kobieta ma więcej do stracenia. Dobre
imię, pozycję, znaczenie. I jeszcze ta odpowiedzialność za
własne ciało, jego granice i pragnienia, za umierającą matkę
i niedojrzałych synów. Kobieta musi być bardziej, a na mniej może
sobie pozwolić.

Fenomen tej poezji wynika chyba właśnie
z tego typu rozpaczy: patrzcie, jak ja sobie mimo wszystko pozwalam, jak
bawię się waszym męskim językiem, jak przymierzam formy kontestacji
i niezgody, jak przedmiesiączkowym napięciem ogarniam cały świat
łącznie z waszym Kościołem, Bogiem, Obyczajem, Tradycją i pustymi
rytuałami. Chcę od razu podkreślić: mamy do czynienia z czymś
stojącym zupełnie obok przyjętych norm, a więc ujawniana tu
wulgarność nie jest wcale wulgarna. Nie wiem, jak to się dzieje, że
te kobiece złorzeczenia wydaje się uzasadnione i czyste. Sięga się
po takie formy wyrazu, demonstracyjnie rozmijające się z „kulturą
wysoką” i „dobrym smakiem”, gdyż kultura ta nie wykształciła
rzeczywiście nośnych możliwości wykrzyczenia przez kobietę „innego
bólu”, poczucia zbędności i braku miejsca dla siebie.

Bo to są wiersze o braku miejsca. Nawet
te słynne miejsca wspólne (topoi) ulegają,
jeśli nie rozkładowi, to rozchwianiu, bo nie znajdują odpowiedniego,
w pełni poświadczonego kobiecym doświadczeniem zastosowania. Coś
zawsze uwiera. Czy na pogrzebowej mszy, czy na intelektualnym spotkaniu
dotyczącym filozofii i poezji, czy podczas miłosnego aktu. We wszystkim
i ze wszystkim jest coś nie tak. Chwilami bohaterka czuje się jak
Żydówka czekająca na śmierć w krematorium. Czeka się, czyli żyje
się czekaniem, żyje się obok prawdziwego życia, zastępczo. Żyje
się brzydko. Brzydota wypełnia wnętrza ludzi, ich mieszkania i widoki
za oknem. Tęsknota za pełnią, pięknem i wzniosłością pozostaje
kolejnym wyszydzonym fantazmatem. Bohaterka oprowadza nas po swoim
świecie niczym „pracownica socjalna” otwierająca drzwi kolejnego,
pełnego brudu i rozkładu, mieszkania.

Co zatem pozostaje? Co nas, czytelników,
jeszcze trzyma przy tych wierszach? Czy nie oczekujemy od sztuki
pocieszenia, zapewnienia o sensie i wartości? Jakubowska-Fijałkowska
pisze widocznie dla tych, którzy nie oczekują. Jest w tym szczera
i konsekwentna, układając swoją mozaikę z pokrwawionych
szkiełek, pordzewiałych igieł i kawałków rozlatujących się
pampersów. I w tym jest prawdziwa.

Wydaje mi się, że pisze także dla mnie. I ja
nieraz czuję się głęboko zbędny, rozdarty sprzecznymi emocjami
i intuicjami, niewyrażalny, szukający siebie w formach zwichniętych
czy grubiańskich. Tak, to jest moja opowieść. Z rodzaju tych
najtrudniejszych, które usiłują dobrać głos do wiarygodnego mówienia
o seksualności i śmiertelności, samobójstwie i szaleństwie.

Dwugłosy GENOWEFA JAKUBOWSKA-FIJAŁKOWSKA

Lustro

ktoś stoi przede mną jakby nie mógł
za mną zgasić światła

opowiedzieć historii która zdarzyła
się

gdzieś tam mnie tobie temu kto przede
mną

temu co go nie ma za mną

historii w której za dużo wilgoci

pary pasty do zębów szczoteczek
grzebieni

pojedynczych włosów długich krótkich
zwiniętych jak ślimak mały

(kto ty jesteś orzeł biały?)

historii strachu między piersiami jak
mandarynki zielone kiwi

mogły być pomarańcze hiszpańskie

słodkie albo tylko zapach kwiatów
pomarańczy

to tak pachnie pięknie w tej historii
której nie opowiadasz

kostka Ambi Pur niebieska różowa mniej
ale nie ma jej w tej historii

(tak jak nie ma pomarańczy ani
piersi)

jest ucho kolczyk czerwone cyrkonie

szyja łabędzia podcięta zachodem słońca
którego tu nie ma

jest wjeżdżając w miasto i w łazience
jest lustro

Melatonina

strefy czasowe dalej od wschodu bliżej
do zachodu

w stronę odwrotną południa
i północy

na środek do wnętrza pokoju na
piętrze

na mokrym dywanie po mopie dotyk
stopy

już jestem w Arabii przez mokry
dywan

za chwilę znowu tu nie na Capri sennie
idziemy do łazienki

w miasteczku musi być jakiś
równoleżnik

wychodzę z wody ja nie Wenus

piana morska płynie na posadzkę przez
twoje i moje nogi

śpię krótko w twoim ręczniku
kąpielowym

minęłam fazę REM

znikam senna pora obiadu senna po
obiedzie

nie mam czym oddychać

we śnie który się nie śni dławi mnie
łonowy włos

czuwanie przy tobie to sen żyrafy

schodzę do wodopoju i nie mogę
wstać

od tyłu atakują mnie gepardy

paznokcie wyrywa mi w tym bezśnie gdy
już widzę ogień

oficer KGB

Mdłości

ale mnie zemdliło sorry
Ameryko

chyba będę rzygać

coś mi pewno zaszkodziło
w McDonaldzie

a nie dojadłam nawet frytek

po szesnastej spojrzałam w niebo

nad Katowicami wschodził księżyc prawie
pełnia

w końcu rzygnęłam przed starym dworcem
naprzeciw redakcji

w torebce miałam chusteczki higieniczne
intymne z Avon

ale wytarłam usta rękawem płaszcza

(nie zdążyłam wyjąć chusteczki)

potem gdy już księżyc wzbijał się
w niebo jak samoloty w WTC

padłam na kolana

dalej wycierałam usta w chodnik

pomyślałam że może jestem w ciąży
bo te mdłości

dzieciaki wydrąża mi brzuch jak dynię
od środka

zapalą świeczki na Halloween

Dawca

miasto potrzebuje mojej krwi

między Mariacką a Bankową stoją
oznakowane ambulanse

mgła spada na mury wojewódzkie rozbite
berlińskie to prawie obok

na Kubę Rozpruwacza londyńska spada

a on stąd nasz wampir śląski
z młotkiem

na mnie niż ze Skandynawii

Jezu jaki kicz renifery i niebieskie
polodowcowe jeziora landszaft

słaniam się resztkami krwi

bierzcie ciało i krew moją podzielcie
się

pijcie tyskie stawiajcie w parku
chorzowskim ławki

gdy już będę miała białe żyły
i blade łydki rzućcie się jak psy

na mnie

ostatnia krew jest jeszcze na palcach na
białej kartce

i zapach sierści to zwierzę dzikie

ty ostatnia moja miłość w czerwonych
rajstopach

DwugłosyJANUSZ DRZEWUCKI Poezja, filozofia i erudycja

1.

Nie ukrywam: jestem pod wrażeniem studium
krytycznoliterackiego Krzysztofa Derdowskiego o poezji Stanisława
Czerniaka Mistyka, zwierzęta i koany. I to
z kilku powodów. Po pierwsze – z uwagi na bohatera tej
książki. Urodzony w 1948 roku Stanisław Czerniak nie jest
pierwszoplanową postacią współczesnej literatury polskiej tak
jak jego rówieśnicy, np. Stanisław Barańczak, Adam Zagajewski czy
Stanisław Stabro – przedstawiciele pokolenia ’68, zwanego także
generacją Nowej Fali – bądź Józef Baran lub Adam Ziemianin
– członkowie polemicznej w stosunku do Nowej Fali (pod względem
programowym i artystycznym) grupy poetyckiej Tylicz. Czerniak jest
outsiderem, czy jak kto woli tzw. poetą osobnym, podobnie jak Bohdan
Zadura i Bogusław Kierc, należący wszak do tego samego pokolenia. Tyle
tylko, że Czerniak nigdy dotąd nie cieszył się ani takim rozgłosem,
ani takim uznaniem jak Zadura i Kierc.

A przecież jako poeta zadebiutował
wtedy, kiedy powinien, czyli w roku 1967 na łamach katowickich
„Poglądów”; miał wówczas 19 lat. Niestety, nie włączył się
w główny nurt życia literackiego, swój debiutancki zbiór wierszy
zatytułowany Samowiedza wydał dopiero w 1990
roku. Niestety, zbiorek ten, podobnie jak ogłoszone tego samego roku 1991
tomiki Wnętrze oraz Impas,
zostały przeoczone przez krytykę literacką, która z jednej
strony oczekiwała wielkich przemian artystycznych, jakie miały
nadejść po 4 czerwca 1989 roku, zaś z drugiej – zachłystywała
się wstępującym podówczas na scenę literacką poetami z kręgu
czasopisma „bruLion”. W tej sytuacji pojawienie się w literaturze
polskiej osobowości twórczej – dodajmy: oryginalnej i samoistnej
oraz niezależnej, jaką Czerniak jest dla piszącego te słowa ponad
wszelką wątpliwość – nie tylko, że nie zostało docenione, ale
zostało wręcz przeoczone. W efekcie poeta czekał przez długie lata
na swojego odkrywcę, egzegetę, krytyka. W tym miejscu dochodzę do
drugiego powodu, dla którego jestem pod wrażeniem – tak mocnym,
jak i dobrym, bardzo dobrym – studium Krzysztofa Derdowskiego.

Otóż, czytając opasły, bo liczący
450 stron, tom Mistyka, zwierzęta i koany,
miałem pewność, że liryka Czerniaka czekała przez wszystkie te
lata właśnie na kogoś takiego jak Derdowski. Młodszy o prawie
dziesięć lat od Czerniaka Derdowski jest poetą, prozaikiem,
dramaturgiem, a także dziennikarzem. Na każdym polu twórczej
aktywności odnosił (i mam nadzieję: będzie odnosił nadal)
sukcesy. Jego teksty krytycznoliterackie znam z publikacji na łamach
rozmaitych pism stricte literackich nie od dzisiaj. Co znamienne,
Derdowski nie jest krytykiem akademickim, a właśnie tacy nadają ton
polskiej krytyce literackiej od ponad pół wieku. Krytyk akademicki
to zazwyczaj zatrudniony na wyższej uczelni historyk literatury,
uprawiający krytykę z mocno ograniczającej jego horyzonty
poznawcze pozycji historyka, dziejopisa i – jak na uniwersyteckiego
badacza przystało – broni się, jak może, przed wszelką nowinką
artystyczną; od tego, co nowe, a więc nieznane, woli to, co stare,
a więc znane. Derdowski nie ma tych ograniczeń. Rzuca się w świat
poezji Czerniaka powodowany fascynacją, jaką żywi wobec liryki autora
Samowiedzy, pełen wiary, że obcuje oto z poetą,
którego nie tylko warto, ale nade wszystko trzeba, bezwzględnie trzeba
dla dobra kultury polskiej odkryć i odzyskać.

2.

Myślę, że to dobry czas dla poezji
Stanisława Czerniaka. Cztery lata temu ukazał się przecież
potężny wybór wierszy Nagie ŻE, zawierający
nie tylko utwory wybrane ze wspomnianych wcześniej trzech zbiorków
z lat 1990-1991, ale także, a raczej przede wszystkim wybór wierszy
z lat 1992-2008, które to utwory w pierwszej kolejności stały się
przedmiotem literaturoznawczego oglądu Krzysztofa Derdowskiego. Co
więcej, rok temu pod redakcją Derdowskiego ukazała się książka
Antropologia podmiotu lirycznego. Wokół Nagiego
ŻE Stanisława Czerniaka (Wydawnictwo Rolewski,
Nowa Wieś nad Drwęcą k/ Torunia 2012), zawierająca szkice takich
poetów, krytyków i literaturoznawców, jak m. in. Krzysztof
Lisowski i Leszek Szaruga, Andrzej Biskupski i Henryk Pustkowski,
Paweł Dybel i Marek Kazimierz Siwiec, Jerzy Suchanek i Robert
Mielhorski. Dwa szkice samego Derdowskiego pomieszczone w tym tomie:
Outsider, czyli o poezji Stanisława Czerniaka oraz
Wątpiący to de facto zapowiedź Mistyki,
zwierząt i koanów.

Trzeci i chyba najważniejszy powód,
dla którego książkę Krzysztofa Derdowskiego czytałem z wielką
satysfakcją, ma wieloraką naturę, której specyfikę postaram się
teraz wyłuszczyć. Derdowski nie jest profesjonalnym literaturoznawcą,
ale jego praca jest robotą literaturoznawczą pełną gębą. Pod
względem metodologicznym to robota niemal wzorcowa. Co jednak
istotne, rozprawa Derdowskiego nie jest tylko i wyłącznie
rozprawą naukową. Owszem, badacz posługuje się słownictwem
teoretycznoliterackim i historycznoliterackim, ale idiom naukowy jego
rozprawy zostaje zrównoważony dzięki – inteligentnie wprowadzonemu
do narracji – idiomowi literackiemu, a ściślej eseistycznemu.

Derdowski pisze uważnie i poważnie, ale
przy tym lekko i z wdziękiem, zachowując równowagę pomiędzy
wywodem analitycznym a wywodem interpretacyjnym. O sprawach trudnych
i skomplikowanych opowiada jasno i prosto na tyle, na ile tylko jest
to możliwe. A nie jest to łatwe, biorąc pod uwagę intelektualny
i erudycyjny charakter twórczości poetyckiej Czerniaka, pracownika
naukowego Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk
w Warszawie, autora kilku książek poświęconych myśli filozoficznej
Maxa Schelera, Maxa Horkheimera czy Jürgena Habermasa.

Podążając za swoim poetą, krytyk wkracza na
teren już to filozofii, już to malarstwa i muzyki, już to socjologii,
a nawet teologii oraz antropologii. Co najważniejsze, na terenie
każdej z tych dziedzin Derdowski czuje się pewnie. Kiedy trzeba,
sięgnie do Pisma Świętego i św. Tomasza z Akwinu, do filozofów
starożytnych, do Epikteta i Marka Aureliusza, a także nowożytnych,
do Kanta i Hegla, ale również do filozofów współczesnych,
do Derridy, Foucaulta, Baudrillarda, a nawet do modnych ostatnio
autorów, do Gao Xingjiana, Dona DeLillo czy Stanleya Fisha. Z równie
wielką swobodą nawiązuje w rozmyślaniach o liryce Czerniaka do
klasyków psychologii i socjologii, do Freuda i Fromma, MacLuhana
i Marcuse. Stosowną orientacją w temacie musiał się Derdowski
wykazać, omawiając zwłaszcza tak wyrafinowane pod względem
poznawczym utwory Czerniaka jak Antropologia Helmutha
Plessnera, Przesłanie Odo Marquarda,
Trzeci świat Karla Poppera i Kos Martina
Heideggera. Poniekąd zmuszony przez poetę badacz wraca
do dawnych lektur Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego, Adama Mickiewicza
i Bolesława Leśmiana, ale także do Szekspira, Dostojewskiego
i Rilkego, do Rimbauda, Sartre’a i Camusa, do Bretona i Aragona,
o Franzu Kafce i Witoldzie Gombrowiczu, ulubionych autorach Czerniaka,
nawet nie wspominając. Jakby tego było mało, eseista z podobną
odwagą pisze o obrazach Boscha i Rembrandta, o rzeźbiarstwie
Michała Anioła, o kompozycjach Bacha i Beethovena. Kiedy trzeba,
zajrzy do Marco Polo, kiedy wyda mu się to konieczne, do Gogola czy
Gonczarowa. Zaletą niniejszego studium jest i to, że jego autor
korzysta z dobrodziejstwa, jakim są książki naukowe samego Czerniaka
(np. Wokół klasyków socjologii wiedzy,
Kontyngencja, tożsamość, człowiek czy
Cielesność, kompensacja, mimesis, przy czym
ta ostatnia została napisana do spółki z Rafałem Michalskim, co
odnotowuję gwoli ścisłości).

3.

Intelektualną i erudycyjną twórczość
poetycką Stanisława Czerniaka Krzysztof Derdowski umieszcza w szerokim
kontekście kultury i tradycji, pokazując, skąd się Czerniak wziął,
z czego wzięła się jego liryka. Ale że sam Derdowski jest poetą,
więc nic dziwnego, że od tego, co intelektualne i erudycyjne w poezji
Czerniaka, co filozoficzne i socjologiczne, co antropologiczne
i kulturoznawcze, ważniejsze wydaje mu się to, co literackie
i poetyckie. Godny podkreślenia wydaje mi się fakt, że Derdowski nigdy
z pola widzenia nie traci poezji Czerniaka. Snując krytycznoliteracką
refleksję, nigdy nie oddala się zbyt daleko od poety. Nic więc
dziwnego, że do najlepszych stron tej książki należą te, na których
eseista poddaje wielostronnemu oglądowi konkretne utwory Czerniaka,
zwłaszcza takie jak: Poeta, Śmierć
poezji?, Pieta Rondanini,
Pochwała rozkoszy, Praczłowiek
i nadczłowiek, utwory z serii Ars
poetica oraz cykle Samowiedza
i Wnętrze. Podoba mi się emocjonalna pasja,
ale i racjonalna dociekliwość, z jaką Derdowski omawia elementy
„poetyki ascetycznej” Czerniaka, z jaką objaśnia pojęcie
„koanu”, czy zjawisko, a może raczej proces „wy-że-rzania” –
fundamentalny dla poetyckiego światoodczuwania autora Nagiego
ŻE.

Podoba mi się także humor i ironia,
z jaką Derdowski rozpoczyna swoją opowieść o poezji Czerniaka,
wychodząc od eseju Isaiaha Berlina Jeż i lis,
konkretnie zaś od stwierdzenia Berlina, że Lew Tołstoj „był
z natury lisem, ale wierzył, że jest jeżem”, podoba mi się
również brawurowo napisany szkic końcowy Powinowactwa
z wyboru i bez, w którym eseista pokazuje, jak ma
się twórczość Czerniaka do twórczości jego rówieśników,
do wspomnianych wcześniej Barańczaka, Zagajewskiego i Stabry,
a ponadto do Juliana Kornhausera, Ryszarda Krynickiego i Jacka
Bierezina. Intrygująco prezentuje się w narracji Derdowskiego
niejednoznaczny, czyli dyskusyjny i polemiczny stosunek Czerniaka do
Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta, a nawet
Tadeusza Różewicza. Wiele do myślenia dają rozważania Derdowskiego
o związkach Czerniaka z poetami lingwistycznymi, poszukującymi
nowych form wyrazu, z Mironem Białoszewskim i Tymoteuszem Karpowiczem
(od siebie dorzuciłbym tutaj Witolda Wirpszę i chyba też Edwarda
Balcerzana), nawiązania do eseistyki Ryszarda Przybylskiego i Jarosława
Marka Rymkiewicza. Kapitalne znaczenie mają te fragmenty książki,
w których Derdowski pisze o jawnych i ukrytych pokrewieństwach
Czerniaka z tzw. poetami przeklętymi.

Niezwykle cenne wydaje mi się
zamieszczenie w tej książce Appendixu,
a w nim dwóch zestawów wierszy Stanisława Czerniaka. Ten pierwszy
to Niagara, obejmujący wiersze najnowsze z lat
2009-2012, ogłoszone na łamach prasy literackiej i filozoficznej
(być może w stosownym przypisie dobrze byłoby podać tytuły tych
czasopism), natomiast ten drugi to Szuflada, czyli
ponad czterdzieści najbardziej reprezentatywnych utworów Czerniaka
w wyborze Derdowskiego, którym zresztą w swoich rozważaniach
poświęca najwięcej miejsca. Dzięki temu czytelnik studium ma szansę
– biorąc pod uwagę to, że zbiory wierszy Czerniaka należą na
naszym rynku wydawniczo-księgarskim do tych najtrudniej dostępnych,
czyli do tzw. białych kruków – błyskawicznie sprawdzić interpretacje
Derdowskiego i następnie skonfrontować jego interpretacje z własnymi
interpretacjami.

Dwugłosy STANISŁAW CZERNIAK

Piramida

W pewnym wieku

w każdym śnie

może się pojawić ktoś,

kogo nie ma.

Głównym celem piramid było zagradzanie
drogi

do cudzego snu, przecieranie szlaku

do nieba.

Lecz złamano pieczęcie, przesunięto
głazy,