Strona główna » Obyczajowe i romanse » Berlin, późne lato

Berlin, późne lato

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-935437-7-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Berlin, późne lato

 

Berlin, późne lato” to historia o miłości teoretycznie niemożliwej, między dwojgiem ludzi, których dzieli wszystko. Opowieść o trudnych decyzjach i ich konsekwencjach, poświęceniu, zaufaniu i bezsilności jednostki wobec totalitaryzmu.

 

Berlin, sierpień 1943 rok. Otto Peters, 45-letni wdowiec, którego syn zginął na froncie wschodnim, stara się wieść spokojne życie. Niegdyś był pisarzem, ale gdy naziści doszli do władzy, zamilkł. Pracuje w księgarni, mieszka samotnie, chce jedynie dotrwać do końca wojny. Jednak Trzecia Rzesza o nim nie zapomniała – otrzymuje propozycję pracy nad scenariuszem filmu, który ma służyć hitlerowskiej propagandzie. Wkrótce potem w jego życiu pojawia się Polka, poszukiwana przez gestapo uciekinierka z obozu koncentracyjnego. Peters, wbrew rozsądkowi, decyduje się pomóc Halinie…

 

 

Dostojna książka o mało dostojnym świecie, w którym nawet piękno kończącego się lata nie zatrze szarych konturów bolesnej rzeczywistości. W tym świecie bowiem nie tylko lato się kończy”.

Jarosław Czechowicz, recenzent „Krytycznym okiem”

 

Polecane książki

Jest to pierwsza dostępna na rynku publikacja zawierająca ostateczny tekst ustawy z 5 lipca 2018 r. o ułatwieniach w przygotowaniu i realizacji inwestycji mieszkaniowych oraz inwestycji towarzyszących z uzasadnieniem rządowym. Ustawa weszła w życie 22 sierpnia 2018 r. Szczególnym walorem ksi...
Częstoście słyszeli, najmilsi w Panu, nauki o Najsłodszym Sercu Jezusowym, wieleście czytali o tym nabożeństwie pobożnych i wybornych książek, tak dalece, iż zdaje się trudno w tym przedmiocie podać nowy pokarm duchowny waszym sercom, które przecież pragną ciągle wzrastać w poznaniu i miłości Boskie...
  Czternasta edycja sztandarowej publikacji Biblioteki Analiz. W pięciu tomach omówione zostały najważniejsze zagadnienia dotyczące funkcjonowania polskiej branży wydawniczo-księgarskiej w 2010 i pierwszej połowie 2011 roku. Istotną część tomu pierwszego publikacji – „Wydawnictwa” - stanowią pogłę...
Książka jest udanym połączeniem biografii Rajmunda Rembielińskiego ,,ojca” Łodzi przemysłowej, z raportami składanymi władzom Królestwa Polskiego. Obszernie omówione dokumenty, których oryginały spłonęły w 1944 r., ukazują ogrom starań Rembielińskiego o uprzemysłowienie podległego mu województwa. Od...
Każdego dnia w naszych głowach kotłują się miliony myśli… Czasem wśród tych myśli pojawiają się perełki, które okazują się niezwykle trafne, czasem zabawne czy ironiczne. Te myśli, nazywane przez autora okruchami, to coś, czego nie można pisać tak jak powieści – na kompute...
Zabawa, która przemieniła się w krwawą ceremonię. Para amerykańskich turystów, żądna zdobycia trofeum z zagranicznej wycieczki, na własną rękę organizuje wykopaliska w pobliżu lotniska. Zamiast jednak oczekiwanego starożytnego posągu wydobywa z torfowiska zwłoki szesnastoletniej dziewczyny. Wszystko...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Grzegorz Kozera

Co­py­ri­ght © by Grze­gorz Ko­ze­ra

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra, 2013

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

All ri­ghts re­se­rved

Książ­ka ani żad­na jej część nie mogą być pu­bli­ko­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­la­ne w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgo­dy wy­daw­cy.

Re­dak­cja i ko­rek­ta: Olga Gor­czy­ca-Po­pław­ska

Skład gra­ficz­ny książ­ki i pro­jekt okład­ki:

Ilo­na Go­styń­ska-Rym­kie­wicz

ISBN: 978-83-935437-7-9

Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra

wy­daw­nic­two@do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

www.do­bra­li­te­ra­tu­ra.pl

Wy­daw­nic­two Do­bra Li­te­ra­tu­ra

Słupsk 2013

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Rozdział I

Znów obu­dził się nie­wy­spa­ny. W nocy był ko­lej­ny na­lot, chy­ba z sześć­dzie­sią­ty od po­cząt­ku woj­ny, już daw­no prze­stał li­czyć, i ra­zem z in­ny­mi miesz­kań­ca­mi ka­mie­ni­cy mu­siał do trze­ciej nad ra­nem sie­dzieć w schro­nie, któ­ry nie był ni­czym in­nym jak piw­ni­cą, aż od­wo­ła­no alarm. Do­pie­ro wte­dy Hin­ze, straż­nik blo­ku i jed­no­cze­śnie do­wód­ca lo­kal­nej obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, ła­ska­wie po­zwo­lił im wró­cić do miesz­kań. Tej nocy bom­by spa­da­ły da­le­ko od nich, gdzieś na przed­mie­ściach Ber­li­na, chy­ba w re­jo­nie Span­dau. Choć wła­ści­wie Otto Pe­ters nie miał­by nic prze­ciw­ko, gdy­by ja­kiś an­giel­ski lot­nik wresz­cie do­brze wy­ce­lo­wał i tra­fił w ich dom. Je­dy­nie tego ma­łe­go pani Mül­ler by­ło­by szko­da, dziec­ko nie jest ni­cze­mu win­ne, może jesz­cze dok­to­ra Schne­ide­ra zaj­mu­ją­ce­go miesz­ka­nie pod nim, dla po­zo­sta­łych nie zna­la­zł­by współ­czu­cia. Dla sie­bie też nie.

Cho­ciaż sy­re­ny za­mil­kły, Pe­ters jesz­cze dłu­go sły­szał ich wy­cie w swej gło­wie, raz wy­so­kie, raz ni­skie tony roz­sa­dza­ły mu czasz­kę od we­wnątrz. Za­snął o pią­tej, po siód­mej już wstał, tym ra­zem wy­rwa­ny ze snu przez bu­dzik. Pół­przy­tom­ny włą­czył ra­dio, po­kuś­ty­kał do kuch­ni, na­sta­wił wodę na kawę i zro­bił so­bie śnia­da­nie: paj­dę gli­nia­ste­go chle­ba z mar­mo­la­dą. Koń­czy­ły mu się skrom­ne za­pa­sy i z nie­chę­cią po­my­ślał, że po­now­nie cze­ka go sta­nie w dłu­giej ko­lej­ce po coś do je­dze­nia. Coś, co aku­rat bę­dzie moż­na ku­pić. Z przy­jem­no­ścią zjadł­by po­rząd­ną zupę, lecz na to nie miał co li­czyć. Nie mar­twił się tym spe­cjal­nie. Kupi za­pew­ne to, co zwy­kle: chleb, kawę, mar­ga­ry­nę lub ma­sło, a je­śli mu się po­szczę­ści, to cu­kier i ka­wa­łek sera. Sły­szał w ra­diu wie­lo­krot­nie: mimo woj­ny i re­gla­men­ta­cji za­opa­trze­nie sto­li­cy w żyw­ność jest do­sko­na­łe, a spo­ży­cie mię­sa wręcz wzro­sło od po­cząt­ku roku. Rolf wy­ja­śnił mu dla­cze­go. Mię­so po­cho­dzi­ło ze Wscho­du, z ro­syj­skich i ukra­iń­skich go­spo­darstw, a ra­czej z tego, co z nich zo­sta­ło po przej­ściu fron­tu. Wy­co­fu­ją­ce się woj­ska nie­miec­kie za­bi­ja­ły na­le­żą­ce do bol­sze­wi­ków zwie­rzę­ta i wy­sy­ła­ły je do oj­czy­zny. Naj­wię­cej tra­fia­ło do Ber­li­na.

– Za rok już tak do­brze nie bę­dzie, Ro­sja­nie w koń­cu wy­prą nas ze swo­ich te­re­nów – prze­wi­dy­wał Rolf.

Jego prze­po­wied­nie wła­śnie za­czę­ły się spraw­dzać. Mię­sne trans­por­ty przy­cho­dzi­ły co­raz rza­dziej, za to co­raz wię­cej przy­jeż­dża­ło po­cią­gów z ran­ny­mi.

Pe­ters usiadł i wy­su­nął lewą nogę, któ­ra za­wsze bo­la­ła go w desz­czo­we i zim­ne dni, a tak­że rano, nie­za­leż­nie od po­go­dy. To była pa­miąt­ka po wiel­kiej woj­nie. W oko­pach spę­dził rap­tem dwa dni, pod­czas ostrza­łu ra­nił go odła­mek fran­cu­skie­go szrap­ne­la, po czym ode­sła­no go do szpi­ta­la na ty­łach. Mło­dy, nie­do­świad­czo­ny le­karz spar­ta­czył ro­bo­tę. Wy­jął wpraw­dzie że­la­zny frag­ment po­ci­sku, ale przy oka­zji uszko­dził nerw. Od tam­tej pory Pe­ters lek­ko uty­kał, nie mógł wy­pro­sto­wać nogi w ko­la­nie, jed­nak przez te wszyst­kie lata nie uskar­żał się na swój los. Mógł prze­cież, jak wie­lu jego ró­wie­śni­ków, w ogó­le nie wró­cić do domu albo wró­cić z dużo po­waż­niej­szym oka­le­cze­niem.

Kie­dy więc la­tem ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­ste­go pierw­sze­go ra­zem z Elsą od­pro­wa­dza­li Eri­cha na Dwo­rzec An­halc­ki, skąd po­cią­gi za­bie­ra­ły żoł­nie­rzy Szó­stej Ar­mii na Wschód, mo­dlił się skry­cie, żeby sy­no­wi przy­da­rzy­ło się to, co jemu ćwierć wie­ku wcze­śniej – ja­kaś nie­groź­na kon­tu­zja, dzię­ki któ­rej chło­pak znaj­dzie się na ty­łach fron­tu.

Rok wcze­śniej, gdy Erich wy­ru­szał na pod­bój Fran­cji, ro­bił po­dob­nie, lecz jego proś­by tak­że nie zo­sta­ły wy­słu­cha­ne. Z Pa­ry­ża syn przy­wiózł El­sie per­fu­my nie­zna­nej jej mar­ki Je Re­viens i je­dwab­ne poń­czo­chy, a jemu ko­niak i bu­tel­kę praw­dzi­we­go szam­pa­na, któ­re­go wy­pi­li z Elsą w syl­we­stra na po­wi­ta­nie czter­dzie­ste­go pierw­sze­go roku. Nie py­ta­li Eri­cha, jak zdo­był te pre­zen­ty.

Wte­dy, na Dwor­cu An­halc­kim, po­śród gło­śne­go tłu­mu żoł­nie­rzy i że­gna­ją­cych ich wzru­szo­nych cy­wi­lów wi­dział syna po raz ostat­ni.

Spoj­rzał na sto­ją­ce na biur­ku fo­to­gra­fie Elsy i Eri­cha. W tych dwóch ram­kach była opra­wio­na jego prze­szłość.

Z ra­dio­od­bior­ni­ka do­bie­gał głos Za­rah Le­an­der. Śpie­wa­ła Wiem, że kie­dyś zda­rzy się cud. Zdzi­wił się, że sły­szy tę pio­sen­kę o tak wcze­snej po­rze, zwy­kle pusz­cza­no ją po po­łu­dniu lub wie­czo­rem w cza­sie kon­cer­tu ży­czeń dla żoł­nie­rzy. Po­my­ślał, że na­da­ją ją czę­ściej, po­nie­waż Niem­cy co­raz bar­dziej po­trze­bu­ją cudu. On już na cud nie li­czył.

Le­d­wo za­mknął drzwi miesz­ka­nia, na­tknął się na Hin­ze­go, któ­ry pod­niósł rękę, a jego „Heil Hi­tler!” od­bi­ło się od ścian klat­ki scho­do­wej.

– Niech pan pa­mię­ta o za­ciem­nie­niu, pa­nie Pe­ters – su­ro­wo przy­po­mniał mu straż­nik blo­ku. – W pana oknie, tym od uli­cy, od­kle­iła się tek­tu­ra i świa­tło prze­bi­ja, musi pan ją le­piej przy­mo­co­wać. Ma pan klej? – za­py­tał z tro­ską w gło­sie, ni­czym su­ro­wy, ale do­bry oj­ciec.

Pe­ters nie wie­dział, czy zo­sta­ło mu co­kol­wiek słu­żą­ce­go do kle­je­nia, lecz po­ki­wał po­twier­dza­ją­co gło­wą. Po­dob­nie jak resz­ta miesz­kań­ców nie lu­bił Hin­ze­go i nie chciał z nim roz­ma­wiać. Wszy­scy wie­dzie­li, że blo­ko­wy na­le­ży do par­tii i jest po­słusz­nym na­zi­stą. Do­niósł na stu­den­ta Lehn­dorf­fa z dru­gie­go pię­tra, że ten słu­cha pro­gra­mów nada­wa­nych po nie­miec­ku z Lon­dy­nu i Mo­skwy. Ci­chy oku­lar­nik po krót­kim pro­ce­sie do­stał za to dwa lata, mat­ka co ty­dzień wo­zi­ła mu pacz­ki do wię­zie­nia. Lehn­dorff i tak miał szczę­ście, że nie ze­sła­no go do obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go. Gdy wró­ci z wię­zie­nia, pew­nie od razu wy­ślą go na front i da­dzą szan­sę, by zgi­nął za oj­czy­znę. Je­śli woj­na bę­dzie jesz­cze trwa­ła.

Z za­ciem­nie­niem Hin­ze miał jed­nak ra­cję. Pra­wie przez dwa lata był spo­kój, An­gli­cy za­nie­cha­li bom­bar­do­wań Ber­li­na i w mie­ście nie prze­strze­ga­no prze­pi­sów tak ści­śle jak w roku czter­dzie­stym, sa­mo­cho­dy jeź­dzi­ły w nocy z od­sło­nię­ty­mi re­flek­to­ra­mi, a lu­dzie za­po­mi­na­li za­sła­niać okna w oświe­tlo­nych po­ko­jach. Pe­ter­so­wi też się to zda­rza­ło. Te­raz, gdy na­lo­ty wzno­wio­no, za­ciem­nie­nie znów sta­ło się waż­ne i wła­dze przy­po­mnia­ły so­bie o wy­mie­rza­niu kar wszyst­kim uchy­la­ją­cym się od tego oby­wa­tel­skie­go obo­wiąz­ku. Pierw­sza, ostrze­gaw­cza grzyw­na wy­no­si­ła dzie­sięć re­ich­sma­rek. Dla Pe­ter­sa była to duża suma, mu­siał więc pa­mię­tać, aby wie­czo­rem po­pra­wić tek­tu­rę w oknie, w prze­ciw­nym ra­zie mógł być pe­wien, że Hin­ze nie pu­ści mu tego pła­zem i go uka­rze. Nie za­mie­rzał spra­wiać mu tej przy­jem­no­ści.

Upał od rana da­wał się we zna­ki. W tram­wa­ju pa­no­wał za­duch i Pe­ters przez chwi­lę się za­sta­no­wił, czy od nie­go rów­nież czuć nie­przy­jem­ny za­pach. Dwie sie­dzą­ce za nim ko­bie­ty roz­ma­wia­ły o ostat­nim na­lo­cie. Jed­na oba­wia­ła się, że na­stęp­ne będą jesz­cze gor­sze, dru­ga bez prze­ko­na­nia po­wie­dzia­ła, że füh­rer znaj­dzie spo­sób, by prze­go­nić z nie­miec­kie­go nie­ba alianc­kich lot­ni­ków. Wy­siadł na czwar­tym przy­stan­ku. Da­lej wo­lał się prze­spa­ce­ro­wać, niż wdy­chać smród prze­po­co­nych ciał i słu­chać bab­skiej pa­pla­ni­ny. Po dro­dze, bli­sko Nol­len­dorf Platz, zo­ba­czył kil­ku­dzie­się­cio­oso­bo­wą gru­pę ko­biet, męż­czyzn i dzie­ci. Pró­bo­wał ich wy­mi­nąć. Męż­czyź­ni, w asy­ście ko­biet, kłó­ci­li się o coś z dwo­ma po­li­cjan­ta­mi. Zo­rien­to­wał się, że ci lu­dzie o zmę­czo­nych twa­rzach są ham­bur­czy­ka­mi, ich mia­sto zo­sta­ło spa­lo­ne i zrów­na­ne z zie­mią. W skle­pie, w któ­rym ku­po­wał je­dze­nie, sły­szał już wcze­śniej strasz­li­we opo­wie­ści o bu­rzy ognio­wej, jaka prze­szła nad Ham­bur­giem po zrzu­ce­niu przez An­gli­ków bomb za­pa­la­ją­cych. Pło­mie­nie wzno­si­ły się na kil­ka­set me­trów, z dy­mem po­szły całe kwar­ta­ły mia­sta, w ka­na­łach po­dob­no pa­li­ła się woda, a ty­sią­ce lu­dzi, któ­rzy nie zdo­ła­li uciec, za­mie­ni­ło się w po­piół zbie­ra­ny do wia­der.

Oca­la­łych ham­bur­czy­ków przy­wie­zio­no do Ber­li­na, lecz oni upar­cie chcie­li wra­cać do swo­ich ruin i zgliszcz. Mun­du­ro­wi pró­bo­wa­li ich od tego od­wo­dzić, ra­dząc, by zo­sta­li w sto­li­cy lub je­cha­li na po­łu­dnie kra­ju.

– Je­śli mamy zgi­nąć, to wo­li­my u sie­bie – po­wie­dzia­ła jed­na z ko­biet z pła­czem.

Po­li­cjan­ci w koń­cu ustą­pi­li i ham­bur­czy­cy, tasz­cząc ze sobą pa­kun­ki, któ­re były ich je­dy­nym do­byt­kiem, ru­szy­li w stro­nę dwor­ca.

„Cie­ka­we, czy nam też każą wy­jeż­dżać z Ber­li­na, je­śli bom­bar­do­wa­nia się na­si­lą?”, po­my­ślał Pe­ters.

Rozdział II

Rolf był już w księ­gar­ni i przy­wi­tał Pe­ter­sa py­ta­niem:

– Sły­sza­łeś naj­now­sze wie­ści?

– Je­śli to coś, o czym nie mó­wi­li w ra­diu i nie pi­sa­li w ga­ze­tach, to nie sły­sza­łem.

– An­gli­cy wy­lą­do­wa­li na Sy­cy­lii, a Mus­so­li­ni zo­stał oba­lo­ny – oznaj­mił Rolf z miną zwy­cięz­cy. – To już dłu­go nie po­trwa.

– A co bę­dzie po­tem?

– Co­kol­wiek by było, bę­dzie lep­sze od tego, co jest te­raz.

– Na­wet gdy przyj­dą tu Ro­sja­nie?

– Otto, wiem, że ci cięż­ko i żad­ne sło­wa cię nie po­cie­szą – po­wie­dział Rolf. – Ten re­żim kie­dyś wresz­cie pad­nie, a Ro­sja­nie nie są tacy strasz­ni, jak przed­sta­wia­ją ich w na­szych ga­ze­tach. Spró­buj po­my­śleć o przy­szło­ści z opty­mi­zmem. Kie­dyś wró­cisz do pi­sa­nia, na pew­no wró­cisz, i to cię uzdro­wi. Nic nie może być gor­sze od ka­ta­stro­fy, któ­rą spro­wa­dza­ją na nas na­zi­ści.

Rolf nie na­le­żał do par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, jed­nak Pe­ters wie­dział, że sym­pa­ty­zu­je ze śro­do­wi­skiem le­wi­co­wym. Zna­li się bar­dzo do­brze, jesz­cze z lat szkol­nych, Rolf był świad­kiem na jego ślu­bie z Elsą, a tak­że oj­cem chrzest­nym Eri­cha. Pe­ters wie­le mu za­wdzię­czał. Kie­dy w trzy­dzie­stym pią­tym stra­cił po­sa­dę na­uczy­cie­la, po­nie­waż pod­czas lek­cji nie­miec­kie­go przy­wo­łał książ­ki To­ma­sza Man­na i Eri­cha Ma­rii Re­ma­rque’a, przy­ja­ciel za­pro­po­no­wał mu pra­cę w swo­jej księ­gar­ni. Pe­ters nie chciał uczyć, za­trud­nił się w szko­le tyl­ko dla­te­go, żeby po­móc utrzy­mać ro­dzi­nę, po­nie­waż sama ma­gi­strac­ka pen­sja Elsy nie wy­star­cza­ła. W su­mie więc był za­do­wo­lo­ny, że go wy­rzu­co­no. Mimo że Rolf pła­cił mu nie wię­cej niż dwie­ście re­ich­sma­rek, wo­lał prze­by­wać wśród ksią­żek, niż uczyć li­te­ra­tu­ry we­dług pro­gra­mu za­twier­dzo­ne­go przez Go­eb­bel­sa. Obaj zaj­mo­wa­li się sprze­da­wa­niem ksią­żek, ale całą bu­chal­te­rię pro­wa­dził Rolf, Pe­ters nie miał gło­wy do liczb i czę­sto my­lił się w ra­chun­kach.

– Tyle że ja nie wiem, czy jesz­cze chcę pi­sać – od­po­wie­dział.

Rolf prze­ka­zał mu też smut­ną in­for­ma­cję o śmier­ci Luza Lon­ga. Wi­ce­mistrz olim­pij­ski w sko­ku w dal zgi­nął dwa ty­go­dnie wcze­śniej na Sy­cy­lii. Zna­ny wszyst­kim Niem­com Long na olim­pia­dzie w Ber­li­nie prze­grał tyl­ko z Jes­sem Owen­sem, któ­re­mu w cza­sie za­wo­dów do­ra­dził, by od­bi­jał się sprzed bel­ki. I czar­no­skó­ry Ame­ry­ka­nin zde­cy­do­wa­nie go po­ko­nał. Pe­ters po­my­ślał z go­ry­czą, że nie­miec­ki bo­ha­ter olim­pij­ski sprzed sied­miu lat stał się te­raz jed­nym z wie­lu po­le­głych żoł­nie­rzy.

Go­dzi­nę póź­niej Rolf po­je­chał do Trep­tow od­wie­dzić osiem­dzie­się­cio­let­nią mat­kę, któ­ra ostat­nio źle się czu­ła i wy­ma­ga­ła do­dat­ko­wej opie­ki. Czę­sto się zda­rza­ło, że pra­co­wa­li po­je­dyn­czo, na zmia­nę. Przed ro­kiem, gdy Pe­ters czu­wał przy umie­ra­ją­cej El­sie, przez dwa ty­go­dnie pra­wie nie po­ja­wiał się w księ­gar­ni. Rolf i tak wy­pła­cił mu całą pen­sję.

W księ­gar­ni nie było du­że­go ru­chu, lu­dzie nie mie­li gło­wy i cza­su do czy­ta­nia. Nie­kie­dy Pe­ters za­sta­na­wiał się, jak dłu­go jesz­cze po­cią­gną, sprze­da­jąc książ­ki. No­wo­ści uka­zy­wa­ły się co­raz rza­dziej, a je­śli już, to przede wszyst­kim pro­pa­gan­do­we utwo­ry au­to­rów na­le­żą­cych do Izby Pi­śmien­nic­twa Rze­szy. Nig­dy nie za­po­mni, jak dzie­sięć lat temu przy dźwię­kach König­grät­zer Marsch Pief­ke­go stu­den­ci przy aplau­zie na­zi­stów, wśród któ­rych byli pro­fe­so­ro­wie, na Opern­platz w Ber­li­nie pa­li­li książ­ki uło­żo­ne na sto­sie. A to wca­le nie był szczyt an­ty­in­te­lek­tu­al­nej za­ra­zy, ona wciąż trwa. W księ­gar­ni nie było za­ka­za­nych ksią­żek Man­nów, Feuch­twan­ge­ra, Mu­si­la, Brech­ta, Gläse­ra, Käst­ne­ra, Tu­chol­sky’ego, Se­ghers, Schnit­zle­ra, Re­ma­rque’a, Kaf­ki, bra­ko­wa­ło też au­to­rów pi­szą­cych w ję­zy­kach ob­cych, Gide’a, Lon­do­na, Wil­de’a, Ha­ška, któ­rych Mi­ni­ster­stwo Pro­pa­gan­dy uzna­ło za de­ka­denc­kich i amo­ral­nych lub po­zo­sta­ją­cych pod wpły­wem ży­do­ko­mu­ny. Albo jed­no i dru­gie. Zresz­tą ku­pu­ją­cy o nich nie py­ta­li, Pe­ters przy­pusz­czał, że je­śli szu­ka­li ksią­żek tych au­to­rów, to po­ta­jem­nie u za­ufa­nych zna­jo­mych, któ­rzy po­sia­da­li sta­re wy­da­nia. On sam miał scho­wa­ne nie­któ­re za­ka­za­ne ty­tu­ły w sza­fie sto­ją­cej w po­ko­ju Eri­cha.

Dwaj chłop­cy z Hi­tler­ju­gend przy­szli ku­pić pocz­tów­ki z fo­to­gra­fia­mi człon­ków rzą­du. Wy­bra­li Him­m­le­ra, Go­eb­bel­sa, Görin­ga i po na­my­śle naj­now­sze zdję­cie Hi­tle­ra. Wy­glą­da­ją­cy na urzęd­ni­ka męż­czy­zna nie tyle po­pro­sił, ile za­żą­dał Mein Kampf. Pa­trzył na Pe­ter­sa wy­zy­wa­ją­co, jak­by chciał go spro­wo­ko­wać do zło­śli­we­go ko­men­ta­rza na te­mat na­ro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej bi­blii. „Może to ge­sta­po­wiec albo es­es­man w cy­wil­nym ubra­niu”, po­my­ślał Pe­ters. Udał, że nie wi­dzi tego spoj­rze­nia, na szczę­ście tam­ten za­raz wy­szedł. Star­sza pani w ka­pe­lu­si­ku szu­ka­ła no­we­go wy­da­nia dra­ma­tów i no­wel Kle­ista na pre­zent dla wnucz­ki.

– Po­ju­trze koń­czy osiem­na­ście lat – po­wie­dzia­ła, gdy po­dał jej książ­kę. – Mam na­dzie­ję, że to prze­czy­ta.

– Po­win­na – od­parł i pró­bo­wał się uśmiech­nąć. – He­in­rich von Kle­ist jest chlu­bą na­sze­go na­ro­du i na­szej li­te­ra­tu­ry i nic tego nie zmie­ni, na­wet jego sa­mo­bój­stwo. Ani to, że za­strze­lił swo­ją przy­ja­ciół­kę.

Ko­bie­ta nie wie­dzia­ła, czy żar­tu­je, czy mówi po­waż­nie. Nie zdą­żył jej wy­ja­śnić, że na­praw­dę ceni Kle­ista jako twór­cę i fa­scy­nu­je go jego ży­cie za­koń­czo­ne sa­mo­bój­czą śmier­cią – wraz z Adol­fi­ną Hen­riet­tą Vo­gel – na zie­lo­nej po­la­nie nad je­zio­rem Wan­n­see. Za­dzi­wia­ło go, że ten ją­ka­ją­cy się po­to­mek pru­skich jun­krów zre­zy­gno­wał z ka­rie­ry woj­sko­wej, co w tam­tych cza­sach było wręcz nie­wy­obra­żal­ne, by po­świę­cić się na­uce, pi­sać sztu­ki i no­we­le. Wła­ści­wie był to wy­star­cza­ją­cy po­wód, żeby jego twór­czość zna­la­zła się na li­ście za­ka­za­nych ksią­żek. Ale prze­wa­żył inny ar­gu­ment: Kle­ist był au­to­rem zde­cy­do­wa­nie an­ty­fran­cu­skim, co po trak­ta­cie wer­sal­skim było szcze­gól­nie mile wi­dzia­ne przez osob­ni­ków w bru­nat­nych mun­du­rach.

Zro­bił so­bie her­ba­tę i zjadł słod­ką buł­kę, któ­rą prze­zor­nie zo­sta­wił mu Rolf. W po­łu­dnie w księ­gar­ni po­ja­wił się ko­lej­ny klient i Pe­ter­so­wi wy­da­ło się, że skądś go zna. Mimo upa­łu męż­czy­zna miał na so­bie ele­ganc­ką ma­ry­nar­kę, od razu rzu­ca­ło się w oczy, że nie po­cho­dzi­ła z przy­dzia­łu, lecz uszy­to ją na mia­rę. Po­wo­li prze­cha­dzał się wzdłuż pół­ek, uważ­nie stu­diu­jąc ty­tu­ły na grzbie­tach ksią­żek, do­pie­ro po­tem zbli­żył się do Pe­ter­sa.

– Szu­kam Cza­ro­dziej­skiej góry – po­wie­dział.

I wte­dy Pe­ters go roz­po­znał. Stał przed nim Uwe Jan­ke, je­den z tych pi­sa­rzy, któ­rzy już w trzy­dzie­stym trze­cim po­par­li Hi­tle­ra i jego ban­dę. Opu­bli­ko­wał kil­ka po­wie­ści glo­ry­fi­ku­ją­cych na­zi­stów i na­ro­do­wy so­cja­lizm. Pe­ters sły­szał, że Jan­ke do­no­sił na pi­sa­rzy ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia i oso­bi­ście za­bie­gał, by zmu­sić ich do wy­jaz­du z kra­ju. Od chwi­li, gdy go wi­dział po raz ostat­ni, mi­nę­ło chy­ba trzy­na­ście lat. Po­tem jego twarz oglą­dał już tyl­ko w ga­ze­tach i kro­ni­kach fil­mo­wych. Te­raz ogar­nął go nie­po­kój.

– Nie mamy Cza­ro­dziej­skiej góry – po­wie­dział. – Ani żad­nej in­nej książ­ki uzna­nej za an­ty­nie­miec­ką. Wszyst­ko po­szło na prze­miał daw­no temu, pa­nie Jan­ke.

Jan­ke się ro­ze­śmiał.

– Oczy­wi­ście, że tak. Wie­rzę panu, dla­cze­go miał­bym nie wie­rzyć? Cie­szę się, że mnie pan pa­mię­ta, Pe­ters. – Na mo­ment za­milkł. – A moje książ­ki ma­cie? – za­py­tał.

– Owszem, i to cał­kiem spo­ro. – Pe­ters wska­zał ręką pół­kę, na któ­rej sta­ło kil­ka­na­ście eg­zem­pla­rzy dwóch po­wie­ści Jan­ke­go. – Sła­bo się sprze­da­ją – do­dał.

Nie mógł so­bie od­mó­wić tej przy­jem­no­ści.

– Cza­sy dla li­te­ra­tu­ry nie są do­bre. – Jan­ke nie wy­glą­dał na zmar­twio­ne­go. – Pi­sa­nie sta­ło się służ­bą dla na­ro­du, a pi­sa­rze żoł­nie­rza­mi, któ­rzy wal­czą pió­rem. Nie ma dziś miej­sca dla pięk­no­du­chów, pa­cy­fi­stów i de­ge­ne­ra­tów, któ­rzy ro­bią lu­dziom wodę z mó­zgu i uczą nie­na­wi­ści do par­tii. Jesz­cze nie wszy­scy to ro­zu­mie­ją, jed­nak peł­ne uświa­do­mie­nie na­ro­du jest kwe­stią cza­su.

– Już to gdzieś sły­sza­łem – skwi­to­wał Pe­ters.

Jan­ke prze­stał się uśmie­chać. Przez dłuż­szą chwi­lę mil­czał.

– Przy­kro mi z po­wo­du pań­skie­go syna – po­wie­dział w koń­cu. – Wie­lu na­szych chłop­ców gi­nie w wal­ce, ale ich krew leje się w słusz­nej spra­wie. Füh­rer i całe Niem­cy są z nich dum­ni.

Pe­ters naj­chęt­niej ude­rzył­by go w twarz, lecz zda­wał so­bie spra­wę, że cena za tę chwi­lę sła­bo­ści by­ła­by wy­so­ka. Zbyt wy­so­ka. Zde­ner­wo­wa­ny gło­śno prze­łknął śli­nę. Do­kład­nie pa­mię­tał zim­ny dzień na po­cząt­ku czter­dzie­ste­go trze­cie­go, gdy w przed­po­ko­ju zna­lazł na pod­ło­dze wrzu­co­ną przez li­sto­no­sza bia­łą ko­per­tę z czar­ną ob­wód­ką. Bez otwie­ra­nia wie­dział, co jest w środ­ku. Ja­kiś ofi­cer ze szta­bu fron­to­we­go za­wia­da­miał go, że jego syn Erich po­legł chwa­leb­nie pod Sta­lin­gra­dem za füh­re­ra i Rze­szę. Te same fra­ze­sy, któ­re usły­szał przed chwi­lą. Do li­stu do­łą­czo­no Że­la­zny Krzyż. I tyle. Po­my­ślał wte­dy, że to do­brze, iż Elsa tego nie do­cze­ka­ła. Zmar­ła pół roku przed sy­nem. Jej grób mógł przy­najm­niej od­wie­dzać na cmen­ta­rzu świę­te­go Ja­ku­ba. Cia­ło Eri­cha po­zo­sta­ło w zmar­z­nię­tej ro­syj­skiej zie­mi, je­śli nie wy­grze­ba­ły go głod­ne psy.

Miał do­syć tej roz­mo­wy.

– Czym mogę panu słu­żyć, pa­nie Jan­ke?

– No tak, przejdź­my do rze­czy. Nadal pan pi­sze? Opo­wia­da­nia? Po­wie­ści? Dra­ma­ty? A może wziął się pan do po­ezji?

Pe­ters po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Je­stem tyl­ko skrom­nym księ­ga­rzem. Nic nie pi­szę i nie pu­bli­ku­ję od dzie­się­ciu lat. Jak pan słusz­nie za­uwa­żył, cza­sy nie są do­bre dla li­te­ra­tu­ry.

– Pa­mię­tam pana ostat­nią książ­kę – po­wie­dział Jan­ke. – Te­mat może nie naj­lep­szy, trą­cą­cy de­ka­den­cją, za to styl zna­ko­mi­ty. Na­praw­dę zna­ko­mi­ty. Ta pre­cy­zja sło­wa, ja­sność my­śli. Szko­da, że pań­ski ta­lent się mar­nu­je w tej dziu­rze.

– Chy­ba je­stem już za sta­ry, by w moim przy­pad­ku mó­wić o zmar­no­wa­nym ta­len­cie? – za­uwa­żył Pe­ters. – Te­ma­ty, któ­re mnie in­te­re­su­ją, jak był pan uprzej­my to okre­ślić, są wła­śnie nie naj­lep­sze, dla­te­go prze­sta­łem pi­sać. Nie chciał­bym ucho­dzić za ko­goś, kim nie je­stem.

– Na przy­kład za złe­go Niem­ca? – za­drwił Jan­ke. – Uwa­ża pan, że tacy Bry­tyj­czy­cy dzie­lą nas na złych i do­brych? Dla nich je­ste­śmy jed­ną masą po­twor­nie złych Niem­ców.

– Nie wiem, co my­ślą o nas Bry­tyj­czy­cy. In­te­re­su­je mnie to, co ja my­ślę.

– No wła­śnie, to bar­dzo cie­ka­we, co pan my­śli, Pe­ters?

– Do­pó­ki o tym gło­śno nie mó­wię, je­stem bez­piecz­ny.

Jan­ke znów się ro­ze­śmiał. Wy­jął chu­s­tecz­kę i wy­tarł spo­co­ne czo­ło.

– Nikt z nas nie może się czuć bez­piecz­ny, prze­cież trwa woj­na – po­wie­dział. – Choć na­tu­ral­nie nie­któ­rzy są bar­dziej za­gro­że­ni od in­nych.

„Do cze­go on zmie­rza”, za­sta­na­wiał się Pe­ters.

Tam­ten jak­by czy­tał w jego my­ślach.

– Przy­sze­dłem z kon­kret­ną pro­po­zy­cją – oznaj­mił.

– Pro­po­zy­cją? Spe­cjal­nie dla mnie? Po­wi­nie­nem chy­ba po­wie­dzieć, że czu­ję się za­szczy­co­ny.

Jan­ke nie do­strzegł lub udał, że nie do­strze­ga iro­nii w jego gło­sie.

– Ufa przy­go­to­wu­je spek­ta­ku­lar­ny film, dzie­ło więk­sze niż Ti­ta­nic, któ­ry oka­zał się nie­po­ro­zu­mie­niem, a re­ży­ser Sel­pin roz­cza­ro­wał nas wszyst­kich. Tak du­żej pro­duk­cji w hi­sto­rii Rze­szy do­tych­czas nie było, pój­dą na to mi­lio­ny ma­rek, mi­lio­ny! – nie­mal­że krzyk­nął. – To pro­jekt na­sze­go wo­dza, nad­zo­ro­wa­ny przez mi­ni­stra Go­eb­bel­sa. Re­ży­se­rii pod­jął się sam Har­lan – do­dał z na­ci­skiem i prze­rwał, by spraw­dzić, ja­kie wra­że­nie na Pe­ter­sie zro­bi­ło to na­zwi­sko.

Veit Har­lan. Pe­ters oczy­wi­ście znał na­zwi­sko czo­ło­we­go pro­pa­gan­dzi­sty Rze­szy. To on re­ży­se­ro­wał ŻydaSüs­sa, ohyd­ny pasz­kwil o do­brych Niem­cach i pod­łych Ży­dach, po­ka­zy­wa­ny w ki­nach ca­łe­go kra­ju.

– Nie ro­zu­miem tyl­ko, co ja mam z tym wspól­ne­go? – za­py­tał.

– Film bę­dzie opo­wia­dał o obro­nie Kol­ber­gu przed woj­ska­mi Na­po­le­ona w ty­siąc osiem­set siód­mym – kon­ty­nu­ował Jan­ke. – Po­ka­że­my bo­ha­ter­stwo na­szych żoł­nie­rzy i nie­miec­kich cy­wi­lów, któ­rzy po­tra­fią sta­wić czo­ła nie­przy­ja­cie­lo­wi i po­ko­nać go, na­wet je­śli jego siły są prze­wa­ża­ją­ce. Udo­wod­ni­my, że Niem­cy są nie­zwy­cię­żo­ne. Ten film bę­dzie jak wy­gra­na bi­twa, któ­ra wzmoc­ni mo­ra­le na­ro­du i ar­mii. Dla­te­go szu­ka­my i an­ga­żu­je­my naj­lep­szych lu­dzi: ak­to­rów, ka­me­rzy­stów, mon­ta­ży­stów, oświe­tle­niow­ców, dźwię­kow­ców, sce­na­rzy­stów…

– Nie je­stem żad­ną z tych osób – prze­rwał mu Pe­ters. – Chy­ba że chce mnie pan za­trud­nić jako sta­ty­stę.

Jan­ke mó­wił da­lej, nie zwa­ża­jąc na jego sło­wa.

– Hanns Johst, któ­ry, jak pan wie, jest prze­wod­ni­czą­cym Izby Pi­śmien­nic­twa Rze­szy, upo­waż­nił mnie, abym z pa­nem po­roz­ma­wiał oso­bi­ście. Cho­dzi o pra­cę przy sce­na­riu­szu.

O Joh­scie rów­nież sły­szał, był jesz­cze gor­liw­szym fa­szy­stą niż Jan­ke. Nie­wie­lu czy­ta­ło utwo­ry Joh­sta, ale każ­dy znał zda­nie po­cho­dzą­ce z jego sztu­ki: „Gdy sły­szę sło­wo kul­tu­ra, od­bez­pie­czam re­wol­wer”. Cy­tat, któ­ry miał być mo­ral­nym dro­go­wska­zem dla mło­dych po­ko­leń. I ten ofi­cer SS, w stop­niu Grup­pen­füh­re­ra, od ośmiu lat stał na cze­le związ­ku pi­sa­rzy nie­miec­kich.

– Po­wta­rzam: nie pi­sa­łem do­tych­czas na po­trze­by fil­mu.

– Czyż­by pan za­po­mniał? – Jan­ke udał zdzi­wie­nie i po­gro­ził mu pla­cem. – Nie­ład­nie, Pe­ters. Prze­cież przy­go­to­wał pan sce­na­riusz na pod­sta­wie swo­jej książ­ki. Film wpraw­dzie nie po­wstał, ale w ar­chi­wum Ufy leży ma­szy­no­pis, któ­ry prze­czy­ta­li­śmy. Na­praw­dę ma pan ta­lent.

Pe­ters zro­zu­miał, że po­peł­nił błąd. Bar­dzo głu­pi błąd.

– Nikt panu nie każe pi­sać sce­na­riu­sza, do­sta­nie pan go­to­wy tekst do prze­czy­ta­nia – po­wie­dział Jan­ke. – Głów­nie cho­dzi o do­pra­co­wa­nie dia­lo­gów, może do­pi­sa­nie paru kwe­stii. Dla pana to nic trud­ne­go, a efekt na pew­no bę­dzie do­sko­na­ły.

– Czy mam ja­kiś wy­bór?

– Nie musi pan od­po­wia­dać w tej chwi­li. Nie­mniej li­czę na pana, wszy­scy li­czy­my. Pro­szę do mnie za­dzwo­nić.

Jan­ke wrę­czył mu swo­ją wi­zy­tów­kę.

– Mam na­dzie­ję, że nie będę mu­siał dłu­go cze­kać. Ład­na księ­gar­nia, na do­da­tek po­ło­żo­na w do­brym miej­scu – rzu­cił na od­chod­nym. – Dzi­siaj to rzad­kość, nie każ­dy ma ta­kie szczę­ście.

Pe­ters wie­dział, co ozna­cza jego chy­try uśmiech.

Bez­wied­nie po­pa­trzył na trzy­ma­ny w ręku kar­to­nik. Oprócz na­zwi­ska i nu­me­ru te­le­fo­nu zwra­ca­ła uwa­gę woj­sko­wa ran­ga Jan­ke­go: SS-Bri­ga­de­füh­rer. Nie znał się spe­cjal­nie na es­es­mań­skich szar­żach, lecz aku­rat te wyż­sze za­pa­mię­tał z fil­mu po­glą­do­we­go, któ­ry wy­świe­tla­no w ki­nach przed głów­ną pro­jek­cją. „Wy­star­czy, że Jan­ke awan­su­je o je­den sto­pień i może wy­gryźć Joh­sta ze sta­no­wi­ska prze­wod­ni­czą­ce­go”, po­my­ślał.

Ale nie było mu do śmie­chu.

Przed szó­stą za­te­le­fo­no­wał Rolf. Po­wia­do­mił, że nie zdą­ży już wró­cić do księ­gar­ni. Mat­ka czu­ła się tro­chę le­piej, tyle że nie mógł prze­wi­dzieć, jak bę­dzie w nocy, zwłasz­cza je­śli znów doj­dzie do bom­bar­do­wa­nia. Nie chciał zo­sta­wiać jej sa­mej, po­sta­no­wił, że u niej prze­no­cu­je.

– Spo­tka­my się rano w księ­gar­ni – po­wie­dział.

Pe­ters wo­lał nie opo­wia­dać mu przez te­le­fon o wi­zy­cie Jan­ke­go.

Rozdział III

Sklep, w któ­rym za­re­je­stro­wał kart­ki żyw­no­ścio­we, na­le­żał do mał­żeń­stwa Bau­man­nów. Zdą­żył tuż przed za­mknię­ciem, w środ­ku nie było już ni­ko­go, poza sta­rym Bau­man­nem sto­ją­cym za ladą.

– Rok temu tak póź­no przy­cho­dzi­li tyl­ko Ży­dzi – mruk­nął skle­pi­karz na jego wi­dok. – A te­raz pan.

– Nie mo­głem wcze­śniej, pa­nie Bau­mann. Nic nie zo­sta­ło? – za­py­tał, spo­glą­da­jąc na pu­ste pół­ki.

Bau­mann wes­tchnął, jak­by chciał pod­kre­ślić, jak cięż­ki ma z nim los. Znik­nął na za­ple­czu i po chwi­li wró­cił z dwie­ma pa­pie­ro­wy­mi tor­ba­mi.

– Do­brze, że pana znam, pa­nie Pe­ters – po­wie­dział. – Wie­dzia­łem, że się pan spóź­ni. Gdy­by inni zo­ba­czy­li, że zo­sta­wi­łem to dla pana, toby na mnie do­nie­śli i wie pan, gdzie bym skoń­czył.

– Je­stem panu bar­dzo wdzięcz­ny, pa­nie Bau­mann.

– Na­stęp­nym ra­zem niech pan przyj­dzie z sa­me­go rana. Po­stoi pan ze dwie go­dzi­ny w ko­lej­ce, ale wię­cej pan kupi. A ja nie będę ry­zy­ko­wał. Któ­ry raz pana o to pro­szę?

Pe­ters po­now­nie prze­pro­sił za spóź­nie­nie, po­dzię­ko­wał, po­dał mu kart­ki i pie­nią­dze. Wo­lał te­raz nie spraw­dzać, co znaj­du­je się tor­bach, w skle­pie mógł prze­cież na­gle po­ja­wić się inny klient, spóź­nio­ny tak samo jak on, a nie chciał do­dat­ko­wo na­ra­żać Bau­man­na.

– Do wi­dze­nia – po­wie­dział. – Pro­szę po­zdro­wić żonę.

Skle­pi­karz wy­mam­ro­tał sło­wa po­że­gna­nia i wy­szedł zza lady, by za­mknąć za nim drzwi.

Przed blo­kiem nie było Hin­ze­go, co za­sko­czy­ło Pe­ter­sa, na­zi­sta zwykł bo­wiem spa­ce­ro­wać rano i wie­czo­rem, wę­sząc, co się dzie­je na jego te­re­nie. Nie­obec­ność Hin­ze­go ucie­szy­ła go, straż­nik na pew­no za­in­te­re­so­wał­by się, co nie­sie w tor­bach i skąd to ma. Mu­siał wszyst­ko wie­dzieć o wszyst­kich, żeby po­tem pi­sać ra­por­ty do swo­ich prze­ło­żo­nych. Za­miast nie­go spo­tkał dok­to­ra Schne­ide­ra, któ­ry czy­tał ogło­sze­nia ad­re­so­wa­ne do miesz­kań­ców.

– Hin­ze miał za­wał – po­in­for­mo­wał go Schne­ider ści­szo­nym gło­sem. – W po­łu­dnie przy­bie­gła do mnie jego żona, że­bym go ra­to­wał, więc ra­to­wa­łem. Po­win­ność le­ka­rza – po­wie­dział i za­brzmia­ło to jak uspra­wie­dli­wie­nie. – Po­tem za­bra­li go do szpi­ta­la. We­dług mnie szyb­ko nie wyj­dzie.

– Nad­miar obo­wiąz­ków go wy­koń­czył – za­uwa­żył Pe­ters. – To kto bę­dzie nas pil­no­wał?

– Niech się pan nie mar­twi, Otto, znaj­dą ko­goś, na­sze pań­stwo ma wie­lu oby­wa­te­li go­to­wych słu­żyć mu za­wsze i wszę­dzie. Na ra­zie Hin­ze­go za­stę­pu­je żona. To zna­czy bę­dzie za­stę­po­wać, gdy wró­ci, bo po­je­cha­ła z nim do szpi­ta­la.

Po­że­gna­li się, każ­dy po­szedł do sie­bie. W domu Pe­ters po­czuł wdzięcz­ność do Bau­man­na, sta­ry sprze­daw­ca tyl­ko za­kła­dał ma­skę gbu­ra, w grun­cie rze­czy miał do­bre ser­ce. W jed­nej tor­bie zna­lazł kar­to­fle, ce­bu­lę, mar­chew i se­ler, w dru­giej trzy buł­ki, tro­chę smal­cu i ka­wa­łek sera. Oce­nił, że ten za­pas po­wi­nien mu wy­star­czyć na kil­ka dni. Buł­ki były praw­dzi­wym ra­ry­ta­sem, chleb, któ­ry ostat­nio ku­po­wał, sma­ko­wał jak tro­ci­ny.

Ugo­to­wał trzy kar­to­fle, po­lał je usma­żo­ną na smal­cu ce­bu­lą. To były jego obiad i ko­la­cja jed­no­cze­śnie. Na biur­ku po­ło­żył wi­zy­tów­kę, któ­rą dał mu Jan­ke. My­ślał o jego pro­po­zy­cji. Musi się po­ra­dzić Rol­fa, jak wy­brnąć z tej sy­tu­acji. Kie­dyś, w trzy­dzie­stym czwar­tym, nie­ja­ki Neu­mann, mar­ny gry­zi­pió­rek, któ­re­mu ma­rzy­ła się wiel­ka ka­rie­ra li­te­ra­ta pod par­tyj­ną egi­dą, na­ma­wiał go, by wstą­pił do Izby Pi­śmien­nic­twa Rze­szy. Od­mó­wił. Wów­czas uszło mu to na su­cho, pa­zu­ry re­żi­mu jesz­cze nie były wy­star­cza­ją­co na­ostrzo­ne, jed­nak te­raz za od­mo­wę mo­gła spo­tkać go kara. Do­się­gła­by przy oka­zji Rol­fa, gdy­by ka­za­no im za­mknąć księ­gar­nię. Ta­kie typy jak Johst i Jan­ke mier­zi­ły go, a prze­cież gdy­by przy­jął ich pro­po­zy­cję, stał­by się jed­nym z nich.

Chciał za­świe­cić lam­pę w po­ko­ju, gdy przy­po­mniał so­bie o tek­tu­rze w oknie. Hin­ze wpraw­dzie prze­by­wał w szpi­ta­lu, ale jego żona nie była lep­sza. A na­wet je­śli nie ona, to ktoś inny mógł po­wia­do­mić wła­dze, że nie prze­strze­ga prze­pi­sów. Spraw­dził okien­ni­cę, tek­tu­ra rze­czy­wi­ście wy­ma­ga­ła pod­kle­je­nia w kil­ku miej­scach. Prze­szu­kał całe miesz­ka­nie, łącz­nie ze schow­kiem na na­rzę­dzia i buty. Nig­dzie nie zna­lazł kle­ju. Przy­po­mniał so­bie, że ja­kaś reszt­ka mo­gła zo­stać w piw­ni­cy, gdzie każ­da z ro­dzin mia­ła do swo­jej dys­po­zy­cji nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie.

Na klat­ce scho­do­wej pa­no­wa­ły ciem­no­ści. Nie włą­czył głów­ne­go oświe­tle­nia, użył pod­ręcz­nej la­tar­ki i świe­cił so­bie pod nogi. U Schne­ide­ra ci­cho roz­brzmie­wa­ła mu­zy­ka, dok­tor chy­ba pu­ścił jed­ną z płyt ze swo­jej ko­lek­cji, gdyż ra­dia słu­chał rzad­ko. Pe­ters przy­sta­nął na mo­ment, roz­po­znał Wa­ria­cje Gold­ber­gow­skie Ba­cha. Bach, w prze­ci­wień­stwie do Cho­pi­na czy Ra­ve­la, nie był za­ka­za­ny przez Go­eb­bel­sa. Po­tem prze­szedł obok miesz­ka­nia pani Mül­ler, któ­ra o tej po­rze za­pew­ne już spa­ła ra­zem ze swo­im syn­kiem. Mąż Mül­le­ro­wej sta­cjo­no­wał w Bel­gra­dzie, mniej wię­cej raz na pół roku przy­jeż­dżał na dwu­ty­go­dnio­wy urlop i wte­dy na krok nie opusz­czał swo­jej ład­nej żony. Zza drzwi mał­żeń­stwa Hin­ze nie do­bie­ga­ły żad­ne dźwię­ki. To miesz­ka­nie straż­nik blo­ku i jego żona za­ję­li po ży­dow­skiej ro­dzi­nie Sa­lo­mo­nów, któ­rą po­nad rok temu de­por­to­wa­no gdzieś na Wschód. Od tam­te­go cza­su nikt nie wie­dział, co się sta­ło z me­ce­na­sem Sa­lo­mo­nem, jego żoną i dwoj­giem nie­peł­no­let­nich dzie­ci. Pani Hin­ze mo­gła być jesz­cze w szpi­ta­lu przy mężu albo już się po­ło­ży­ła, by na­brać sił przed pod­ję­ciem no­wych obo­wiąz­ków. A je­śli blo­ko­wy umrze? „Kie­dyś nie od­czu­wał­bym za­do­wo­le­nia z czy­jeś śmier­ci, na­wet ta­kiej kre­atu­ry jak on”, po­my­ślał. „Ta prze­klę­ta woj­na mnie zmie­ni­ła. Wszyst­kich nas zmie­ni­ła na gor­sze”.