Strona główna » Humanistyka » Ulicznica

Ulicznica

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8041-010-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ulicznica

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych.

Polecane książki

Książka jest kolejnym tomem opracowywanych przez Autora od ponad 20 lat obszernych omówień wyroków Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Przez bardzo staranny, fachowy wybór, obejmujący 71 najbardziej reprezentatywnych orzeczeń wydanych w 2012 r. Autor pokazuje dorobek orzecznictwa, o...
Kolejne, drugie wydanie, tłumaczenia na język niemiecki polskiego Kodeksu postępowania administracyjnego. Tłumaczenie wykonane zostało przez tłumaczy oraz prawników i doradców kancelarii Rödl & Partner specjalizującej się w zintegrowanym doradztwie finansowym i prawno-podatkowym, audycie oraz ks...
Ilustrowany opis przejścia gry przygodowej Journey to the Center of the Earth, zawierający również umiejscowienie potrzebnych do ukończenia gry przedmiotów oraz rozwiązania wszystkich zagadek logicznych z wyjaśnieniami jak się do nich zabrać. Podróż Do Wnętrza Ziemi - poradnik do gry zawiera poszuki...
Ta książka zaszokowała świat! Naukowcy ją potępili. Czytelnicy kupili 30 milionów egzemplarzy! We WSPOMNIENIACH Z PRZYSZŁOŚCI Erich von Däniken po raz pierwszy postawił niewygodne pytania, na które nie potrafi odpowiedzieć tradycyjna archeologia: Kto i przy użyciu jakiej zaawansowanej technologii st...
Gaetano Leonetti nie chce nawet myśleć o małżeńskich kajdanach, jednak jego dziadek uczyni go prezesem rodzinnego banku tylko wtedy, gdy wnuk się ustatkuje. Chcąc przechytrzyć dziadka, Gaetano zawiera układ z Poppy Arnold, która pracuje w jego rezydencji. Mało powściągliwy styl bycia i sp...
Czasem twoje życie musi się wykoleić, żeby potem znowu nabrało rozpędu. Marzena Wierzba jest popularną pisarką, której rytm życia wyznacza pisanie kolejnych pretensjonalnych, przeerotyzowanych książek. Nagle jej uporządkowany świat zaczyna się rozpadać. Mąż, szanowany notariusz, angażuje się w rom...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Elżbieta Isakiewicz

Ulicz­ni­ca

Elż­bie­ta Isa­kie­wicz

ISBN: 978-83-8041-010-7

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa 2015

Ostrów Wiel­ko­pol­ski, kwie­cień 2015

Wy­daw­nic­two Per­spek­ty­wa sp. z o.o.

ad­res: ul. Stru­my­ko­wa 15,

63—400 Ostrów Wiel­ko­pol­ski

te­le­fon: 783 031 083

www.wy­daw­nic­two.per­spek­ty­wa.co

ema­il: wy­daw­nic­two@per­spek­ty­wa.co

Re­dak­cja:

Re­dak­tor na­czel­ny: Mar­cin Włosz­czyk

Se­kre­tarz re­dak­cji: Eli­za Wo­lań­czyk

Skład, ła­ma­nie wer­sji elek­tro­nicz­nej i ko­rek­ta:

Pau­li­na Sta­gra­czyń­ska, Ka­ri­na Gmu­row­ska

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne/All ri­ght re­se­rved. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tów ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii książ­ki w po­sta­ci po­wie­la­nia pli­ku dla wię­cej niż 2 urzą­dzeń jest na­ru­sze­niem praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Wy­da­nie elek­tro­nicz­ne I

ELŻ­BIE­TA ISA­KIE­WICZULICZ­NI­CAXXX

Ta książ­ka ma pew­ną szcze­gól­ną ce­chę. Jej bo­ha­te­rem jest do­bro. W do­dat­ku nie od­święt­ne, nie oka­zjo­nal­ne, nie przy­cup­nię­te nie­śmia­ło na obrze­żach rze­czy­wi­sto­ści, nie zer­ka­ją­ce trwoż­li­wie w stro­nę zła, nie za­kom­plek­sio­ne. To do­bro peł­ną gę­bą, wszę­do­byl­skie, wszech­ogar­nia­ją­ce, z cha­rak­ter­kiem, po­ka­zu­ją­ce złu fi­gę, gra­ją­ce mu na no­sie, po­sia­da­ją­ce ma­gicz­ną wła­ści­wość po­ja­wia­nia się w sy­tu­acjach bez­na­dziej­nych. Oto za­glą­da do wię­zien­nej ce­li („Sen o szla­fro­ku i fil­co­wych kap­ciach”) i re­cy­dy­wi­ści od­mie­nia­ją swe ży­cie. Oto tak roz­ko­chu­je w so­bie bez­dom­nych, że zy­sku­ją dom. („Ulicz­ni­ca”). Oto w du­szy nar­ko­ma­nów za­pa­la świa­teł­ko ta­kiej wia­ry, że po­rzu­ca­ją na­łóg. („Chłop­cy od El­wi­ry”). Do­bro zdu­mie­wa po­my­sło­wo­ścią, po­tra­fi, jak Fi­lip z ko­no­pi, wy­sko­czyć z po­dwór­ka, ze środ­ka upal­ne­go, roz­cią­gnię­te­go dnia, z brzę­cze­nia mu­chy, z nu­dów. Mo­że by­śmy coś do­bre­go zro­bi­li — rzu­ca ktoś nie­ocze­ki­wa­nie i wcią­ga ca­łą gru­pę w wo­lon­ta­riat. („Bo nie­bo jest nie­bie­skie”). Do­bro za­ska­ku­je przed­się­bior­czo­ścią, ni­czym świet­ny ma­kler gieł­do­wy, któ­ry za­ra­bia na­wet w kry­zy­sie, ono jest w sta­nie ugrać coś dla czło­wie­ka i wte­dy, gdy — zda­wać by się mo­gło — za­trium­fo­wa­ła już śmierć i jej czar­na kum­pel­ka — roz­pacz. Z naj­więk­szej tra­ge­dii wy­su­płu­je sens. Oto na­sto­lat­kom po cho­ro­bie no­wo­two­ro­wej ka­że wró­cić na od­dzia­ły on­ko­lo­gicz­ne i nieść po­cie­sze­nie dzie­ciom w trak­cie che­mii, to­wa­rzy­szyć im w zdro­wie­niu i w od­cho­dze­niu. („Ta­niec brzu­cha w bia­łej sa­li”). Oto naj­bliż­sze oso­by tych, któ­rzy za­pa­dli w śpiącz­kę, uzbra­ja w zmysł wraż­li­wo­ści zdol­nej do po­ro­zu­mie­wa­nia się z cho­ry­mi w nie­po­ję­tym dla nas wy­mia­rze. („Ży­cie we­wnętrz­ne”). Za­pie­ra dech w pier­siach ge­stem, hoj­no­ścią; obo­jęt­nie, wdo­wi to gro­sik, czy czek mi­lio­ne­ra, wzno­si cha­ry­ta­tyw­ne in­sty­tu­cje, da­je pod­wa­li­ny pod na­uko­we cen­tra, jak za spra­wą księ­dza pro­fe­so­ra Mi­cha­ła Hel­le­ra, któ­ry prze­zna­czył na ten cel ba­joń­ską su­mę uzy­ska­ną z ty­tu­łu przy­zna­nia mu słyn­nej Na­gro­dy Tem­ple­to­na. („Har­mo­nia sfer”). I ma jesz­cze do­bro tyl­ko je­mu przy­pi­sa­ną moc, nie­po­wta­rzal­ną, kre­acyj­ną, od­lo­to­wą: moc czy­nie­nia cu­dów. Na ko­lej­nych stro­ni­cach te­go zbio­ru bę­dzie­my mieć do czy­nie­nia z fru­wa­ją­cy­mi anio­ła­mi, cu­da­mi i cu­deń­ka­mi, cza­sem spek­ta­ku­lar­ny­mi, nie­mal ma­te­rial­ny­mi, jak wte­dy, gdy jed­nej z bo­ha­te­rek śni się nie­ży­ją­cy oj­ciec i żą­da­jąc, by po­szła na ba­da­nie pier­si, ra­tu­je jej ży­cie;  a nie­kie­dy pra­wie nie­do­strze­gal­ny­mi, sub­tel­ny­mi, ta­ki­mi, co spa­da­ją nie wie­dzieć skąd tyl­ko po to, że­by ko­goś za­trzy­mać w bie­gu, wy­czu­lić na ukry­ty wy­miar ży­cia, wy­ci­szyć. („Ta­jem­ni­ca zie­lo­ne­go pro­mie­nia”). Lecz naj­do­nio­ślej­szym je­go twór­czym po­my­słem wy­da­je się nie­bo. Dla wie­lu z tych, któ­rzy opo­wie­dzie­li mi swo­je hi­sto­rie, to ono jest naj­bar­dziej wy­cze­ki­wa­nym do­brem, to ono mo­ści so­bie nie­za­gro­żo­ne miej­sce w wy­ob­raź­ni, ja­ko uko­je­nie tę­sk­no­ty za zmar­ły­mi, ochro­na przed de­fe­ty­zmem, szan­sa na do­koń­cze­nie waż­nych spraw. Ale czyż nie­bo nie jest dla do­brych lu­dzi wła­śnie? To wła­śnie im, bo­ha­te­rom tej książ­ki, za­wie­ra­ją­cej wy­bór re­por­taż (któ­rych więk­szość uka­za­ła się w Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym, a tak­że w Du­żym For­ma­cie Ga­ze­ty Wy­bor­czej) dzię­ku­ję, że za­fun­do­wa­li mi tę fa­scy­nu­ją­cą, edu­ka­cyj­ną po­dróż w ja­sne re­jo­ny ludz­kiej du­szy, do miejsc od­da­lo­nych od blich­tru świa­ta, gdzie za­zwy­czaj nie za­glą­da­ją spra­gnio­ne sen­sa­cji ka­me­ry, a co naj­wy­żej czuj­ne, pło­chli­we ko­ty.

MA­RZY­CIE­LESPI­SEK ŚWIĘ­TYCH

To hi­sto­ria czło­wie­ka, któ­ry miał ma­rze­nie. Klu­czo­wą ro­lę od­gry­wa­ją w niej świę­ci, szcze­gól­nie nie ży­ją­ca świę­ta Ma­rych­na oraz ży­ją­ca świę­ta Elż­bie­ta. Rzecz dzie­je się pod Świę­tym Krzy­żem

Re­zer­wu­ję noc­leg w Kiel­cach z za­mia­rem od­wie­dze­nia zna­jo­mej, któ­ra — nie wie­dzieć cze­mu — wy­bra­ła so­bie to mia­sto, że­by usu­nąć z pier­si guz.

Gdzieś z po­łu­dnia za­wie­wa hal­nym i top­nie­ją­cy śnieg od­sła­nia hał­dy uty­tła­nych w bło­cie ze­szło­rocz­nych li­ści — wszę­dzie to­na­cja sza­ro­bu­ra.

Wcho­dzę do szpi­ta­la głów­nym wej­ściem. Błę­kit­no — żół­ta pod­ło­ga z gre­su lśni ni­czym pup­ka nie­mow­lę­cia po­trak­to­wa­na oliw­ką John­son and John­son. Po pra­wej stro­nie, za no­wo­cze­snym kon­tu­arem, ślicz­ne pa­nien­ki z na­pi­sem „In­for­ma­cja” nad gło­wą, py­ta­ją, w czym mo­gą po­móc. Na wprost „Re­je­stra­cja” — wiel­ki szyld ze zło­tych li­ter. Ta­kie sa­me znaj­dziesz w re­cep­cji każ­de­go ele­ganc­kie­go ho­te­lu. Ko­lej­ka nie za du­ża. Na mięk­kich ka­na­pach sie­dzi kil­ka osób — wszę­dzie to­na­cja pa­ste­lo­wa, po­god­na, jak w peł­ni ła­god­ne­go la­ta. Ja to gdzieś wi­dzia­łam, ja to skądś znam, ta­ki od­strze­lo­ny szpi­tal pań­stwo­wej służ­by zdro­wia. I wiem: to by­ło w se­ria­lu „Na do­bre i na złe”. Ale prze­cież krę­cą go w War­sza­wie, nie w Kiel­cach. 

***

Zna­jo­ma le­ży na dru­gim pię­trze w dwu­oso­bo­wym po­ko­ju. (Ścia­ny w to­na­cji po­ma­rań­czo­wej, ko­lo­ro­wa po­ściel.) Jest po ope­ra­cji i ma na­dzie­ję: po­dob­no ten ro­dzaj no­wo­two­ru lu­bi pod­da­wać się che­mii.

Kie­lec­ki szpi­tal po­le­ci­ła jej zna­na war­szaw­ska biz­ne­swo­man za­przy­jaź­nio­na z at­ta­ché kul­tu­ral­nym am­ba­sa­dy USA. Je­go oj­ciec, Le­opold Koss, świa­to­wej sła­wy ame­ry­kań­ski cy­to­pa­to­log, pa­pież on­ko­lo­gii, gu­ru na­ukow­ców, au­tor pod­ręcz­ni­ków, z któ­rych uczy się każ­dy le­karz — szko­lił w No­wym Jor­ku tu­tej­szych dok­to­rów. Za­sko­czo­ny ich wy­so­kim po­zio­mem przy­je­chał do Kielc. Prze­cie­rał oczy ze zdu­mie­nia: w za­bie­dzo­nej Pol­sce, na pro­win­cji, zna­lazł in­sty­tut on­ko­lo­gicz­ny, któ­re­go nie po­wsty­dził­by się bo­ga­ty świat. I ob­jął nad nim na­uko­wy pa­tro­nat. Więc mo­że być lep­sza re­ko­men­da­cja? Pocz­ta pan­to­flo­wa dzia­ła szyb­ko — w nie­szczę­ściu lu­dzie z ca­łe­go kra­ju tu ścią­ga­ją.

Ktoś pu­ka. To pie­lę­gniar­ka; coś ta­kie­go! — prze­cież w szpi­ta­lach się nie pu­ka, jak­by cho­ro­ba wy­klu­cza­ła in­tym­ność. Py­ta uśmiech­nię­ta, czy wszyst­ko w po­rząd­ku. Mie­rzy puls. — Gdy­by coś pa­nią nie­po­ko­iło, je­stem obok — mó­wi do zna­jo­mej.

Przed szó­stą na szpi­tal­nych ko­ry­ta­rzach po­ja­wia­ją się alu­mi­nio­we wa­go­ni­ki na kół­kach. Pro­wa­dzo­ne bez­sze­lest­nie przez pa­nie w nie­ska­zi­tel­nie bia­łych uni­for­mach przy­po­mi­na­ją ja­kieś nie­ziem­skie po­jaz­dy do za­dań spe­cjal­nych.

— To sio­stry roz­wo­żą ko­la­cję — wy­ja­śnia zna­jo­ma. Tu­taj nie ma sa­lo­wych w roz­cheł­sta­nych po­pla­mio­nych far­tu­chach. Nie ma du­szą­ce­go za­pa­chu od­ka­żal­ni­ków po­mie­sza­ne­go z wy­zie­wa­mi nędz­nej gar­kuch­ni. Nie ma za­pa­chu spo­nie­wie­ra­nej śmier­ci.

Na ko­la­cję jest po­lę­dwi­ca, sa­łat­ka ja­rzy­no­wa, róż­ne pie­czy­wo, ma­sło. — Świet­nie tu kar­mią — wy­chwa­la zna­jo­ma.

Kie­dy stam­tąd wy­cho­dzę, jesz­cze nie za­pa­lo­no la­tar­ni. Świat zdro­wych po­grą­ża się w ciem­no­ści.

W ho­te­lu prze­dłu­żam po­byt. Chcę się do­wie­dzieć, jak oni to zro­bi­li. Tę Eu­ro­pę w pi­pi­dów­ce.

***

A to Góźdź, trze­ba py­tać Góź­dzia — sły­szę. Wszyst­kie ko­lo­ro­we ko­ry­ta­rze Świę­to­krzy­skie­go Cen­trum On­ko­lo­gii pro­wa­dzą do ga­bi­ne­tu dwie­ście sześć (drew­nia­na pod­ło­ga, gu­stow­ne żół­to-po­ma­rań­czo­we me­ble, w po­dob­nej to­na­cji ver­ti­ca­le i ścia­ny).

Dok­tor Sta­ni­sław Góźdź ma si­we wło­sy, wą­sy i przej­rzy­ste oczy nie­spre­cy­zo­wa­ne­go ko­lo­ru. Przy­po­mi­na przed­wo­jen­ne­go ze­gar­mi­strza al­bo dy­rek­to­ra mę­skie­go gim­na­zjum ze sta­rych fo­to­gra­fii.

Jest szew­cem. Jest on­ko­lo­giem kli­nicz­nym. A tak­że dy­rek­to­rem te­go szpi­ta­la i je­go twór­cą.

— Ma­rze­nie mia­łem — przy­zna­je.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok sie­dem­dzie­sią­ty ósmy ubie­głe­go wie­ku. Góźdź, mło­dziut­ki, czte­ry la­ta po me­dy­cy­nie, pra­cu­je w Szpi­ta­lu Wo­je­wódz­kim w Kiel­cach. Jest tu tyl­ko jed­na przy­chod­nia on­ko­lo­gicz­na — kil­ka ga­bi­ne­tów z sza­rym li­no­leum. Czło­wiek z roz­po­zna­nym ra­kiem mu­si krą­żyć po Pol­sce. Do jed­ne­go mia­sta jeź­dzi na che­mię, do dru­gie­go na na­świe­tla­nie. Czę­sto po dro­dze umie­ra. Pro­blem kur­su­ją­cych pa­cjen­tów do­ty­czy ca­łe­go kra­ju. PRL ma wte­dy za­le­d­wie trzy­stu on­ko­lo­gów. Jed­nym z nich jest w War­sza­wie pro­fe­sor Ta­de­usz Ko­sza­row­ski, wy­bit­ny na­uko­wiec, sław­ny chi­rurg, kon­sul­tant kra­jo­wy, spo­łecz­nik, po­seł.  For­su­je po­gląd, że cho­re­mu moż­na naj­sku­tecz­niej po­móc, gdy ten bę­dzie le­czo­ny bli­sko i kom­plek­so­wo. Rzu­ca po­mysł: wy­bu­duj­my na­ro­do­wy in­sty­tut on­ko­lo­gicz­ny w cen­trum kra­ju i bliź­nia­cze ośrod­ki re­gio­nal­ne. Ta ory­gi­nal­na kon­cep­cja spodo­ba­ła się Ame­ry­ka­nom i nie­ba­wem za­czną ją wdra­żać u sie­bie. 

A dla­cze­go by nie w Kiel­cach? — ku­si ma­rze­nie.

— Ro­bi­łem wte­dy spe­cja­li­za­cję w War­sza­wie — wspo­mi­na Góźdź. — W wol­nych chwi­lach drep­ta­łem do tych wszyst­kich waż­nych urzę­dów. Pa­trzy­li na mnie jak na wa­ria­ta. Jak­bym ogła­szał, że wła­śnie bu­du­ję sa­mo­lo­cik ze sklej­ki, któ­rym za­mie­rzam po­le­cieć na Księ­życ.

Bo prze­cież w Kiel­cach nie ma ka­dry ani no­wo­cze­sne­go sprzę­tu do dia­gno­sty­ki — pu­sty­nia. Tyl­ko je­den czło­wiek trak­tu­je Góź­dzia ina­czej. To Ko­sza­row­ski. Po­twor­nie za­ję­ty, za­wsze ma dla nie­go czas. Przy­bysz z Kielc jest w se­kre­ta­ria­cie pro­fe­so­ra przyj­mo­wa­ny jak bon­za. A Sta­szek ga­da o ma­rze­niu.

— Miał wpły­wy i ko­rzy­stał z nich, że­by w Kiel­cach in­we­sty­cja ru­szy­ła. A prze­cież mógł so­bie w War­sza­wie nie in­sty­tut on­ko­lo­gii po­sta­wić, lecz pa­łac. Wo­lał dzie­lić się do­ta­cja­mi z pro­win­cją.

Nie­daw­no umarł. To je­den ze świę­tych, któ­rzy w tej hi­sto­rii ode­gra­li se­kret­ną ro­lę.

***

Łóż­ko obok zna­jo­mej zaj­mu­je ład­na blon­dyn­ka ko­ło czter­dziest­ki. Ma­ją jej am­pu­to­wać pierś. Jest na środ­kach uspo­ka­ja­ją­cych; za­ję­li się nią szpi­tal­ni psy­cho­lo­dzy, bo tyl­ko pa­trzy w je­den punkt na pa­ste­lo­wej ścia­nie.

Wcze­snym po­po­łu­dniem do sal­ki za­glą­da oj­ciec Je­rzy, ka­pu­cyn. Py­ta, czy ktoś pra­gnie przy­jąć ko­mu­nię. Zna­jo­ma: — De­li­kat­ny jest, po­ciesz­ny.

Tu­taj wszy­scy wie­dzą, że dy­rek­tor za­bro­nił re­li­gij­nej agi­ta­cji, to zna­czy wma­wia­nia lu­dziom, że cier­pią, bo Pan Bóg ich ko­cha. Al­bo że ich ka­rze za grze­chy.

Zna­jo­ma, nie­wie­rzą­ca, lu­bi oj­ca Jur­ka. Go­to­wy słu­chać, po­trzy­mać za rę­kę.

Do blon­dyn­ki co i raz dzwo­ni syn. — Do­brze się czu­ję, Grze­siu — po­wta­rza mo­no­ton­nym gło­sem, nie od­ry­wa­jąc oczu od ścia­ny.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Je­de­na­sty lip­ca osiem­dzie­sią­te­go trze­cie­go ro­ku, go­dzi­na siód­ma dwa­dzie­ścia ra­no. Na wy­gwiz­dów, gdzie dziś stoi szpi­tal, wjeż­dża ko­par­ka i w bły­sku fle­szy wy­ko­nu­je pierw­szy ruch. 

Tym­cza­sem Góźdź  kom­bi­nu­je, skąd wy­trza­snąć fi­zy­ków me­dycz­nych, bez któ­rych nie mo­że funk­cjo­no­wać ża­den szpi­tal on­ko­lo­gicz­ny, bo ob­słu­gu­ją sprzęt do dia­gno­sty­ki i na­świe­tlań. Zda­je się, że sma­ro­wał ma­słem krom­kę chle­ba przy ko­la­cji. Przy­ło­żył ser. — Już wiem! — wy­krzyk­nął do Elż­bie­ty. Na­za­jutrz rek­to­ro­wi Wyż­szej Szko­ły Pe­da­go­gicz­nej, oprócz po­li­tech­ni­ki je­dy­nej li­czą­cej się uczel­ni w re­gio­nie, z wy­dzia­łem fi­zy­ki na do­brym po­zio­mie, za­pro­po­no­wał cykl se­mi­na­riów o ra­dio­te­ra­pii dla stu­den­tów czwar­te­go ro­ku. Bacz­nie ob­ser­wu­je, kto się wy­bi­ja. Wy­ła­wia kil­ka osób. Da­je im etat w po­wsta­ją­cym szpi­ta­lu po to, że­by ich za­raz wy­słać na szko­le­nie do War­sza­wy, do In­sty­tu­tu On­ko­lo­gii. Ale tam, pro­fe­sor Bar­ba­ra Gwiaz­dor­ska, za­ła­mu­je rę­ce: — Sta­siu, to jest po­waż­na spra­wa, to fi­zy­ka me­dycz­na, a ty mi tu przy­sy­łasz dzie­ci po szkół­ce!

Góźdź na­le­ga: — Pro­szę tyl­ko o je­den mie­siąc. Pro­szę dać im szan­sę.

I po mie­sią­cu pro­fe­sor Gwiaz­dor­ska te­le­fo­nu­je: — Sta­siu, skąd ty ich wzią­łeś? Świet­ni!

Ta­ki suk­ces.

Mło­dzi tra­fia­ją na dok­to­ra Paw­ła Ku­ko­ło­wi­cza (sy­na Ro­mu­al­da, do­rad­cy i przed­sta­wi­cie­la pry­ma­sa Wy­szyń­skie­go). Tak mu się po­do­ba­ją, że rzu­ca cie­płą po­sa­dę w War­sza­wie. Je­dzie z ni­mi do Kielc. Two­rzy tu je­den z naj­lep­szych za­kła­dów fi­zy­ki me­dycz­nej w Pol­sce. Tyl­ko że w kra­ju pisz­czy bie­da. Pie­nią­dze z cen­tra­li to pły­ną, to nie. Na bu­do­wie szpi­ta­la w Kiel­cach co­raz częst­sze prze­sto­je. Na star­cie wol­nej Pol­ski o racz­ku­ją­cym szpi­ta­lu mó­wi się, że to post­ko­mu­ni­stycz­ny mo­loch. Czy stać nas na gi­gan­to­ma­nię Góźdźia? — szem­ra­nie w śro­do­wi­sku. Ktoś wpa­da na po­mysł, że­by wszyst­ko zrów­nać z zie­mią, zbu­rzyć, ry­tu­al­nie po­grze­bać  Lu­do­wą Pol­skę.

I wte­dy wo­je­wo­dą zo­sta­je Jó­zef Pło­skon­ka, szef re­gio­nal­ne­go Oby­wa­tel­skie­go Klu­bu Par­la­men­tar­ne­go, też fi­zyk, pie­kiel­nie rze­czo­wy. W cią­gu dzie­się­ciu mi­nut po­dej­mu­je de­cy­zję: bu­du­je­my da­lej.

Tak to świę­ci prze­pro­wa­dzi­li szpi­tal z jed­ne­go ustro­ju w dru­gi bez­piecz­nie, su­chą no­gą, jak Moj­żesz swo­ich przez Mo­rze Czer­wo­ne.

***

Na od­dzia­le che­mio­te­ra­pii na pa­ste­lo­wych ścia­nach wi­szą ob­ra­zy. Ich ko­lor jest so­czy­sty, peł­no­krwi­sty, krzy­czą­cy, jak­by ar­ty­ście spa­dła z oczu łu­ska i uj­rzał świat w na­giej praw­dzie. Pul­su­ją pę­tle umy­ka­ją­cych w prze­strzeń spi­ral, pa­ję­czy­ny la­bi­ryn­tów, pię­tra wie­lo­ką­tów. Cza­sem z tej  plą­ta­ni­ny wy­ła­nia się ja­kiś kra­jo­braz ze wzgó­rza­mi, z la­sem, rze­ką. Cza­sem twarz jak z Mo­dil­gnia­nie­go — a wszyst­ko wy­ra­zi­ste, ostre jak brzy­twa.

To są ob­ra­zy dzie­ci nie­peł­no­spraw­nych umy­sło­wo, ma­lo­wa­ne w mie­ście na warsz­ta­tach te­ra­pii za­ję­cio­wej. Szpi­tal da­je far­by, pędz­le — oni two­rzą.

Z głę­bi ko­ry­ta­rza wy­ła­nia się dziew­czy­na w szla­fro­ku, w chu­st­ce na gło­wie. Idzie po­wo­li, cięż­ko. Za­trzy­mu­je się przed ob­ra­zem z do­mi­nu­ją­cą czer­wie­nią i dłu­go pa­trzy.

***

— Mam szczę­ście do świę­tych — przy­na­je Góźdź.

A więc mat­ka, Ma­ria. Dla oj­ca Ma­rych­na. By­ła bar­dzo pięk­na i wciąż mło­da (co ła­two spraw­dzić w ro­dzin­nym al­bu­mie), gdy za­pa­dła na go­ściec po­stę­pu­ją­cy. Pra­wie czter­dzie­ści lat prze­le­ża­ła w łóż­ku. Prze­szła wie­le ope­ra­cji. Z każ­dym dniem sta­wa­ła się Ła­za­rzem. Na ko­niec nie mo­gła już sa­ma jeść, bo cho­ro­ba zde­for­mo­wa­ła jej pal­ce, a póź­niej prze­ły­kać, bo za­ata­ko­wa­ła sta­wy żu­chwo­we. Ale nie skar­ży­ła się, nie bun­to­wa­ła. Naj­po­god­niej­sza w ro­dzi­nie. 

A więc lek­cja hio­bo­we­go za­wie­rze­nia — nie do po­ję­cia ludz­kim ro­zu­mem. Lek­cja, jak ob­co­wać z cier­pie­niem i w nim trwać.  To w niej Góźdź zo­ba­czył świę­tą. Dzi­siaj do­strze­ga ta­kich świę­tych co­dzien­nie w swo­im szpi­ta­lu. — Świę­tych na­tych­miast — dok­tor Góźdź wyj­mu­je z kie­sze­ni far­tu­cha słu­chaw­kę i idzie na ob­chód.

She­wach We­iss, by­ły am­ba­sa­dor Izra­ela w Pol­sce, wy­kła­dow­ca Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go (ra­to­wał w Kiel­cach swo­ją żo­nę Es­ter): — Ni­g­dzie na świe­cie nie wi­dzia­łem szpi­ta­la, któ­ry tak bar­dzo ko­ja­rzył­by się ze świą­ty­nią. To przez tę nad­zwy­czaj­ną czy­stość. Jak­by od­by­wa­ło się tu ja­kieś na­bo­żeń­stwo. W ostroż­nych, wy­wa­żo­nych kro­kach lu­dzi  drep­czą­cych po ko­ry­ta­rzach wy­czu­wa się ta­jem­ni­cę kra­wę­dzi, owej wą­skiej prze­strze­ni mię­dzy ży­ciem i śmier­cią. Góźdź to czu­je, po­chy­la się nad tą ta­jem­ni­cą jak nad da­rem ofiar­nym.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dzie­więć­dzie­sią­ty szó­sty ubie­głe­go wie­ku. W Kiel­cach ru­sza pierw­szy w pol­skiej on­ko­lo­gii  re­zo­nans ma­gne­tycz­ny. To prze­łom w dia­gno­sty­ce no­wo­two­ru, skok cy­wi­li­za­cyj­ny — jak­by z sy­ren­ki prze­siąść się do mer­ce­de­sa.

W War­sza­wie, w mi­ni­ster­stwie, z po­cząt­ku krę­ci­li no­sem: że ta­ki pio­nier­ski dro­gi sprzęt strach dać na pro­win­cję. A Góźdź na to: — To za­py­taj­cie wa­szych pro­fe­so­rów, tych naj­sław­niej­szych, czy war­to tu in­we­sto­wać.

Po­py­ta­li. Da­li. W śro­do­wi­sku me­dycz­nym ozna­ki szo­ku. Przy­jeż­dża­ją­cy do Kielc pa­cjen­ci mó­wią, że nie­któ­rzy le­ka­rze pró­bo­wa­li ich od te­go od­wieść. Po­pa­rze­ni wró­ci­cie, ka­le­ka­mi bę­dzie­cie — wiesz­czy­li.

W świę­to­krzy­skim Cen­trum za­sta­na­wia­ją się, jak udo­wod­nić, że u nich  do­brze się le­czy. I za­czy­na­ją two­rzyć wła­sną do­ku­men­ta­cję ja­ko­ści. Opi­su­ją dro­bia­zgo­wo ba­da­nia i za­bie­gi. Sa­mi win­du­ją  stan­dar­dy. Kie­dy kil­ka lat póź­niej w szpi­ta­lu po­ja­wia­ją się au­dy­to­rzy przy­zna­ją­cy pla­ców­kom me­dycz­nym mię­dzy­na­ro­do­wy znak ja­ko­ści ISO — nie mo­gą się na­dzi­wić. I za­kład fi­zy­ki i ra­dio­te­ra­pii z Kielc, znów ja­ko pierw­szy w kra­ju, ten znak uzy­sku­je. Nie­ba­wem no­wa bom­ba: swój cer­ty­fi­kat ja­ko­ści przy­zna­je szpi­ta­lo­wi ar­mia ame­ry­kań­ska. Po raz pierw­szy od osiem­dzie­się­ciu lat wa­szyng­toń­ski  In­sty­tut Pa­to­lo­gii No­wo­two­rów przy Si­łach Zbroj­nych or­ga­ni­zu­je po­za Ame­ry­ką szko­le­nie z udzia­łem na­ukow­ców z ca­łe­go świa­ta. Wy­bie­ra Kiel­ce.

Tak nie­uf­ność i scep­ty­cyzm czę­ści śro­do­wi­ska ob­ra­ca się na do­bre, pro­cen­tu­je stu­krot­nie. Świę­ci dzia­ła­ją, świę­ci garn­ki le­pią.

***

W prze­stron­nej sto­łów­ce dla per­so­ne­lu (to­na­cja nie­bie­ska) obia­dy po­da­ne w wy­kwint­ny spo­sób, jak w naj­lep­szej knaj­pie. Ku­cha­rza, pa­na Tom­ka, chciał ska­pe­ro­wać war­szaw­ski re­stau­ra­tor, ale To­mek nie przy­jął ofer­ty. Obok, w ogól­no­do­stęp­nej ka­wiar­ni, też moż­na ku­pić da­nia z je­go kuch­ni. Pa­cjen­ci ma­ją do wy­bo­ru czter­dzie­ści dzie­więć diet, je­dzą to sa­mo, co per­so­nel. Nie ma po­dzia­łu na lep­sze i gor­sze żo­łąd­ki. Ja­dal­nia za­peł­nia się, ko­lo­ro­we ko­ry­ta­rze ki­pią ży­ciem: ser­wi­sant­ki bez wy­tchnie­nia wy­ma­chu­ją mo­pa­mi (w lśnią­cych to­a­le­tach, jak w no­wo­cze­snych fir­mach, zo­sta­wia­ją kar­tecz­ki z na­zwi­skiem sprzą­ta­ją­cej i go­dzi­ną wy­ko­na­nia pra­cy), za­opa­trze­niow­cy przy­wo­żą pro­duk­ty, la­bo­ran­ci od­czyn­ni­ki, w pral­ni i ko­tłow­ni peł­ny roz­ruch — wszyst­ko, co po­trzeb­ne Cen­trum jest wła­sne, na miej­scu. Ja­kość usług przy­cią­ga chęt­nych z mia­sta, szpi­tal star­tu­je w prze­tar­gach. To spo­sób na za­si­le­nie bu­dże­tu. A jest ko­mu pła­cić. W re­jo­nie po­tęż­ne­go bez­ro­bo­cia on­ko­lo­gia da­je pra­cę pół­to­ra ty­siąc­om lu­dziom, w tym pię­ciu­set pie­lę­gniar­kom i stu osiem­dzie­się­ciu sze­ściu le­ka­rzom, choć przy­da­ło­by się wię­cej, bo z ro­ku na rok pa­cjen­tów przy­by­wa, a pie­nię­dzy uby­wa. Tak cięż­ko jak te­raz jesz­cze nie by­ło. Scen­tra­li­zo­wa­ny sys­tem po­że­ra wła­sny ogon. Kie­dyś wy­dział zdro­wia ob­słu­gi­wa­ło w Kiel­cach naj­wy­żej trzy­dzie­ści osób, dziś w tu­tej­szym NFZ jest ich pięć ra­zy ty­le. Że­by roz­li­czyć sa­mą tyl­ko che­mio­te­ra­pię, w szpi­ta­lu po­trze­ba sze­ściu urzęd­ni­czek, któ­re nic, tyl­ko wy­peł­nia­ją ru­bry­ki z ta­ką sa­mą gor­li­wo­ścią, jak świ­stak za­wi­ja pa­pier­ki. W do­dat­ku cen­tra­la nie bie­rze pod uwa­gę pod­wy­żek ga­zu, prą­du, ben­zy­ny, nie ob­cho­dzi jej, na ja­kim po­zio­mie szpi­tal le­czy. A im le­piej to ro­bi, tym dla nie­go go­rzej, bo utrzy­ma­nie wy­so­kich stan­dar­dów kosz­tu­je. Tym­cza­sem sta­ra pla­ców­ka z sy­pią­cą się in­fra­struk­tu­rą do­sta­je z pań­stwo­wej ka­sy ty­le sa­mo, co ta z naj­cen­niej­szym sprzę­tem.

A jed­nak tu­taj to  wciąż krę­ci się, jak w baj­ko­wym se­ria­lu „Na do­bre i na złe”.

Pro­fe­sor Ka­zi­mierz Su­łek, he­ma­to­log z Woj­sko­we­go In­sty­tu­tu Me­dycz­ne­go, sta­ły kon­sul­tant w kie­lec­kim Cen­trum: — Dok­tor Góźdź nie po­peł­nił błę­du in­nych sze­fów pu­blicz­nych szpi­ta­li, nie po­zwo­lił roz­par­ce­lo­wać swo­je­go na spół­ecz­ki i spół­ki. Do­świad­cze­nie po­ka­zu­je, że ta­ka czę­ścio­wa pry­wa­ty­za­cja wy­sy­sa szpi­tal, bo te drob­ne pod­mio­ty na nim pa­so­ży­tu­ją. 

Sam Góźdź uwa­ża, że naj­sil­niej­sza taj­na broń Cen­trum to ka­dra — po­mi­mo uwła­cza­ją­cych za­rob­ków — aż roi się w niej od pa­sjo­na­tów.

— To też świę­ci —  do­da­je dy­rek­tor.

***

Aka­de­mię Me­dycz­ną koń­czył w Bia­łym­sto­ku. Ha­rvard i Oxford na szew­skim stoł­ku oj­ca, rów­nież Sta­ni­sła­wa, któ­ry ro­bił bu­ty na ob­sta­lu­nek w przed­wo­jen­nym warsz­ta­cie na Li­po­wej. Gdy ju­nior skoń­czył pięć lat, zo­stał  po­moc­ni­kiem. Ja­ko sza­no­wa­ny pra­cow­nik każ­de­go la­ta do­sta­wał dwa ty­go­dnie urlo­pu. Tak  by­ło do stu­diów.

Z wła­ści­cie­lem przy­szłych bu­tów oj­ciec naj­pierw dłu­go roz­ma­wiał. Chciał, że­by pa­so­wa­ły do du­szy, że­by by­ły jej wi­zy­tów­ką. Na­stęp­nie przed­sta­wiał swo­ją wi­zję i wsłu­chi­wał się w ocze­ki­wa­nia klien­ta.

Cho­lew­ki i ko­py­ta pro­wa­dzał z War­sza­wy. W warsz­ta­cie w ide­al­nym po­rząd­ku pre­zen­to­wa­ły się róż­ne ro­dza­je ko­pyt: in­ne na bu­ty let­nie, in­ne na ba­lo­we. In­ne do jaz­dy kon­nej i na bu­ty zi­mo­we. In­ne na czó­łen­ka, a in­ne na po­lo­wa­nie. Cał­kiem osob­no na obu­wie li­tur­gicz­ne, ha­fto­wa­ne. Dla bi­sku­pa Karcz­mar­ka spo­rzą­dza­ło się je w bia­łych rę­ka­wicz­kach, za­wsze czy­ściut­kich. Wszyst­ko ręcz­nie: ćwie­ko­wa­nie, szy­cie, nada­wa­nie kształ­tu ob­ca­som, for­mo­wa­nie. W uro­czy­stej at­mos­fe­rze, w po­czu­ciu do­nio­sło­ści.

A więc lek­cja mi­ło­ści do za­wo­du, pa­sji. Na­uka cier­pli­wej dłu­ba­ni­ny, któ­ra owo­cu­je czymś pięk­nym i trwa­łym — bo te bu­ty by­ły nie do zdar­cia.

Góźdź: — Gdy­bym nie po­tra­fił zro­bić bu­tów, pew­nie bym się na szpi­tal nie po­rwał. Je­stem szew­cem.

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dwa ty­sią­ce pięć, koń­ców­ka ka­den­cji sej­mu. Wpół do dwu­na­stej w no­cy. Dzwo­ni po­seł z te­go re­gio­nu. Mó­wi, że do­pil­nu­je PET—a, zgło­sił go w po­praw­ce do bu­dże­tu.

PET to hit — to­mo­gra­fia kom­pu­te­ro­wa naj­now­szej ge­ne­ra­cji. Wi­dzi no­wo­twór z nad­zwy­czaj­ną pre­cy­zją. W dia­gno­sty­ce i le­cze­niu to tak, jak­by z mer­ce­de­sa prze­siąść się do sa­mo­lo­tu. Ma­ją to cu­do tyl­ko w pa­ru ośrod­kach. W Kiel­cach przy­go­to­wu­ją się do je­go in­sta­la­cji od kil­ku lat.

I znów w śro­do­wi­sku szme­rek: — Czy nas aby na to stać? 

A Góźdź: — To mo­że nie stać nas też, że­by­śmy jeź­dzi­li sa­mo­cho­da­mi?

I gło­sy kry­ty­ki: — Dy­rek­tor każ­dej wła­dzy się pod­li­zu­je.

A Góźdź: — Ja nie je­stem po­li­ty­kiem. Roz­ma­wiam z każ­dym, kto chce po­móc pa­cjen­tom. Ja na­le­żę do Par­tii On­ko­lo­gia.

***

Póź­nym wie­czo­rem po ko­ry­ta­rzach prze­miesz­cza się ci­sza, do któ­rej pa­su­je okre­śle­nie: ab­so­lut­na. Ar­tur Ko­wa­lik z pra­cow­ni bio­lo­gii mo­le­ku­lar­nej lu­bi jej to­wa­rzy­stwo, dla­te­go pra­cu­je po go­dzi­nach, choć nie do­sta­je za to ani gro­sza wię­cej. Tu­taj, wśród nie­zli­czo­nych pró­bó­wek i od­czyn­ni­ków, szu­ka roz­wią­za­nia ła­mi­głów­ki: ja­kie od­mia­ny no­wo­two­rów, po­wiedz­my pier­si czy chło­nia­ka, za­re­agu­ją na le­ki. To są bar­dzo dro­gie, naj­now­sze spe­cy­fi­ki. Nie ma sen­su ich po­da­wać, je­śli nie za­sko­czą. Tra­fie­nie w dzie­siąt­kę ozna­cza ży­cie. 

Ale że­by ta­kie ba­da­nia pro­wa­dzić, trze­ba bie­gle po­ru­szać się w świa­to­wej li­te­ra­tu­rze i po­słu­gi­wać skom­pli­ko­wa­ny­mi tech­ni­ka­mi. Ar­tur Ko­wa­lik to po­tra­fi. Do ta­kich pa­sjo­na­tów jak on przy­jeż­dża­ją sła­wy. Na przy­kład pro­fe­sor Ja­nusz Li­mon z Aka­de­mii Me­dycz­nej w Gdań­sku na­pi­sał w księ­dze pa­miąt­ko­wej: „To nie­wy­ob­ra­żal­ne (…) Wiel­kie za­sko­cze­nie. Cen­trum oka­za­ło się no­wo­cze­snym pięk­nym szpi­ta­lem ze świet­nie wy­szko­lo­nym ze­spo­łem le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek”.

Pro­fe­sor Le­opold Koss, ten z No­we­go Jor­ku, tak się za­chwy­cił kie­lec­kim za­kła­dem pa­to­lo­gii no­wo­two­rów i je­go kie­row­ni­kiem dok­to­rem Jac­kiem Sy­gu­tem (któ­ry się u nie­go szko­lił), że umie­ścił w swym mo­nu­men­tal­nym pod­ręcz­ni­ku zdję­cia pre­pa­ra­tów rzad­kich gu­zów — wła­śnie z tej pra­cow­ni. Moż­na zo­ba­czyć w każ­dej bi­blio­te­ce. Ta­ka re­kla­ma.

Pro­fe­sor Ka­zi­mierz Su­łek o Góź­dziu: — Nie wy­ob­ra­ża­łem so­bie, że je­den czło­wiek mo­że zro­bić tak wie­le. Miał wi­zję no­wa­tor­skie­go le­cze­nia on­ko­lo­gicz­ne­go i wcie­lił ją w ży­cie. Za­trud­nił le­ka­rzy wszyst­kich spe­cjal­no­ści ze sto­ma­to­lo­ga­mi włącz­nie, bo prze­cież cho­ry, któ­ry tu tra­fia, cier­pi na wie­le scho­rzeń. Te­go nie prak­ty­ku­je się ni­g­dzie. A jesz­cze uczy­nił ze swe­go szpi­ta­la ośro­dek my­śli na­uko­wej.

Pro­fe­sor An­drzej Bo­rów­ka, chi­rurg uro­log: — Ze świe­cą szu­kać ta­kiej pla­ców­ki, z po­dob­nym wy­po­sa­że­niem i ka­drą.

Na mo­sięż­nych ta­bli­cach wi­szą­cych na pa­ste­lo­wych ścia­nach par­te­ru bi­ją w oczy na­zwi­ska sław współ­cze­snej me­dy­cy­ny, ścią­gnię­tych tu przez Góź­dzia, pro­fe­so­rów: An­drze­ja Ku­ła­kow­skie­go (chi­rur­gia), Chri­sto­phe­ra Lan­ge (ra­dio­bio­lo­gia), An­drze­ja Miecz­ni­kow­slie­go (gi­ne­ko­lo­gia), An­drze­ja Hli­nia­ka (ra­dio­te­ra­pia).

— Pa­trzy­łem na to Cen­trum jak na po­tęż­ną jo­dłę Pusz­czy Świę­to­krzy­skiej — przy­zna­je Góźdź — któ­ra nie prze­trwa bez moc­nych ko­rze­ni. Chcia­łem, że­by le­ka­rze, tech­ni­cy mie­li wzor­ce, że­by z nich czer­pa­li.

W ga­bi­ne­cie dy­rek­to­ra, wśród dy­plo­mów i na­gród przy­zna­wa­nych przez re­gio­nal­ne in­sty­tu­cje jest Zło­ty Eme­ryk od tu­tej­sze­go Ra­dia TAK. Eme­ryk to po­stać wy­ku­ta w ska­le, w No­wej Słu­pi. We­dług le­gen­dy to pąt­nik, wę­dro­wiec, o któ­rym mó­wią, że po­dą­ża z mo­zo­łem w stro­nę Świę­te­go Krzy­ża. Co rok o ziarn­ko pia­sku.

***

Przy pla­cu Mo­niusz­ki szewc Sta­ni­sław Góźdź se­nior po­sta­wił wie­le lat te­mu dom. Uczy­nił to dla świę­tej Ma­rych­ny, że­by mo­gła ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem w ogród­ku. Uczy­nił to tak­że dla trzech có­rek i je­dy­ne­go sy­na — po­moc­ni­ka, że­by to tu­taj po­za­kła­da­li ro­dzi­ny. Dla­te­go pew­ne­go dnia  Góźdź przy­pro­wa­dził do te­go do­mu Elż­bie­tę, dziew­czy­nę z są­sied­niej uli­cy: — Mo­ja pierw­sza i ostat­nia mi­łość. Bez niej bym ni­cze­go nie do­ko­nał.

Z nie­bie­sko­oką, dłu­go­no­gą na­uczy­ciel­ką ję­zy­ka nie­miec­kie­go ma tro­je dzie­ci: dwóch sy­nów i je­dy­nacz­kę on­ko­lo­gię — za­bor­czą, za­zdro­sną o wy­łącz­ność. To z jej po­wo­du Sta­ni­sław Góźdź mó­wi o żo­nie: świę­ta Elż­bie­ta. Bo in­na by nie wy­trzy­ma­ła po­wro­tów do do­mu w środ­ku no­cy, po­bu­dek o świ­cie, sta­łych po­dró­ży do War­sza­wy, mi­ja­nia się w drzwiach, gdy sy­no­wie uczy­li się cho­dzić, mó­wić, żyć. Więc jest po­czu­cie stra­ty, coś go omi­nę­ło.

Ale Elż­bie­ta nie ża­ło­wa­ła. Dom trwa. Se­nior po­bu­do­wał go na ska­le.

***

Z po­cząt­kiem dwa ty­sią­ce szó­ste­go do Świę­to­krzy­skie­go Cen­trum On­ko­lo­gii przy­je­chał ów­cze­sny pre­mier Ka­zi­mierz Mar­cin­kie­wicz. Obej­rzał ko­lo­ro­wy szpi­tal z gó­ry na dół, zjadł po­si­łek w nie­bie­skiej sto­łów­ce. W księ­dze pa­miąt­ko­wej na­pi­sał: „Peł­ne za­sko­cze­nie — za ja­kość, za kom­pe­ten­cję, za od­da­nie, za mi­sję.  Gra­tu­lu­ję.  Zro­bi­my  wszyst­ko,  by  dbać.  War­to.”  I od­je­chał.

Góźdź ma ja­sność, jak po­win­no wy­glą­dać to dba­nie. Ob­li­czył. Na­ro­do­wy Fun­dusz Zdro­wia wy­my­ślił za­wi­ły sys­tem tak zwa­nych punk­tów roz­li­cze­nio­wych. Je­den punkt to dzie­sięć zło­tych. Po­wiedz­my, że po­byt cho­re­go w szpi­ta­lu wy­ce­nio­no na dwa­dzie­ścia punk­tów. Niech więc Fun­dusz do­pła­ca tyl­ko sześć­dzie­siąt pięć gro­szy wię­cej do każ­de­go punk­tu za pa­cjen­ta, któ­ry tra­fia do Cen­trum. Góźdź się wście­ka: —  Nie  wol­no po­zwo­lić, że­by z bra­ku środ­ków mar­niał no­wo­cze­sny sprzęt, że­by ob­ni­ża­ły się stan­dar­dy. Tak wła­dza po­win­na pod­cho­dzić do wszyst­kich szpi­ta­li, któ­re le­czą wię­cej i le­piej. To się opła­ca. Ta­kie ma­rze­nie: sześć­dzie­siąt pięć gro­szy. 

Tuż nad ga­bi­ne­tem dy­rek­to­ra jest Ga­bi­net Sze­fa, to zna­czy ka­pli­ca Świę­te­go Krzy­ża. Od stro­ny oł­ta­rza Pan Je­zus scho­dzi z gó­ry Ta­bor, a dwu­na­stu apo­sto­łów z drew­nia­nych pła­sko­rzeźb pro­wa­dzi do ob­ra­zu Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej — spe­cja­list­ki od speł­nio­nych ma­rzeń.

Po­mi­mo wie­czor­nej po­ry krzą­ta się tu oj­ciec ka­pu­cyn, a co i rusz przy­by­wa­ją ze wszyst­kich pię­ter świę­ci w szla­fro­kach. By­wa — klę­ka­ją przy nich świę­ci w bia­łych far­tu­chach, ze słu­chaw­ka­mi na szy­jach.

***

Na in­ter­ne­to­wym fo­rum (Kiel­ce.ga­ze­ta.pl) o dy­rek­to­rze Góźdźiu za­trzę­sie­nie ano­ni­mo­wych gło­sów. Obok do­brych — ja­do­wi­te:

„Góźdź jest zdro­wo od­je­cha­ny”.

„Ta­cy jak on pod­cze­pia­ją się pod ak­tu­al­nie rzą­dzą­cą par­tię i czy­nią wszyst­ko <<w tro­sce o do­bro pa­cjen­ta>>— czy­taj w ob­ro­nie wła­snej du­py.”

„Sprzęt i le­kar­stwa wy­ko­rzy­sty­wa­ne na on­ko­lo­gii nie są war­te za­chwy­tów! Za­chwy­ca się ni­mi tyl­ko dy­rek­tor, ale on się nie­ste­ty na tym nie zna”.

„Ma­cie w szpi­ta­lu pa­pier to­a­le­to­wy i my­dło? Nie­sa­mo­wi­te, ja­ki to po­stęp cy­wi­li­za­cyj­ny na­stą­pił, pan dy­rek­tor oso­bi­ście dba o do­sta­wy”.

„Każ­de­mu pa­nu po­li­że but, by­le nie zo­stać ode­rwa­nym od ko­ry­ta.”

„Taa, on mo­że i słu­ży po­mo­cą in­nym, ale ci in­ni mu­szą się ja­koś zre­wan­żo­wać prę­dzej czy póź­niej.”

„Z ta­kie­go szpi­ta­la to moż­na po­żyć i pod­kar­mić fa­mi­lię i zna­jom­ków. Zrób­ta go pre­ziem po ka­czor­ku, to lep­szy mi­glanc niż kwa­chu i je­go czer­wo­na kom­pa­nia.”

 To czło­wiek du­że­go for­ma­tu w nie­zbyt du­żym mie­ście — ko­men­tu­je te gło­sy pro­fe­sor Su­łek. 

***

Dro­ga od ma­rze­nia. Rok dwa ty­sią­ce osiem. Kra­jem wstrzą­sa­ją straj­ki le­ka­rzy i pie­lę­gnia­rek. Te­le­wi­zja każ­de­go dnia po­ka­zu­je re­la­cje ze szpi­ta­li za­gro­żo­nych ewa­ku­acją pa­cjen­tów. Jest wśród nich tak­że kie­lec­ki.

Za­tem tak mia­ła­by za­koń­czyć się ta hi­sto­ria, ni­by żyw­cem wy­ję­ta z baj­ko­we­go se­ria­lu „Na do­bre i na złe”? Czy nie za­no­si się tu na trium­fal­ne od­trą­bie­nie, że ży­cie to nie baj­ka i nasz bo­ha­ter za chwi­lę po­że­gna się ze swym ma­rze­niem, od­pro­wa­dza­ny na zie­lo­ną traw­kę po­gar­dli­wy­mi spoj­rze­nia­mi roz­ju­szo­ne­go per­so­ne­lu?

A więc schy­łek go­rą­ce­go la­ta. W szpi­ta­lu od kil­ku mie­się­cy peł­ną pa­rą pra­cu­je już PET. Pa­smo suk­ce­sów kie­lec­kiej pla­ców­ki przy­pie­czę­to­wu­je ko­mi­sja wy­bit­nych eks­per­tów z Mię­dzy­na­ro­do­wej Agen­cji Ato­mi­sty­ki, któ­ra oce­nia ja­kość oraz bez­pie­czeń­stwo le­cze­nia on­ko­lo­gicz­ne­go — i na­da­je szpi­ta­lo­wi naj­wyż­szy ty­tuł Cen­ter of Com­pe­ten­ce. A tu — strajk. Z czymś po­dob­nym Góźdź jesz­cze do czy­nie­nia nie miał. Wie­czo­rem za­cho­dzi do ka­pli­cy. — Sze­fie — mó­wi — prze­cież ja prze­ciw nim nie sta­nę, bo z nich je­stem. Ma­ją pra­wo wście­kać się, że NFZ nie po­szedł po ro­zum do gło­wy i na­dal sto­su­je uraw­ni­łow­kę, tak sa­mo fi­nan­su­jąc szpi­tal do­bry i kiep­ski? Ma­ją. A mo­że nie­słusz­nie chcie­li­by za­ra­biać za swo­ją pra­cę wię­cej? Słusz­nie. To po­kie­ruj, dzia­łaj. — I wy­cho­dzi Góźdź od Sze­fa, idzie do straj­ku­ją­cych. Słu­cha, słu­cha, słu­cha. Bo świę­ta Ma­rych­na po­wta­rza­ła: kto ile ma cier­pli­wo­ści, ty­le ma mą­dro­ści; przez ca­ły ten czas ne­go­cja­cji to dzia­ła. Nikt nie pod­no­si gło­su, nie rzu­ca mię­sem. 

Dwu­dzie­sty szó­sty wrze­śnia, o świ­cie te­le­fon od sy­na: — Ta­ta, masz wnucz­kę. — Te­go dnia ma­ją się fi­na­li­zo­wać roz­mo­wy, straj­ku­ją­cy skła­nia­ją się ku ugo­dzie, trwa żmud­ne usta­la­nie szcze­gó­łów. Na­raz wpa­da gru­pa kil­ku­dzie­się­ciu le­ka­rzy: — Straj­ku nie koń­czy­my! — Góźdź: — Co się sta­ło? — A oni: — Sły­sze­li­śmy, że mar­sza­łek wo­je­wódz­twa chce pa­na od­wo­łać. My na to nie po­zwo­li­my. Pan ma zo­stać. — A resz­ta jed­nym gło­sem: — Tak, ma pan zo­stać! — Po­tem oka­za­ło się, że z tym od­wo­ła­niem to by­ła plot­ka. Ale czy to nie Szef do­pil­no­wał, że­by się roz­nio­sła? 

Gdy opusz­czał szpi­tal, sil­ny po­dmuch od Świę­te­go Krzy­ża przy­wiał ziarn­ka pia­sku. Za­dzwo­nił do sy­na: — Ja­dę po­znać ma­łą.

Na imię da­li jej Ma­rych­na.

HAR­MO­NIA SFER

To opo­wieść o czło­wie­ku, któ­ry sca­la wszech­świat

Star­tu­je­my. Air­bus A380 (naj­więk­szy na świe­cie), od­ry­wa się od pa­sa na lot­ni­sku w De­nver cięż­ko, ospa­le, ale za­nim się obej­rzysz, zie­mia tra­ci na zna­cze­niu — wresz­cie mo­żesz spoj­rzeć na nią z gó­ry. Jesz­cze chwi­la, a cał­kiem znik­nie. — Ład­ne nie­bo, praw­da? — od­zy­wa się pi­lot Hel­ler. Rze­czy­wi­ście: pło­ną­ce, roz­czo­chra­ne od za­cho­du.

Jest wcze­sne po­po­łu­dnie. W ma­łym miesz­ka­niu pro­fe­so­ra roz­le­ga się dzwo­nek. Pi­lot od­ry­wa się od ste­ru (to li­sto­nosz z li­stem po­le­co­nym), po­tem wra­ca do kok­pi­tu. — Jak już je­stem bar­dzo zmę­czo­ny, to so­bie tak la­tam — mó­wi. — Mo­gę wy­brać do­wol­ny sa­mo­lot i każ­de lot­ni­sko, każ­dą po­go­dę.

Te­go po­po­łu­dnia Mi­cha­ło­wi Hel­le­ro­wi uda­je się za po­mo­cą kom­pu­te­ro­we­go sy­mu­la­to­ra lo­tu bez tru­du ze­spo­lić dwie rze­czy­wi­sto­ści: tę wir­tu­al­ną w ka­bi­nie ko­lo­sa mkną­ce­go nad ame­ry­kań­skim sta­nem Ko­lo­ra­do i tę re­al­ną, w tar­now­skim miesz­ka­niu, z okna­mi wy­cho­dzą­cy­mi na za­ple­cze su­per­mar­ke­tu „Al­bert”. Ale na co dzień pro­fe­sor Hel­ler zaj­mu­je się łą­cze­niem znacz­nie od­le­glej­szych rze­czy­wi­sto­ści: cha­osu i po­rząd­ku, wi­dzial­ne­go z nie­wi­dzial­nym, te­go, co na­ma­cal­ne z tym, co nie­uchwyt­ne. 

***

Kie­dy w ty­siąc dzie­więć­set sie­dem­na­stym ro­ku Al­bert Ein­ste­in ogła­sza swą teo­rię względ­no­ści, mat­ka Mi­cha­ła, pan­na Zo­fia Stru­ga­le­wicz, Po­lka, miesz­ka na Ukra­in­ie, w gu­ber­ni ki­jow­skiej, gdzie jej oj­ciec ma nie­wiel­ki ma­ją­tek.

Gdy w dwu­dzie­stym pią­tym ro­ku po­ja­wia się teo­ria kwan­tów, oj­ciec Mi­cha­ła, Ka­zi­mierz, za­wdzię­cza­ją­cy swe na­zwi­sko au­striac­kie­mu przod­ko­wi, ab­sol­went Po­li­tech­ni­ki Wie­deń­skiej i Lwow­skiej, bie­rze udział w two­rze­niu Za­kła­dów Azo­to­wych w pod­tar­now­skich Mo­ści­cach. Jest wdow­cem, sam wy­cho­wu­je dwie cór­ki.

Ogól­na teo­ria względ­no­ści opi­su­je za­cho­wa­nie wiel­kich struk­tur ko­smicz­nych: ma­kro­ko­smo­su. W tym świe­cie jesz­cze wszyst­ko dzie­je się na ludz­ki ro­zum. Rzą­dzą nim sta­bil­ne i przej­rzy­ste pra­wa.

Teo­ria kwan­tów zaj­mu­je się mi­kro­ko­smo­sem. I od­kry­wa w nim dzi­wy, któ­re wy­da­ją się sprzecz­ne z na­szym po­tocz­nym do­świad­cze­niem; po­ka­zu­je, że w mi­kro­ko­smo­sie dzie­ją się na wiel­ką ska­lę  wy­da­rze­nia trud­ne do wy­ob­ra­że­nia. W tym świe­cie za­cho­wa­niem czą­stek rzą­dzi nie ty­le re­la­cja „przy­czy­na — sku­tek”, ile praw­do­po­do­bień­stwo.

Mi­cha­ła jesz­cze nie ma, jesz­cze się nie na­ro­dził, a już wszyst­kie te fak­ty bę­dą dla nie­go brze­mien­ne w skut­ki.

***

W gu­ber­ni ki­jow­skiej Stru­ga­le­wi­czo­wie prze­ży­wa­ją re­wo­lu­cję, a po­tem woj­nę dwu­dzie­ste­go ro­ku. Ma­ria, mat­ka Zo­fii, za­kli­na mę­ża: — Ucie­kaj­my do Pol­ski. On: — Ja zo­sta­nę. Ktoś mu­si pil­no­wać ma­jąt­ku, prze­cież ten non­sens dłu­go się nie utrzy­ma. — Zo­stał. Wkrót­ce umarł.

Gdy Ma­ria z Zo­fią do­cie­ra­ją do Pol­ski, są bied­ne jak ko­ściel­ne my­szy. Ma­ria szu­ka pra­cy. Sły­szy przy­pad­kiem, że wdo­wiec Hel­ler roz­glą­da się za wy­cho­waw­czy­nią dla có­rek, więc pu­ka pod wska­za­ny ad­res, zo­sta­je przy­ję­ta.