Ulicznica
- Wydawca:
- Perspektywa
- Kategoria:
- Humanistyka
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-8041-010-7
- Rok wydania:
- 2015
- Słowa kluczowe:
- beznadziejnych
- dobro
- dodatku
- figę
- magiczna
- nieśmiało
- pełna
- stronę
- szczególną
- ulicznica
- wszędobylskie
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Ulicznica”
Ta książka ma pewną szczególną cechę. Jej bohaterem jest dobro. W dodatku nie odświętne, nie okazjonalne, nie przycupnięte nieśmiało na obrzeżach rzeczywistości, nie zerkające trwożliwie w stronę zła, nie zakompleksione. To dobro pełną gębą, wszędobylskie, wszechogarniające, z charakterkiem, pokazujące złu figę, grające mu na nosie, posiadające magiczną właściwość pojawiania się w sytuacjach beznadziejnych.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elżbieta Isakiewicz
Ulicznica
Elżbieta Isakiewicz
ISBN: 978-83-8041-010-7
© Copyright by Wydawnictwo Perspektywa 2015
Ostrów Wielkopolski, kwiecień 2015
Wydawnictwo Perspektywa sp. z o.o.
adres: ul. Strumykowa 15,
63—400 Ostrów Wielkopolski
telefon: 783 031 083
www.wydawnictwo.perspektywa.co
email: wydawnictwo@perspektywa.co
Redakcja:
Redaktor naczelny: Marcin Włoszczyk
Sekretarz redakcji: Eliza Wolańczyk
Skład, łamanie wersji elektronicznej i korekta:
Paulina Stagraczyńska, Karina Gmurowska
Wszelkie prawa zastrzeżone/All right reserved. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentów niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii książki w postaci powielania pliku dla więcej niż 2 urządzeń jest naruszeniem praw autorskich niniejszej publikacji.
Wydanie elektroniczne I
ELŻBIETA ISAKIEWICZULICZNICAXXX
Ta książka ma pewną szczególną cechę. Jej bohaterem jest dobro. W dodatku nie odświętne, nie okazjonalne, nie przycupnięte nieśmiało na obrzeżach rzeczywistości, nie zerkające trwożliwie w stronę zła, nie zakompleksione. To dobro pełną gębą, wszędobylskie, wszechogarniające, z charakterkiem, pokazujące złu figę, grające mu na nosie, posiadające magiczną właściwość pojawiania się w sytuacjach beznadziejnych. Oto zagląda do więziennej celi („Sen o szlafroku i filcowych kapciach”) i recydywiści odmieniają swe życie. Oto tak rozkochuje w sobie bezdomnych, że zyskują dom. („Ulicznica”). Oto w duszy narkomanów zapala światełko takiej wiary, że porzucają nałóg. („Chłopcy od Elwiry”). Dobro zdumiewa pomysłowością, potrafi, jak Filip z konopi, wyskoczyć z podwórka, ze środka upalnego, rozciągniętego dnia, z brzęczenia muchy, z nudów. Może byśmy coś dobrego zrobili — rzuca ktoś nieoczekiwanie i wciąga całą grupę w wolontariat. („Bo niebo jest niebieskie”). Dobro zaskakuje przedsiębiorczością, niczym świetny makler giełdowy, który zarabia nawet w kryzysie, ono jest w stanie ugrać coś dla człowieka i wtedy, gdy — zdawać by się mogło — zatriumfowała już śmierć i jej czarna kumpelka — rozpacz. Z największej tragedii wysupłuje sens. Oto nastolatkom po chorobie nowotworowej każe wrócić na oddziały onkologiczne i nieść pocieszenie dzieciom w trakcie chemii, towarzyszyć im w zdrowieniu i w odchodzeniu. („Taniec brzucha w białej sali”). Oto najbliższe osoby tych, którzy zapadli w śpiączkę, uzbraja w zmysł wrażliwości zdolnej do porozumiewania się z chorymi w niepojętym dla nas wymiarze. („Życie wewnętrzne”). Zapiera dech w piersiach gestem, hojnością; obojętnie, wdowi to grosik, czy czek milionera, wznosi charytatywne instytucje, daje podwaliny pod naukowe centra, jak za sprawą księdza profesora Michała Hellera, który przeznaczył na ten cel bajońską sumę uzyskaną z tytułu przyznania mu słynnej Nagrody Templetona. („Harmonia sfer”). I ma jeszcze dobro tylko jemu przypisaną moc, niepowtarzalną, kreacyjną, odlotową: moc czynienia cudów. Na kolejnych stronicach tego zbioru będziemy mieć do czynienia z fruwającymi aniołami, cudami i cudeńkami, czasem spektakularnymi, niemal materialnymi, jak wtedy, gdy jednej z bohaterek śni się nieżyjący ojciec i żądając, by poszła na badanie piersi, ratuje jej życie; a niekiedy prawie niedostrzegalnymi, subtelnymi, takimi, co spadają nie wiedzieć skąd tylko po to, żeby kogoś zatrzymać w biegu, wyczulić na ukryty wymiar życia, wyciszyć. („Tajemnica zielonego promienia”). Lecz najdonioślejszym jego twórczym pomysłem wydaje się niebo. Dla wielu z tych, którzy opowiedzieli mi swoje historie, to ono jest najbardziej wyczekiwanym dobrem, to ono mości sobie niezagrożone miejsce w wyobraźni, jako ukojenie tęsknoty za zmarłymi, ochrona przed defetyzmem, szansa na dokończenie ważnych spraw. Ale czyż niebo nie jest dla dobrych ludzi właśnie? To właśnie im, bohaterom tej książki, zawierającej wybór reportaż (których większość ukazała się w Tygodniku Powszechnym, a także w Dużym Formacie Gazety Wyborczej) dziękuję, że zafundowali mi tę fascynującą, edukacyjną podróż w jasne rejony ludzkiej duszy, do miejsc oddalonych od blichtru świata, gdzie zazwyczaj nie zaglądają spragnione sensacji kamery, a co najwyżej czujne, płochliwe koty.
MARZYCIELESPISEK ŚWIĘTYCH
To historia człowieka, który miał marzenie. Kluczową rolę odgrywają w niej święci, szczególnie nie żyjąca święta Marychna oraz żyjąca święta Elżbieta. Rzecz dzieje się pod Świętym Krzyżem
Rezerwuję nocleg w Kielcach z zamiarem odwiedzenia znajomej, która — nie wiedzieć czemu — wybrała sobie to miasto, żeby usunąć z piersi guz.
Gdzieś z południa zawiewa halnym i topniejący śnieg odsłania hałdy utytłanych w błocie zeszłorocznych liści — wszędzie tonacja szarobura.
Wchodzę do szpitala głównym wejściem. Błękitno — żółta podłoga z gresu lśni niczym pupka niemowlęcia potraktowana oliwką Johnson and Johnson. Po prawej stronie, za nowoczesnym kontuarem, śliczne panienki z napisem „Informacja” nad głową, pytają, w czym mogą pomóc. Na wprost „Rejestracja” — wielki szyld ze złotych liter. Takie same znajdziesz w recepcji każdego eleganckiego hotelu. Kolejka nie za duża. Na miękkich kanapach siedzi kilka osób — wszędzie tonacja pastelowa, pogodna, jak w pełni łagodnego lata. Ja to gdzieś widziałam, ja to skądś znam, taki odstrzelony szpital państwowej służby zdrowia. I wiem: to było w serialu „Na dobre i na złe”. Ale przecież kręcą go w Warszawie, nie w Kielcach.
***
Znajoma leży na drugim piętrze w dwuosobowym pokoju. (Ściany w tonacji pomarańczowej, kolorowa pościel.) Jest po operacji i ma nadzieję: podobno ten rodzaj nowotworu lubi poddawać się chemii.
Kielecki szpital poleciła jej znana warszawska bizneswoman zaprzyjaźniona z attaché kulturalnym ambasady USA. Jego ojciec, Leopold Koss, światowej sławy amerykański cytopatolog, papież onkologii, guru naukowców, autor podręczników, z których uczy się każdy lekarz — szkolił w Nowym Jorku tutejszych doktorów. Zaskoczony ich wysokim poziomem przyjechał do Kielc. Przecierał oczy ze zdumienia: w zabiedzonej Polsce, na prowincji, znalazł instytut onkologiczny, którego nie powstydziłby się bogaty świat. I objął nad nim naukowy patronat. Więc może być lepsza rekomendacja? Poczta pantoflowa działa szybko — w nieszczęściu ludzie z całego kraju tu ściągają.
Ktoś puka. To pielęgniarka; coś takiego! — przecież w szpitalach się nie puka, jakby choroba wykluczała intymność. Pyta uśmiechnięta, czy wszystko w porządku. Mierzy puls. — Gdyby coś panią niepokoiło, jestem obok — mówi do znajomej.
Przed szóstą na szpitalnych korytarzach pojawiają się aluminiowe wagoniki na kółkach. Prowadzone bezszelestnie przez panie w nieskazitelnie białych uniformach przypominają jakieś nieziemskie pojazdy do zadań specjalnych.
— To siostry rozwożą kolację — wyjaśnia znajoma. Tutaj nie ma salowych w rozchełstanych poplamionych fartuchach. Nie ma duszącego zapachu odkażalników pomieszanego z wyziewami nędznej garkuchni. Nie ma zapachu sponiewieranej śmierci.
Na kolację jest polędwica, sałatka jarzynowa, różne pieczywo, masło. — Świetnie tu karmią — wychwala znajoma.
Kiedy stamtąd wychodzę, jeszcze nie zapalono latarni. Świat zdrowych pogrąża się w ciemności.
W hotelu przedłużam pobyt. Chcę się dowiedzieć, jak oni to zrobili. Tę Europę w pipidówce.
***
A to Góźdź, trzeba pytać Góździa — słyszę. Wszystkie kolorowe korytarze Świętokrzyskiego Centrum Onkologii prowadzą do gabinetu dwieście sześć (drewniana podłoga, gustowne żółto-pomarańczowe meble, w podobnej tonacji verticale i ściany).
Doktor Stanisław Góźdź ma siwe włosy, wąsy i przejrzyste oczy niesprecyzowanego koloru. Przypomina przedwojennego zegarmistrza albo dyrektora męskiego gimnazjum ze starych fotografii.
Jest szewcem. Jest onkologiem klinicznym. A także dyrektorem tego szpitala i jego twórcą.
— Marzenie miałem — przyznaje.
***
Droga od marzenia. Rok siedemdziesiąty ósmy ubiegłego wieku. Góźdź, młodziutki, cztery lata po medycynie, pracuje w Szpitalu Wojewódzkim w Kielcach. Jest tu tylko jedna przychodnia onkologiczna — kilka gabinetów z szarym linoleum. Człowiek z rozpoznanym rakiem musi krążyć po Polsce. Do jednego miasta jeździ na chemię, do drugiego na naświetlanie. Często po drodze umiera. Problem kursujących pacjentów dotyczy całego kraju. PRL ma wtedy zaledwie trzystu onkologów. Jednym z nich jest w Warszawie profesor Tadeusz Koszarowski, wybitny naukowiec, sławny chirurg, konsultant krajowy, społecznik, poseł. Forsuje pogląd, że choremu można najskuteczniej pomóc, gdy ten będzie leczony blisko i kompleksowo. Rzuca pomysł: wybudujmy narodowy instytut onkologiczny w centrum kraju i bliźniacze ośrodki regionalne. Ta oryginalna koncepcja spodobała się Amerykanom i niebawem zaczną ją wdrażać u siebie.
A dlaczego by nie w Kielcach? — kusi marzenie.
— Robiłem wtedy specjalizację w Warszawie — wspomina Góźdź. — W wolnych chwilach dreptałem do tych wszystkich ważnych urzędów. Patrzyli na mnie jak na wariata. Jakbym ogłaszał, że właśnie buduję samolocik ze sklejki, którym zamierzam polecieć na Księżyc.
Bo przecież w Kielcach nie ma kadry ani nowoczesnego sprzętu do diagnostyki — pustynia. Tylko jeden człowiek traktuje Góździa inaczej. To Koszarowski. Potwornie zajęty, zawsze ma dla niego czas. Przybysz z Kielc jest w sekretariacie profesora przyjmowany jak bonza. A Staszek gada o marzeniu.
— Miał wpływy i korzystał z nich, żeby w Kielcach inwestycja ruszyła. A przecież mógł sobie w Warszawie nie instytut onkologii postawić, lecz pałac. Wolał dzielić się dotacjami z prowincją.
Niedawno umarł. To jeden ze świętych, którzy w tej historii odegrali sekretną rolę.
***
Łóżko obok znajomej zajmuje ładna blondynka koło czterdziestki. Mają jej amputować pierś. Jest na środkach uspokajających; zajęli się nią szpitalni psycholodzy, bo tylko patrzy w jeden punkt na pastelowej ścianie.
Wczesnym popołudniem do salki zagląda ojciec Jerzy, kapucyn. Pyta, czy ktoś pragnie przyjąć komunię. Znajoma: — Delikatny jest, pocieszny.
Tutaj wszyscy wiedzą, że dyrektor zabronił religijnej agitacji, to znaczy wmawiania ludziom, że cierpią, bo Pan Bóg ich kocha. Albo że ich karze za grzechy.
Znajoma, niewierząca, lubi ojca Jurka. Gotowy słuchać, potrzymać za rękę.
Do blondynki co i raz dzwoni syn. — Dobrze się czuję, Grzesiu — powtarza monotonnym głosem, nie odrywając oczu od ściany.
***
Droga od marzenia. Jedenasty lipca osiemdziesiątego trzeciego roku, godzina siódma dwadzieścia rano. Na wygwizdów, gdzie dziś stoi szpital, wjeżdża koparka i w błysku fleszy wykonuje pierwszy ruch.
Tymczasem Góźdź kombinuje, skąd wytrzasnąć fizyków medycznych, bez których nie może funkcjonować żaden szpital onkologiczny, bo obsługują sprzęt do diagnostyki i naświetlań. Zdaje się, że smarował masłem kromkę chleba przy kolacji. Przyłożył ser. — Już wiem! — wykrzyknął do Elżbiety. Nazajutrz rektorowi Wyższej Szkoły Pedagogicznej, oprócz politechniki jedynej liczącej się uczelni w regionie, z wydziałem fizyki na dobrym poziomie, zaproponował cykl seminariów o radioterapii dla studentów czwartego roku. Bacznie obserwuje, kto się wybija. Wyławia kilka osób. Daje im etat w powstającym szpitalu po to, żeby ich zaraz wysłać na szkolenie do Warszawy, do Instytutu Onkologii. Ale tam, profesor Barbara Gwiazdorska, załamuje ręce: — Stasiu, to jest poważna sprawa, to fizyka medyczna, a ty mi tu przysyłasz dzieci po szkółce!
Góźdź nalega: — Proszę tylko o jeden miesiąc. Proszę dać im szansę.
I po miesiącu profesor Gwiazdorska telefonuje: — Stasiu, skąd ty ich wziąłeś? Świetni!
Taki sukces.
Młodzi trafiają na doktora Pawła Kukołowicza (syna Romualda, doradcy i przedstawiciela prymasa Wyszyńskiego). Tak mu się podobają, że rzuca ciepłą posadę w Warszawie. Jedzie z nimi do Kielc. Tworzy tu jeden z najlepszych zakładów fizyki medycznej w Polsce. Tylko że w kraju piszczy bieda. Pieniądze z centrali to płyną, to nie. Na budowie szpitala w Kielcach coraz częstsze przestoje. Na starcie wolnej Polski o raczkującym szpitalu mówi się, że to postkomunistyczny moloch. Czy stać nas na gigantomanię Góźdźia? — szemranie w środowisku. Ktoś wpada na pomysł, żeby wszystko zrównać z ziemią, zburzyć, rytualnie pogrzebać Ludową Polskę.
I wtedy wojewodą zostaje Józef Płoskonka, szef regionalnego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, też fizyk, piekielnie rzeczowy. W ciągu dziesięciu minut podejmuje decyzję: budujemy dalej.
Tak to święci przeprowadzili szpital z jednego ustroju w drugi bezpiecznie, suchą nogą, jak Mojżesz swoich przez Morze Czerwone.
***
Na oddziale chemioterapii na pastelowych ścianach wiszą obrazy. Ich kolor jest soczysty, pełnokrwisty, krzyczący, jakby artyście spadła z oczu łuska i ujrzał świat w nagiej prawdzie. Pulsują pętle umykających w przestrzeń spiral, pajęczyny labiryntów, piętra wielokątów. Czasem z tej plątaniny wyłania się jakiś krajobraz ze wzgórzami, z lasem, rzeką. Czasem twarz jak z Modilgnianiego — a wszystko wyraziste, ostre jak brzytwa.
To są obrazy dzieci niepełnosprawnych umysłowo, malowane w mieście na warsztatach terapii zajęciowej. Szpital daje farby, pędzle — oni tworzą.
Z głębi korytarza wyłania się dziewczyna w szlafroku, w chustce na głowie. Idzie powoli, ciężko. Zatrzymuje się przed obrazem z dominującą czerwienią i długo patrzy.
***
— Mam szczęście do świętych — przynaje Góźdź.
A więc matka, Maria. Dla ojca Marychna. Była bardzo piękna i wciąż młoda (co łatwo sprawdzić w rodzinnym albumie), gdy zapadła na gościec postępujący. Prawie czterdzieści lat przeleżała w łóżku. Przeszła wiele operacji. Z każdym dniem stawała się Łazarzem. Na koniec nie mogła już sama jeść, bo choroba zdeformowała jej palce, a później przełykać, bo zaatakowała stawy żuchwowe. Ale nie skarżyła się, nie buntowała. Najpogodniejsza w rodzinie.
A więc lekcja hiobowego zawierzenia — nie do pojęcia ludzkim rozumem. Lekcja, jak obcować z cierpieniem i w nim trwać. To w niej Góźdź zobaczył świętą. Dzisiaj dostrzega takich świętych codziennie w swoim szpitalu. — Świętych natychmiast — doktor Góźdź wyjmuje z kieszeni fartucha słuchawkę i idzie na obchód.
Shewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego (ratował w Kielcach swoją żonę Ester): — Nigdzie na świecie nie widziałem szpitala, który tak bardzo kojarzyłby się ze świątynią. To przez tę nadzwyczajną czystość. Jakby odbywało się tu jakieś nabożeństwo. W ostrożnych, wyważonych krokach ludzi drepczących po korytarzach wyczuwa się tajemnicę krawędzi, owej wąskiej przestrzeni między życiem i śmiercią. Góźdź to czuje, pochyla się nad tą tajemnicą jak nad darem ofiarnym.
***
Droga od marzenia. Rok dziewięćdziesiąty szósty ubiegłego wieku. W Kielcach rusza pierwszy w polskiej onkologii rezonans magnetyczny. To przełom w diagnostyce nowotworu, skok cywilizacyjny — jakby z syrenki przesiąść się do mercedesa.
W Warszawie, w ministerstwie, z początku kręcili nosem: że taki pionierski drogi sprzęt strach dać na prowincję. A Góźdź na to: — To zapytajcie waszych profesorów, tych najsławniejszych, czy warto tu inwestować.
Popytali. Dali. W środowisku medycznym oznaki szoku. Przyjeżdżający do Kielc pacjenci mówią, że niektórzy lekarze próbowali ich od tego odwieść. Poparzeni wrócicie, kalekami będziecie — wieszczyli.
W świętokrzyskim Centrum zastanawiają się, jak udowodnić, że u nich dobrze się leczy. I zaczynają tworzyć własną dokumentację jakości. Opisują drobiazgowo badania i zabiegi. Sami windują standardy. Kiedy kilka lat później w szpitalu pojawiają się audytorzy przyznający placówkom medycznym międzynarodowy znak jakości ISO — nie mogą się nadziwić. I zakład fizyki i radioterapii z Kielc, znów jako pierwszy w kraju, ten znak uzyskuje. Niebawem nowa bomba: swój certyfikat jakości przyznaje szpitalowi armia amerykańska. Po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat waszyngtoński Instytut Patologii Nowotworów przy Siłach Zbrojnych organizuje poza Ameryką szkolenie z udziałem naukowców z całego świata. Wybiera Kielce.
Tak nieufność i sceptycyzm części środowiska obraca się na dobre, procentuje stukrotnie. Święci działają, święci garnki lepią.
***
W przestronnej stołówce dla personelu (tonacja niebieska) obiady podane w wykwintny sposób, jak w najlepszej knajpie. Kucharza, pana Tomka, chciał skaperować warszawski restaurator, ale Tomek nie przyjął oferty. Obok, w ogólnodostępnej kawiarni, też można kupić dania z jego kuchni. Pacjenci mają do wyboru czterdzieści dziewięć diet, jedzą to samo, co personel. Nie ma podziału na lepsze i gorsze żołądki. Jadalnia zapełnia się, kolorowe korytarze kipią życiem: serwisantki bez wytchnienia wymachują mopami (w lśniących toaletach, jak w nowoczesnych firmach, zostawiają karteczki z nazwiskiem sprzątającej i godziną wykonania pracy), zaopatrzeniowcy przywożą produkty, laboranci odczynniki, w pralni i kotłowni pełny rozruch — wszystko, co potrzebne Centrum jest własne, na miejscu. Jakość usług przyciąga chętnych z miasta, szpital startuje w przetargach. To sposób na zasilenie budżetu. A jest komu płacić. W rejonie potężnego bezrobocia onkologia daje pracę półtora tysiącom ludziom, w tym pięciuset pielęgniarkom i stu osiemdziesięciu sześciu lekarzom, choć przydałoby się więcej, bo z roku na rok pacjentów przybywa, a pieniędzy ubywa. Tak ciężko jak teraz jeszcze nie było. Scentralizowany system pożera własny ogon. Kiedyś wydział zdrowia obsługiwało w Kielcach najwyżej trzydzieści osób, dziś w tutejszym NFZ jest ich pięć razy tyle. Żeby rozliczyć samą tylko chemioterapię, w szpitalu potrzeba sześciu urzędniczek, które nic, tylko wypełniają rubryki z taką samą gorliwością, jak świstak zawija papierki. W dodatku centrala nie bierze pod uwagę podwyżek gazu, prądu, benzyny, nie obchodzi jej, na jakim poziomie szpital leczy. A im lepiej to robi, tym dla niego gorzej, bo utrzymanie wysokich standardów kosztuje. Tymczasem stara placówka z sypiącą się infrastrukturą dostaje z państwowej kasy tyle samo, co ta z najcenniejszym sprzętem.
A jednak tutaj to wciąż kręci się, jak w bajkowym serialu „Na dobre i na złe”.
Profesor Kazimierz Sułek, hematolog z Wojskowego Instytutu Medycznego, stały konsultant w kieleckim Centrum: — Doktor Góźdź nie popełnił błędu innych szefów publicznych szpitali, nie pozwolił rozparcelować swojego na spółeczki i spółki. Doświadczenie pokazuje, że taka częściowa prywatyzacja wysysa szpital, bo te drobne podmioty na nim pasożytują.
Sam Góźdź uważa, że najsilniejsza tajna broń Centrum to kadra — pomimo uwłaczających zarobków — aż roi się w niej od pasjonatów.
— To też święci — dodaje dyrektor.
***
Akademię Medyczną kończył w Białymstoku. Harvard i Oxford na szewskim stołku ojca, również Stanisława, który robił buty na obstalunek w przedwojennym warsztacie na Lipowej. Gdy junior skończył pięć lat, został pomocnikiem. Jako szanowany pracownik każdego lata dostawał dwa tygodnie urlopu. Tak było do studiów.
Z właścicielem przyszłych butów ojciec najpierw długo rozmawiał. Chciał, żeby pasowały do duszy, żeby były jej wizytówką. Następnie przedstawiał swoją wizję i wsłuchiwał się w oczekiwania klienta.
Cholewki i kopyta prowadzał z Warszawy. W warsztacie w idealnym porządku prezentowały się różne rodzaje kopyt: inne na buty letnie, inne na balowe. Inne do jazdy konnej i na buty zimowe. Inne na czółenka, a inne na polowanie. Całkiem osobno na obuwie liturgiczne, haftowane. Dla biskupa Karczmarka sporządzało się je w białych rękawiczkach, zawsze czyściutkich. Wszystko ręcznie: ćwiekowanie, szycie, nadawanie kształtu obcasom, formowanie. W uroczystej atmosferze, w poczuciu doniosłości.
A więc lekcja miłości do zawodu, pasji. Nauka cierpliwej dłubaniny, która owocuje czymś pięknym i trwałym — bo te buty były nie do zdarcia.
Góźdź: — Gdybym nie potrafił zrobić butów, pewnie bym się na szpital nie porwał. Jestem szewcem.
***
Droga od marzenia. Rok dwa tysiące pięć, końcówka kadencji sejmu. Wpół do dwunastej w nocy. Dzwoni poseł z tego regionu. Mówi, że dopilnuje PET—a, zgłosił go w poprawce do budżetu.
PET to hit — tomografia komputerowa najnowszej generacji. Widzi nowotwór z nadzwyczajną precyzją. W diagnostyce i leczeniu to tak, jakby z mercedesa przesiąść się do samolotu. Mają to cudo tylko w paru ośrodkach. W Kielcach przygotowują się do jego instalacji od kilku lat.
I znów w środowisku szmerek: — Czy nas aby na to stać?
A Góźdź: — To może nie stać nas też, żebyśmy jeździli samochodami?
I głosy krytyki: — Dyrektor każdej władzy się podlizuje.
A Góźdź: — Ja nie jestem politykiem. Rozmawiam z każdym, kto chce pomóc pacjentom. Ja należę do Partii Onkologia.
***
Późnym wieczorem po korytarzach przemieszcza się cisza, do której pasuje określenie: absolutna. Artur Kowalik z pracowni biologii molekularnej lubi jej towarzystwo, dlatego pracuje po godzinach, choć nie dostaje za to ani grosza więcej. Tutaj, wśród niezliczonych próbówek i odczynników, szuka rozwiązania łamigłówki: jakie odmiany nowotworów, powiedzmy piersi czy chłoniaka, zareagują na leki. To są bardzo drogie, najnowsze specyfiki. Nie ma sensu ich podawać, jeśli nie zaskoczą. Trafienie w dziesiątkę oznacza życie.
Ale żeby takie badania prowadzić, trzeba biegle poruszać się w światowej literaturze i posługiwać skomplikowanymi technikami. Artur Kowalik to potrafi. Do takich pasjonatów jak on przyjeżdżają sławy. Na przykład profesor Janusz Limon z Akademii Medycznej w Gdańsku napisał w księdze pamiątkowej: „To niewyobrażalne (…) Wielkie zaskoczenie. Centrum okazało się nowoczesnym pięknym szpitalem ze świetnie wyszkolonym zespołem lekarzy i pielęgniarek”.
Profesor Leopold Koss, ten z Nowego Jorku, tak się zachwycił kieleckim zakładem patologii nowotworów i jego kierownikiem doktorem Jackiem Sygutem (który się u niego szkolił), że umieścił w swym monumentalnym podręczniku zdjęcia preparatów rzadkich guzów — właśnie z tej pracowni. Można zobaczyć w każdej bibliotece. Taka reklama.
Profesor Kazimierz Sułek o Góździu: — Nie wyobrażałem sobie, że jeden człowiek może zrobić tak wiele. Miał wizję nowatorskiego leczenia onkologicznego i wcielił ją w życie. Zatrudnił lekarzy wszystkich specjalności ze stomatologami włącznie, bo przecież chory, który tu trafia, cierpi na wiele schorzeń. Tego nie praktykuje się nigdzie. A jeszcze uczynił ze swego szpitala ośrodek myśli naukowej.
Profesor Andrzej Borówka, chirurg urolog: — Ze świecą szukać takiej placówki, z podobnym wyposażeniem i kadrą.
Na mosiężnych tablicach wiszących na pastelowych ścianach parteru biją w oczy nazwiska sław współczesnej medycyny, ściągniętych tu przez Góździa, profesorów: Andrzeja Kułakowskiego (chirurgia), Christophera Lange (radiobiologia), Andrzeja Miecznikowsliego (ginekologia), Andrzeja Hliniaka (radioterapia).
— Patrzyłem na to Centrum jak na potężną jodłę Puszczy Świętokrzyskiej — przyznaje Góźdź — która nie przetrwa bez mocnych korzeni. Chciałem, żeby lekarze, technicy mieli wzorce, żeby z nich czerpali.
W gabinecie dyrektora, wśród dyplomów i nagród przyznawanych przez regionalne instytucje jest Złoty Emeryk od tutejszego Radia TAK. Emeryk to postać wykuta w skale, w Nowej Słupi. Według legendy to pątnik, wędrowiec, o którym mówią, że podąża z mozołem w stronę Świętego Krzyża. Co rok o ziarnko piasku.
***
Przy placu Moniuszki szewc Stanisław Góźdź senior postawił wiele lat temu dom. Uczynił to dla świętej Marychny, żeby mogła odetchnąć świeżym powietrzem w ogródku. Uczynił to także dla trzech córek i jedynego syna — pomocnika, żeby to tutaj pozakładali rodziny. Dlatego pewnego dnia Góźdź przyprowadził do tego domu Elżbietę, dziewczynę z sąsiedniej ulicy: — Moja pierwsza i ostatnia miłość. Bez niej bym niczego nie dokonał.
Z niebieskooką, długonogą nauczycielką języka niemieckiego ma troje dzieci: dwóch synów i jedynaczkę onkologię — zaborczą, zazdrosną o wyłączność. To z jej powodu Stanisław Góźdź mówi o żonie: święta Elżbieta. Bo inna by nie wytrzymała powrotów do domu w środku nocy, pobudek o świcie, stałych podróży do Warszawy, mijania się w drzwiach, gdy synowie uczyli się chodzić, mówić, żyć. Więc jest poczucie straty, coś go ominęło.
Ale Elżbieta nie żałowała. Dom trwa. Senior pobudował go na skale.
***
Z początkiem dwa tysiące szóstego do Świętokrzyskiego Centrum Onkologii przyjechał ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz. Obejrzał kolorowy szpital z góry na dół, zjadł posiłek w niebieskiej stołówce. W księdze pamiątkowej napisał: „Pełne zaskoczenie — za jakość, za kompetencję, za oddanie, za misję. Gratuluję. Zrobimy wszystko, by dbać. Warto.” I odjechał.
Góźdź ma jasność, jak powinno wyglądać to dbanie. Obliczył. Narodowy Fundusz Zdrowia wymyślił zawiły system tak zwanych punktów rozliczeniowych. Jeden punkt to dziesięć złotych. Powiedzmy, że pobyt chorego w szpitalu wyceniono na dwadzieścia punktów. Niech więc Fundusz dopłaca tylko sześćdziesiąt pięć groszy więcej do każdego punktu za pacjenta, który trafia do Centrum. Góźdź się wścieka: — Nie wolno pozwolić, żeby z braku środków marniał nowoczesny sprzęt, żeby obniżały się standardy. Tak władza powinna podchodzić do wszystkich szpitali, które leczą więcej i lepiej. To się opłaca. Takie marzenie: sześćdziesiąt pięć groszy.
Tuż nad gabinetem dyrektora jest Gabinet Szefa, to znaczy kaplica Świętego Krzyża. Od strony ołtarza Pan Jezus schodzi z góry Tabor, a dwunastu apostołów z drewnianych płaskorzeźb prowadzi do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej — specjalistki od spełnionych marzeń.
Pomimo wieczornej pory krząta się tu ojciec kapucyn, a co i rusz przybywają ze wszystkich pięter święci w szlafrokach. Bywa — klękają przy nich święci w białych fartuchach, ze słuchawkami na szyjach.
***
Na internetowym forum (Kielce.gazeta.pl) o dyrektorze Góźdźiu zatrzęsienie anonimowych głosów. Obok dobrych — jadowite:
„Góźdź jest zdrowo odjechany”.
„Tacy jak on podczepiają się pod aktualnie rządzącą partię i czynią wszystko <<w trosce o dobro pacjenta>>— czytaj w obronie własnej dupy.”
„Sprzęt i lekarstwa wykorzystywane na onkologii nie są warte zachwytów! Zachwyca się nimi tylko dyrektor, ale on się niestety na tym nie zna”.
„Macie w szpitalu papier toaletowy i mydło? Niesamowite, jaki to postęp cywilizacyjny nastąpił, pan dyrektor osobiście dba o dostawy”.
„Każdemu panu poliże but, byle nie zostać oderwanym od koryta.”
„Taa, on może i służy pomocą innym, ale ci inni muszą się jakoś zrewanżować prędzej czy później.”
„Z takiego szpitala to można pożyć i podkarmić familię i znajomków. Zróbta go preziem po kaczorku, to lepszy miglanc niż kwachu i jego czerwona kompania.”
To człowiek dużego formatu w niezbyt dużym mieście — komentuje te głosy profesor Sułek.
***
Droga od marzenia. Rok dwa tysiące osiem. Krajem wstrząsają strajki lekarzy i pielęgniarek. Telewizja każdego dnia pokazuje relacje ze szpitali zagrożonych ewakuacją pacjentów. Jest wśród nich także kielecki.
Zatem tak miałaby zakończyć się ta historia, niby żywcem wyjęta z bajkowego serialu „Na dobre i na złe”? Czy nie zanosi się tu na triumfalne odtrąbienie, że życie to nie bajka i nasz bohater za chwilę pożegna się ze swym marzeniem, odprowadzany na zieloną trawkę pogardliwymi spojrzeniami rozjuszonego personelu?
A więc schyłek gorącego lata. W szpitalu od kilku miesięcy pełną parą pracuje już PET. Pasmo sukcesów kieleckiej placówki przypieczętowuje komisja wybitnych ekspertów z Międzynarodowej Agencji Atomistyki, która ocenia jakość oraz bezpieczeństwo leczenia onkologicznego — i nadaje szpitalowi najwyższy tytuł Center of Competence. A tu — strajk. Z czymś podobnym Góźdź jeszcze do czynienia nie miał. Wieczorem zachodzi do kaplicy. — Szefie — mówi — przecież ja przeciw nim nie stanę, bo z nich jestem. Mają prawo wściekać się, że NFZ nie poszedł po rozum do głowy i nadal stosuje urawniłowkę, tak samo finansując szpital dobry i kiepski? Mają. A może niesłusznie chcieliby zarabiać za swoją pracę więcej? Słusznie. To pokieruj, działaj. — I wychodzi Góźdź od Szefa, idzie do strajkujących. Słucha, słucha, słucha. Bo święta Marychna powtarzała: kto ile ma cierpliwości, tyle ma mądrości; przez cały ten czas negocjacji to działa. Nikt nie podnosi głosu, nie rzuca mięsem.
Dwudziesty szósty września, o świcie telefon od syna: — Tata, masz wnuczkę. — Tego dnia mają się finalizować rozmowy, strajkujący skłaniają się ku ugodzie, trwa żmudne ustalanie szczegółów. Naraz wpada grupa kilkudziesięciu lekarzy: — Strajku nie kończymy! — Góźdź: — Co się stało? — A oni: — Słyszeliśmy, że marszałek województwa chce pana odwołać. My na to nie pozwolimy. Pan ma zostać. — A reszta jednym głosem: — Tak, ma pan zostać! — Potem okazało się, że z tym odwołaniem to była plotka. Ale czy to nie Szef dopilnował, żeby się rozniosła?
Gdy opuszczał szpital, silny podmuch od Świętego Krzyża przywiał ziarnka piasku. Zadzwonił do syna: — Jadę poznać małą.
Na imię dali jej Marychna.
HARMONIA SFER
To opowieść o człowieku, który scala wszechświat
Startujemy. Airbus A380 (największy na świecie), odrywa się od pasa na lotnisku w Denver ciężko, ospale, ale zanim się obejrzysz, ziemia traci na znaczeniu — wreszcie możesz spojrzeć na nią z góry. Jeszcze chwila, a całkiem zniknie. — Ładne niebo, prawda? — odzywa się pilot Heller. Rzeczywiście: płonące, rozczochrane od zachodu.
Jest wczesne popołudnie. W małym mieszkaniu profesora rozlega się dzwonek. Pilot odrywa się od steru (to listonosz z listem poleconym), potem wraca do kokpitu. — Jak już jestem bardzo zmęczony, to sobie tak latam — mówi. — Mogę wybrać dowolny samolot i każde lotnisko, każdą pogodę.
Tego popołudnia Michałowi Hellerowi udaje się za pomocą komputerowego symulatora lotu bez trudu zespolić dwie rzeczywistości: tę wirtualną w kabinie kolosa mknącego nad amerykańskim stanem Kolorado i tę realną, w tarnowskim mieszkaniu, z oknami wychodzącymi na zaplecze supermarketu „Albert”. Ale na co dzień profesor Heller zajmuje się łączeniem znacznie odleglejszych rzeczywistości: chaosu i porządku, widzialnego z niewidzialnym, tego, co namacalne z tym, co nieuchwytne.
***
Kiedy w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku Albert Einstein ogłasza swą teorię względności, matka Michała, panna Zofia Strugalewicz, Polka, mieszka na Ukrainie, w guberni kijowskiej, gdzie jej ojciec ma niewielki majątek.
Gdy w dwudziestym piątym roku pojawia się teoria kwantów, ojciec Michała, Kazimierz, zawdzięczający swe nazwisko austriackiemu przodkowi, absolwent Politechniki Wiedeńskiej i Lwowskiej, bierze udział w tworzeniu Zakładów Azotowych w podtarnowskich Mościcach. Jest wdowcem, sam wychowuje dwie córki.
Ogólna teoria względności opisuje zachowanie wielkich struktur kosmicznych: makrokosmosu. W tym świecie jeszcze wszystko dzieje się na ludzki rozum. Rządzą nim stabilne i przejrzyste prawa.
Teoria kwantów zajmuje się mikrokosmosem. I odkrywa w nim dziwy, które wydają się sprzeczne z naszym potocznym doświadczeniem; pokazuje, że w mikrokosmosie dzieją się na wielką skalę wydarzenia trudne do wyobrażenia. W tym świecie zachowaniem cząstek rządzi nie tyle relacja „przyczyna — skutek”, ile prawdopodobieństwo.
Michała jeszcze nie ma, jeszcze się nie narodził, a już wszystkie te fakty będą dla niego brzemienne w skutki.
***
W guberni kijowskiej Strugalewiczowie przeżywają rewolucję, a potem wojnę dwudziestego roku. Maria, matka Zofii, zaklina męża: — Uciekajmy do Polski. On: — Ja zostanę. Ktoś musi pilnować majątku, przecież ten nonsens długo się nie utrzyma. — Został. Wkrótce umarł.
Gdy Maria z Zofią docierają do Polski, są biedne jak kościelne myszy. Maria szuka pracy. Słyszy przypadkiem, że wdowiec Heller rozgląda się za wychowawczynią dla córek, więc puka pod wskazany adres, zostaje przyjęta.