Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Tajemnicza wyspa. Tom I

Tajemnicza wyspa. Tom I

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-265-0637-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Tajemnicza wyspa. Tom I

Pierwszy tom przygodowej książki Juliusza Verne’a, która opowiada o czasach wojny secesyjnej w Ameryce. Grupka uciekinierów spędza kilka lat na małej, niezamieszkanej wyspie, nazwanej później przez rozbitków imieniem prezydenta Lincolna. W skład grupy wchodzą: inżynier Smith, dziennikarz Spilett, marynarz Pencroff, chłopiec Harbert oraz służący Nab.
Seria wydawnicza Wydawnictwa Zielona Sowa „Podróże z Verne’em” zawiera 14 powieści Juliusza Verne’a. Obok utworów należących do kanonu twórczości francuskiego klasyka, prekursora science fiction, znalazły się w niej również pozycje mniej znane polskiemu czytelnikowi, jak utrzymane w konwencji powieści utopijnej ""Pięćset milionów hinduskiej księżniczki"" czy ""Dramat w Inflantach"", którego akcja toczy się wokół zbrodni i następującego po niej śledztwa. Starannie opracowane, opatrzone rzetelnymi przypisami książki, w nowych pełnych przekładach z języka francuskiego, rekomenduje Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.

Polecane książki

Płomienna poezja suficka, niosąca ukojenie udręczonej Anatolii XIV wieku. Jak znaleźć drogę wyjścia z chaosu moralnego – naucza Yunus Emre, żarliwy mistyk, klasyk literatury tureckiej....
  Drugi tom wspaniałej serii autorstwa Holly Webb, bestsellerowej autorki książek dla dzieci! Ekscytujące przygody i mnóstwo emocji na drodze do wymarzonej roli! Marzeniem Sary jest zagranie jednej z głównych ról w przedstawieniu Mary Poppins. Ale chociaż podczas przesłuchań odnosi sukces i przechod...
Na ulicy Miodowej co dzień około południa można było spotkać jegomościa w pewnym wieku, który chodził z placu Krasińskich ku ulicy Senatorskiej. Latem nosił on wykwintne, ciemnogranatowe palto, popielate spodnie od pierwszorzędnego krawca, buty połyskujące jak zwierciadła — i — nieco wyszarzany cyli...
Jedyne w swoim rodzaju połączenie magii seksualnej i Prawa Przyciągania. Ta praktyczna i łatwa w użyciu książka pokaże ci, w jaki sposób możesz wykorzystywać energię seksualną, by zdobywać wszystko, czego zapragniesz. Popularna autorka i znawczyni magii Skye Alexander zdradza, jak kierować swoją wro...
„Mam marzenia” to autobiografia Mieczysława Karaszewskiego. Przyszły dziadek, mocno przywiązany do wartości rodzinnych, postanowił opisać wnuczce historię swojej rodziny. Wrócić do bolesnych, opowiedzianych przez Rodziców czasów wojny, napisać o swoim dzieciństwie i młodości, czasach studenckich...
W Hollywood każdy kradnie,żeby nie być okradzionym.Charlie ChaplinKto powiedział, że nocesą do spania?Marilyn MonroeJeżeli film będzie za krótki,to dołożę sen!Luis BunuelDlaczego dwaj najpotężniejsi ludzie Ameryki, szef FBI John Edgar Hoover i magnat prasowy Hearst, wypowiedzieli bezwzględną wojnę s...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Juliusz Verne

Tajemnicza wyspa

*

Redaktor serii:

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Tytuł oryginału:

L’île mystérieuse

Redakcja:

Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Współpraca redakcyjna:

Piotr Słomian

Konsultacja i przypisy:

Andrzej Zydorczak

Ilustracje:
Jules-Descartes Férat

ze zbiorów Andrzeja Zydorczaka

Projekt graficzny okładki:

Dagmara Grabska

Skład:

Stefan Łaskawiec

Korekta:

Dorota Ratajczak

© Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Kraków 2011

Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

30-404 Kraków, ul. Cegielniana 4A

tel./fax (12) 266-62-94, tel. (12) 266-62-92

www.zielonasowa.pl

wydawnictwo@zielonasowa.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Część 1Rozbitkowie z przestworzyRozdział I

Huragan w 1865 roku • Krzyki w przestworzach • Balon porwany przez trąbę powietrzną • Rozdarta powłoka • Wokoło tylko morze • Pięciu pasażerów • Co się dzieje w koszu? • Ląd na horyzoncie • Zakończenie dramatu

Wznosimy się?

– Nie! Wręcz przeciwnie! Schodzimy w dół!

– Jest jeszcze gorzej, panie Cyrusie! Spadamy!

– Na Boga! Wyrzucić balast!

– Ostatni worek już pusty!

– Czy balon się unosi?

– Nie!

– Słyszę coś jakby chlupot fal!

– Morze pod koszem!

– Nie więcej niż pięćset stóp1 pod nami!

Naraz powietrze rozdarł donośny głos i rozbrzmiały takie słowa:

– Wyrzucić wszystko, co ma jakąkolwiek wagę…! Wszystko! I niech się Bóg nad nami zlituje!

Taką właśnie wymianę zdań można było usłyszeć około godziny czwartej, pod wieczór 23 marca 1865 roku, nad bezkresnym pustkowiem wód Pacyfiku.

Wszyscy pewnie pamiętają tę straszliwą wichurę z północnego wschodu, która rozpętała się w równonoc wiosenną owego roku, kiedy to słupek w barometrze spadł do siedmiuset dziesięciu milimetrów. Huragan hulał bez przerwy od 18 do 26 marca. Rozmiar zniszczeń był olbrzymi: w Ameryce, Europie i Azji, w strefie o szerokości tysiąca ośmiuset mil2, ciągnącej się ukośnie przez równik, od trzydziestego piątego równoleżnika szerokości północnej aż po czterdziesty równoleżnik szerokości południowej!

Zniszczone miasta, drzewa w lasach powyrywane z korzeniami, wybrzeża zdewastowane zalewającymi je nieustannie olbrzymimi masami wody, setki – jak oceniło Biuro „Veritas”3 – statków wyrzuconych na brzeg, olbrzymie tereny zrównane z ziemią przez trąby powietrzne miażdżące wszystko, co napotkały na swojej drodze, tysiące ludzi zabitych na ziemi lub pochłoniętych przez morze – tak opisywano skutki tego wściekłego huraganu. Szkody były znacznie większe niż te, które dotknęły Hawanę 25 października 1810 roku i Gwadelupę 26 lipca w roku 18254.

Tymczasem, wtedy właśnie, gdy ziemia i morze były sceną katastrofalnych w skutkach wydarzeń, nie mniej poruszający dramat rozgrywał się we wzburzonych przestworzach.

Istotnie, balon, uniesiony niczym kulka na szczyt trąby powietrznej, został wciągnięty w ruch obrotowy powietrznej kolumny i pędził z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę, obracając się wokół własnej osi, jak gdyby został porwany przez jakiś powietrzny maelstrom5.

Poniżej dolnego krańca rękawa balonu6 kołysał się kosz z pięcioma pasażerami, ledwie widocznymi pośród gęstej mgły zmieszanej ze słupem rozpylonej wody, ciągnącym się aż do powierzchni oceanu.

Skąd przybywał ten aerostat7, który stał się zabawką rzuconą na pastwę straszliwej burzy? Z jakiego punktu na ziemi się uniósł? Z pewnością nie wystartował podczas huraganu. Otóż trzeba wiedzieć, że huragan trwał już od pięciu dni, a pierwsze jego oznaki można było dostrzec 18 marca. Można zatem przypuszczać, że balon przebył daleką drogę, nie mógł bowiem pokonać mniej niż dwa tysiące mil w ciągu doby. W każdym razie pasażerowie nie mieli możliwości określenia przebytej przez siebie trasy, gdyż brakowało jakiegokolwiek punktu orientacyjnego. Co ciekawe, choć znajdowali się w samym środku gwałtownej burzy, wcale jej nie odczuwali. Przemieszczali się, kręcili wokół własnej osi, nieświadomi rotacji ani nawet samego ruchu w kierunku poziomym. Ich spojrzenia nie były w stanie przeniknąć gęstej mgły, która zebrała się pod koszem. Wokół nich była tylko mgła. Nieprzeniknione chmury nie pozwalały nawet stwierdzić, czy jest dzień czy noc. Żaden promień światła, żaden ziemski odgłos, nawet pomruki oceanu nie docierały do nich w tym ciemnym bezmiarze przestworzy tak długo, jak utrzymywali się na wysokości. Dopiero gwałtowne spadanie zaczęło im uświadamiać niebezpieczeństwo, jakie czyhało na nich nad powierzchnią wody.

Tymczasem jednak balon, pozbawiony wszelkich ciężkich przedmiotów, takich jak amunicja, broń, zapasy żywności, wzniósł się ku wyższym warstwom atmosfery, osiągając pułap czterech tysięcy pięciuset stóp. Pasażerowie, stwierdziwszy, że pod koszem znajduje się morze, uznali, że bezpieczniej im będzie wyżej niż niżej, i bez wahania wyrzucili za burtę nawet najpotrzebniejsze przedmioty. Starali się nie stracić ani odrobiny gazu, duszy całej aparatury, która utrzymywała ich nad otchłanią.

Noc minęła w atmosferze niepokoju, który dla słabszych istot mógłby się okazać śmiertelny. Wreszcie jednak nadszedł dzień, a huragan zaczął powoli tracić na impecie. Od początku tego dnia, to znaczy 24 marca, dało się zaobserwować pewne oznaki zanikania burzy. O wschodzie słońca chmury stały się lżejsze i podniosły się wyżej. W ciągu kilku godzin trąba powietrzna rozciągnęła się i rozerwała. Wiatr z „huraganu” zmienił się w „bardzo silny wiatr”8, co oznaczało, że prędkość przemieszczania się warstw atmosfery zmalała o połowę. Był to jeszcze wiatr, który marynarze nazywają „wiatrem na trzy refy”9, niemniej nastąpiło znaczne wyciszenie żywiołów.

Około jedenastej dolne warstwy powietrza zdecydowanie się oczyściły. Atmosfera była przejrzysta i nasycona wilgocią, którą się widzi, a nawet czuje po przejściu wielkich zjawisk meteorologicznych. Nie wyglądało na to, żeby huragan miał się przesuwać dalej na zachód. Odnosiło się wrażenie, że sam siebie pokonał. Być może rozpłynął się w naelektryzowanych warstwach, jakie powstały po załamaniu się trąby powietrznej, jak to czasami bywa z tajfunami10 na Oceanie Indyjskim.

Również o tej porze można było ponownie zauważyć, że balon powoli, lecz ciągłym ruchem obniża swój lot ku niższym warstwom atmosfery. Odnosiło się wręcz wrażenie, jakby powoli tracił powietrze, a jego powłoka wyciągała się i rozciągała, przechodząc z formy sferycznej w jajokształtną.

Około południa balon unosił się już na wysokości zaledwie dwóch tysięcy stóp nad poziomem morza. Jego objętość wynosiła pięćdziesiąt tysięcy stóp sześciennych11 i dzięki takim rozmiarom mógłby się oczywiście jeszcze długo utrzymywać w powietrzu, pod warunkiem, że osiągnąłby znaczną wysokość lub poruszał się horyzontalnie.

W tej chwili pasażerowie wyrzucali ostatnie przedmioty obciążające jeszcze kosz: resztę zapasów, jakie zachowali, wszystko, nawet najdrobniejsze przybory, które mieli w kieszeniach. Jeden z nich wspiął się na obręcz, na której zbiegały się liny siatki, i starał się mocniej zawiązać dolny odcinek rękawa aerostatu.

Nie ulegało wątpliwości, że pasażerowie nie będą już w stanie utrzymać balonu w górnych warstwach atmosfery i że zaczyna im brakować gazu!

Byli więc zgubieni!

Rzeczywiście, pod nimi nie było żadnego kontynentu ani nawet wysepki. Żadnego miejsca, w którym można by wylądować, żadnej stałej powierzchni, w którą mogłaby się wgryźć kotwica.

Było tylko bezkresne morze, którego fale uderzały wciąż ze straszliwą wściekłością! Ocean, którego granic nawet oni nie dostrzegali, choć widzieli z góry wszystko w promieniu czterdziestu mil! To była płynna równina, bita bez litości, smagana huraganem, wyglądająca niczym grupa jeźdźców na zmierzwionych wierzchowcach fal, na które ktoś zarzucił sieć białych grzyw. Żadnej ziemi na horyzoncie, żadnego statku!

Trzeba było zatem za wszelką cenę powstrzymać opadanie w dół, żeby aerostatu nie połknęła morska otchłań. Nic więc dziwnego, że pasażerowie znajdujący się w koszu byli pochłonięci przeprowadzaniem tej właśnie, niecierpiącej zwłoki, operacji. Mimo jednak ich wysiłków balon wciąż obniżał lot, jednocześnie posuwając się z zawrotną prędkością zgodnie z kierunkiem wiatru, to znaczy z północnego wschodu na południowy zachód.

W jakże straszliwej sytuacji znaleźli się ci nieszczęśnicy! Nie panowali już zupełnie nad swym powietrznym statkiem. Wszelkie próby odzyskania nad nim kontroli kończyły się fiaskiem. Balon wiotczał coraz bardziej. Gaz uciekał i w żaden sposób nie dało się temu zapobiec. Opadanie nabierało impetu i około pierwszej po południu kosz znajdował się już na wysokości zaledwie sześciuset stóp nad oceanem.

Wszystko dlatego, że nie udało się powstrzymać ucieczki gazu, który swobodnie ulatywał przez rozdarcie w powłoce balonu.

Opróżniając kosz z wszystkich możliwych przedmiotów, jakie się w nim znajdowały, pasażerowie mogli jeszcze przedłużyć swój lot o kilka godzin. Nieunikniona katastrofa została tym sposobem tylko opóźniona i wszystko wskazywało na to, że jeśli przed nastaniem nocy nie pojawi się jakiś skrawek ziemi, to ludzie, kosz i balon znikną ostatecznie pod falami.

Jedyny manewr, jaki można było jeszcze zrobić, został właśnie w tej chwili wykonany. Pasażerowie aerostatu byli niewątpliwie ludźmi pełnymi hartu ducha, którzy potrafili spojrzeć śmierci prosto w oczy. W jej obliczu nikt nie usłyszałby z ich ust najmniejszej skargi. Byli zdecydowani walczyć do ostatniej sekundy, zrobić wszystko, co możliwe, żeby opóźnić upadek. Kosz był tylko czymś w rodzaju wiklinowej skrzyni, niezdatnej do pływania, i gdyby wpadł do wody, w żaden sposób nie utrzymałby się na jej powierzchni.

O godzinie drugiej balon znajdował się na wysokości czterystu stóp nad wodą.

Wtedy to dał się słyszeć męski głos – głos człowieka, którego serce nie znało strachu. Odpowiedziały mu nie mniej energiczne głosy:

– Wszystko już wyrzucone?

– Nie! Jest jeszcze dziesięć tysięcy franków w złocie!

Ciężki worek został natychmiast wyrzucony do morza.

– Czy balon się podnosi?

– Nieznacznie, ale wkrótce znowu opadnie!

– Co jeszcze zostało do wyrzucenia?

– Nic!

– Ależ owszem…! Jest jeszcze kosz!

– Uczepmy się siatki! A kosz do morza!

Istotnie, był to ostatni i jedyny sposób na odciążenie aerostatu. Odcięto liny, które mocowały kosz do obręczy, i balon uniósł się o dwa tysiące stóp.

Pięciu pasażerów wspięło się na siatkę nad obręczą i uczepiwszy się jej, spoglądało w przepaść pod sobą.

Jest rzeczą wiadomą, że równowagę balonu niezwykle łatwo zaburzyć. Wyrzucenie nawet najlżejszego przedmiotu może sprawić, że uniesie się w górę. Dryfując w przestworzach, balon zachowuje się niczym niezwykle precyzyjna waga. Nietrudno sobie zatem wyobrazić, że gdy pozbędzie się znacznego balastu, jego skok w górę będzie wyraźnie zauważalny, a na dodatek gwałtowny. Tak się właśnie stało tym razem.

Odzyskawszy na chwilę równowagę w wyższych warstwach atmosfery, balon zaczął ponownie opadać. Gaz uciekał przez rozdarcie, którego nie sposób było naprawić.

Pasażerowie zrobili wszystko, co było do zrobienia. Żadna ludzka siła nie mogła ich już ocalić. Pozostało jedynie liczyć na pomoc boską.

Kiedy o godzinie czwartej znajdowali się na wysokości pięciuset stóp nad powierzchnią wody, dało się słyszeć szczekanie, pasażerom towarzyszył bowiem pies, który wisiał uczepiony siatki tuż obok swojego pana.

– Top coś zobaczył! – krzyknął jeden z podróżnych, a dosłownie chwilę później rozległ się tubalny głos:

– Ziemia! Ziemia!

Balon, popychany wciąż przez wiatr na południowy zachód, pokonał od świtu niemałą odległość, liczoną w setkach mil. Z tamtej właśnie strony pojawił się sterczący z morza kawałek lądu.

Żeby do niego dotrzeć, trzeba było jednak pokonać około trzydziestu mil. Musiało to zająć dobrą godzinę, zakładając, że balon nie zboczy przy tym z kierunku. Godzinę! Czy do tej pory z balonu nie ulotnią się resztki gazu?

Straszne pytanie! Pasażerowie widzieli już wyraźnie skrawek stałego lądu, do którego trzeba za wszelką cenę dotrzeć. Nic o nim nie wiedzieli – czy to była wyspa czy kontynent; przecież nie mieli nawet pojęcia, w którą stronę świata zagnał ich huragan! Mimo to musieli dotrzeć do owej ziemi, zamieszkanej czy nie, przyjaznej czy też wrogiej!

Tymczasem o czwartej nie było już wątpliwości, że balon nie utrzyma się dłużej w powietrzu. Aerostat sunął niemal po powierzchni morza. Grzebienie gigantycznych fal raz po raz lizały dolną część siatki, dodatkowo ją obciążając, a balon z trudem unosił się ponad wodę, niczym zraniony w skrzydło ptak.

Pół godziny później od lądu dzieliła ich odległość jednej mili, lecz zmęczony, zwiotczały, rozciągnięty i pozwijany w wielkie fałdy balon zachował już tylko trochę gazu w górnej części powłoki. Uczepieni siatki pasażerowie stanowili zbyt duże obciążenie i wkrótce, na wpół zanurzeni w morzu, byli chłostani przez rozwścieczone fale. Nagle powłoka ułożyła się na kształt kieszeni, a wiatr wciskał się w nią, wydymał i pchał balon niczym statek mający wiatr prosto od rufy. Może tym sposobem dobiją do brzegu!

Dzieliła ich od niego odległość zaledwie dwóch kabli12, gdy z czterech piersi wydobył się jednocześnie przeszywający krzyk. Balon, który wyglądał tak, jakby nie był już w stanie się podnieść, podskoczył niespodziewanie, uderzywszy z wielką siłą o jedną z fal, i jakby pozbawiony nagle części obciążenia, 

wzniósł się na wysokość tysiąca pięciuset stóp, gdzie napotkał na rodzaj powietrznego wiru, który jednak zamiast unieść go prosto w stronę lądu, skierował go niemal równolegle do brzegu. Wreszcie, dwie minuty później, balon znów zaczął się zbliżać ukośnie do lądu i ostatecznie opadł na piasek wybrzeża, poza zasięgiem fal.

Pasażerowie, pomagając sobie nawzajem, wyswobodzili się ze splątanej sieci. Balon, straciwszy i ten balast, został ponownie porwany przez wiatr i niczym zraniony ptak, który na chwilę odzyskuje siły, zniknął w przestworzach.

W koszu znajdowało się pięć osób i pies, lecz na ziemię spadło tylko czterech pasażerów.

Podróżny, którego brakowało, został zapewne porwany przez falę, która uderzyła w siatkę, sprawiając, że odciążony balon uniósł się po raz ostatni, a kilka chwil później zdołał dotrzeć do brzegu.

Gdy tylko czterej rozbitkowie – możemy ich tak bowiem nazwać – postawili stopy na stałym lądzie, myśląc o nieobecnym towarzyszu, zaczęli wykrzykiwać:

– Być może próbuje dopłynąć do brzegu o własnych siłach! Ratujmy go! Ratujmy!

Rozdział II

Epizod z wojny secesyjnej • Inżynier Cyrus Smith • Gedeon Spilett • Murzyn Nab • Marynarz Pencroff • Młody Harbert • Nieoczekiwana propozycja • Spotkanie o dziesiątej wieczorem • Wylot podczas burzy

Huragan nie wyrzucił na brzeg ani zawodowych aeronautów, ani miłośników podniebnych ekspedycji. Byli to jeńcy wojenni, których brawura pchnęła do ucieczki w takich niezwykłych okolicznościach. Sto razy mogli zginąć! Sto razy rozdarty balon mógł ich oddać morskiej otchłani! Lecz niebiosa przewidziały dla nich inny los i dlatego 20 marca, po ucieczce z Richmond oblężonego przez oddziały generała Ulyssesa Granta13, znajdowali się obecnie siedem tysięcy mil od stolicy Wirginii, głównej warowni separatystów podczas straszliwej wojny secesyjnej14. Ich podniebna podróż trwała pięć dni.

A oto, w jakich ciekawych okolicznościach nastąpiła ucieczka więźniów – ucieczka, która zakończyła się znaną nam już katastrofą.

Owego roku, w lutym 1865, podczas jednej z nieudanych prób zdobycia Richmond, jakie bezskutecznie podejmował generał Grant, wielu jego oficerów zostało pojmanych przez wroga i uwięzionych w mieście. Jedną z najbardziej znamienitych postaci, które znalazły się wśród jeńców, był członek sztabu generalnego Cyrus Smith.

Pochodził z Massachusetts15. Był inżynierem, naukowcem pierwszej wody. Na czas wojny rząd Unii powierzył mu kierownictwo nad kolejami żelaznymi, których znaczenie strategiczne było nie do przecenienia. Jak na prawdziwego Amerykanina z Północy przystało, był chudy, kościsty, wysuszony, w wieku około czterdziestu pięciu lat, a jego krótko ostrzyżone włosy i zarost – na który składały się jedynie gęste wąsy – lekko już posiwiał. Jego głowę można by nazwać „numizmatyczną”, jakby stworzoną do tego, by wybijać ją na medalach: żywe spojrzenie, poważne usta, fizjonomia zaangażowanego naukowca. Był jednym z tych inżynierów, którzy zaczynali, pracując młotem i kilofem, podobnie jak generałowie, którzy rozpoczynali karierę jako zwykli szeregowcy. Oprócz przenikliwego umysłu, cechowała go wyjątkowa zręczność. Jego mięśnie świadczyły o wielkiej sile. W rzeczy samej był to zarazem człowiek czynu i myśliciel; działał bez wysiłku, powodowany olbrzymią siłą witalną, której niestraszne są żadne przeciwności losu. Starannie wykształcony, praktyczny, „bardzo zaradny”, by użyć określenia z języka francuskich wojskowych, miał niebywały temperament, gdyż niezależnie od okoliczności zachowywał pewność siebie i całkowicie spełniał trzy warunki określające ludzką energię: aktywność umysłu i ciała, żywość uczuć i siłę woli. Jego dewizą mogłyby być słowa Wilhelma Orańskiego16 z XVII wieku: „Nie muszę mieć nadziei, by podejmować działania, ani osiągać sukcesów, by obstawać przy swoim”17.

Prócz tego Cyrus Smith był uosobieniem odwagi. Brał udział we wszystkich bitwach podczas wojny secesyjnej. Rozpoczął swą karierę pod dowództwem Ulyssesa Granta, jako ochotnik z Illinois, później walczył pod Paducah, Belmont, Pittsburg Landing, brał udział w oblężeniu Corinth, bił się pod Port Gibson, nad Czarną Rzeką, pod Chattanooga, Wilderness, brał udział w bitwie nad rzeką Potomac. Był wszędzie i mężnie stawał, jak przystało na żołnierza generała, który mawiał: „Nigdy nie liczę swoich poległych!”. Setki razy Cyrus Smith mógł się znaleźć wśród tych, których straszliwy Grant nie liczył, lecz pomimo że nie oszczędzał się w bitwach, szczęście zawsze mu sprzyjało, aż do chwili, gdy został ranny i pojmany na polu bitwy pod Richmond.

W tym samym czasie jeszcze jedna ważna osoba wpadła w ręce konfederatów. Był to nikt inny, jak czcigodny Gedeon Spilett, reporter „New York Heralda”, którego zadaniem było przygotowywanie sprawozdań z perypetii wojennych wojsk Północy.

Gedeon Spilett należał do tego zadziwiającego typu kronikarzy angielskich czy amerykańskich, w rodzaju Stanleya(Henry Stanley (właśc. John Rowlands, 1841-1904) – amerykański dziennikarz i podróżnik, jeden z redaktorów gazety „New York Herald”; wybitny badacz Afryki – odnalazł zaginionego D. Livingstone’a nad jeziorem Tanganika; odkrył Jezioro Edwarda, jezioro Tumba, Jezioro Leopolda II i masyw górski Ruwenzori; zajął zbrojnie dla króla belgijskiego dorzecze Konga.) i jemu podobnych, którzy nie cofają się przed niczym, by zdobyć szczegółowe informacje, a następnie jak najszybciej przekazać je swojemu pismu. Unijne gazety, takie jak „New York Herald”, są prawdziwymi mocarstwami, a ich wysłannicy to ludzie, z którymi należy się liczyć. Gedeon Spilett należał do grona najwybitniejszych korespondentów.

Człowiek zasłużony, energiczny, rzutki i gotowy na wszystko, pełen pomysłów, przemierzył ziemię wzdłuż i wszerz; żołnierz i artysta, gotów udzielać rad, zdecydowany w działaniu, niezważający na zmęczenie, utrapienia czy niebezpieczeństwo, gdy w grę wchodziło zdobycie sensacyjnych wiadomości przede wszystkim dla siebie, a następnie dla swojej gazety; prawdziwy bohaterski tropiciel ciekawostek, najświeższych informacji, tego, co nowe, nieznane, niemożliwe. Należał do tych niestrudzonych obserwatorów, którzy piszą pod gradem kul, prowadzą kronikę wydarzeń pośród armatnich pocisków i dla których wszystkie niebezpieczeństwa są szczęśliwym zrządzeniem losu.

On również nie opuścił żadnej z bitew, zawsze w pierwszej linii, z rewolwerem w jednej ręce i notatnikiem w drugiej; żaden ostrzał artyleryjski nie zachwiał jego dłonią dzierżącą ołówek. Nigdy nie zadręczał drutów telegraficznych niezliczonymi depeszami, jak ci, którzy mówią nawet wtedy, gdy nie mają nic do powiedzenia. Każda z jego notatek, krótkich i precyzyjnych, rzucała światło na najważniejsze kwestie. Zresztą nie brakowało mu także poczucia humoru. To on, nie chcąc stracić miejsca przy okienku telegraficznym w oczekiwaniu na wynik bitwy nad Black River, który mógłby przekazać swojej gazecie, przez dwie godziny telegrafował pierwsze rozdziały Biblii. Kosztowało to redakcję dwa tysiące dolarów, lecz to właśnie „New York Herald” pierwszy otrzymał informację.

Gedeon Spilett był wysokim mężczyzną. Miał najwyżej czterdzieści lat. Twarz okalały mu jasne, wpadające w rudy odcień bokobrody. Spojrzenie miał łagodne i żywe. Było to spojrzenie człowieka, który od razu dostrzega wszystkie szczegóły tego, co się wokół niego dzieje. Silnej budowy, był zahartowany we wszystkich klimatach kuli ziemskiej, niczym stalowa sztaba w zimnej wodzie.

Od dziesięciu lat Gedeon Spilett był stałym reporterem „New York Heralda”, wzbogacał go swoimi kronikami i rysunkami, gdyż równie dobrze władał ołówkiem, co piórem. Gdy został pojmany, pisał właśnie sprawozdanie i szkicował pole bitwy. Ostatnie wyrazy, jakie znaleziono w jego notatniku, brzmiały: „Jakiś południowiec celuje we mnie i…”. I oczywiście chybił, gdyż Gedeon Spilett niezmiennie wychodził z każdej opresji bez najmniejszego zadraśnięcia.

Cyrus Smith i Gedeon Spilett, którzy znali się tylko ze słyszenia, zostali przetransportowani do Richmond. Inżynier szybko wyleczył swoją ranę, a podczas rekonwalescencji poznał osobiście reportera. Polubili się obaj i obdarzali szacunkiem. Wkrótce obrali sobie jeden wspólny cel – uciec i dołączyć do armii Granta, by dalej walczyć w jego szeregach o jedność federacji.

Obaj skłonni byli skorzystać z każdej nadarzającej się okazji; lecz chociaż mogli poruszać się swobodnie po mieście, to Richmond było tak pilnie strzeżone, 

że ucieczka wydawała się praktycznie niemożliwa.

Tymczasem do Cyrusa Smitha dołączył oddany mu na śmierć i życie służący. Ów nieulękły człowiek był Murzynem, urodzonym na terenie posiadłości należącej do inżyniera, z ojca i matki niewolników, których Cyrus Smith już dawno wyzwolił, będąc całym sercem i rozumem zwolennikiem abolicjonizmu18. Mimo to ów niewolnik, odzyskawszy wolność, nie opuścił swego pana. Kochał go tak bardzo, że byłby oddał za niego życie. Był to mężczyzna trzydziestoletni, silny, zwinny, zręczny, inteligentny, łagodny i miły w obejściu, czasami naiwny, zawsze uśmiechnięty, usłużny i dobry. Zwał się Nabuchodonozor (PRZYPIS NR 20), lecz reagował jedynie, kiedy zwracano się do niego zdrobniałym i poufałym imieniem Nab.

Gdy Nab dowiedział się, że jego pan jest w niewoli, bez wahania opuścił Massachusetts, przybył pod Richmond i dzięki podstępowi i zręczności, wielokrotnie ryzykując życiem, zdołał się przedostać do oblężonego miasta. Nie sposób wyrazić, jaką radość sprawiło Cyrusowi Smithowi pojawienie się służącego i jaka była radość Naba na widok pana.

Choć Nabowi udało się przedostać do Richmond, opuścić miasto nie było wcale łatwo, gdyż więźniowie byli dobrze pilnowani. Musiałaby się nadarzyć jakaś wyjątkowa okazja, żeby zaryzykować ucieczkę, która mogłaby zakończyć się sukcesem, a okazja taka nie dość, że się nie pojawiała, to również jej zaaranżowanie wcale nie było łatwe.

Tymczasem generał Grant nadal prowadził energicznie działania wojenne. Zwycięstwo pod Petersburgiem19 wiele go kosztowało, toteż jego siły, połączone z oddziałami Butlera20, nie mogły sobie poradzić z Richmond i nic nie wskazywało na to, że więźniowie zostaną wkrótce oswobodzeni. Reporter, który w niewoli nie był już w stanie znaleźć nic ciekawego do opisania, nie mógł usiedzieć na miejscu. Opanowała go jedna myśl: zbiec z Richmond. Wielokrotnie próbował ucieczki, ale za każdym razem zatrzymywały go przeszkody nie do pokonania.

Oblężenie wciąż trwało. O ile naszym więźniom spieszyło się do ucieczki, by dołączyć do armii generała Granta, o tyle niektórym oblężonym nie mniej spieszno było do oddziałów armii secesjonistów. Wśród nich był niejaki Jonathan Forster, zaciekły południowiec. Sprawy wyglądały zaś tak, że ani więźniowie konfederatów, ani sami konfederaci nie mogli opuścić miasta, gdyż otaczała ich armia Północy. Gubernator Richmond już od dłuższego czasu nie potrafił się skontaktować z generałem Lee21, a rzeczą najwyższej wagi było przekazanie mu informacji o sytuacji, w jakiej znajdowało się miasto, by przyspieszyć marsz oddziałów zmierzających mu na ratunek. Wtedy ów Jonathan Forster wpadł na pomysł, żeby wznieść się w powietrze balonem, ominąć tym sposobem linie wroga i dotrzeć do obozu secesjonistów.

Władze zezwoliły na to przedsięwzięcie. Wykonano balon i oddano go do dyspozycji Jonathanowi Forsterowi, któremu w przestworzach miało towarzyszyć jeszcze pięciu ludzi. Zostali zaopatrzeni w broń na wypadek gdyby po wylądowaniu musieli się bronić, i mieli z sobą zapasy żywności, na wypadek, gdyby ich podniebna podróż miała się przedłużać.

Start balonu zaplanowano na 18 marca. Miał się wzbić w powietrze nocą, przy północno-zachodnim wietrze o średnim nasileniu. Aeronauci liczyli, że w ciągu kilku godzin uda im się dotrzeć do głównej kwatery generała Lee.

Jednak północno-zachodni wiatr okazał się czymś więcej niż zwykłą bryzą22. Już z rana 18 marca widać było, że przemienia się w huragan. Wkrótce rozpętała się taka burza, że podróż Forstera trzeba było przełożyć, by nie narażać balonu i jego załogi na niebezpieczeństwo, jakie niosły z sobą szalejące żywioły.

Balon napełniony gazem stał na największym placu w Richmond, gotów wzbić się w powietrze przy pierwszych oznakach ustawania wiatru. W mieście panowała atmosfera wielkiego niepokoju, bo pogoda wcale nie zamierzała się poprawić.

18 i 19 marca minęły, a zawierucha nie mijała. Z trudem udawało się chronić przymocowany do podłoża balon, który kładł się na ziemi przygniatany podmuchami wiatru.

Minęła noc z 19 na 20 marca, a nad ranem okazało się, że huragan wręcz rośnie w siłę. Wylot był niemożliwy.

Tego samego dnia inżyniera Cyrusa Smitha zaczepił na jednej z ulic Richmond pewien zupełnie obcy mężczyzna. Był to marynarz nazwiskiem Pencroff, w wieku około trzydziestu pięciu, może czterdziestu lat, potężnie zbudowany, ogorzały, o żywych oczach i miłej twarzy. Ów Pencroff był Amerykaninem z Północy, przemierzył wszystkie morza całej kuli ziemskiej i doświadczył wszystkiego, co może się przytrafić istocie dwunożnej i nieopierzonej23. Nie trzeba dodawać, że był bardzo zaradny, gotowy na wszystko, i nic nie było w stanie go zdziwić. Z początkiem roku Pencroff wyruszył do Richmond w interesach wraz z piętnastoletnim chłopcem Harbertem Brownem pochodzącym z New Jersey, synem kapitana, sierotą, którego kochał jak własne dziecko. Nie zdoławszy opuścić miasta przed pierwszymi działaniami wojennymi, poczuł się ku swemu niezadowoleniu unieruchomiony, a jego umysł zaczęła dręczyć tylko jedna myśl: uciec za wszelką cenę. Słyszał już wielokrotnie o inżynierze Cyrusie Smisie. Wiedział, z jakim trudem ten zdeterminowany człowiek tłumił w sobie niecierpliwość. Toteż owego dnia podszedł do niego nie bez wahania i zagadnął bezceremonialnie:

– Panie Smith, czy nie ma pan już dość Richmond?

Inżynier wbił wzrok w mężczyznę, który zaczepiał go w ten sposób, a ten dorzucił, już ciszej:

– Czy chce pan uciec, panie Smith?

– Kiedy…? – spytał żywo inżynier, a trzeba dodać, że ta odpowiedź sama wyrwała się z jego ust, nim zdążył się przyjrzeć bliżej nieznajomemu.

Wreszcie jednak, ujrzawszy uczciwą twarz marynarza, nie miał wątpliwości, że ma przed sobą prawego człowieka.

– Kim pan jest? – spytał krótko.

Pencroff się przedstawił.

– Dobrze – rzekł Cyrus Smith. – W jaki sposób chce pan stąd uciec?

– Tym leniuchującym balonem, który stoi bezczynnie, jakby czekając specjalnie na nas…!

Marynarz nie musiał kończyć zdania. Inżynier w lot pojął, w czym rzecz. Ujął Pencroffa za ramię i zaciągnął do siebie.

Tam marynarz przedstawił swój plan, w gruncie rzeczy niezwykle prosty. Wprowadzając go w czyn, ryzykowali tylko swoje życie. Szalał wprawdzie huragan, lecz zręczny i odważny inżynier, taki jak Cyrus Smith, z pewnością poradzi sobie z nawigacją balonem. Gdyby tylko sam się na tym znał, Pencroff nie zawahałby się przed taką podróżą – z Harbertem, ma się rozumieć. W swoim życiu widział już wiele burz i nie obawiał się takiej nawałnicy.

Cyrus Smith wysłuchał marynarza, nie przerywając mu, ale z błyskiem w oku. Oto nadarzała się okazja! Nie był człowiekiem, który by ją przepuścił. Plan był co prawda bardzo niebezpieczny, ale wykonalny. Nocą, omijając straże, można by podejść do balonu, wślizgnąć się do kosza i odciąć przytrzymujące go linyl Owszem, można przy tym zginąć, ale równie dobrze może się udać, i gdyby nie ta burza… Gdyby nie ta burza, balon już dawno by odleciał, a tak długo wyczekiwana okazja nie nadarzy się po raz drugil

– Nie jestem sam! – rzekł na koniec Cyrus Smith.

– Ile osób chciałby pan z sobą zabrać? – spytał marynarz.

– Dwie: mojego przyjaciela Spiletta i służącego Naba.

– A zatem w sumie byłoby was trzech – odparł Pencroff – do tego Harbert i ja, czyli pięciu. Balon miał zabrać sześciu…

– Wystarczy. Wyruszamy! – zdecydował Cyrus Smith.

Owo „my” obejmowało również reportera, a że był to człowiek, który nie cofa się przed niczym, więc gdy tylko przedstawiono mu plan, zaakceptował go bez zastrzeżeń. Najbardziej zdziwiło go tylko, że sam nie wpadł na tak prosty pomysł. Nab z kolei gotów był jak zawsze pójść wszędzie za swoim panem.

– Zatem do zobaczenia wieczorem – powiedział Pencroff. – Będziemy się wszyscy kręcić w pobliżu, udając gapiów!

– Do wieczora, widzimy się o dziesiątej – rzekł Cyrus Smith – i niechaj Bóg sprawi, aby burza nie uspokoiła się przed naszym odlotem!

Pencroff pożegnał inżyniera i wrócił do swojego mieszkania, gdzie czekał na niego młody Harbert Brown. Odważny chłopiec znał już plan marynarza i nie bez obawy czekał na rezultat rozmowy z inżynierem. Tak więc pięciu ludzi było gotowych dać się porwać przez wichurę!

Tymczasem huragan wcale się nie uspokoił i ani Jonathanowi Forsterowi, ani jego towarzyszom nie przyszło nawet do głowy, aby stawiać mu czoła w kruchym koszu! Dzień był ciężki. Inżynier obawiał się tylko jednego: żeby balon, przytwierdzony do ziemi i uginający się pod naporem wiatru, nie rozdarł się na strzępy. Przez kilka godzin krążył po niemal pustym placu, pilnując aerostatu. Pencroff robił to samo: z rękami w kieszeniach, ziewając od czasu do czasu, jak człowiek, który nie wie, jak zabić czas, lecz pilnie bacząc, czy balon aby nie uciekł w przestworza lub się nie podarł.

Nastał wieczór. Noc była bardzo ciemna. Mgła, gęsta niczym chmura, snuła się tuż nad ziemią. Padał śnieg zmieszany z deszczem. Było zimno. Richmond pogrążone było w ciężkich oparach mgły. Wydawało się, że gwałtowna burza zmusiła oblężonych i oblegających do zawieszenia broni, a armaty zamilkły w obliczu imponujących grzmotów huraganu. Ulice opustoszały. Ustawienie straży na placu, na którym szarpał się na linach balon, wydało się przy takiej okropnej pogodzie wręcz niepotrzebne. Wszystkie okoliczności sprzyjały w oczywisty sposób ucieczce więźniów. Choć ta podróż w czas szalejącej zawieruchy…!

– Cholerna pogoda! – mruczał pod nosem Pencroff, poprawiając uderzeniem pięści kształt kapelusza, który wiatr zdeformował na jego głowie. – Ale cóż! Jakoś sobie poradzimy!

O wpół do dziesiątej z różnych stron na plac, który tonął w głębokich ciemnościach, pozbawiony światła gazowych latarni, nadeszli Cyrus Smith i jego towarzysze. Nie było widać nawet olbrzymiego balonu, niemal całkowicie przygniecionego do ziemi. Oprócz worków z balastem, które przytrzymywały sznury siatki, do kosza przytwierdzona była mocna lina przewleczona przez obręcz umocowaną w bruku, której drugi koniec znajdował się w koszu.

Pięciu pasażerów spotkało się przy koszu. Nikt ich nie zauważył, a ciemność była tak głęboka, że nawet oni sami nie widzieli się nawzajem.

Nie wypowiedziawszy ani słowa, Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab i Harbert zajęli miejsca w koszu, podczas gdy Pencroff, na polecenie inżyniera, odczepiał po kolei worki z balastem. Trwało to zaledwie kilka chwil, po czym marynarz dołączył do towarzyszy.

Balon przytrzymywany był teraz jedynie przez podwójną linę, a Cyrusowi Smithowi pozostawało tylko dać sygnał do odlotu.

Nagle do kosza wskoczył jakiś pies. Był to Top, pies inżyniera, który zerwawszy się z łańcucha, przybiegł za swoim panem. Cyrus Smith, obawiając się przeciążenia balonu, chciał odpędzić biedne zwierzę.

– Co tam! Jeden więcej, jeden mniej! – powiedział Pencroff, odwiązując jeszcze dwa worki z piaskiem.

Następnie odrzucił linę, a balon uniósł się w powietrze i wznosząc się ukośnie coraz wyżej, potrącił koszem dwa kominy, które zwalił swoim pędem, by potem zniknąć w przestworzach.

Huragan szalał z nieopisaną gwałtownością. Inżynier nie mógł nawet marzyć o nocnym lądowaniu. Gdy nastał dzień, ziemię przesłaniała mgła. Dopiero pięć dni później przejaśniło się na tyle, że załoga pędzącego z zawrotną prędkością powietrznego statku dostrzegła pod sobą olbrzymi bezkres morza.

Wiemy już, że spośród pięciu mężczyzn, którzy 20 marca wyruszyli balonem, czterech zostało wyrzuconych 24 marca na bezludne wybrzeże, ponad sześć tysięcy mil od ich kraju!24

Tym, którego brakowało, któremu czterej rozbitkowie postanowili ruszyć na ratunek, był ich naturalny przywódca, inżynier Cyrus Smith!

Rozdział III

Piąta po południu • Ten, którego brakuje • Rozpacz Naba • Poszukiwania na północy • Wysepka • Smutna noc pełna niepokoju • Poranna mgła • Nab płynie • Widok ziemi • Pokonanie kanału w bród

W chwili gdy siatka balonu została rozerwana i inżyniera porwała wielka fala, jego pies także zniknął. Wierne zwierzę z własnej woli rzuciło się na pomoc swojemu panu.

– Naprzód! – krzyknął reporter.

I wszyscy czterej: Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff oraz Nab, zapominając o wyczerpaniu i zmęczeniu, ruszyli na poszukiwanie.

Biedny Nab płakał jednocześnie z wściekłości i rozpaczy na samą myśl, że stracił może wszystko, co kochał najbardziej na świecie.

Od momentu zaginięcia Cyrusa Smitha do chwili, gdy jego towarzysze stanęli na stałym lądzie, nie upłynęły nawet dwie minuty. Istniała więc spora szansa, że uda się go uratować.

– Szukajmy go! Szukajmy! – krzyczał Nab.

– Tak, Nabie – odparł Gedeon Spilett – na pewno go znajdziemy!

– Żywego?

– Żywego!

– Czy umie pływać? – spytał Pencroff.

– Tak! – odrzekł Nab. – Poza tym jest z nim Top!

Słysząc groźne pomruki morza, marynarz pokręcił głową.

Inżynier zniknął w rejonie północnego wybrzeża, mniej więcej pół mili od miejsca, w którym wylądowali rozbitkowie. Gdyby zdołał dotrzeć do najbliższego punktu na stałym lądzie, musiałby pokonać odległość nie większą niż pół mili.

Była już prawie szósta. Mgła się uniosła, odsłaniając wyjątkowo czarną noc. Rozbitkowie szli jeden za drugim w stronę północnej części wschodniego wybrzeża lądu, na który dziwnym zrządzeniem losu zostali wyrzuceni. Była to dla nich ziemia nieznana, o której położeniu geograficznym nie mieli pojęcia. Stąpali po piaszczystym podłożu i drobnych kamykach bez najmniejszego śladu roślinności. Ziemia była zbita, chropowata, miejscami poprzecinana szczelinami, które zdecydowanie utrudniały poruszanie się. Z tych otworów wylatywały co chwila duże ptaki, które ciężko machając skrzydłami, uciekały we wszystkich kierunkach i ginęły w nieprzeniknionych ciemnościach. Inne, bardziej zwinne, wzbijały się w powietrze stadami i przelatywały nad nimi niczym chmury. Marynarzowi wydawało się, że rozpoznaje w nich mewy i rybitwy, których ostre głosy próbowały się przebić przez ryk wzburzonego morza.

Od czasu do czasu rozbitkowie zatrzymywali się, wołali głośno i nasłuchiwali, czy od strony oceanu nie dobiega jakiś dźwięk. Wydawało im się, że znajdują się w pobliżu miejsca, w którym inżynier mógł wylądować i że usłyszeliby szczekanie Topa, gdyby Cyrus Smith nie był w stanie sam dać znaku życia. Lecz żaden krzyk nie przebijał się przez grzmot bałwanów i huk fal przyboju25. Grupka ludzi ruszyła więc dalej, przeszukując każdy zakamarek wybrzeża.

Po dwudziestu minutach marszu czterej rozbitkowie zatrzymali się nagle na brzegu, o który uderzały spienione fale. Tu stały ląd się urywał. Znajdowali się na wąskim skrawku ziemi, o który z wściekłością rozbijało się morze.

– Jesteśmy na cyplu – stwierdził marynarz. – Musimy zawrócić, trzymając się prawej strony, i wtedy dostaniemy się z powrotem na ląd.

– Ale jeśli on tam jest? – odparł Nab, wskazując ocean, na którym wyłaniały się z mroku białe grzywy bałwanów.

– Zawołajmy go więc!

I wszyscy, łącząc swe głosy w jeden, wyrzucili z siebie energiczny okrzyk, lecz nikt im nie odpowiedział. Czekali, aż wiatr się uspokoi choć na chwilę. Zawołali znowu. Nadal nic.

Rozbitkowie wycofali się zatem, idąc przeciwległym skrajem cypla po równie piaszczystym i kamienistym brzegu. Pencroff zauważył jednak, że wybrzeże po tej stronie było nieco bardziej strome, a teren wznosił się, prowadząc prawdopodobnie w stronę wzgórza, którego masyw rysował się niewyraźnie w ciemnościach.

W tej części wybrzeża nie było tak dużo ptaków. Morze również było spokojniejsze, mniej hałaśliwe, nawet nie falowało tak gwałtownie. Prawie nie było słychać chlupotu przybrzeżnych fal. Bez wątpienia ta część cypla otaczała półkolistą zatoczkę, a jego ostry kraniec osłaniał ją przed falowaniem pełnego morza.

Wędrówka w tę stronę, czyli na południe, oznaczała jednak oddalanie się od miejsca, gdzie mógł wylądować Cyrus Smith. Po przejściu około półtorej mili stwierdzili, że wybrzeże nadal nie zakręca i w ten sposób nie można iść ku północy. A przecież cypel, którego szczyt okrążyli, musi się gdzieś łączyć z właściwym lądem. Rozbitkowie, chociaż wyczerpani, wciąż maszerowali z zapałem, w nadziei, że za chwilę jakiś nagły zakręt pozwoli im się zwrócić we właściwym kierunku.

Jakież więc było ich rozczarowanie, gdy po pokonaniu około dwóch mil znów zostali zatrzymani przez morze na kolejnym cyplu, dość wyniosłym, zbudowanym ze śliskich skał.

– Jesteśmy na wysepce! – stwierdził Pencroff. – Obeszliśmy ją z jednego krańca na drugi!

Marynarz miał rację. Rozbitkowie zostali wyrzuceni nie na kontynent, nawet nie na wyspę, lecz na wąską wysepkę o długości nieprzekraczającej dwóch mil.

Czy ta sucha, usiana kamieniami ziemia, pozbawiona jakiejkolwiek roślinności, stanowiąca smutne schronienie dla nielicznych morskich ptaków, była częścią jakiegoś większego archipelagu? Trudno to było w tej chwili ocenić. Patrząc na ląd z wysokości, pasażerowie balonu nie mogli określić jego rozmiarów. Pencroff jednak, którego oczy przywykły do przenikania ciemności, miał wrażenie, że na zachodzie dostrzega zarys masywu zapowiadający spore wzniesienie.

Z powodu panujących ciemności nie udało się jednak stwierdzić, czy wysepka należy do jakiegoś większego systemu. Nie mogli jej też opuścić, gdyż otaczało ją morze. Musieli więc przełożyć na dzień następny poszukiwania inżyniera, który – niestety! – nie dawał znaku życia.

– To, że Cyrus się nie odzywa, jeszcze o niczym nie świadczy – rzekł dziennikarz. – Może zemdlał, jest ranny i nie może nam teraz odpowiedzieć, ale nie traćmy nadziei.

Reporter wpadł na pomysł, żeby rozpalić ognisko, które będzie dla inżyniera swego rodzaju znakiem. Na próżno jednak szukali drewna czy jakiegoś suchego krzewu.Wszędzie był tylko piasek i kamienie.

Łatwo zrozumieć, jak wielki ból musiał odczuwać Nab i jego towarzysze, którzy przywiązali się szczerze do nieulękłego Cyrusa Smitha. Było oczywiste, że nie potrafią mu w tej chwili pomóc. Musieli czekać, aż nadejdzie dzień. Albo inżynier poradził sobie sam i znalazł schronienie gdzieś na wybrzeżu, albo zginął na zawsze!

Długie i ciężkie godziny mijały powoli. Panował przenikliwy chłód. Rozbitkowie byli bardzo wyczerpani, lecz jakby nie zdawali sobie z tego sprawy. Nawet przez myśl im nie przeszło, by przez chwilę odpocząć. Myśleli tylko o swoim przywódcy, wciąż mając nadzieję, że go odnajdą, i starając się jej nie stracić, wędrowali wzdłuż i wszerz po jałowej wysepce, ciągle powracając na jej północny kraniec, który – jak sądzili – znajdował się najbliżej miejsca katastrofy. Nasłuchiwali, krzyczeli, starali się wyłapać jakikolwiek sygnał. Ich głosy niosły daleko, gdyż trochę się uspokoiło, a nocne odgłosy morza cichły, podobnie jak wzburzone fale.

W pewnej chwili jednemu z okrzyków Naba odpowiedziało echo. Harbert zwrócił na to uwagę Pencroffa i dodał:

– Wygląda na to, że stosunkowo niedaleko na zachód stąd znajduje się jakieś wybrzeże.

Marynarz kiwnął potakująco głową. Zresztą jego wzrok też nie mógł się mylić. Jeżeli dostrzegł bodaj najbardziej mgliste zarysy lądu, znaczyło to, że ląd istniał naprawdę.

Jedyną jednak odpowiedzią na wołania Naba było dalekie echo, a puste przestrzenie całej wschodniej części wyspy pozostały nieme.

Tymczasem niebo trochę się przejaśniło. Około północy zabłysło kilka gwiazd. Gdyby inżynier znajdował się u boku swoich towarzyszy, zauważyłby z pewnością, że widoczne konstelacje nie były tymi, które widuje się na półkuli północnej. Rzeczywiście, na firmamencie nie było widać Gwiazdy Polarnej26, a konstelacje zenitalne różniły się od tych, które obserwuje się w północnej części kontynentu amerykańskiego. Wyraźnie za to widać było Krzyż Południa27.

Minęła noc. Około piątej nad ranem, 25 marca, niebo trochę zmieniło kolor. Horyzont wciąż ginął w mroku, lecz wraz z pierwszymi promieniami światła mleczna mgła zaczęła się unosić znad morza, ograniczając widoczność do zaledwie dwudziestu kroków. Mgła gęstniała coraz bardziej, przetaczając się ciężkimi kłębami. Była to niepomyślna okoliczność. Rozbitkowie już prawie nic nie widzieli wokół siebie. Spojrzenia Naba i reportera skierowane były w stronę oceanu, a tymczasem marynarz i Harbert wypatrywali lądu na zachodzie. Niestety, nigdzie nie było widać ani skrawka ziemi.

– Trudno – powiedział Pencroff. – Nawet jeśli nie widzę brzegu, to go czuję… jest tam… jestem tego równie pewny, jak tego, że nie jesteśmy już w Richmond.

Mgła miała się wkrótce podnieść, była tylko zwiastunem pięknej pogody. Słońce ogrzewało jej górne warstwy, a jego ciepło przenikało na powierzchnię wysepki.

I rzeczywiście, około wpół do siódmej, trzy kwadranse po wschodzie słońca, mgła się przerzedziła. Gęstniała w górze, lecz w dole się rozpraszała. Wkrótce cała wysepka wyłoniła się niczym z obłoku; następnie pojawiło się wokół niej morze, niekończące się na wschodzie, lecz na zachodzie ograniczone wysokim i stromym wybrzeżem.

Tak! Tam był ląd! Tam było ocalenie, przynajmniej tymczasowe. Wysepkę dzielił od brzegu szeroki na pół mili kanał, lecz woda pędziła w tym miejscu z olbrzymią prędkością i hukiem, pchana gwałtownym prądem morskim.

Mimo to jeden z rozbitków, słuchając jedynie głosu serca, rzucił się natychmiast do wody, nie zważając na uwagi towarzyszy, nie uprzedziwszy ich nawet jednym słowem. Był to Nab. Chciał jak najszybciej dotrzeć do brzegu i ruszyć na północ. Nikt nie zdołał go powstrzymać. Pencroff wołał za nim, lecz bez skutku. Reporter postanowił ruszyć za Nabem. Wówczas Pencroff podszedł do niego i spytał:

– Chce pan przepłynąć ten kanał?

– Tak – odparł Gedeon Spilett.

– Radzę panu poczekać, proszę mi wierzyć – powiedział marynarz. – Nab sam uratuje swojego pana. Jeśli rzucimy się do kanału, to bardzo ryzykujemy, że silny prąd uniesie nas na pełne morze. Jeśli się nie mylę, jest to prąd spowodowany odpływem morza. Proszę spojrzeć, woda na piasku opada. Musimy się uzbroić w cierpliwość, przy niskiej wodzie może bez trudu przedostaniemy się na drugi brzeg…

– Ma pan rację – odparł reporter. – Nie rozdzielajmy się, o ile to nie jest konieczne…

Tymczasem Nab walczył dzielnie z prądem morskim. Przeprawiał się, płynąc po skosie. Jego czarne ramiona raz po raz wyłaniały się z wody. Poruszał się niezwykle szybko, zmierzając mimo wszystko w stronę wybrzeża. Pół mili dzielące wysepkę od stałego lądu pokonał w ponad pół godziny, zniesiony dobrych kilka tysięcy stóp w bok od miejsca położonego na wprost punktu, z którego wyruszył.

Wyszedł na brzeg u podnóża wysokiej granitowej ściany i energicznie otrząsnął się z wody; potem ruszył biegiem i wkrótce zniknął za skałami wciskającymi się w morze mniej więcej na wysokości północnego krańca wysepki.

Towarzysze Naba przyglądali się z niepokojem jego śmiałej próbie. Gdy zniknął im z oczu, przenieśli wzrok na ziemię, na której mieli nadzieję znaleźć schronienie, posilając się równocześnie kilkoma mięczakami, którymi usiana była plaża. Był to skąpy posiłek, lecz i z niego się cieszyli.

Przeciwległy brzeg miał kształt rozległej zatoki, zamkniętej od południa wąskim, ostro zakończonym cyplem, pozbawionym wszelkiej roślinności i na oko rzecz biorąc, dość dzikim. Cypel łączyła z wybrzeżem dość kapryśna linia brzegowa, opierająca się o wysokie granitowe skały. Od strony północnej z kolei zatoka rozszerzała się, tworząc bardziej zaokrąglony brzeg, który ciągnął się z południowego zachodu na północny wschód, i kończyła się wydłużonym przylądkiem. Odległość pomiędzy tymi krańcowymi punktami, na których opierał się łuk zatoki, była nie większa niż osiem mil. Mniej więcej pół mili od brzegu znajdowała się wąska wysepka, przypominająca olbrzymiego wieloryba, jednak o znacznie powiększonych rozmiarach. Jej szerokość nie przekraczała czwartej części mili.

Na wprost wysepki, na pierwszym planie, rysowała się piaszczysta plaża usiana czarniawymi skałami, które teraz odsłaniało cofające się morze. Dalej widać było coś na kształt pionowej granitowej kurtyny28, zwieńczonej na wysokości co najmniej trzystu stóp kapryśnie biegnącym grzbietem. Ciągnęła się ona na długości około trzech mil i kończyła gwałtownie po prawej stronie ostro uciętym zboczem, jakby wyciosanym przez człowieka. Po lewej natomiast, powyżej cypla, rozciągał się rodzaj nieregularnego klifu29, wykruszającego się w postaci graniastosłupowych bloków, zbudowanego z nagromadzonych skał i rumowisk, opadającego wydłużoną pochyłością, która łączyła się stopniowo ze skałami południowego cypla.

Na równinie ciągnącej się w wyższej części wybrzeża nie było ani śladu drzew. Gładka powierzchnia przypominała tę górującą nad Kapsztadem, na Przylądku Dobrej Nadziei, tyle że nieco mniejszych rozmiarów30. Tak przynajmniej wyglądała, gdy się patrzyło od strony wysepki. Zieleni nie brakowało za to po prawej stronie, w głębi lądu za urwistym zboczem. Bez trudu można było rozróżnić gęstą masę wysokich drzew, które ciągnęły się daleko, aż po horyzont. Zieleń cieszyła oko, w odróżnieniu od smutnych i chropawych konturów granitowej ściany.

Wreszcie, całkiem w tle, powyżej płaskowyżu, patrząc w kierunku północno-zachodnim, w odległości przynajmniej siedmiu mil, widniał biały szczyt, połyskujący w promieniach słońca. Była to śnieżna czapa wieńcząca jakąś odległą górę.

Trudno było powiedzieć, czy ziemia ta stanowiła wyspę, czy też należała do jakiegoś kontynentu. Patrząc jednak na powykręcane kształty piętrzących się po lewej stronie skał, geolog nie zawahałby się przed przypisaniem im pochodzenia wulkanicznego, gdyż były one z pewnością produktem sił plutonicznych31.

Gedeon Spilett, Pencroff i Harbert wpatrywali się uważnie w tę ziemię, na której może przyjdzie im żyć długie lata, na której być może umrą, jeśli się okaże, że leży z dala od szlaków żeglugowych.

– I co na to powiesz, Pencroffie? – spytał Harbert.

– No cóż, są tu dobre i złe strony, jak zresztą we wszystkim – odparł marynarz. – Czas pokaże. Ale oto daje się już odczuć odpływ. Za trzy godziny zaryzykujemy przeprawę, a gdy już się tam znajdziemy, spróbujemy jakoś wybrnąć z tarapatów i odnaleźć pana Smitha.

Pencroff nie pomylił się w swoich przewidywaniach. Trzy godziny później, przy niskim stanie morza, odsłoniła się wielka połać piasku, którym było pokryte dno kanału. Wysepkę dzielił od wybrzeża jedynie wąski pas wody, z pewnością łatwy do pokonania.

Rzeczywiście, około godziny dziesiątej Gedeon Spilett i jego dwaj towarzysze, zdjąwszy ubrania i uczyniwszy z nich pakunki, które trzymali na głowach, ruszyli przez kanał, głęboki teraz na nie więcej niż pięć stóp. Harbert, dla którego woda i tak była za głęboka, popłynął niczym ryba i doskonale sobie radził. Wszyscy trzej bez trudu dotarli na przeciwległy brzeg. Słońce szybko ich wysuszyło, przywdziali więc ubrania, które ochronili przed zamoczeniem, i zebrali się na naradę.

Rozdział IV

Litodomy • Ujście rzeki • Kominy • Dalsze poszukiwania • Las zielonych drzew • Zaopatrzenie w drewno na opał • Oczekiwanie na odpływ • Z wysokości wybrzeża • Tratwa • Powrót na brzeg

Reporter nakazał marynarzowi, żeby czekał na niego w tym samym miejscu, gdzie się ponownie spotkają, a sam niezwłocznie ruszył wybrzeżem w kierunku, w którym kilka godzin wcześniej poszedł Murzyn Nab. Wkrótce zniknął za zakrętem, tak spieszno mu było się dowiedzieć, jaki los spotkał inżyniera.

Harbert chciał mu towarzyszyć.

– Zostań, chłopcze – powstrzymał go marynarz. – Musimy przygotować obozowisko i sprawdzić, czy jest tu do wrzucenia na ruszt coś bardziej pożywnego niż mięczaki. Nasi przyjaciele także będą się musieli pożywić po powrocie. Każdy ma swoje obowiązki.

– Jestem gotów, Pencroffie – odparł Harbert.

– Dobrze! – rzekł marynarz. – Musimy działać metodycznie. Jesteśmy zmęczeni, zmarznięci i głodni. Trzeba nam zatem znaleźć schronienie, ogień i pożywienie. W lesie znajdziemy drewno, w gniazdach jajka; pozostaje poszukać domu.

– Poszukam więc groty wśród skał, może uda mi się znaleźć jakąś dziurę, w którą zdołamy się wcisnąć!

– Właśnie o to nam chodzi – stwierdził Pencroff. – W drogę, chłopcze.

Ruszyli wzdłuż wysokiej skalnej ściany, po piaszczystym wybrzeżu odsłoniętym przez wycofujące się morze. Lecz zamiast kierować się na północ, posuwali się na południe. Pencroff zauważył, że kilkaset kroków poniżej miejsca, w którym wydostali się z wody, widniał wyłom w linii brzegowej, stanowiący prawdopodobnie ujście rzeki lub strumyka. Teraz zaś ważne było ulokowanie się w pobliżu źródła pitnej wody; poza tym być może prąd morski popchnął Cyrusa Smitha właśnie w tę stronę.

Skalna kurtyna, jak już to zostało wspomniane, wznosiła się na wysokość trzystu stóp, lecz stanowiła jednolity, zbity masyw, nawet na samym dole, ledwie lizana przez morze, nie miała nawet najmniejszego pęknięcia, które mogłoby stanowić choćby prowizoryczne schronienie. Był to jakby pionowy mur z twardego granitu, niezniszczony przez fale. Koło jego szczytu krążyły rozliczne gatunki ptaków wodnych z rzędu płetwonogich, o wydłużonych, spłaszczonych i ostro zakończonych dziobach. Krzykliwe te stworzenia zupełnie nie były stropione obecnością człowieka, który zapewne po raz pierwszy zakłócał ich spokój. Wśród tych płetwonogich Pencroff rozpoznał pewien rodzaj mew, zwanych czasem wydrzykami32, a także małe, żarłoczne mewy, gnieżdżące się w załomach granitowych skał. Jeden strzał ze strzelby skierowany w tę chmarę ptaków wybiłby sporą ich liczbę. Ale żeby oddać strzał ze strzelby, trzeba by tę strzelbę mieć, a Pencroff ani Harbert jej nie mieli. Zresztą mewy i wydrzyki są właściwie niejadalne, a ich jaja też smakują dość paskudnie.

Tymczasem Harbert, który odszedł nieco na lewo, dostrzegł kilka skał pokrytych algami, które przypływ miał przysłonić już za kilka godzin. Na skałach, pośród oślizłych morskich wodorostów mnóstwo było muszli zbudowanych z dwóch połówek, którymi wygłodzeni ludzie nie mogli pogardzić. Harbert zawołał więc Pencroffa, który szybko zbliżył się do chłopca.

– Ach, to omułki33! – wykrzyknął marynarz. – Oto czym zastąpimy jajka, których nie możemy znaleźć!

– To wcale nie są omułki – odparł Harbert, przyjrzawszy się uważnie uczepionym skał mięczakom – to litodomy34.

– Czy są jadalne? – spytał Pencroff.

– Jak najbardziej.

– Zjemy zatem litodomy.

Marynarz mógł zaufać Harbertowi. Chłopak był bardzo mocny w naukach przyrodniczych, od zawsze czuł do nich prawdziwy pociąg. To ojciec pchnął go na tę ścieżkę, posyłając na lekcje u najlepszych profesorów w Bostonie, wielce życzliwych temu inteligentnemu i pracowitemu dziecku. Wielokrotnie jeszcze jego instynktowne wyczucie natury zostanie wykorzystane, a i tym razem się nie mylił.

Litodomy były małżami o podłużnych skorupach, skupionych w grona, i bardzo mocno przylegających do skał. Należały do tego gatunku perforujących mięczaków, które wiercą otwory w najtwardszych kamieniach, a ich muszle są zaokrąglone na obu końcach, co je odróżnia od zwykłego omułka.

Pencroff i Harbert solidnie się pożywili litodomami, które rozwierały się w promieniach słońca. Jedli je tak, jak się je ostrygi35, i stwierdzili, że są dość pieprzne w smaku, dzięki czemu nie żałowali, że nie mają z sobą pieprzu ani innych przypraw.

Zaspokoili chwilowo głód, lecz nie pragnienie, które wzmogło się po zjedzeniu pikantnych mięczaków. Trzeba więc było poszukać słodkiej wody, ale przecież w okolicy tak urozmaiconej przez naturę nie mogło jej zabraknąć. Pencroff i Harbert, zrobiwszy przezornie duże zapasy litodomów, napełniwszy nimi kieszenie i chustki do nosa, dotarli wreszcie do podnóża wzniesienia.

Przeszedłszy dwieście kroków, zbliżyli się do owego wycięcia brzegu, przez który, według przypuszczeń Pencroffa, miała wypływać rzeczka wypełniona po brzegi wodą. W tym miejscu skalna ściana wyglądała na przerwaną jakimś gwałtownym podziemnym wstrząsem, a u jej podstawy woda wyżłobiła małą zatoczkę, której wewnętrzna część tworzyła kąt ostry. Nurt wody miał tutaj szerokość około stu stóp, natomiast brzegów nie dzieliło więcej niż dwadzieścia stóp. Rzeczka wciskała się niemal bezpośrednio pomiędzy dwie granitowe ściany, które wydawały się obniżać powyżej ujścia, a następnie zakręcała gwałtowanie i pół mili dalej znikała w zagajniku.

– Tutaj woda, tam las! – powiedział Pencroff. – A więc, Harbercie, brakuje nam tylko domu!

Woda w rzece była przejrzysta. Marynarz stwierdził, że przy takim stanie morza jak w tej chwili, to znaczy w czasie odpływu, kiedy nie docierała tu morska woda, była ona zdatna do picia. Ustaliwszy tę ważną kwestię, Harbert ruszył na poszukiwanie jakiegoś zagłębienia, które mogłoby im posłużyć za schronienie – na próżno jednak. Skalna ściana była gładka, jednolita i pionowa.

Mimo to u samego ujścia rzeczki, powyżej przymuliska36, znajdowało się rumowisko, które utworzyło nie tyle grotę, ile spiętrzenie olbrzymich odłamów skalnych, takie, jakie widuje się często w regionach obfitujących w granitowe skały, i które noszą nazwę „kominów”.

Pencroff i Harbert zapuścili się dość głęboko pomiędzy skały, w piaszczyste korytarze, w których nie brakowało światła, wpadającego przez pustki między granitowymi głazami, cudem utrzymującymi się jedne na drugich. Wraz ze światłem przedostawał się do środka również wiatr – tworząc prawdziwy przeciąg – a wraz z wiatrem przenikliwe zimno, jakie panowało na zewnątrz. Mimo to marynarz uznał, że odcinając niektóre fragmenty korytarzy i zatykając otwory mieszaniną kamieni i piasku, może uda się zmienić kominy w miejsce możliwe do zamieszkania. Plan geometryczny tego miejsca przypominał znak typograficzny

&, symbolizującyskrótet cetera37.Otóż gdy wykona się izolację górnej części tego znaku, przez którą wciskał się wiatr od południa i od zachodu, powinno się dać wykorzystać jego dolne partie.

– O to chodziło – powiedział Pencroff. – A jeśli kiedykolwiek zobaczymy jeszcze pana Smitha, on będzie umiał należycie wykorzystać ten labirynt.

– Zobaczymy go, Pencroffie! – zawołał Harbert. – A gdy wróci, znajdzie tu całkiem przyzwoite domostwo. Stanie się takim, jeśli uda się nam w lewym korytarzu urządzić palenisko, zachowując otwór na dym.

– Uda się, chłopcze – odparł marynarz. – I Kominy – taką nazwą ochrzcił Pencroff ich prowizoryczne mieszkanie – całkowicie nam wystarczą. Ale najpierw zróbmy zapasy drewna. Podejrzewam, że przyda się nam ono do zatykania otworów, w których diabeł gra sobie na trąbce!

Harbert i Pencroff opuścili Kominy i omijając skalny załom, ruszyli w górę lewym brzegiem rzeki. Prąd był dość silny, kilka martwych pni płynęło z nurtem. Morze, które o tej porze przybierało – dawało się to już odczuć – musiało walczyć z prądem rzeki na dość długim odcinku. Marynarzowi przyszło na myśl, że będą mogli wykorzystać przypływy i odpływy do transportu ciężkich przedmiotów.

Po upływie kwadransa marynarz i chłopiec dotarli do ostrego zakola rzeki, która w tym miejscu, skręcając w lewo, wypływała z pięknego lasu. Mimo późnej pory roku drzewa zachowały tu swą zieleń, należały bowiem do tej rodziny drzew iglastych, które spotkać można na całej kuli ziemskiej, od regionów północnych po okolice tropikalne. Młody przyrodnik rozpoznał wśród nich pięknie pachnące deodary, czyli cedry charakterystyczne dla okolic Himalajów38. Wśród tych wspaniałych drzew rosły grupy sosen, których gęsty parasol koron rozpościerał się szeroko. Stąpając pośród wysokich traw, Pencroff poczuł, że 

pod jego stopami pękają suche gałęzie, trzaskające niczym sztuczne ognie.

– No cóż, mój chłopcze – powiedział do Harberta – nawet jeśli nie znam nazw tych drzew, umiem je przynajmniej zaklasyfikować jako „drewno do palenia”, a chwilowo jest to jedyna rzecz, jaka nas interesuje!

– Zróbmy odpowiedni zapas – odparł Harbert i czym prędzej zabrał się do roboty.

Nie była to trudna praca. Nie trzeba nawet było zrywać gałęzi z drzew, gdyż olbrzymie ilości suchego drewna leżały na ziemi. O ile materiału do palenia nie brakowało, o tyle środki transportu pozostawiały wiele do życzenia. Drewno było bardzo suche, z pewnością więc spalało się bardzo szybko. Dlatego trzeba było dostarczyć do Kominów znaczną jego ilość. Tyle, ile potrafiliby unieść obaj mężczyźni, prawdopodobnie by nie wystarczyło, jak słusznie zauważył Harbert.

– Ech, mój chłopcze – rzekł marynarz – musi być jakiś sposób, żeby przetransportować to drewno. Zawsze jest sposób na wszystko! Gdybyśmy mieli wózek albo łódkę, nie byłoby problemu.

– Ale mamy przecież rzekę! – przypomniał Harbert.

– Słusznie! – odparł Pencroff. – Rzeka posłuży nam za drogę, która sama się porusza, a tratew nie wymyślono bez powodu.

– Problem w tym – zauważył Harbert – że droga porusza się teraz w niewłaściwym dla nas kierunku, bo morze przybiera!

– Poczekamy na odpływ – odparł marynarz – a wtedy woda sama zajmie się transportem naszego opału do Kominów. Przygotujmy więc tratwę.

Marynarz i Harbert skierowali się w stronę skraju lasu, który dochodził w tym miejscu do rzeki. Każdy z nich dźwigał taki ładunek drewna powiązanego w wiązki, na jaki pozwalały mu siły. Na brzegu, wśród traw, na których prawdopodobnie nie stanęła nigdy wcześniej ludzka stopa, również leżała spora ilość suchych gałęzi. Pencroff zabrał się do budowania tratwy.

W małym zakolu rzeki, gdzie nie docierał prąd wodny, marynarz i chłopak umieścili większe kawałki drzew, które powiązali suchymi lianami. Powstała tym sposobem tratwa, na której ułożyli całe pozostałe drewno, jakie udało im się zebrać. Był to zbiór godny co najmniej dwudziestu mężczyzn. W ciągu godziny zakończyli pracę, a tratwa przywiązana do brzegu czekała na nadejście odpływu.

Mieli przed sobą kilka godzin, więc Pencroff i Harbert uznali wspólnie, że postarają się wspiąć na położoną w wyższej części lądu równinę, żeby ogarnąć wzrokiem jak największą przestrzeń.

Tymczasem dwieście stóp za zakrętem rzeki skalna ściana, która kończyła się osypiskiem kamieni, opadała łagodnie, dochodząc aż do skraju lasu. Przypominało to naturalne schody. Harbert i marynarz rozpoczęli wspinaczkę. Dzięki sile swych nóg w krótkim czasie dotarli na grzbiet i stanęli w miejscu, które znajdowało się dokładnie nad ujściem rzeki.

Przede wszystkim spojrzeli na ocean, który przemierzyli w tak trudnych warunkach. Z przejęciem przyglądali się tej części północnego wybrzeża, w której nastąpiła katastrofa. Tam zniknął Cyrus Smith. Szukali wzrokiem, czy jakieś szczątki ich balonu, których mógłby się uczepić człowiek, nie dryfują wciąż na powierzchni wód. Nic! Morze było wielką wodną pustynią. Wybrzeże również było puste. Nie widać było ani Naba, ani reportera. Prawdopodobnie znajdowali się oni w tej chwili tak daleko, że nie sposób było ich dostrzec.

– Coś mi mówi – powiedział Harbert – że człowiek tak energiczny jak pan Cyrus nie mógł się utopić jak pierwszy lepszy! Z pewnością udało mu się dotrzeć do brzegu. Prawda, Pencroffie?

Marynarz pokiwał ze smutkiem głową. Nie wierzył już, że kiedykolwiek ujrzy jeszcze Cyrusa Smitha, lecz nie chcąc odbierać Harbertowi resztek nadziei, powiedział:

– Z pewnością, z pewnością. Nasz inżynier to człowiek, który poradzi sobie tam, gdzie innemu by się nie udało.

Jednocześnie bardzo uważnie obserwował wybrzeże. Patrzył na piaszczysty brzeg, ograniczony na prawo od ujścia rzeki linią podwodnych raf. Wynurzające się z wody skały, które obecnie odsłonił odpływ, były podobne do gromady ziemno-wodnych zwierząt, leżących pośród morskiej kipieli. Za rafami błyszczało w promieniach słońca morze. Od południa horyzont zamykał ostry cypel i trudno było stwierdzić, czy w tym kierunku ląd ciągnął się dalej, czy też odbijał na południowy wschód i południowy zachód, co uczyniłoby z wybrzeża coś na kształt długiego półwyspu. Po północnej stronie zatoki linia brzegowa ciągnęła się dalej, tworząc półkole. Tam brzeg był niski, płaski, pozbawiony klifu, z szerokimi piaszczystymi plażami, które odsłaniało cofające się morze.

Pencroff i Harbert spojrzeli następnie na zachód. Ich wzrok zatrzymał się najpierw na górze o ośnieżonym szczycie, która wznosiła się w odległości sześciu czy siedmiu mil. Od miejsca, gdzie teren zaczynał się wznosić, rozciągała się leśna gęstwina, ozdobiona zielonymi plamami listowia wiecznie zielonych drzew, która kończyła się dwie mile od brzegu. Od granicy lasu aż po samo wybrzeże ciągnęła się szeroka równina, porośnięta porozrzucanymi fantazyjnie skupiskami drzew. Po lewej można było dostrzec iskrzące się wody rzeki, której biegnące serpentynami koryto zaczynało się u podnóża góry, gdzie zapewne znajdowało się źródło. W miejscu, gdzie marynarz zostawił tratwę, woda płynęła pomiędzy dwiema wysokimi granitowymi ścianami, lecz o ile po lewej stronie ściana skalna była gładka i pionowa, o tyle na prawym brzegu, dla odmiany, ściana jakby powoli się kurczyła, a jej masyw zmieniał się w pojedyncze skały, skały w kamienie, a kamienie w otoczaki39, leżące na krańcach cypla.

– Czy jesteśmy na wyspie? – szepnął marynarz.

– Jeśli nawet, to wydaje się całkiem spora! – odparł chłopiec.

– Wyspa, nawet duża, zawsze pozostanie tylko wyspą – powiedział sentencjonalnie Pencroff.

Nie dało się jeszcze odpowiedzieć na to jakże ważne pytanie. Trzeba było odłożyć tę kwestię na inną chwilę. Jeśli zaś chodzi o samą ziemię, czy to wyspę, czy kontynent, wydawała się żyzna, oferowała piękne krajobrazy i obfitowała w różnorodne produkty.

– Przynajmniej nam się poszczęściło w tym nieszczęściu – zauważył Pencroff. – Powinniśmy za to podziękować Opatrzności.

– Chwała Bogu za to! – odparł Harbert, którego bogobojne serce pełne było wdzięczności dla Twórcy Wszechrzeczy.

Pencroff i Harbert długo jeszcze badali wzrokiem tę krainę, w którą rzucił ich los, jednakże po tak pobieżnej obserwacji nie umieli sobie wyobrazić, co przyniesie im przyszłość.

Potem wrócili, idąc wzdłuż południowego grzbietu granitowego płaskowyżu, ograniczonego długą girlandą skał, które przybrały najdziwniejsze kształty. Żyły tam setki ptaków gnieżdżących się w szczelinach. Harbert spłoszył całe ich stado, skacząc po kamieniach.

– Ach! – krzyknął. – To nie są ani mewy, ani rybitwy!

– Więc cóż to za ptaki? – spytał Pencroff. – Doprawdy, można by powiedzieć, że to gołębie!

– Rzeczywiście, to są dzikie gołębie, czyli gołębie skalne – odparł Harbert. – Poznaję je po podwójnym czarnym pasku na skrzydłach, białym kuprze i niebieskopopielatym upierzeniu. Otóż jeżeli mięso gołębi skalnych nadaje się do jedzenia, to ich jaja muszą być wyborne. Miejmy nadzieję, że znajdziemy je w gniazdach!

– Nie pozwolimy młodym się wykluć, chyba że pod postacią omletu! – odrzekł radośnie Pencroff.

– Ale na czym usmażymy ten twój omlet? – spytał Harbert. – W twoim kapeluszu?

– Fakt! – odparł marynarz. – Nie jestem takim czarodziejem, żeby tego dokonać. Przerzucimy się zatem na jajka na miękko, mój chłopcze, a ja zobowiązuję się do zjedzenia tych najtwardszych!

Pencroff wraz z młodzieńcem uważnie przeszukali wgłębienia i szczeliny w granicie i rzeczywiście znaleźli w niektórych jaja! Zebrali ich kilka tuzinów i umieścili w chuście marynarza. Ponieważ zbliżała się pora najwyższego stanu przypływu, Harbert i Pencroff zaczęli schodzić w stronę cieku.

Gdy dotarli do zakola rzeczki, była pierwsza po południu. Prąd zmieniał już kierunek. Trzeba więc było korzystać z odpływu i spuścić tratwę z drewnem do ujścia. Pencroff nie zamierzał pozostawiać tratwy na łasce prądu, bez żadnego nadzoru, nie uśmiechała mu się również podróż na niej, żeby móc nią sterować. Marynarz zawsze jednak potrafi sobie poradzić, jeśli chodzi o liny i sznury, więc Pencroff szybko uplótł z suchych lian długą na kilka sążni40 linę. Jeden koniec roślinnego sznura przytwierdził do tylnej części tratwy, a drugi trzymał w dłoni. Harbert tymczasem popychał tratwę długim kijem, utrzymując ją w wartkim nurcie rzeki.

Cała operacja przebiegła pomyślnie. Olbrzymi ładunek drewna, przytrzymywany przez marynarza idącego wzdłuż brzegu, spływał w dół strumienia. Ponieważ brzeg był bardzo stromy, nie było obawy, że tratwa osiądzie na mieliźnie. W dwie godziny znalazła się u ujścia, kilka kroków od Kominów.