Blondynka na Orinoko
- Wydawca:
- National Geographic
- Kategoria:
- Styl życia
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7596-600-8
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- amazonie
- ameryce
- blondynką
- czółnem
- głosów
- małpą
- orinoko
- półtora
- przez
- rzekach
- statkiem
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Blondynka na Orinoko”
Dwa miesiące samotnej wyprawy przez Amazonię w Ameryce Południowej. Mój plan był prosty: przedostać się po rzekach od Orinoko w Wenezueli przez Rio Negro aż do Amazonki w Brazylii. Półtora tysiąca kilometrów przez dżunglę. Czółnem, statkiem, motorówką wojskową z małpą na pokładzie i innymi przypadkowymi łodziami. Wśród tajemniczych głosów tropikalnej puszczy, przez zagubione na końcu świata wioski i nieoczekiwane zdarzenia. Wielka przygoda!
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Beata Pawlikowska
Blondynkana Orinoko
Blondynkana Orinoko
TEKST, ZDJĘCIA I RYSUNKIBeata Pawlikowska
Na krańce świata
National Geographic
Rozdział 1
Podróże i wolność
Świat ze mnie zakpił. I właśnie sobie uświadomiłam, że zrobił to na moją wyraźną prośbę.
Stałam na pustym placu. W pustym mieście. Z pustą głową. I zastanawiałam się jak to w ogóle jest możliwe.
Bo ja przecież znałam to miasto. Byłam tu kilka razy. Ostatnio piętnaście lat temu. Wystarczyło wyjść na ulicę, żeby pojawili się zaciekawieni tubylcy, przewodnicy szukający zajęcia i przedstawiciele agencji podróży. Oganiałam się przed nimi jak przed uporczywymi komarami.
– Już mam, dziękuję! – odpowiadałam.
– Może następnym razem? – pytali z nadzieją.
– Może następnym razem! – zgadzałam się.
I oto właśnie nastąpił następny raz. A miasto jest ciche, puste i tak dziwnie bezludne, jakby przeszła tędy zaraza. Usiadłam na ławce, żeby zebrać myśli.
Puerto Ayacucho. Stolica wenezuelskiej części Amazonii. Miasto położone nad rzeką Orinoko. To właśnie stąd kilka razy wcześniej wyruszałam w głąb dżungli. To tu po ulicach kręcili się Indianie z pobliskich wiosek i właściciele miejscowych biur podróży, które wyrastały jak grzyby po deszczu. Można było wybierać jak w koszu z dojrzałymi owocami mango. Wszyscy chętnie obniżali ceny, proponowali, że dołożą dodatkowy silnik albo zapas paliwa. Przekonywali, że mogą płynąć nawet nocą, że są najbardziej godni zaufania i mają największe doświadczenie. Wypływałam z nimi na rzekę Orinoko, a potem dalej i dalej po jej dopływach w głąb dżungli.
Spaliśmy w maleńkich obozowiskach rozbitych na piaskowej mieliźnie. „Obozowisko” to wielkie słowo. W rzeczywistości mieliśmy tylko ognisko i kilka hamaków. Ślady kajmana na piasku. Szalone wycie małp przed świtem. Piranie na kolację.
Wiele razy tak właśnie wędrowałam przez dżunglę amazońską. Kilka razy organizowałam takie wyprawy w Wenezueli. Wiem jak się do tego przygotować, co jest potrzebne, jak to zdobyć, jak wyposażyć łódź, jak znaleźć wiarygodnego przewodnika. Tym razem jednak chciałam to zrobić inaczej.
Postanowiłam zamieszkać na rzece. Wtopić się w miejscowe życie. Spotkać tubylców, którzy ładują na łódź banany i popłynąć z nimi do następnej wioski. Zabrać się z transportem ryżu dla misjonarzy albo z poszukiwaczami złota. Z każdym, kto stanie na mojej drodze i będzie zmierzał na południe, w stronę Brazylii.
Nie chciałam organizować luksusowej ekspedycji. Oczywiście, tak byłoby najłatwiej. Już z Europy, siedząc wygodnie przed ekranem mojego komputera, mogłam wszystko załatwić. Wynająć łódź, kupić paliwo i zapasy, zatrudnić doświadczonego motoristę, czyli człowieka, który potrafi nie tylko obsługiwać silnik na łodzi, ale i go naprawić w razie potrzeby. Wynająć przewodnika, który będzie dbał o moje bezpieczeństwo, gotował mi rano kawę na ognisku i rozwieszał hamak.
To byłoby możliwe. I kosmicznie kosztowne. Oczywiście mogłabym poszukać sponsora, ale na sam dźwięk tego słowa coś się we mnie burzy.
Sponsor to jest ktoś, kto jest w stanie mi coś umożliwić, prawda? Coś, czego w inny sposób, bez jego łaskawej pomocy, nie mogłabym zdobyć.
O nie!
Ja tak nie chcę!
Podróżowanie to wolność. To szukanie, odkrywanie i znajdowanie, ale nie dlatego, że ktoś coś dla mnie wcześniej przygotował do odkrycia, narysował trasę i zaprowadził mnie za rączkę do celu.
Podróżowanie to wolność, w której dzieją się niesłychane rzeczy. To szukanie i odkrywanie, ale nie chodzi o to, żeby wiedzieć czego się szuka. Chodzi o to, żeby to znaleźć.
I to jest najbardziej niesamowite.
I dlatego właśnie najbardziej lubię podróżować sama i za własne pieniądze. Wyruszam i jadę, płynę, idę przed siebie. A droga odkrywa przede mną swoje tajemnice. Tego nie da się zaplanować.
Rozdział 2
Gdzie nie ma dróg
Mój pomysł był prosty. Chciałam wyruszyć z Puerto Ayacucho w Wenezueli i dotrzeć do Manaus w Brazylii podróżując po rzekach. Najpierw po Orinoko, potem jej dopływach, aż do Rio Negro, które wpływa do Amazonki.
Proste. Teoretycznie możliwe.
Zobacz sam jak to wygląda na mapie.
Jest właściwie tylko jeden maleńki odcinek, gdzie rzeki się nie łączą – między osadami Yavita i Maroa. Na mapie wyraźnie widać tam kreskę oznaczającą drogę. A jeśli jest droga, to i znajdzie się samochód, który po tej drodze jeździ.
Wyobraź sobie dżunglę. Nie ma żadnych dróg. Spójrz jeszcze raz na mapę – droga prowadzi tylko do Samariapo poniżej Puerto Ayacucho. I tej drogi by nie było, gdyby nie konieczność, dlatego że tuż za Puerto Ayacucho na rzece jest kilka niebezpiecznych wodospadów, których nie można przepłynąć żadną łodzią. Dlatego trzeba było zbudować kawałek drogi i drugi port w Samariapo. I w praktyce właśnie stamtąd odpływają wszystkie lodzie.
Obszar na mapie to ponad 176 899 km2. Nie ma żadnej drogi z wyjątkiem tego małego odcinka między dwiema wioskami. Zaznaczone przerywaną linią – to znaczy, że to jest trakt wykarczowany przez dżunglę, po którym można przejechać tylko wtedy, kiedy nie pada zbyt dużo deszczu. Bo kiedy leje, to ziemia zamienia się w gęste, lepkie i głębokie błoto.
I jeszcze jedno.
Ta maleńka droga między dwiema osadami powstała dlatego, że potrzebowali jej tubylcy. A to znaczy, że ktoś na pewno po niej jeździ. Nie wiem jak często – być może raz na tydzień albo raz na miesiąc, ale byłam gotowa poczekać.
Wszystkie inne trasy prowadzą po rzekach.
Dżungla jest zbyt trudnym, niebezpiecznym i nieprzewidywalnym miejscem, żeby budować tam drogi. To prawda, niektórym się udaje – na przykład Brazylijczykom – ale nie chciałbyś sprawdzić jak się po tej drodze podróżuje.
To opowieść na inną książkę.
W wenezuelskiej Amazonii nie ma dróg. Są rzeki i jest to najbardziej oczywisty i naturalny sposób przemieszczania się dla ludzi, którzy mieszkają tam od wieków. I to jest następny powód, dla którego nie buduje się szos. Bo po co?
Podróżowanie po rzekach ma same zalety.
Można czółnem płynąć z nurtemi wtedy szybko, bez żadnych kosztów i bez wysiłku dociera się do celu. Żaden samochód tego nie potrafi.
Można załadować na łódź towary, a ona lekka jak piórko unosi się na falach. Żaden samochód nie jest w stanie odjąć ciężaru swojego ładunku.
Można własnoręcznie zrobić sobie czółno z pnia drzewa i wystrugać wiosło. Nie da się własnoręcznie z naturalnych materiałów zrobić samochodu.
Na rzece nigdy nie ma śliskiego błota ani kurzu, które utrudniają podróż. Kiedy jest gorąco, w wodzie można się ochłodzić, a na koniec dnia po wielu godzinach podróży w rzece można się po prostu wykąpać.
W żadnej drodze nie byłoby to możliwe.
Dlatego lubię podróżować po rzekach.
I dlatego wydawało mi się, że mój pomysł jest prosty do zrealizowania.
Rzeczywiście był.
A raczej byłby. Gdyby nie kilka trudnych do przewidzenia okoliczności.
Rozdział 3
Wielka przygoda
Uwielbiam ten moment, kiedy w środku nocy zamykam za sobą drzwi i zaczynam przygodę.
Zaczynałabym ją chętniej w środku dnia, ale samoloty do Ameryki Południowej odlatują zwykle około siódmej rano. Na lotnisku trzeba być o piątej. W styczniu to jest jeszcze najczarniejsza noc. Minus dwadzieścia stopni mrozu. Ja w lekkich butach i polarze, rozgrzana myślami. Wsiadam do taksówki i mówię:
– Na lotnisko, proszę. Odloty.
I tak się to zaczyna.
Tym razem postanowiłam wyruszyć na dwa miesiące. Tak, oczywiście, mogłabym podać sto powodów dlaczego nie mogę sobie pozwolić na dwumiesięczną nieobecność w Polsce, wymienić wszystkie książki, które mam w tym czasie napisać, wszystkie audycje, które muszę poprowadzić, wszystkie felietony, teksty i reportaże, rysunki, które musiałabym narysować i wiele innych ważnych rzeczy.
Ale w życiu nie chodzi o to, żeby wydziergać sobie fajnie dopasowaną pętlę, którą człowiek nałoży na szyję i będzie posłusznie nosił.
Chodzi o to, żeby być wolnym i móc podejmować nowe decyzje.
Myślę, że wolność nie oznacza braku przywiązania ani swojego miejsca. Wprost przeciwnie. Wolność to taki stan, kiedy decydujesz gdzie chcesz być i co chcesz robić. Masz wybór. Nie czujesz się spętany żadnym, nawet najbardziej wygodnym łańcuchem.
A kiedy marzysz o tym, żeby wyruszyć w podróż, to tak organizujesz swoje życie, żeby to sobie umożliwić.
Przygotowałam nową książkę do druku. Nagrałam osiem audycji do nadania w czasie mojej nieobecności. Napisałam kilkanaście obiecanych felietonów z fotografiami i rysunkami.
Spakowałam czarną podróżną torbę i wyruszyłam.
Obudziłam się w Caracas o ósmej rano. Słońce dotykało szarych betonowych ścian, jakby było zdziwione, że są takie gładkie i twarde.
Wyjrzałam przez okno i uśmiechnęłam się.
Czy wiecie, że są na świecie rzeczy, które nigdy się nie zmieniają?
To zabawne.
Świat pędzi do przodu. Wszystko się zmienia. Nawet sposób korzystania z telefonu i obsługiwania pralki. Jedzenie dostępne w sklepach i dania w restauracjach. Po prostu wszystko ewoluuje, zostaje udoskonalone, uproszczone albo zjeżdża gotowe z fabrycznej taśmy. W miastach buduje się nowe wieżowce i osiedla. W wioskach powstają nowe drogi i sklepy. Po prostu wszystko ciągle się zmienia.
Ale nie ten bar na rogu ulicy.
Jadłam w nim śniadanie piętnaście lat temu. I wyglądał identycznie jak dzisiaj. Biała markiza w paski, stoliki na zewnątrz i sala w środku. Wielka szklana lada, w której stoją pojemniki z nadzieniem do wyboru. I gorące, grube placki z mąki kukurydzianej, które sprzedawca rozkrawa w poprzek i nakłada do środka wybrany farsz. Jest wszystko, co lubisz: różne rodzaje mięs od siekanej wołowiny przez pulpety aż po pieczonego i gotowanego kurczaka, jajka kurze i przepiórcze w różowym sosie, tuńczyk z puszki, tarty żółty ser i wiele innych, czasem trudnych do odgadnięcia specjalności.
I jest też mój ulubiony, fantastyczny, pyszny, najlepszy na świecie queso llanero, czyli biały, twardy ser o lekko słonym smaku. Wygląda jak twaróg, ale jest zupełnie inny. Można go kroić w plasterki, bo jest ścisły i dość twardy. Ma dziurki w środku, ale inne niż w żółtym serze. I smakuje cudownie – szczególnie w taki tropikalny wenezuelski poranek, po krótkiej nocy, po kilkunastu godzinach lotu samolotem i ośmiu godzinach zmiany czasu.
Kiedy poprzedniego wieczoru przyleciałam do Caracas, w Polsce był środek nocy. W Wenezueli dopiero wczesny wieczór.
– Una arepa, por favor – mówię do sprzedawcy. – Con queso llanero. Y nada mas1.
Patrzy na mnie spod oka. Lubię to spojrzenie. Skąd ona jest? Dlaczego mówi tak dobrze po hiszpańsku? Czy tu mieszka? Ma męża Wenezuelczyka? Czy ja ją już tu wcześniej widziałem? Jest sama? Dlaczego jest sama?
– Algo mas? – pyta sprzedawca i rzuca mi następne spojrzenie. – Coś jeszcze?
– No, gracias2 – uśmiecham się tak szeroko, jak tylko potrafię.
Jestem taka szczęśliwa!!!
Tak się zaczyna moja wielka przygoda!!!
Poprzedniego wieczoru poprosiłam taksówkarza, żeby przywiózł mnie na ulicę Las Acacias.
– Szukasz hotelu? – domyślił się.
– Tak.
– Do którego hotelu mam cię zawieźć?
– Nie wiem do którego – odrzekłam zgodnie z prawdą. – Ale wiem, że w okolicach Las Acacias jest dużo hoteli. Znajdę jakiś.
Pokiwał głową i spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.
– Tak, wiem – odpowiedziałam mu spojrzeniem. – Las Acacias to okolice tanich hotelików wynajmowanych na godziny, gdzie niezbyt wymagający tubylcy mogą posmakować zakazanych randek z przypadkowymi dziewczynami.
Mieszkałam tam już parę razy. I wiem, że można tam też normalnie wynająć pokój na dni. I nie być zaczepianą przez nikogo.
– Las Acacias – mruknął kierowca
Uzgodniliśmy cenę i pojechaliśmy.
Taksówkarz zatrzymał się przy szarym budynku. Natychmiast go rozpoznałam. Mieszkałam w tym hotelu wiele lat temu.
Wciągnęłam na górę torbę, wzięłam prysznic i poszłam spać.
A rano z okna zobaczyłam mój ulubiony bar na rogu.
Zjadłam arepę z białym słonym serem, który przyjemnie skrzypi w zębach.
– Ach! – pomyślałam. – To dobry znak!
Pewnie wszystko będzie tak, jak było kiedyś.
Wszystko było jednak zupełnie inaczej.
Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedziałam.
Zamknęłam torbę, wymeldowałam się z pokoju i ruszyłam na południe.
„Areperia” to bar, gdzie sprzedaje się arepy, czyli grube placki uzupełnione wybranym nadzieniem.
Arepa z jajeczenicą.
Rozdział 4
James Dean też miał taki samochód
Jest wiele sposobów podróżowania. Można wynająć samochód, ustawić nawigację i dojechać prosto do celu. Można w godzinę dolecieć samolotem. Można w tropikalnym upale kupić bilet do klimatyzowanego autobusu i zostać dowiezionym w cichym chłodzie. Można też zrobić to, co ja zrobiłam.
Z Caracas do Puerto Ayacucho jest daleko. Około dwudziestu godzin jazdy autobusem. A ja przecież dopiero spędziłam cały dzień w samolocie. Nie chciałam dać się zamknąć w następnym klimatyzowanym, zimnym wnętrzu. Chciałam nacieszyć się tropikami i Ameryką Południową.
Otworzyłam mapę. Szukałam miejsca odległego o kilka godzin drogi od stolicy. Mam. Valle de la Pascua, czyli Dolina Wielkanocy. W tak ładnie nazywającym się mieście przyjemnie będzie spędzić noc, a następnego dnia ruszyć dalej.
Ha.
Ale czym?
Miałam nadzieję, że do Doliny Wielkanocy podróżuje lokalny autobus. Taki zwyczajny, bez klimatyzacji, gdzie można otworzyć okna i przyglądać się ludziom, wioskom i polom.
Pojechałam więc metrem na dworzec autobusowy. Uwielbiam te dworce, bo są najbardziej przyjaznymi dla podróżnika miejscami, jakie można sobie wyobrazić! To prawda, że najczęściej nie ma rozkładu jazdy i nie wiadomo o której autobus odjedzie. Ale wiadomo też, że w popularnych kierunkach tych autobusów jest bardzo dużo, a odjeżdżają w porze największego ruchu. Wystarczy więc przyjść na dworzec odpowiednio wcześnie – bo największy ruch jest wtedy, kiedy ludzie jadą rano na targ, czyli około szóstej.
W każdym autobusie oprócz kierowcy jest dodatkowa osoba, która przyjmuje pieniądze za bilety i szuka pasażerów. Chodzi po dworcu i krzyczy:
– Marakajmarakajmarakaj!
– Sanhuansanhuansanhuan!
Maracay i San Juan to nazwy miejscowości. Wystarczy przyjść na dworzec i posłuchać z której strony dobiega nazwa miasta, do którego chcesz jechać. A pomocnik kierowcy już pewnie z daleka sam cię zobaczył i idzie w twoją stronę, żeby pomóc z bagażem. Tak, tak, to naprawdę tak działa.
Już przed dworcem stało kilku mężczyzn z nazwami miast na ustach, ale na hasło Valle de la Pascua tylko kręcili przecząco głowami. Weszłam do środka, tam gdzie jest największy gwar i zgiełk, rzuciłam nazwę mojego miasta w powietrze, w oczekiwaniu, że za chwilę odpowiedni kierowca albo jego pomocnik sami mnie znajdą i zaprowadzą do odpowiedniego autobusu – bo wiele razy tak to się właśnie odbywało. Ale nie dzisiaj.
– Tam – jeden z kierowców wskazał za dworzec. – Tam, na parkingu są carros.
Ha!
Carros? Czyli po prostu samochody?
Przeszłam przez dworzec i ciemny korytarz i nagle znalazłam się na kosmicznym lądowisku, gdzie przez szczelinę w czasoprzestrzeni na Ziemię powróciły szalone krążowniki szos sprzed siedemdziesięciu lat. Albo i więcej.
James Dean miał taki samochód. Elvis Presley miał taki samochód. Marlon Brando miał taki samochód. I ja właśnie zamierzałam taki mieć!
Na kawałku ubitej ziemi za dworcem stały stare krążowniki szos z lat pięćdziesiątych. Cadillaki, chevrolety i różne inne tajemnicze marki, o których świat już dzisiaj zapomniał. Rozłożyste, kwadratowe, z szerokimi maskami, które kołysały się na miękkich resorach. Zdobione egzotycznym drewnem, z dopieszczonymi detalami i nadgryzione zębem czasu. Pęki kabli sterczały spod zderzaka, z drzwi ktoś dawno zdjął tapicerkę, może żeby zrobić sobie z niej garnitur. Została sama blacha ze śladami kleju, plam po spawaniu i kleksów historii.
Niektóre były w fantastycznej kondycji. Lśniące w słońcu, nonszalancko rozparte na czterech kołach, z przytulnymi kanapami w środku.
To były samochody do Valle de la Pascua.
Aaaaaa!!!! Gdybym miała sobie wymarzyć najbardziej niesamowity transport tego ranka, to byłby właśnie taki!
Stare amerykańskie krążowniki szos, o których świat już dawno zapomniał i zastąpił je nowoczesnymi modelami. A one żyją do dziś w Wenezueli jak dinozaury w Parku Jurajskim. Wolne, dumne i swobodne. Przysadziste, rozszerzające się ku dołowi, ze stalowymi lamówkami. W środku przestronne, minimalistyczne, klasyczne. Piękne. Bogate w przeszłość i wspomnienia zapisane w każdej najmniejszej rysie na karoserii, pęknięcie skóry na kierownicy i kropce rdzy na desce rozdzielczej.
Dzielnica dla nie najbogatszych na wzgórzach niedaleko Caracas.
– Valle de la Pascua? – upewniłam się na widok kierowcy.
Wyglądał tak samo jak jego samochód. Jak dinozaur z poprzedniej epoki. Wysoki, chudy, w koszuli i kapeluszu.
– Si – potwierdził i sięgnął po moją torbę.
Zapakował ją do bagażnika i powiedział, że jestem czwarta. Poprzedni samochód z kompletem pasażerów niedawno odjechał. Musimy czekać aż zbierze się nowy komplet, czyli sześć osób. Jeszcze dwie beze mnie.
Po półtorej godzinie pojawił się gość w niebieskim T-shircie.
Pół godziny później na zakurzonym parkingu pojawiła się kobieta z dwójką dzieci, zapakowaliśmy się do dumnej korwety sprzed lat i ruszyliśmy.
Rozdział 5
Kierowca zwany przeznaczeniem
Czy pisałam już, że lubię podróżować tam, gdzie popycha mnie przeznaczenie? Dlatego nie lubię zbyt szczegółowych planów, nie rezerwuję hoteli ani miejsc w autobusach. Chcę być wolna. Chcę poczuć, że idę po najbardziej niezwykłej ścieżce, która rozwija się pod stopami i sama prowadzi mnie naprzód.
To jest właśnie przeznaczenie.
Gdybym miała napisać scenariusz filmowy do tej wyprawy, to pewnie starałabym się tak dobrać miejsca, żeby były w jakiś sposób znaczące i żeby żadne z nich nie pojawiło się w filmie bez przyczyny. Niby przez przypadek wpadam do miasteczka Dolina Wielkanocy, mijam na ulicy obcego człowieka, a potem niespodziewanie pod koniec filmu okazuje się, że tego właśnie człowieka szukałam, ale kiedy spotkałam go po raz pierwszy, zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tak byłoby w filmie, prawda?
I tak właśnie zdarzyło mi się w życiu.
Bo ta wyprawa była jak film kręcony przez przeznaczenie.
Ale wtedy jeszcze oczywiście o tym nie wiedziałam.
Valle de Pascua to małe miasteczko z dużym parkingiem nazywanym przez tubylców terminal, czyli „dworzec”. Ale nie wyobrażaj sobie dworca. Raczej duży plac udeptanej ziemi, po której chodzą bezdomne psy. I czasem pojawiają się samochody. Ale tylko czasem.
Było późne popołudnie. Pustka. Dwóch zdziwionych Wenezuelczyków przy plastikowym stoliku z butelkami piwa. To była jedyna „restauracja”. Piszę to w cudzysłowie, bo przypominała bardziej wiejski bar w pustynnej okolicy, z której większość mieszkańców uciekła z obawy przed smokiem. Zostali tylko ci, którzy nie mieli niczego do stracenia albo zapomnieli już co to znaczy strach.
Ulice były szare, zakurzone i puste.
Ogrody były szare, zakurzone i puste.
Dworzec był szary, zakurzony i pusty.
Był też hotel. Szary, zakurzony i pusty.
Świat się zatrzymał.
Najwyraźniej wpadłam w czarną dziurę historii. Dookoła nie działo się nic.
Jedyną żywą istotą był pies. Ale on też znajdował się w czarnej dziurze.
Chudy jak szkielet, kuśtykał na trzech nogach unosząc nad ziemią tułów pozbawiony sierści, tak jakby jego organizm postanowił nie produkować więcej zbędnego futra. Usiadł i kręcił się w kółko. Tak jakby chciał wytrzeć ze skóry coś, co go boli. Prawdopodobnie miał pod skórą pasożyty i w ten sposób chciał się od nich uwolnić.
Spojrzał na mnie.
Położył się na plecach i znów kręcił się w kółko, tak jakby chciał się wkręcić w ziemię.
A może to nie pasożyty, tylko sposób na powrót do przyszłości?
Może zamiast wzbijać kurz uderzeniami stóp ubranych w klapki powinnam położyć się i wkręcić w ziemię jak żywa śruba i dokręcić się na drugą stronę świata, gdzie wszystko jest inaczej, piękniej, lepiej, gdzie żywi po prostu są wciąż żywi??
Dziewczyna w pustynnej restauracji spojrzała na mnie jak na ducha. Zjadłam ryż ze smażonymi bananami i poszłam spać.
Rano z pewną nieśmiałością wyjrzałam na świat. Pustka nieco ożyła. Pies bez sierści dokręcił się na drugi koniec świata, bo znikł. A na placu zwanym dworcem stał najprawdziwszy samochód!
Mój samochód!
To znaczy zmaterializowany tam specjalnie dla mnie srebrny krążownik sprzed stu lat.
– Buenos días! – powiedziałam radośnie.
– Buenos días! – odpowiedział kierowca. W koszuli, kowbojskich butach i kapeluszu.
– Caicara de Orinoco? – zapytałam z nadzieją.
To miejscowość prawie w samym środku Wenezueli, gdzie jest prom, którym trzeba przepłynąć na drugą stronę rzeki.
Tak wygląda przeciętny „port” nad Orinoko. Kawałek ziemi lub betonu, deska i woda.
– Cabruta – rzucił w odpowiedzi inną nazwę miasta, a ja nagle usłyszałam dzwon w mrokach mojej pamięci.
Cabruta! To brzmiało jak tajne hasło do pieczary, gdzie ukrywa się James Bond ze wszystkimi najbardziej brutalnymi wyrazami twarzy, na jakie może sobie pozwolić w filmach. Tak! Ze dwadzieścia lat temu jechałam tą trasą po raz pierwszy. I wtedy odkryłam, że Cabruta to jest…
– Cabruta to jest port po drugiej stronie rzeki – wpadł mi w myśl kierowca. Najwyraźniej na mojej twarzy zobaczył cień myśli śmigających po moim umyśle.
– Właśnie! – zawołałam. – To jest tuż przed Caicara de Orinoco!
– Po drugiej stronie rzeki – powtórzył spokojnie.
– Cudownie!
Jedyny samochód. Jedyny kierowca. I jedzie dokładnie tam, gdzie ja chciałabym pojechać.
– Jesteś pierwsza – ostudził mój zapał. – Brakuje trojga.
A rzeczywiście. Jestem tu na razie sama jak palec. Jeśli nie liczyć betonowej ławki, z którą będę nawiązywać bliską przyjaźń przez następne godziny. Usiadłam i pomyślałam jakie to niesamowite, że ten kierowca przyszedł na pusty parking w oczekiwaniu na pasażera, a ja przyszłam w to samo miejsce w oczekiwaniu na kierowcę z samochodem – i spotkaliśmy się tak, jakbyśmy byli sobie przeznaczeni. Pasażer dla kierowcy i kierowca dla pasażera. A przecież żadne z nas nie mogło liczyć na to, że tak się stanie. Ja jeszcze dwa dni temu byłam dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd, w zasypanej śniegiem Polsce.
Krążowniki szos jeżdżące po Wenezueli jako mniejsze autobusy – tylko wtedy, kiedy zbierze się pięcioro chętnych pasażerów.
A dzisiaj jestem tutaj, siedzę na ławce i macham nogami. Moja czarna torba już leży zapakowana w bagażniku.
I wiesz jak to jest. Mogłoby się zdarzyć tysiąc różnych rzeczy. Kierowca mógłby wbiec do samochodu i odjechać przed siebie. Albo mógłby powiedzieć, że nie chce dłużej czekać, pojedzie z jednym pasażerem, zatrzymać się na polu i odciąć mi głowę. Właściwie wszystko było możliwe tamtego poranka.
Ale świat podążał w dobrze znanym sobie kierunku, a mnie nie pozostawało nic innego jak mu zaufać i dać się poprowadzić.
Rozdział 6
Podróż wszystko zmienia
Dziewiąta rano. Gorąco. Beton. Rozglądam się.
Hen, po drugiej stronie zakurzonego placu jest kilka budek. Wydaje się, że ktoś rozkłada w nich krzesła, może nawet parzy kawę. Oooo. Czuję drgnięcie w okolicach serca. Kawa!
Nie, nie żebym była wielbicielką tego napoju. W Polsce właściwie piję tylko kawę zbożową. Ale w podróży dzieją się z człowiekiem dziwne rzeczy. Ma ochotę na coś, czego zwykle nie lubi. Robi coś, co wcześniej nie przyszło mu do głowy. I znajduje w sobie taką siłę, z jakiej wcześniej nie zdawał sobie sprawy.
Podróż wszystko zmienia.
I to właśnie lubię w niej najbardziej.
Także to, że nie mam pojęcia jaka to będzie zmiana i do czego mnie zaprowadzi.
Tamtego ranka jednak na betonowej ławce dokładnie wiedziałam czego chcę. Kawy!!! Gorącej, mocnej, czarnej, dokładnie takiej jakiej nie lubię pić!!! Bo dzisiaj właśnie na taką kawę mam największą ochotę!!!
Mój srebrny krążownik stoi samotnie na parkingu. Kierowca gdzieś znikł. Zarzucam podręczny plecak na ramię i nie oglądając się za siebie, idę do budki z kawą.
Pachnie! Nęci!
– Un cafe por favor3! – mówię z ulgą i od razu dodaję: – Con mucha agua4.
– Guayoyo? – domyśla się kucharka.
– Guayoyo? – powtarzam po niej trochę bezradnie.
– Guayoyo to jest kawa z dużą ilością wody. Rozwodniona. Taką podać?
– Tak! – mówię z radością. – Guayoyo!
Port nad Orinoko.
Wyjmuję notatnik i zapisuję to nowe słowo. Nie byłam w Wenezueli ponad dziesięć lat i całkiem mi to określenie umknęło z pamięci.
Guayoyo jest pyszne. Tak gorące, że parzy w język. Tak czarne, jak amazońska noc. I tak pobudzające, że czuję jak w moich żyłach pojawia się rzeka świeżej energii.
Kupuję jeszcze kilka bananów, które w Wenezueli – w odróżnieniu od większości krajów świata – nazywają się wcale nie banana, tylko cambur.
I wracam na betonową ławkę.
Zdaje się, że poruszyłam nurt zdarzeń. Moje kroki i głośne siorbanie gorącej kawy przebudziło świat na jednym ze swoich najbardziej zakurzonych końców, bo niespodziewanie rozległo się warczenie silnika i na parking wtoczył się drugi samochód! A z niego wysiadły dwie panie! I one też chcą jechać do Cabruta!
Czekamy razem.
Brakuje jeszcze jednego pasażera.
Następna kawa.
Dwa banany zwane camburami.
Kilkanaście stron z książki o Beatlesach, którą zabrałam ze sobą do czytania.
Dwunasta w południe.
Ostatni pasażer.
Ruszamy!
Wąska szosa, z naprzeciwka pędzą ciężarówki. Kierowca trzyma kierownicę jedną ręką, wiatr łopocze kołnierzykiem jego koszuli. Samochód jest chyba sprzed stu lat, ale ma silnik jak słoń. Albo raczej jak dziki mustang. Muskularny i zawsze na przedzie stada. Prześcigamy wszystkie inne samochody na drodze.
Zegary nie działają. Deska rozdzielcza zasnęła snem wiecznym dawno temu o godz. 7:30. Tak zapamiętał zegar.
Kanapy wytarte od dotknięć tysięcy osób, jakie się przez nie przewinęły. Zagadkowe ślady na drzwiach, wyłamane klamki i abstrakcyjna lampka pod sufitem. Czterdzieści stopni gorąca, tropikalne słońce, kurz i smugi obecności innych pojazdów na drodze, które mijamy z prędkością około 150 km/godz. Tak sądzę, bo urządzenia pomiarowe są przecież zepsute.
Droga z Valle de Pascua jest sucha i płaska. Rozpalona sawanna, prawie żadnych drzew, zero cienia. Na gorących pastwiskach stoją białe garbate krowy. Pusta ziemia porośnięta krzakami. Y nada mas5.
O, przepraszam. Fatamorgana?
Nad drżącą z gorąca ziemią nagle ukazuje się drewniany stolik. A na stoliku termos. Obok na desce leżą bryły białego sera. I pustka. Chata z gliny sto metrów dalej.
Mój srebrny stuletni chevrolet staje. Z chaty wybiega dziewczyna o rozwianych włosach. Kupujemy gorącą kawę z termosu, ser na wagę i ciastka nadziewane marmoladą z papai. I jedziemy dalej.
Rozdział 7
Empanada z mięsem
Jeśli nie umiesz czekać, nie wybieraj się do Ameryki Południowej. Tam wszyscy czekają. Zawsze. Na wszystko. Czekanie jest częścią życia. Jest tak samo oczywiste i naturalne jak oddychanie. I trzeba się tego nauczyć.
Ja już umiem czekać.
Siedzę i patrzę. Zawieszam się wzrokiem na ludziach, na chmurach, na drzewach albo na ptakach. Nie myślę, nie ponaglam, nie przyśpieszam niczego. Bo wszystko musi się toczyć swoim rytmem, a jedyne, co możesz zrobić, to spokojnie czekać na swoją kolej – aż będziesz mógł włączyć się w ten rytm i zostać z nim uniesiony dalej.
Nie zdziwiłam się, że muszę czekać aż łódź się napełni. Stanęłam nad brzegiem Orinoko i witałam się ze srebrnymi falami. Tak ją zapamiętałam – srebrną, łagodnie falującą jak wstążka na wietrze.
Cabruta to port nad Orinoko. Czy widzisz już nabrzeże, łodzie, sklepy i bary? To zapomnij o nich.
Wyobraź sobie raczej lekko nachylony, szeroki brzeg rzeki z brązowym piaskiem i kamieniami. Na skraju stoją budki z patyków i blachy. W wodzie czekają czerwone i niebieskie łodzie o długich dziobach. Niektóre świeżo pomalowane, inne z obłupaną farbą, przerdzewiałe, pamiętające czasy Krzysztofa Kolumba. Gdzieniegdzie stoją blaszane beczki z paliwem, wystaje drewniane wiosło albo gruby sznur. Warczy motor. Taksówki tu raczej nie dojeżdżają, bo grunt jest zbyt nierówny. Ale zawsze można dosiąść taksówki motocyklowej, która ostrożnie wtacza się na piasek na dwóch kołach. Pasażer. Pasażer. Pasażerka.
Czekam cierpliwie aż zapełni się cała łódź. Staruszka z miską świeżo usmażonych empanad, czyli dużych smażonych pierogów z nadzieniem. Zdaje się, że chce je sprzedawać w mieście po drugiej stronie rzeki.
Czekam. Czekam. Czekam.
Sprawdzam czy w blaszanych budkach jest coś, co mogłabym zjeść. To nie jest kraj dla zdrowych ludzi. Tylko buły i pierogi smażone w głębokim tłuszczu.
Muszę czekać aż zapełni się łódź, wyjaśnię więc co to jest empanada.
To specjalność Ameryki Południowej, nie tylko Wenezueli. Ciasto rozwałkowane na placek wielkości małego talerzyka i złożone na pół z nadzieniem z mięsa albo kurczaka. Czasem trafi się nadzienie z sera, ale i wtedy najczęściej w towarzystwie szynki. Wegetarianie jeszcze tu nie przybyli. Zalepiony pieróg ma wielkość dłoni. W nielicznych wyjątkach piecze się w piecu na złoto. W 99% przypadków wrzuca się go do gorącego oleju i smaży. Ciasto może być pszenne albo kukurydziane – to drugie jest grubsze, bardziej soczyste. To pierwsze – kruche i nasączone tłuszczem.
Okropne!
Ale kiedy nie masz tego, co lubisz, to uczysz się lubić to, co masz.
Powąchałam unoszący się w powietrzu zapach starego tłuszczu i mięsa. Pomyślałam, że odłożę tę naukę na później.
Smażona arepa z rybnym nadzieniem, kupiona od kucharki w porcie.
Najbardziej popularne jedzenie w Wenezueli – smażone pasteles z pszennej mąki z mięsnym nadzieniem (na górze) i empadanas, też smażone z mięsnym nadzieniem, ale z mąki kukurydzianej.
Rozdział 8
Autobus pełen myśli
Obudził mnie świerszcz. Wydawał z siebie pojedyncze brzęknięcie, takie jak uderzenie w instrument z dzwonkami. Głośno. Co sekundę. Była czwarta rano.
O piątej dołączył do niego drugi, bardziej nieśmiały i z inną muzyką.
O szóstej otworzyłam oczy. Gdzie ja jestem?… Warszawa, Caracas, droga przez spieczoną sawannę, przeprawa przez rzekę… Już wiem. Caicara de Orinoco.
Kierowca taksówki powiedział mi wczoraj, że to jest najbardziej rozciągnięte w przestrzeni miasto w Wenezueli. I leży prawie dokładnie pośrodku kraju. Stąd muszę złapać autobus do Puerto Ayacucho.
Wstałam. O 6.30 byłam na terminalu. Autobus już czekał. Właściwie nawet dwa – jeden do Ayacucho, drugi do Ciudad Bolívar na wschodzie.
Śniadanie?
Rozejrzałam się.
Zapakowałam torbę do bagażnika, czekaliśmy jeszcze na kilku pasażerów, pewnie zdążę pobiec do jedynej otwartej budki po drugiej stronie parkingu.
Nie liczyłam na wiele.
Wenezuela rano posila się prawie wyłącznie tymi nasiąkniętymi tłuszczem wypiekami, które występują najczęściej w dwóch, równie okropnych postaciach. Empanada ma kształt dużego pieroga i grubsze ciasto, pastel jest kwadratowy zrobiony z cienkiej, chrupiącej mąki pszennej.
Z własnej woli nawet nie spojrzałabym na takie śniadanie, ale kurczę, nie miałam wyjścia. Nie było absolutnie nic innego.
– Hola, buenos días6! – pochyliłam się nad okienkiem.
– Buenos días – odpowiedział mi niespodziewanie mały chłopiec. Miał najwyżej sześć lat.
Na dworcu autobusowym w Caracas.
Spojrzał na mnie dużymi czarnymi oczami.
Zawahałam się.
Przecież nie będę rozmawiała z dzieckiem o tym, że się śpieszę i chcę kupić coś do jedzenia. Ale wyraźnie czułam zapach smażenia i wydaje mi się, że w drewnianej skrzynce z przeszklonymi drzwiczkami leżały świeże empanady.
– Que hay de comer? – zapytałam więc, licząc na to, że chłopiec pobiegnie po kogoś dorosłego. – Co jest do jedzenia?
– Empanadas de carne – odrzekł chłopiec poważnie i nie ruszył się z miejsca. – Empanady z mięsem. I pastele z kurczakiem.
Jęknęłam.
– Czy jest coś bez mięsa? Może z serem?
– Nie ma.
Obejrzałam się czy autobus wciąż stoi. Stał, ale jakby bardziej niecierpliwie. Nie było czasu do stracenia. Decyzja.
– Poproszę jedną empanadę i jeden pastel – mówię i wciąż czekam na to, że chłopiec zawoła mamę.
Ale on bierze szczypce, wkłada moje zakupy to papierowej torebki, która natychmiast nasiąka tłuszczem, podaje mi ją przez okienko i mówi ile mam zapłacić. Daję mu banknot, on mi wydaje resztę, mówi „Dziękuję” i zachowuje się jak dorosły człowiek. Po dorosłych ani śladu.
– Dziękuję bardzo – mówię jak do dorosłego.
– Proszę bardzo – odpowiada chłopiec. Stoi nieruchomo po drugiej stronie okienka i patrzy mi prosto w oczy.
Już czas! Biegnę do autobusu, zajmuję miejsce przy oknie. Otwieram nieśmiało przesiąkniętą plamami z tłuszczu torebkę. Jestem głodna. Ale nie jem mięsa. Ale jestem głodna. Ale nie jem mięsa!!!
Empanada jest grubsza i bardziej ciężka. Ciepła, świeżo usmażona. Kiedy wystygnie, będzie niedobra. Wyciągam ją z wahaniem i odgryzam najmniejszy możliwy kęs na samej górze.
Kierowca zamyka drzwi. To jest zwykły lokalny autobus. Nie ma klimatyzacji, hurra!!! Mam mokre włosy po zimnym porannym prysznicu, teraz czuję jak rozwiewa je ciepły wiatr. Cudownie! Uwielbiam takie podróżowanie.
Przysadzisty, trzęsący się i skrzypiący autobus pełen ludzi z pobliskich wiosek i miasteczek, którzy przemierzają kraj w tylko sobie znanym celu. Chciałabym kiedyś zatrzymać taki autobus w czasie. Wyjąć go z tej podróży tak jak się wyjmuje zabawkowy wagon pociągu z miniaturowego składu pędzącego po maleńkich szynach. Zatrzymać go poza upływem czasu tak długo, żebym mogła na spokojnie porozmawiać z każdym pasażerem. Zapytać dokąd jedzie, po co, jakie ma marzenia, czego się spodziewa, czego się boi. Autobus pełen myśli. Taką napisałabym książkę.
Ale na razie nie mam takiej mocy, żeby unieść autobus w przestrzeń poza czasem, więc tylko siedzę i patrzę. Na Indianina ubranego w czerwoną przepaskę biodrową z pomponami. I dwie Indianki, które mu towarzyszą. Kowboja w butach z ostrogami. Staruszeczkę z siwym warkoczem i torbą pełną ziół. Pulchne dziewczyny w obcisłych bluzkach, spod których na wolność wyrywają się ich bardzo ściśnięte biusty. Na małe dzieci z zaślinionymi zabawkami w rękach. I na kierowcę, który oprócz trzymania kierownicy wykonuje dziwne ruchy.
O, o! Nagle słyszę w głowie dzwonek alarmowy.
Jezu! Mam nadzieję, że to nie to, co myślę!
Nie wiem czy kiedykolwiek mieliście okazję doświadczyć czegoś podobnego. Jeśli nie, to nie czujcie się z tego powodu pokrzywdzeni 🙂