Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Zaginiony symbol

Zaginiony symbol

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-226-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Zaginiony symbol

Co zaginęło, zostanie odnalezione…Waszyngton. Harvardzki specjalista od symboliki, Robert Langdon na prośbę swego przyjaciela i mentora, Petera Solomona, ma wygłosić wykład na Kapitolu. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się, że na wieczór nie zaplanowano żadnego odczytu, a po chwili na środku rotundy odkryte zostaje makabryczne znalezisko, niepokojąco naznaczone pięcioma tajemniczymi symbolami. Jego przesłanie jest dla Langdona oczywiste – to zaproszenie do dawno zaginionego świata skrywającego ezoteryczną mądrość.Kiedy okazuje się, że Peter Solomon, filantrop i prominentny członek loży masońskiej, został porwany, Langdon wie, że istnieje tylko jeden sposób, by ocalić przyjaciela: przyjąć tajemnicze zaproszenie i udać się tam, gdzie zaprowadzą go zaszyfrowane wskazówki.A poprowadzą go podziemnymi korytarzami do tajemnych komnat i świątyń ukrytych pod jednym z najpotężniejszych miast świata. Skrywa ono prastare sekrety loży masońskiej i odkrycia, których wielu wolałoby nie ujawniać. Rozpoczyna się szalona wędrówka i wyścig z czasem, bo Langdon ma zaledwie kilka godzin na dotarcie do celu.  W przeciwnym wypadku jego przyjaciel zginie.Zaginiony symbol to mistrzowsko skonstruowany thriller przesiąknięty historią, zagubiony w labiryncie symboli i enigmatycznych kodów. Pełen zagadek i trzymających w napięciu zwrotów akcji.

Polecane książki

Planowanie budżetu w dziale sprzedaży to jeden z najważniejszych elementów budżetu całego przedsiębiorstwa. Nie ma bowiem żadnego innego budżetu, który wpływałby tak bezpośrednio na zyski lub straty firmy. Dlatego odpowiednie przygotowanie i właściwe jego zaplanowanie jest kluczowe dla sukcesu firmy...
W 2012 roku Eric Greitens, komandos amerykańskich oddziałów Navy SEAL, odebrał telefon od byłego towarzysza z komanda FOKI, Zacha Walkera, którego nie widział od dziesięciu lat. Walker był jednym z najtwardszych żołnierzy w oddziałach Navy SEAL. Jednak gdy powrócił z wojny do do...
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, jak to jest stracić pamięć, a wraz z nią istotną część swojej osobowości?   Anarion przekonała się o tym na własnej skórze. Elfka stanęła przed kluczowym wyborem: uciec od przeszłości, którą jej odebrano, czy spróbować ją odzyskać? Nie ...
Przymierzając się do tego utworu, autor oparł się na jednej z napisanych przez siebie miniaturowych zagadek kryminalnych, opublikowanych pod pseudonimem w latach dziewięćdziesiątych. Rzeczona nosiła tytuł „Śmierć pięknej tancerki”. Zarysowana na pierwszych stronach akcja — zgodnie z tym punktem wyjś...
Dla osób kochających podróże, świat orientu i kulturę Indii z pewnością nie ma już na subkontynencie indyjskim zbyt wielu miejsc dziewiczych, nieodkrytych, ścieżek, których stopa ludzka – bosa czy tez obuta w podróżnicze półbuty – nie dotknęła. Dlatego chociaż Ula Molęda w swojej powieści wiedzie na...
Witaj na wyspie, która tchnie w ciebie nowe życie. Z posiadłości najbogatszego kupca w Zakkanie ginie niezwykle cenny przedmiot. Młoda złodziejka, która dokonuje kradzieży, zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że ten czyn odmieni już na zawsze jej życie. Kiedy wyrusza w długą drogę, żeby odnaleźć zag...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Dan Brown

DLA BLYTHE

Podziękowania

Składam serdeczne podziękowania trójce wspaniałych
przyjaciół, z którymi mam przywilej współpracować:
mojemu redaktorowi, Jasonowi Kaufmanowi, agentce
literackiej, Heide Lange, i konsultantowi Michaelowi
Rudellowi. Chciałbym także wyrazić ogromną
wdzięczność wydawnictwu Doubleday, wydawcom moich książek
na całym świecie i, oczywiście, Czytelnikom.

Powieść, którą trzymacie w rękach, nie powstałaby
bez wspaniałomyślnej pomocy niezliczonych osób, które
podzieliły się ze mną swoją wiedzą i umiejętnościami.
Przekazuję Wam wszystkim wyrazy ogromnego uznania.

Żyć w świecie, nie rozumiejąc jego sensu,

to jak błąkać się po wielkiej bibliotece,

nie dotykając książek.

Odwieczna wiedza tajemna

FAKTY

W 1991 roku w sejfie dyrektora CIA umieszczono
dokument, który spoczywa tam bezpiecznie
do dziś. Tajemniczy tekst zawiera wzmianki
o pradawnym portalu i nieznanym miejscu
znajdującym się pod ziemią. Jest w nim również
zdanie: Zostało to gdzieś ukryte.

Wszystkie instytucje pojawiające się na kartach tej
książki istnieją naprawdę, m.in. masoni, Invisible College[1], Biuro Bezpieczeństwa, SMSC[2] oraz Instytut Badań Noetycznych.

Prawdziwe są również wszystkie rytuały, dzieła
sztuki i pomniki, o których wspominam.

[1] Invisible College (ang.) – Niewidzialny College – grupa przyrodników
będąca prekursorem londyńskiego Royal Society (Towarzystwa Królewskiego).

[2] SMSC – Smithsonian Museum Support Center – Centrum Wspierania
Muzeum Smithsoniańskiego.

Prolog

Dom świątyni, godz. 23.33

Prawdziwą tajemnicą jest śmierć.

Tak było od zarania czasu: zawsze pozostawało tajemnicą, jak
umrzeć.

Trzydziestoczteroletni adept wpatrywał się w ludzką czaszkę,
którą trzymał w dłoniach. Czaszkę wydrążoną jak misa,
wypełnioną winem czerwonym niczym krew.

Wypij – powiedział sobie. – Nie masz się czego bać.

Zgodnie z nakazem tradycji rozpoczął podróż odziany
w rytualną szatę średniowiecznego heretyka prowadzonego na
szubienicę. Luźne poły rozsunęły się, ukazując bladą pierś, lewa nogawka
uniosła się ponad kolano, prawy rękaw odsłonił łokieć. Na szyi
wisiała ciężka pętla, „sznur do wleczenia”, jak nazywali ją
bracia. Tej nocy, podobnie jak ci, którzy składali świadectwo, miał
na sobie strój mistrza.

Otoczyli go wszyscy członkowie bractwa przybrani w regalia[3]:
w fartuchy z jagnięcej skóry, szarfy i białe rękawiczki. Na
szyjach mieli ceremonialne klejnoty, które lśniły w słabym świetle
jak oczy zjaw. Wielu z nich zajmowało wysokie stanowiska, lecz
adept wiedział, że w tych murach doczesna władza nie ma
żadnego znaczenia. Wszyscy są równi – są braćmi, których za sprawą
przysięgi połączyła mistyczna więź.

Patrzył na członków tego niezwykłego zgromadzenia,
zastanawiając się, czy ktoś z zewnątrz dałby wiarę, że wszyscy ci ludzie
zbiorą się w jednym miejscu… i to w takim miejscu. Sala
przypominała starożytną świątynię.

Prawda była jeszcze bardziej niewiarygodna.

Jestem w odległości zaledwie kilku przecznic od Białego
Domu!

Ogromny gmach przy Szesnastej Ulicy pod numerem tysiąc
siedemset trzydziestym trzecim, w północno-zachodniej części
Waszyngtonu, był kopią pogańskiej świątyni – świątyni
króla Mauzolosa, pierwotnego mauzoleum, miejsca, w którym po
śmierci składano ludzkie szczątki. Głównego wejścia strzegły
dwa siedemnastotonowe, odlane z brązu sfinksy. Wnętrze
budynku tworzył bogato zdobiony labirynt sal, korytarzy,
zamkniętych krypt i bibliotek. Znajdował się tam nawet otwór w ścianie,
w którym widać było dwa ludzkie szkielety. Choć powiedziano
mu, że każde pomieszczenie w tym gmachu ma swoją
tajemnicę, wiedział, iż największe kryje wielka sala, w której klęczał
z czaszką w rękach.

Sala świątyni.

Pomieszczenie zbudowane na planie kwadratu było olbrzymie.
Sklepienie sięgające imponującej wysokości trzydziestu metrów
wspierało się na kolumnach z zielonego granitu. Pod ścianami
stały w kręgu rzędy krzeseł wykonanych z ciemnego rosyjskiego
orzecha z siedzeniami obitymi ręcznie wyprawioną świńską
skórą. Zachodnią stronę sali zdominował wysoki na dziesięć metrów
tron, naprzeciwko którego ukryto organy. Ściany pokrywała
mozaika starożytnych symboli, egipskich i hebrajskich,
astronomicznych i alchemicznych oraz innych, których nie rozpoznawał.

Tej nocy salę świątyni oświetlał szereg precyzyjnie
rozmieszczonych świec. Słabe światło wzmacniał jedynie blady promień
księżyca wpadający przez duży otwór w suficie, odsłaniając
najbardziej zdumiewający element pomieszczenia – potężny ołtarz
wykuty z jednego bloku polerowanego, czarnego belgijskiego
marmuru, usytuowany na samym środku.

Prawdziwą tajemnicą jest śmierć – przypomniał sobie.

– Nadszedł czas – wyszeptał głos.

Adept podniósł wzrok i spojrzał na dostojną postać w białej
szacie, która przed nim stała. Czcigodny Wielki Mistrz. Ten
dobiegający sześćdziesiątki mężczyzna był symbolem Ameryki,
człowiekiem uwielbianym, silnym i niesłychanie bogatym. Jego
niegdyś czarne włosy całkiem posiwiały, a twarz sugerowała
błyskotliwy intelekt i władzę sprawowaną przez długie lata.

– Złóż przysięgę – powiedział Wielki Mistrz głosem cichym
jak padający śnieg. – Dotrzyj do kresu wędrówki.

Podróż adepta, podobnie jak wszystkie podróże tego
rodzaju, rozpoczęła się od pierwszego stopnia wtajemniczenia.
Tamtej nocy, podczas podobnego rytuału, Czcigodny Wielki Mistrz
zasłonił mu oczy aksamitną przepaską, przyłożył do piersi
ceremonialny sztylet i zapytał:

– Czy uroczyście przysięgasz na własną cześć, wolny od chęci
zysku lub innych niskich pobudek, dobrowolnie i bez przymusu
dążyć do zgłębienia tajemnic i dostąpienia przywilejów naszego
bractwa?

– Tak – skłamał.

– Przestrzegam cię, że karą za wyjawienie tajemnic, które
zostaną ci powierzone, będzie natychmiastowa śmierć – ostrzegł
Mistrz.

Adept nie czuł wtedy lęku. Nigdy nie poznają prawdziwego
powodu, dla którego się tu znalazłem.

Tej nocy poczuł jednak złowrogą atmosferę panującą
w świątynnej sali. W jego głowie zaczęły rozbrzmiewać wszystkie
złowieszcze przestrogi, których udzielono mu podczas wędrówki,
opowieści o strasznych konsekwencjach ujawnienia starożytnych
sekretów, które pozna: „Gardło rozpłatane od ucha do ucha…
wydarty język… wypatroszone i spalone wnętrzności, rozrzucone na
cztery strony świata… serce wyrwane z piersi i rzucone na
pożarcie dzikim zwierzętom…”.

– Bracie, złóż ostatnią przysięgę – ponaglił go Wielki Mistrz,
wpatrując się w niego szarymi oczami i kładąc lewą dłoń na jego
ramieniu.

Adept zebrał siły, by przystąpić do ostatniego etapu podróży.
Pochylił muskularny tułów i skupił uwagę na czaszce
spoczywającej w jego rękach. W słabym świetle świec czerwone wino
stało się niemal czarne. W sali zapadło grobowe milczenie. Czuł
na sobie spojrzenia wszystkich świadków czekających, by złożył
ostatnie przyrzeczenie i wstąpił do ich elitarnego grona.

Tej nocy w ścianach tego gmachu zdarzy się coś, co nie
wydarzyło się w całej historii tej loży – pomyślał. – Ani razu
w całych jej dziejach.

Wiedział, że wznieci iskrę, że zdobędzie w ten sposób
niewyobrażalną władzę. Pełen energii, wciągnął głęboko powietrze
i wypowiedział głośno te same słowa, które od wieków
wypowiadali niezliczeni mężczyźni na całym świecie.

– Niech wino, które wypiję, stanie się dla mnie śmiertelną
trucizną, jeśli kiedykolwiek świadomie lub rozmyślnie złamię
złożoną przysięgę.

Jego słowa odbiły się echem w wielkiej sali.

Zapadła cisza.

Opanował drżenie rąk i uniósł czaszkę do ust, czując na
wargach suchy dotyk kości. Zamknął oczy i przechylił kielich, pijąc
wino długimi haustami. Kiedy opróżnił naczynie, opuścił je.

W tej samej chwili poczuł, jak jego usta się zaciskają, a serce
zaczyna dziko łomotać. Dobry Boże, dowiedzieli się! Na
szczęście upiorne uczucie znikło równie szybko, jak się pojawiło.

Jego ciało ogarnęła przyjemna fala ciepła. Odetchnął głęboko
i uśmiechnął się do siebie, patrząc na niczego
niepodejrzewającego mężczyznę o szarych oczach, który lekkomyślnie powierzył
mu największe tajemnice bractwa.

Wkrótce stracisz wszystko, co jest ci najdroższe.

[3]
Ponieważ masoneria określa się również jako „sztuka królewska” (ars regia),
właśnie dla niej symbole nazywane bywają insygniami królewskimi – regaliami;
wśród masonów trwa spór, czy do regaliów należy zaliczyć tylko pewne elementy
ceremonialnego stroju (fartuchy, białe rękawiczki, szarfy, klejnoty, naszyjniki, pierścienie itd.), czy też wyłącznie pewne elementy wystroju loży (przyp. prof.
Zbigniew Mikołejko).

Rozdział 1

Winda marki Otis, wznosząca się południowym filarem wieży
Eiffla, była pełna turystów. Przedsiębiorca o surowym wyglądzie,
w starannie odprasowanym garniturze, spojrzał na chłopca,
który stał obok.

– Kiepsko wyglądasz, synku – stwierdził. – Powinieneś
był zostać na dole.

– Nic mi nie jest… – zapewnił chłopiec, próbując opanować
lęk. – Wysiądę na następnym poziomie.

Nie mogę oddychać!

Mężczyzna przysunął się bliżej.

– Sądziłem, że masz to już za sobą. – Czule pogładził
policzek syna.

Chłopak poczuł się zawstydzony, że rozczarował ojca, lecz tak
huczało mu w uszach, iż ledwie słyszał.

Nie mogę oddychać. Muszę wysiąść z windy!

Windziarz opowiadał coś o niezawodnych tłokach
napędzających windę i konstrukcji ze zgrzewanego żelaza. Daleko pod nimi
widać było ulice Paryża biegnące we wszystkich kierunkach.

Jesteśmy prawie na miejscu – dodał sobie otuchy,
podnosząc głowę i spoglądając na ostatnią platformę. – Muszę
wytrzymać.

Winda zmierzała ku górnej platformie widokowej. Filar zaczął
się zwężać, a jego masywna konstrukcja skurczyła się w ciasny
pionowy tunel.

– Tato, ja nie…

Nad głową usłyszeli nieoczekiwane skrzypienie. Kabina
szarpnęła i dziwnie wychyliła się na bok. Postrzępione liny,
przypominające węże, zaczęły uderzać o ściany. Chłopiec złapał ojca
za rękę.

– Tato!

Wpatrywali się w siebie przez przerażającą chwilę.

Po chwili podłoga wróciła do właściwego położenia.

Robert Langdon podskoczył na miękkim skórzanym fotelu,
budząc się z na wpół świadomego snu na jawie. Siedział sam
w ogromnej kabinie falcona 2000EX, który znalazł się właśnie
w strefie turbulencji. W oddali pracowały równo dwa silniki firmy Pratt & Whitney.

– Panie Langdon? – usłyszał nad głową trzeszczący głos
dochodzący z interkomu. – Rozpoczynamy podchodzenie do
lądowania.

Wyprostował się i wsunął notatki do skórzanej torby
podróżnej. Odpłynął myślami w połowie przeglądania materiałów
dotyczących symboli masońskich. Pomyślał, że wspomnienie
zmarłego ojca zostało wywołane nieoczekiwanym zaproszeniem,
które otrzymał tego ranka od swojego dawnego mentora, Petera
Solomona.

Kolejny facet, którego nie chcę zawieść.

Ten pięćdziesięcioośmioletni filantrop, historyk i badacz wziął
go pod swoje skrzydła prawie trzydzieści lat temu, pod wieloma
względami wypełniając pustkę, która powstała po śmierci ojca
Roberta. Mimo że Solomon pochodził z wpływowej i niezwykle
zamożnej rodziny, Langdon dostrzegł w jego łagodnych szarych
oczach pokorę i ciepło.

Chociaż słońce już zaszło, Langdon nadal widział delikatny
zarys największego obelisku na świecie, wznoszącego się ponad
horyzontem niczym ramię starożytnego zegara słonecznego.
Mający prawie sto siedemdziesiąt metrów wysokości pomnik był
symbolem serca tego narodu. Od iglicy we wszystkich kierunkach
rozchodziła się misterna geometryczna siatka ulic i pomników.

Waszyngton, nawet oglądany z lotu ptaka, promieniował
niemal mistyczną mocą.

Langdon kochał to miasto, a gdy odrzutowiec wylądował,
poczuł podniecenie na myśl o tym, co go czeka. Falcon podkołował
do prywatnego terminalu znajdującego się na rozległym obszarze
Międzynarodowego Lotniska Dullesa.

Kiedy maszyna się zatrzymała, Langdon zabrał swoje rzeczy,
podziękował pilotom i opuścił luksusowe wnętrze, schodząc po
rozkładanych schodkach. Chłodne styczniowe powietrze dawało
poczucie swobody.

Odetchnij głęboko, Robercie – pomyślał, rozkoszując się
otwartą przestrzenią.

Pas startowy spowijała biała mgła, gęsta jak zasłona.
Schodząc na mokry asfalt, Langdon miał wrażenie, że znalazł się na
bagnach.

– Witam! Witam pana! – usłyszał śpiewny angielski akcent.
– Czy to pan, profesorze Langdon?

Odwrócił głowę i ujrzał kobietę w średnim wieku z plakietką
i podkładką do pisania. Biegła w jego stronę, machając ręką. Spod
modnego, robionego na drutach kapelusza wystawały jasne
kręcone włosy.

– Witam pana w Waszyngtonie!

– Dziękuję – odpowiedział z uśmiechem.

– Nazywam się Pam, pracuję w liniach pasażerskich. –
Kobieta mówiła z takim ożywieniem, że było to niepokojące. –
Proszę za mną, samochód już czeka.

Langdon ruszył w poprzek pasa do terminalu „Signature”
otoczonego lśniącymi prywatnymi odrzutowcami. Postój taksówek
dla sławnych i bogatych.

– Proszę wybaczyć, że pytam – zagadnęła kobieta
nieśmiało. – Czy jest pan tym Robertem Langdonem, który pisze
książki o religiach i symbolach?

Langdon po chwili wahania skinął głową.

– Tak sobie pomyślałam! – wykrzyknęła rozpromieniona.
– W moim klubie czytelniczym dyskutowaliśmy o pana książce
poświęconej Kościołowi i świętej kobiecości! Tej, która wywołała
taki skandal! Widać lubi pan wpuszczać lisa do kurnika.

– Nie chciałem wywołać skandalu.

Wyczuła, że Robert nie jest w nastroju do rozmowy
o swojej pracy.

– Przepraszam, że tyle gadam. Pewnie męczy pana sława, ale
sam pan jest sobie winien. – Wskazała żartobliwie jego ubranie.
– Zdradził pana uniform.

Uniform? Langdon spojrzał na siebie. Był ubrany w grafitowy golf, marynarkę marki Harris Tweed, spodnie khaki
i uniwersyteckie mokasyny z miękkiej skóry… typowy ubiór, w którym
przychodził na zajęcia, wygłaszał wykłady, pozował do zdjęć jako
autor i brał udział w imprezach towarzyskich.

Kobieta się roześmiała.

– Golfy już dawno wyszły z mody. Wyglądałby pan znacznie
przystojniej w krawacie.

Nie ma mowy, nie założę sobie pętli na szyję – pomyślał.

Wykładając w Phillips Exeter Academy, musiał nosić krawat
przez sześć dni w tygodniu i mimo romantycznie brzmiących
zapewnień rektora, że krawat wywodzi się od jedwabnego fascalium,
noszonego przez rzymskich mówców, pragnących w ten sposób
ogrzać struny głosowe, doskonale wiedział, że słowo cravat
pochodzi od nazwy bezwzględnych chorwackich najemników, którzy
przed wyruszeniem do walki zawiązywali sobie chustę na szyi.
Biurowi wojownicy, pragnący onieśmielić wrogów podczas
codziennych potyczek w salach posiedzeń, zakładają je do dziś.

– Dzięki za radę – zaśmiał się Langdon. – Pomyślę o tym
w przyszłości.

Na szczęście z lśniącego lincolna zaparkowanego obok
terminalu wysiadł profesjonalnie wyglądający mężczyzna w czarnym
garniturze, dając mu znak ręką.

– Pan Langdon? Jestem Charles z firmy Beltway Limousine
– powiedział, otwierając tylne drzwi. – Dobry wieczór, proszę
pana. Witam w Waszyngtonie.

Langdon wręczył Pam napiwek za jej gościnność i zajął
miejsce we wnętrzu luksusowego auta. Kierowca pokazał mu
regulator temperatury, butelkę z wodą i koszyczek z ciepłymi
babeczkami. Po chwili mknęli prywatną drogą dojazdową. A więc tak
żyje druga połowa ludzkości.

Kiedy znaleźli się na Windsock Drive, szofer sprawdził listę
pasażerów i podniósł słuchawkę telefonu.

– Dzwonię z firmy Beltway Limousine – oznajmił rzeczowo.
– Proszono mnie o potwierdzenie przylotu pasażera. – Zamilkł
na chwilę. – Tak, proszę pana. Pański gość, pan Langdon,
właśnie przybył. Będzie przed Kapitolem o dziewiętnastej. Bardzo
proszę. – Rozmowa dobiegła końca.

Langdon uśmiechnął się do siebie. Pomyśleli o wszystkim.
Drobiazgowość była jednym z największych przymiotów Petera
Solomona, dzięki którym z niezwykłą łatwością sprawował tak
rozległą władzę. Nie zaszkodziło też kilka miliardów dolarów
w banku.

Rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu i zamknął oczy,
pozostawiając za sobą szum lotniska. Jazda do Kapitolu miała zająć
pół godziny. Langdon był zadowolony, że może spędzić ten czas
w samotności, by zebrać myśli. Wszystko działo się tak szybko,
że dopiero teraz zaczął się poważnie zastanawiać nad
niesamowitym wieczorem, który go czeka.

Mój przyjazd jest okryty tajemnicą – pomyślał rozbawiony.

Piętnaście kilometrów od Kapitolu na przybycie Roberta
Langdona czekał niecierpliwie pewien mężczyzna.

Rozdział 2

Mężczyzna nazywający siebie Mal’akh wbił igłę w skórę
swojej ogolonej głowy, wzdychając z rozkoszą, gdy ostre narzędzie
wchodziło i wychodziło z ciała. Cichy szum elektrycznego
urządzenia był uzależniający, podobnie jak ukłucia igły wnikającej
w skórę właściwą i wprowadzającej barwnik.

Jestem dziełem sztuki.

Celem tatuażu nigdy nie było piękno, lecz przemiana.
Począwszy od składanych w ofierze nubijskich kapłanów z 2000
roku przed naszą erą i wytatuowanych wyznawców kultu
Kybele ze starożytnego Rzymu, po tatuaże moko współczesnych
Maorysów, ludzie zdobili swoje ciała, aby niejako złożyć je
w ofierze, znosząc fizyczny ból związany z upiększaniem się
i odmieniając swoje jestestwo.

Mimo złowrogiej przestrogi zapisanej w Księdze Kapłańskiej,
zakazującej umieszczania znaków na ciele, tatuowanie pozostało
obrzędem przejścia dla milionów współczesnych ludzi: od
ogolonych na łyso nastolatków i narkomanów po gospodynie
domowe z przedmieść.

Czynność tatuowania skóry była wyrazem mocy przemiany,
ogłoszeniem światu: „Jestem panem własnego ciała”.
Upajające poczucie władzy, czerpane z przemiany fizycznej,
uzależniło miliony od praktyk zmieniających wygląd ciała, od
chirurgii kosmetycznej, piercingu, kulturystyki i sterydów, po bulimię
i zmianę płci.

Ludzki duch pragnie władzy nad swoją cielesną powłoką.

Zegar szafkowy uderzył jeden raz. Mal’akh spojrzał na tarczę.
Osiemnasta trzydzieści. Odłożył instrumenty, owinął nagie,
mające sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu ciało jedwabnym
szlafrokiem kiryu i ruszył korytarzem. W powietrzu
wypełniającym jego rozległą rezydencję czuć było ostrą woń barwników
i dym świec z wosku pszczelego, których używał do
dezynfekowania igieł. Rosły mężczyzna szedł korytarzem, mijając
bezcenne włoskie antyki – akwafortę Piranesiego, krzesło Savonaroli,
srebrną lampę naftową Bugariniego…

Wyjrzał przez okno sięgające od podłogi do sufitu, podziwiając
widoczną w oddali linię horyzontu. Błyszcząca kopuła Kapitolu
lśniła władczo na tle ciemnego zimowego nieba.

Spoczywa tam, gdzie je ukryto – pomyślał. – Zakopali to
gdzieś tam.

Niewielu wiedziało o jego istnieniu… a jeszcze mniej o jego
budzącej grozę mocy i o tym, jak przemyślnie został ukryty.
Do dziś pozostał największą tajemnicą tego kraju. Garstka
ludzi, która znała prawdę, ukrywała ją za zasłoną symboli, legend
i alegorii.

Teraz otworzyli przede mną drzwi – pomyślał Mal’akh.

Trzy tygodnie temu, po mrocznym rytuale, którego świadkami
byli najpotężniejsi ludzie Ameryki, Mal’akh osiągnął trzydziesty
trzeci stopień wtajemniczenia, najwyższego eszelonu
w najstarszym bractwie, jakie przetrwało. Mimo iż zdobył wysoką
pozycję, bracia nic mu nie powiedzieli. Nigdy tego nie zrobią.
Odbywa się to zupełnie inaczej. W jednych kręgach wtajemniczenia
znajdują się drugie, podobnie jak bractwa w ramach bractw.
Nawet gdyby czekał całe lata, mógłby nigdy nie zasłużyć na
największe zaufanie.

Na szczęście nie potrzebował zaufania członków loży, aby
poznać jej najpilniej strzeżony sekret.

Obrzęd inicjacji spełnił swoje zadanie.

Podniecony tym, co go czeka, ruszył do sypialni.
Z głośników rozmieszczonych w całym domu dobiegały dźwięki
rzadkiego nagrania kastrata, wykonującego arię Lux Aeterna z Requiem
Verdiego. Muzyka była jak wspomnienie poprzedniego życia.
Mal’akh wcisnął guzik pilota, aby usłyszeć grzmiące Dies Irae.
Przy akompaniamencie kotłów i równoległych kwint zaczął
wchodzić po marmurowych stopniach, czując, jak szata opina jego
muskularne nogi.

Kiedy zaczął biec, pusty żołądek jęknął w proteście. Mal’akh
pościł od dwóch dni. Pił tylko wodę, przygotowując swoje ciało
zgodnie ze starożytnym zwyczajem. Zaspokoisz głód o świcie –
dodał sobie otuchy. – Wtedy ból ustanie.

Wszedł z czcią do sanktuarium sypialni, zamykając za sobą
drzwi. Skierował się do garderoby, lecz nagle przystanął, czując,
że przyciąga go do siebie ogromne pozłacane lustro. Nie mogąc
się oprzeć, spojrzał na swoje odbicie. Wolno, jakby
rozpakowywał bezcenny dar, rozpostarł poły szlafroka, odsłaniając nagi tors.
Widok, który ujrzał, wzbudzał podziw.

Jestem dziełem sztuki.

Jego masywne ciało było ogolone i gładkie. Opuścił głowę,
spoglądając na stopy, na których wytatuowano łuskę i szpony
jastrzębia. Umięśnione nogi były wytatuowane niczym
rzeźbione kolumny – lewa pokryta spiralnym wzorem, prawa
pionowymi liniami. Boaz i Jakin[4]. Pachwina i brzuch tworzyły
ozdobny łuk, ponad którym wznosiła się potężna klatka
piersiowa z dwugłowym Feniksem. Źrenicami pojedynczego oka
jednego i drugiego ptaka były brodawki sutkowe. Ramiona,
szyję, twarz i ogoloną głowę pokrywała misterna siatka
starożytnych symboli i magicznych znaków.

Jestem dziełem sztuki… ewoluującą ikoną.

Jeden ze śmiertelnych, który osiemnaście godzin temu oglądał
nagie ciało Mal’akha, wykrzyknął przerażony:

– Mój Boże, jesteś demonem!

– Jak sobie życzysz – odparł Mal’akh, rozumiejąc jak
starożytni, że anioły i demony są tym samym: wymiennymi
archetypami. Wszystko zależy od punktu widzenia. Opiekuńczy anioł,
który pokonał twojego nieprzyjaciela podczas bitwy, był przez
niego postrzegany jako demon zagłady.

Mal’akh pochylił głowę, by spojrzeć z ukosa na jej czubek.
Tam, niczym podobna koronie aureola, lśnił mały krąg bladej,
niewytatuowanej skóry, jedyny dziewiczy fragment jego ciała. Święte
miejsce, które czekało cierpliwie aż do dzisiejszej nocy… Chociaż
Mal’akh nie miał jeszcze tego, co było potrzebne do ukończenia
arcydzieła, wiedział, że ta chwila szybko nadejdzie.

Zachwycony swoim odbiciem, poczuł, jak narasta w nim
świadomość posiadanej władzy. Ściągnął poły szlafroka i podszedł do
okna, podziwiając mistyczne miasto, które rozciągało się przed
jego oczami. Ukryli to gdzieś tutaj.

Pomyślał o czekającym go zadaniu, podszedł do toaletki
i zaczął starannie nakładać warstwę podkładu, aż znikły tatuaże
pokrywające twarz, głowę i szyję. Kiedy skończył, spojrzał na
swoje odbicie. Z zadowoleniem pogładził gładką skórę głowy i się
uśmiechnął.

Jest tu – pomyślał. – Dzisiejszej nocy pewien człowiek
pomoże mi go odnaleźć.

Wychodząc z domu, przygotował się na wydarzenie, które
niebawem wstrząśnie gmachem amerykańskiego Kapitolu. Zadał
sobie wiele trudu, by złożyć wszystkie fragmenty układanki.

Teraz do gry miał wkroczyć jego ostatni pionek.

[4] Boaz i Jakin – kolumny strzegące wejścia do Świątyni Salomona.

Rozdział 3

Robert Langdon przeglądał karteczki z notatkami, kiedy odgłos
opon jadącego samochodu się zmienił. Podniósł głowę i zdumiał
się, gdy stwierdził, gdzie są.

Dotarliśmy do mostu Memorial?

Odłożył notatki i spojrzał na przesuwające się w dole
spokojne wody Potomacu. Nad jego powierzchnią unosiła się ciężka
mgła. Słusznie nosząca miano Foggy Bottom[5], zawsze wydawała
mu się dziwnym miejscem na zbudowanie stolicy kraju. Spośród
wszystkich miejsc Nowego Świata Ojcowie Założyciele wybrali
grząskie nadrzeczne mokradła, umieszczając w nich kamień
węgielny pod swoje utopijne społeczeństwo.

Langdon spojrzał w lewo, za Tidal Basin, ku wdzięcznie
zaokrąglonemu kształtowi Mauzoleum Jeffersona, Panteonu
Ameryki, jak wielu go nazywało. Z przodu ze sztywną surowością
wznosiło się Mauzoleum Lincolna przypominające ateński
Partenon. W oddali Langdon dostrzegł centralny punkt miasta – tę
samą iglicę, którą oglądał z lotu ptaka. Jej architektoniczna
inspiracja wywodziła się z czasów znacznie poprzedzających
Greków i Rzymian.

Egipski obelisk Ameryki.

Monolityczna iglica pomnika Waszyngtona rysowała się
w oddali, oświetlona na tle nieba niczym majestatyczny maszt
żaglowca. Gdy się patrzyło z ukosa, obelisk wydawał się oderwany od
ziemi, jakby kołysał się na posępnym niebie niczym na
wzburzonych falach. Langdon czuł się tak samo pozbawiony oparcia. Jego
podróż do Waszyngtonu była zupełnie niespodziewana.
Obudziłem się rano, myśląc, że spędzę spokojną niedzielę w domu, a oto
jestem w odległości kilku minut drogi od Kapitolu.

O czwartej czterdzieści pięć Langdon dał nurka do spokojnej
wody, zgodnie ze swoim zwyczajem rozpoczynając dzień od
przepłynięcia pięćdziesięciu długości pustego o tej porze basenu
Harvard. Nie miał już takiej formy jak w czasach college’u, gdy grał
w drużynie piłki wodnej, nadal jednak był szczupły
i wysportowany, i wyglądał całkiem znośnie, jak na faceta po czterdziestce.
Jedyną różnicą był wysiłek, jaki musiał włożyć, by ten stan utrzymać.

Wróciwszy do domu koło szóstej, przystąpił do porannego
rytuału ręcznego mielenia sumatrzańskiej kawy i wdychania
egzotycznego aromatu, który wypełnił kuchnię. Tego ranka zdumiało
go migające światełko automatycznej sekretarki.

Kto może dzwonić w niedzielę o szóstej rano?

Wcisnął przycisk i odsłuchał wiadomość.

„Dzień dobry, profesorze Langdon. Przepraszam, że dzwonię
o tak wczesnej porze”. W uprzejmym głosie brzmiało wahanie
i słaby południowy akcent. „Nazywam się Anthony Jelbart,
jestem asystentem Petera Solomona. Pan Solomon powiedział mi,
że wcześnie pan wstaje… Próbował skontaktować się z panem
dziś rano w pilnej sprawie. Czy byłby pan łaskaw zadzwonić do
Petera, gdy otrzyma pan tę wiadomość? Wiem, że zna pan jego
prywatny numer, lecz na wszelki wypadek go powtórzę:
dwieście dwa – trzysta dwadzieścia dziewięć – pięćdziesiąt siedem
– czterdzieści sześć”.

Langdon zaniepokoił się nagle o starego przyjaciela. Peter
Solomon miał nienaganne maniery i był niezwykle uprzejmy.
Z pewnością nie nękałby go w niedzielę, gdyby nie stało się coś
bardzo złego.

Odstawił na pół zmieloną kawę i pobiegł do gabinetu, by
oddzwonić.

Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.

Peter Solomon był jego przyjacielem i mentorem. Chociaż
starszy od Langdona o zaledwie dwanaście lat, wypełniał pustkę po
stracie ojca od czasu, gdy spotkali się po raz pierwszy na uniwersytecie
Princeton. Langdon był wtedy studentem drugiego roku i musiał
wysłuchać wieczornego odczytu zaproszonego wykładowcy –
znanego młodego historyka i filantropa. Solomon przemawiał
z zaraźliwym entuzjazmem, przedstawiając olśniewającą wizję semiotyki
i historii archetypów. Obudziła ona w Langdonie zainteresowanie
symbolami, które miało stać się później jego życiową pasją.
Jednak to nie błyskotliwość Petera Solomona, lecz pokora widoczna
w jego szarych oczach sprawiła, że Langdon zdobył się na odwagę
i napisał do niego list z podziękowaniami. Młody student nawet nie
śmiał marzyć o tym, że Peter Solomon, jeden z najbogatszych
i najbardziej intrygujących młodych intelektualistów, odpisze. Solomon
to zrobił i w ten sposób rozpoczęła się ich niezwykła przyjaźń.

Peter Solomon, wybitny akademik, którego spokojny sposób
bycia nie zdradzał wspaniałego rodzinnego dziedzictwa, pochodził
z niezwykle zamożnego rodu Solomonów. Ich nazwisko widniało
na gmachach i uniwersytetach w całym kraju. Tak jak Rothschild
w Europie, nazwisko Solomon zawsze kryło w sobie mistyczną
aurę arystokratyczności i sukcesu. Peter przejął obowiązki głowy
rodu w młodym wieku, po śmierci ojca, i w ciągu
pięćdziesięciu ośmiu lat życia piastował wiele ważnych stanowisk. Obecnie
był dyrektorem Instytutu Smithsoniańskiego. Langdon żartował
czasami z Petera, mówiąc, że jedyną skazą na jego doskonałym
życiorysie jest dyplom drugorzędnej uczelni – Yale.

Gdy wszedł do gabinetu, stwierdził zdumiony, że Peter
przesłał mu faks.

Peter Solomon

SEKRETARIAT

INSTYTUTU SMITHSONIAŃSKIEGO

Witaj, Robercie,

Muszę z Tobą natychmiast pomówić.

Zadzwoń niezwłocznie na numer 202-329-5746

Peter

Langdon, nie namyślając się, wykręcił numer. Usiadł przy
ręcznie wykonanym biurku i czekał na połączenie.

– Biuro Petera Solomona – usłyszał znajomy głos
asystenta. – Mówi Anthony, czym mogę służyć?

– Tu Robert Langdon. Otrzymałem wiadomość…

– Witam, profesorze Langdon! – wykrzyknął młody
człowiek z wyraźną ulgą. – Dziękuję, że tak szybko pan oddzwonił.
Pan Solomon czekał na pański telefon. Powiem mu, że jest pan
na linii. Zaczeka pan?

– Oczywiście.

Langdon czekał, aż Solomon podejdzie do telefonu,
spoglądając z uśmiechem na nazwisko Petera widniejące w nagłówku
Instytutu Smithsoniańskiego. W klanie Solomonów nie ma
obiboków. Drzewo genealogiczne Petera pełne było nazwisk magnatów
finansowych, wpływowych polityków i wybitnych naukowców,
niektórzy byli nawet członkami Royal Society w Londynie.
Jedyna żyjąca osoba z rodziny, młodsza siostra Solomona Katherine,
najwyraźniej odziedziczyła gen nauki, bo była jedną z czołowych
postaci nowej dyscypliny nazywanej noetyką.

Nic nie rozumiem – pomyślał Langdon, z rozbawieniem
wspominając, jak rok temu Katherine bezskutecznie próbowała
wyjaśnić mu cele i metody noetyki podczas przyjęcia
zorganizowanego w domu brata. Langdon słuchał jej uważnie, by w końcu
oznajmić: „Bardziej przypomina to magię niż naukę”. Mrugnęła
do niego szelmowsko. „Jesteś bliższy prawdy, niż ci się wydaje,
Robercie”.

Asystent Solomona wrócił do telefonu.

– Przepraszam, pan Solomon bierze właśnie udział
w telekonferencji. Mamy dziś rano urwanie głowy.

– Nie ma problemu, mogę zadzwonić potem.

– Pan Solomon prosił mnie, abym wyjaśnił, dlaczego się
z panem skontaktował. Nie ma pan nic przeciwko temu?

– Pewnie, że nie.

Asystent odetchnął głęboko.

– Jak pan zapewne wie, profesorze, co roku
w Waszyngtonie rada nadzorcza Instytutu Smithsoniańskiego organizuje galę,
aby podziękować najbardziej hojnym ofiarodawcom. W tym roku
weźmie w niej udział kulturalna elita wielu krajów.

Langdon wiedział, że na jego koncie jest o kilka zer za mało,
by mógł zostać zaliczony do tego grona. Może Instytut
Smithsoniański chce go zaprosić mimo to?

– Jak zawsze uroczysty obiad poprzedzi prelekcja – ciągnął
asystent. – Zarezerwowaliśmy w tym celu National Statuary Hall.

Najpiękniejszą salę w całym Waszyngtonie – pomyślał
Langdon, przypominając sobie odczyt na temat polityki, którego
wysłuchał w tej olśniewającej półokrągłej sali. Trudno było zapomnieć
pięćset składanych krzeseł ustawionych w idealny łuk, otoczony
trzydziestoma ośmioma posągami w sali, która pierwotnie
mieściła Izbę Reprezentantów.

– Problem w tym, że nasz prelegent zachorował. Właśnie
powiadomił nas, że nie będzie mógł przybyć. – Anthony urwał,
najwyraźniej zakłopotany. – Pan Solomon ma nadzieję, że
zechce go pan zastąpić.

– Ja? – zdziwił się Langdon. Była to ostatnia rzecz, której
się spodziewał. – Jestem pewny, że Peter może znaleźć
lepszego zastępcę…

– Pan Solomon od razu pomyślał o panu. Jest pan zbyt
skromny, profesorze. Nasi goście będą zachwyceni, mogąc pana
wysłuchać. Peter pomyślał, że mógłby pan wygłosić ten sam odczyt,
co w Bookspan TV kilka lat temu. W ten sposób nie musiałby
pan się specjalnie przygotowywać. Wspomniał, że mówił pan
wtedy o symbolach w architekturze naszej stolicy. Temat
wydaje się idealny.

Langdon nie był tego pewny.

– O ile pamiętam, mówiłem wtedy głównie o budowlach
wznoszonych przez masonów…

– Właśnie! Jak pan wie, pan Solomon jest masonem,
podobnie jak wielu jego przyjaciół, którzy będą na sali. Jestem pewny,
że z przyjemnością wysłuchają tego, co ma pan do powiedzenia
na ten temat.

Rzeczywiście, nie byłoby to trudne. Langdon pieczołowicie
przechowywał notatki do wszystkich swoich wykładów.

– Przypuśćmy, że się zgodzę. Na kiedy zaplanowaliście
uroczystość?

Asystent odchrząknął nerwowo, jakby nagle poczuł się
niezręcznie.

– No cóż… na dziś wieczór, panie profesorze.

Langdon nie mógł opanować śmiechu.

– Na dzisiejszy wieczór?

– Właśnie dlatego mamy takie urwanie głowy. Instytut
Smithsoniański znalazł się w niezwykle kłopotliwym położeniu… –
Mężczyzna mówił coraz szybciej. – Pan Solomon przyśle po pana
do Bostonu prywatny odrzutowiec. Lot trwa zaledwie godzinę.
Wróci pan do domu przed północą. Wie pan, gdzie jest terminal
prywatnych odrzutowców na Lotnisku Logana w Bostonie?

– Tak – przyznał z niechęcią Langdon. Nic dziwnego, że
Peter zawsze dostaje to, czego chce.

– Wspaniale! Mógłby pan znaleźć się na pokładzie,
powiedzmy, o… siedemnastej?

– Nie pozostawił mi pan dużego wyboru, prawda? – zaśmiał
się Langdon.

– Chcę tylko, żeby pan Solomon był zadowolony.

Peter umie wywierać wpływ na ludzi.

Langdon wahał się przez chwilę i, nie widząc innego wyjścia,
odpowiedział:

– W porządku. Proszę mu powiedzieć, że przyjadę.

– Wspaniale! – wykrzyknął młodzieniec, nie kryjąc ulgi.
Podał Langdonowi numer widniejący na ogonie maszyny i inne
niezbędne informacje.

Kiedy Langdon wreszcie odłożył słuchawkę, zadał sobie
pytanie, czy Peter Solomon kiedykolwiek spotkał się z odmową.

Wrócił do kuchni i dorzucił kilka dodatkowych ziaren do
młynka. Trochę więcej kofeiny w taki poranek nie zaszkodzi –
pomyślał. – Zapowiada się długi dzień.

[5] Foggy (ang.) – „mglisty”, Foggy Bottom to także nieco ironiczna nazwa
Departamentu Stanu.

Rozdział 4

Gmach Kapitolu wznosi się dostojnie na wschodnim krańcu
National Mall, na wysokim płaskowyżu, który architekt miasta,
Pierre L’Enfant, nazwał „piedestałem oczekującym na pomnik”.
Masywna podstawa Kapitolu ma dwieście dwadzieścia osiem
metrów długości i sto sześć metrów głębokości. Powierzchnia
wewnętrzna to ponad sześćdziesiąt cztery tysiące metrów
kwadratowych, podzielonych na pięćset czterdzieści jeden okazałych
sal. Neoklasycystyczna architektura nawiązuje do wielkości
starożytnego Rzymu, którego ideały były inspiracją dla
amerykańskich Ojców Założycieli, tworzących prawa i kulturę nowej
republiki.

Bramki bezpieczeństwa dla turystów wchodzących do
Kapitolu znajdują się w głębi podziemnego centrum dla zwiedzających,
pod wspaniałym świetlikiem w kopule gmachu. Nowy strażnik,
Alfonso Nuñez, przyglądał się uważnie mężczyźnie
podchodzącemu do bramki – miał ogoloną głowę i stał przez jakiś czas
w holu, rozmawiając przez komórkę. Lekko utykał i prawe
ramię miał na temblaku. Ubrany był w sfatygowany marynarski
płaszcz z demobilu, co w połączeniu z ogoloną głową
zasugerowało Nuñezowi, że jest wojskowym.

– Dobry wieczór! – odezwał się strażnik, postępując
zgodnie z zasadami bezpieczeństwa, nakazującymi zagadnąć każdego
samotnego mężczyznę, który chce wejść do środka.

– Witam – odparł nieznajomy, spoglądając na niemal puste
wejście. – Widzę, że macie spokojną noc.

– Mamy spotkania barażowe NFC[6] – wyjaśnił Nuñez. –
Dziś wieczorem wszyscy oglądają Washington Redskins. –
Żałował, że nie może oglądać meczu, lecz pracował tu od miesiąca
i wyciągnął krótszą słomkę. – Proszę położyć metalowe
przedmioty na tacy.

Nuñez obserwował gościa, który sprawną ręką zaczął
grzebać w kieszeniach długiego płaszcza. Współczucie nakazywało
wyrozumiałość dla rannych i inwalidów, lecz Nuñeza nauczono,
jak je uciszyć.

Patrzył cierpliwie, jak tamten wydobywa z kieszeni typową
kolekcję przedmiotów: drobne, klucze i kilka telefonów
komórkowych.

– Skręcił pan nadgarstek? – zainteresował się, spoglądając
na zabandażowaną rękę mężczyzny.

Łysy facet skinął głową.

– Tydzień temu poślizgnąłem się na lodzie. Nadal boli jak
cholera.

– Przykro mi to słyszeć. Proszę przejść przez bramkę.

Gość pokuśtykał na drugą stronę, a maszyna pisnęła
ostrzegawczo.

Mężczyzna ściągnął brwi.

– Właśnie tego się obawiałem. Mam obrączkę pod bandażem.
Palec był zbyt spuchnięty, nie mogłem jej zdjąć. Lekarz
zabandażował całą rękę.

– Nie ma problemu – zapewnił go Nuñez. – Użyję
ręcznego wykrywacza metalu.

Przesunął urządzenie wzdłuż zabandażowanej ręki. Tak jak
oczekiwał, jedynym metalowym przedmiotem było duże
zgrubienie nad kontuzjowanym palcem serdecznym. Wiedział, że
przełożony w centrum bezpieczeństwa go obserwuje, więc
musiał to zrobić.

Odrobina ostrożności nigdy nie zawadzi. Wsunął wykrywacz
pod bandaż.

Facet skrzywił się z bólu.

– Przepraszam.

– Nic się nie stało. W dzisiejszych czasach lepiej być
ostrożnym.

– Fakt.

Nuñez polubił tego gościa. O dziwo, w jego robocie miało
to ogromne znaczenie. Intuicja stanowiła pierwszą linię obrony
Ameryki przed terroryzmem. Udowodniono, że jest lepszym
wykrywaczem niebezpieczeństwa niż wszystkie urządzenia
elektroniczne na świecie. W podręcznikach zasad bezpieczeństwa
nazywano ją „darem lęku”.

Tym razem Nuñez nie wyczuł niczego, co mogłoby wzbudzić
lęk. Jedyną osobliwością, którą odnotował, gdy stali blisko
siebie, było to, że twardziel miał na twarzy grubą warstwę
samoopalacza lub podkładu.

Co z tego? Zimą nikt nie lubi wyglądać blado.

– W porządku – oznajmił, odkładając wykrywacz metalu.

– Dzięki. – Mężczyzna zaczął zbierać z tacy swoje rzeczy.

Kiedy już to robił, Nuñez zauważył dwa wytatuowane
palce wystające spod bandaża. Na czubku palca wskazującego była
korona, a na kciuku gwiazda. W dzisiejszych czasach wszyscy
mają tatuaże – pomyślał, chociaż opuszki palców muszą być
bardzo wrażliwe.

– Czy zrobienie tych tatuaży było bardzo bolesne?

Facet spojrzał na swoje palce i się uśmiechnął.

– Mniej, niż pan sądzi.

– Szczęściarz z pana – westchnął Nuñez. – Mnie
piekielnie bolało. Kiedy byłem na obozie dla rekrutów, kazałem
wytatuować sobie na plecach syrenę.

– Syrenę? – roześmiał się łysy.

– Taak. – Wyraźnie zmieszany Nuñez skinął głową. –
Wszyscy popełniamy takie błędy w młodości.

– Jasne. Ja też w młodości popełniłem wielki błąd i teraz
budzę się z nią w łóżku co rano.

Roześmiali się i facet ruszył przed siebie.

Dziecinnie proste – pomyślał Mal’akh, zostawiając za sobą
Nuñeza i kierując się w stronę windy. Wejście do budynku okazało
się łatwiejsze, niż sądził. Garbienie się i warstwa gąbki
umieszczona na brzuchu zamaskowały prawdziwy wygląd Mal’akha,
a podkład na twarzy i rękach ukrył tatuaże. Najgenialniejszym
rozwiązaniem był jednak temblak, który pozwolił mu wnieść do
Kapitolu pewien przedmiot.

Podarunek dla jedynego człowieka na ziemi, który może mi
pomóc w odnalezieniu tego, czego szukam.

[6] NFC – National Football Conference – Krajowa Konferencja Futbolowa
– jedna z dwóch konferencji zawodowej ligi futbolu amerykańskiego.

Rozdział 5

Największe i najnowocześniejsze muzeum na świecie
kryło również najpilniej strzeżone sekrety. Znajdowało się w nim
więcej eksponatów niż w Ermitażu, Muzeum Watykańskim
i nowojorskim Metropolitan razem wziętych. Jednak mimo
wspaniałych zbiorów jego tak dobrze strzeżone mury odwiedzało
niewiele osób.

Kompleks położony przy Silver Hill Road cztery tysiące
dwieście dziesięć był gmachem o zygzakowatym kształcie,
składającym się z pięciu połączonych części, każda wielkości
przekraczającej powierzchnię boiska piłkarskiego. Niebieskawa metalowa
fasada niejasno sugerowała dziwną rzeczywistość, która kryje
się w środku – mający ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy metrów
kwadratowych obcy świat, zawierający „martwą strefę”,
Sektor 3, tak zwany wilgotny sektor, i ponad dwadzieścia
kilometrów szklanych gablot.

Naukowiec Katherine Solomon była dziwnie niespokojna,
przejeżdżając białym volvo przez główną bramę prowadzącą na
teren kompleksu.

– Widzę, że nie jest pani miłośniczką futbolu, panno Solomon
– zauważył z uśmiechem strażnik, ściszając głos w telewizorze.
Najwyraźniej oglądał mecz Redskinsów.

Katherine odpowiedziała wymuszonym uśmiechem.

– Jest niedzielny wieczór – zauważyła.

– Fakt, mają państwo spotkanie.

– Czy on już przyjechał? – spytała nieco zdenerwowana.

Strażnik zajrzał do książki gości.

– Nie widzę jego nazwiska.

– Jestem przed czasem.

Pozdrowiła go przyjacielskim gestem i ruszyła krętym
podjazdem w kierunku swojego miejsca parkingowego na
parterze małego, dwupoziomowego parkingu. Spojrzała we
wsteczne lusterko, by sprawdzić, jak wygląda. Bardziej z nawyku niż
z próżności.

Katherine Solomon odziedziczyła po przodkach
śródziemnomorską urodę i mimo iż skończyła pięćdziesiąt lat, jej oliwkowa
cera była gładka. Prawie się nie malowała, a gęste czarne
włosy spływały na ramiona, nieułożone w żadną wymyślną fryzurę.
Podobnie jak starszy brat, Peter, miała szare oczy, smukłą figurę
i patrycjuszowską elegancję.

„Wyglądacie jak bliźniaki” – powtarzali ludzie.

Ojciec Katherine zmarł na raka, gdy miała siedem lat,
dlatego słabo go pamiętała. Piętnastoletni Peter, starszy od siostry
o osiem lat, został wówczas głową rodu Solomonów. Znacznie
wcześniej, niż ktokolwiek się tego spodziewał. Zgodnie
z oczekiwaniami Peter zaczął pełnić tę funkcję z godnością i siłą
typową dla członków ich rodziny. Do dziś opiekował się Katherine,
jakby nadal byli dziećmi.

Mimo zachęty brata i wielu zalotników Katherine nigdy nie
wyszła za mąż. Jej życiowym partnerem stała się nauka,
a praca dostarczała więcej satysfakcji i zadowolenia niż jakikolwiek
mężczyzna. Katherine niczego nie żałowała.

Choć dyscyplina, którą się zajęła – noetyka – gdy
usłyszała o niej po raz pierwszy, była zupełnie nowa, w ostatnich latach
otworzyła wiele drzwi w ludzkim umyśle.

Nasze niewykorzystane możliwości są naprawdę
zdumiewające.

Dwie książki poświęcone noetyce, które napisała, uczyniły ją
najważniejszą postacią tej nowej dyscypliny, a ogłoszenie
najnowszych odkryć gwarantowało, że noetyka stanie się głównym
tematem rozmów na całym świecie.

Tego wieczoru jednak w ogóle o tym nie myślała. Kilka godzin
temu otrzymała niepokojące informacje dotyczące brata.

Nie mogę w to uwierzyć!

Przez całe popołudnie nie mogła skupić się na niczym
innym.

Kiedy usłyszała pierwsze krople deszczu uderzające w szybę,
postanowiła wejść do budynku. Już miała wysiąść z samochodu,
gdy zadzwoniła komórka.

Spojrzała na ekran i westchnęła głęboko.

Poprawiła włosy i usadowiła się wygodnie, by odebrać.

Dziesięć kilometrów dalej Mal’akh szedł korytarzami
Kapitolu z telefonem komórkowym przyciśniętym do ucha. Czekał
cierpliwie na połączenie.

Wreszcie w słuchawce odezwał się kobiecy głos:

– Słucham?

– Musimy spotkać się jeszcze raz – powiedział.

Milczała przez dłuższą chwilę.

– Wszystko w porządku?

– Mam nowe informacje – oznajmił.

– Jakie?

Mal’akh zaczerpnął powietrza.

– O tym, co zdaniem pani brata ukryto gdzieś
w Waszyngtonie.

– Mów dalej.

– Myślę, że możemy to odnaleźć.

Katherine Solomon skamieniała.

– Chcesz powiedzieć, że… że to prawda?

Mal’akh uśmiechnął się do siebie.

– Bywa, że legendy żyją przez wieki… i dzieje się tak nie
bez powodu.

Rozdział 6

– Nie może pan podjechać bliżej? – spytał Langdon,
czując niepokój, gdy szofer zaparkował na First Street, w odległości
dobrych pięciuset metrów od Kapitolu.

– Przykro mi, takie są przepisy Departamentu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Żadne pojazdy nie mogą parkować
w pobliżu ważnych gmachów.

Langdon spojrzał na zegarek i ze zdumieniem stwierdził, że
jest już osiemnasta pięćdziesiąt. Opóźniły ich prace budowlane
prowadzone w rejonie National Mall. Odczyt miał się rozpocząć
za dziesięć minut.

– Pogoda się zmienia – zauważył kierowca, wyskakując
z auta i otwierając Langdonowi drzwi. – Lepiej niech się pan
pospieszy. – Langdon sięgnął po portfel, lecz mężczyzna
machnął ręką. – Pana gospodarz doliczył już do rachunku szczodry
napiwek.

Cały Peter – pomyślał Langdon.

– W porządku, dziękuję za podwiezienie.

Gdy Langdon dotarł do końca osłoniętego zgrabnym łukiem
holu prowadzącego do nowego podziemnego wejścia dla
odwiedzających, spadły pierwsze krople deszczu.

Nowe centrum dla zwiedzających było kosztownym
i kontrowersyjnym przedsięwzięciem. Podziemne miasto, które mogłoby
konkurować z fragmentami Disney Worldu, dysponowało podziemną
przestrzenią rzędu czterdziestu sześciu tysięcy metrów
kwadratowych, przeznaczoną na wystawy, restauracje i sale konferencyjne.

Langdon chciał je zobaczyć, lecz nie spodziewał się, że będzie
musiał odbyć w tym celu tak długi spacer. W każdej chwili
mogła się zacząć ulewa, więc ruszył truchtem, choć jego mokasyny
ślizgały się na mokrym betonie.

Ubrałem się na wykład, a nie na czterystumetrowy bieg, na
dodatek w strugach wody!

Dotarł na dół, ciężko dysząc. Pchnął obrotowe drzwi i stanął
w holu, by złapać oddech i strząsnąć z ubrania krople deszczu.
Jednocześnie podniósł głowę, oglądając niedawno ukończone
wnętrze.

No dobrze, jestem pod wrażeniem.

Centrum dla gości zwiedzających Kapitol okazało się
zupełnie inne, niż się spodziewał. Ponieważ znajdowało się pod
ziemią, Langdon bał się wejść do środka. W dzieciństwie wpadł do
studni i siedział w niej do późnej nocy – pewnie dlatego
odczuwał paraliżujący lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami.
Jednak ta podziemna przestrzeń była… dziwnie przestronna. Jasna.
Rozległa.

Na ogromnym szklanym suficie umieszczono szereg
teatralnych reflektorów, które rzucały przyćmione światło na perłowy
wystrój wnętrza.

W normalnych okolicznościach Langdon poświęciłby pół
godziny na podziwianie architektury, lecz do odczytu zostało pięć
minut, więc spuścił głowę i popędził głównym holem do bramki
bezpieczeństwa i windy.

Rozluźnij się – nakazał sobie. – Peter wie, że jesteś
w drodze. Wieczór nie zacznie się bez ciebie.

Młody latynoski strażnik zagaił rozmowę, gdy Langdon
opróżniał kieszenie i zdejmował zegarek.

– Zegarek z Myszką Miki? – zauważył Latynos, nie kryjąc
rozbawienia.

Langdon skinął głową, przyzwyczajony do takich uwag.
Z okazji dziewiątych urodzin rodzice podarowali mu kolekcjonerski
egzemplarz takiego zegarka.

– Ten zegarek przypomina mi, żebym przestał się spieszyć
i nie traktował życia zbyt poważnie.

– Nie wierzę – odparł z uśmiechem strażnik. – Wygląda
pan, jakby bardzo się dokądś spieszył.

Langdon też się uśmiechnął i umieścił torbę w urządzeniu
prześwietlającym bagaż promieniami rentgenowskimi.

– Jak trafić do Statuary Hall?

Strażnik wskazał windy.

– Tam są znaki.

– Dziękuję.

Langdon wziął torbę z taśmy i popędził przed siebie.

Czekając na windę, odetchnął głęboko i starał się zebrać
myśli. Spojrzał na mokrą od deszczu szklaną kopułę Kapitolu.
Była oświetlona i gigantyczna. Co za zdumiewający gmach. Na
samym szczycie, niemal dziewięćdziesiąt metrów nad ziemią,
w przenikniętym wilgocią mroku rysowała się Statua Wolności,
przypominająca upiornego strażnika. Langdon nigdy nie
przestał dostrzegać ironii zawartej w fakcie, że robotnicy, którzy
dźwigali w górę odlane z brązu elementy mającego sześć
metrów posągu, byli niewolnikami. Był to jeden z sekretów
Kapitolu, o którym rzadko wspominano w podręcznikach do historii
dla szkół średnich.

Prawdę powiedziawszy, cały gmach był skarbnicą
osobliwych i tajemniczych pamiątek. Była tam między innymi
„zabójcza wanna”, odpowiedzialna za zgon prezydenta Henry’ego
Wilsona, spowodowany zapaleniem płuc, schody z niedającą się
usunąć plamą krwi, na której rzekomo poślizgnęło się mnóstwo
gości, czy zamurowane pomieszczenie w piwnicy, gdzie w 1930
roku robotnicy znaleźli wypchanego konia generała Johna
Alexandra Logana.

Żadna z legend nie była jednak tak znana, jak ta o trzynastu
zjawach nawiedzających gmach. Był wśród nich duch
architekta miasta, Pierre’a L’Enfanta, błąkający się po korytarzach, by
odebrać zapłatę, z którą zalegano już od blisko dwustu lat. Duch
robotnika, który spadł z kopuły Kapitolu podczas prac
budowlanych, krążył po salach ze skrzynką narzędzi. Oczywiście
najsłynniejszą zjawą, wielokrotnie widywaną w piwnicy budynku, był
czarny kot skradający się upiornym labiryntem wąskich przejść
i pomieszczeń.

Langdon wysiadł z windy i rzucił okiem na zegarek. Trzy
minuty. Popędził szerokim korytarzem, kierując się znakami
wskazującymi drogę do Statuary Hall, powtarzając w myślach pierwsze
zdania swojego wystąpienia. Musiał przyznać, że asystent Petera
miał rację: temat prelekcji doskonale nadaje się na galę
zorganizowaną w Waszyngtonie przez wpływowego masona.

Nie było tajemnicą, że Waszyngton może się poszczycić bogatą
przeszłością masońską. Kamień węgielny pod gmach, w którym
się znajdował, położył sam Jerzy Waszyngton podczas
tradycyjnego wolnomularskiego rytuału. Miasto zostało pomyślane
i zaplanowane przez mistrzów masońskich – Jerzego
Waszyngtona, Beniamina Franklina i Pierre’a L’Enfanta – genialne umysły,
które ozdobiły nową stolicę wolnomularskimi symbolami,
wspaniałą architekturą i sztuką.

Oczywiście ludzie widzą w tych symbolach niesamowite
rzeczy.

Liczne teorie spiskowe głosiły, że masońscy przodkowie ukryli
w Waszyngtonie wielkie tajemnice, a plan ulic ma tajemne
symboliczne znaczenie. Langdon nigdy nie dawał im wiary. Błędne
informacje na temat masonów były tak rozpowszechnione, że
nawet wykształceni studenci Harvardu mieli wypaczone
poglądy na temat bractwa.

Rok temu na zajęcia Langdona wpadł student pierwszego roku
z dziko wytrzeszczonymi oczami. W ręku trzymał wydruk zdjęcia
z Internetu. Plan ulic Waszyngtonu, na którym niektóre arterie
zaznaczono w taki sposób, że tworzyły różne kształty –
satanistyczne pentagramy, masoński cyrkiel i węgielnicę oraz głowę
Bafometa. Miał to być dowód na to, że masoni, którzy zaprojektowali
miasto, uczestniczyli w jakimś mrocznym mistycznym spisku.

– To interesujące – przyznał Langdon – choć trudno uznać
ten rysunek za przekonujący. Można wykreślić na mapie
rozmaite przecinające się linie, otrzymując różne figury.

– To nie przypadek! – upierał się chłopak.

Langdon wyjaśnił mu cierpliwie, że podobne kształty można
wykreślić na planie ulic Detroit.

Student nie krył rozczarowania.

– Proszę nie tracić entuzjazmu – pocieszył go Langdon.
– Waszyngton kryje niezwykłe sekrety, lecz żadnego z nich nie
można znaleźć na tej mapie.

Młodzieniec podniósł głowę.

– Sekrety? Jakie?

– Każdej wiosny wygłaszam cykl wykładów zatytułowany
Symbole okultystyczne. Sporo mówię o Waszyngtonie. Powinien
się pan zapisać.

– Symbole okultystyczne! – W oczach studenta znów
błysnęła ekscytacja. – A więc w Waszyngtonie można odnaleźć
znaki satanistyczne?!

Langdon uśmiechnął się z pobłażaniem.

– Słowo „okultyzm”, chociaż kojarzy się z kultem szatana,
oznacza „ukrytą” lub „tajemną” wiedzę. W czasach prześladowań
religijnych była to wiedza sprzeczna z obowiązującą nauką,
którą trzeba było ukrywać, trzymać w tajemnicy. Ponieważ Kościół
czuł się przez nią zagrożony, doprowadził do utożsamienia
okultyzmu ze złem i ten przesąd przetrwał do dziś.

– No tak. – Chłopak się zgarbił.

Mimo to podczas wiosennych zajęć Langdon dostrzegł go
w pierwszym rzędzie wśród pięciuset studentów Harvardu, którzy
zapełnili Sanders Theatre, starą, ziejącą pustką salę wykładową
o trzeszczących drewnianych ławach.

– Witam państwa! – krzyknął z rozległej sceny,
a następnie włączył rzutnik i na ekranie za jego plecami ukazał się obraz.
– Skoro usadowiliście się już wygodnie, powiedzcie, kto z was
rozpoznaje budynek widoczny na zdjęciu?

– Kapitol! – odpowiedział chórek głosów. – To
Waszyngton!

– Prawidłowa odpowiedź. Stalowa konstrukcja kopuły waży
prawie pięć tysięcy ton. To niezrównane dzieło architektoniczne
pochodzi z lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku.

– Niesamowite! – wykrzyknął jeden ze słuchaczy.

Langdon przewrócił oczami, żałując, że nikt nie zakazał
używania tego słowa.

– Kto z państwa był w Waszyngtonie?

W górę uniosło się kilkanaście rąk.

– Tak niewiele? – udał zdumienie Langdon. – A ile osób
było w Rzymie, Paryżu, Madrycie lub Londynie?

W górę poszybowały niemal wszystkie ręce.

Jak zwykle.

Jednym z obrzędów przejścia, który był udziałem wszystkich
amerykańskich dzieciaków uczęszczających do college’u, było
wyruszenie w podróż po Europie z biletem Eurorail w kieszeni,
zanim na dobre ich życiem zacznie rządzić twarda rzeczywistość.

– Wygląda na to, że więcej osób odwiedziło Europę niż stolicę
własnego kraju. Co, państwa zdaniem, jest tego przyczyną?

– W Europie nie zakazuje się młodzieży picia! – rzucił ktoś
z tylnego rzędu.

Langdon się uśmiechnął.

– Czy zakazy obowiązujące w Ameryce powstrzymały
kogoś z was?

Sala wybuchnęła śmiechem.

Był to pierwszy dzień nowego semestru, więc studenci
potrzebowali więcej czasu, by usiąść wygodnie, i nie przestawali się
wiercić na skrzypiących drewnianych ławach. Langdon lubił
wykładać w tej sali, bo po odgłosach skrzypienia zawsze potrafił się
zorientować, czy udało mu się przyciągnąć uwagę słuchaczy.

– Poważnie mówiąc, Waszyngton może się poszczycić
jednymi z najwspanialszych dzieł architektury, sztuki i symboliki na
świecie. Dlaczego wyjeżdżacie do Europy, skoro nie
odwiedziliście własnej stolicy?

– Starożytne budowle są fajniejsze – zasugerował jakiś
student.

– Rozumiem, że przez starożytne budowle rozumieją państwo
zamki, grobowce, świątynie i tego typu rzeczy?

Studenci pokiwali głowami.

– Rozumiem. A gdybym wam powiedział, że w Waszyngtonie
można znaleźć to wszystko? Zamki, grobowce, piramidy
i świątynie… że wszystko to mamy u siebie?

Skrzypienie ławek ucichło.

– Drodzy przyjaciele – Langdon ściszył głos i podszedł do
krawędzi podestu – w ciągu następnej godziny dowiecie się, że
nasz kraj jest pełen sekretów i ma tajemną historię. Dowiecie się
też, że podobnie jak w Europie, największe sekrety znajdują się
tuż przed waszymi nosami.

Drewniane ławy nie wydały ani jednego skrzypnięcia.

Mam was!

Langdon zgasił światło i pokazał kolejne zdjęcie.

– Kto wie, co na tym zdjęciu robi Jerzy Waszyngton?

Slajd przedstawiał słynny fresk ukazujący Waszyngtona
w pełnym masońskim stroju, stojącego przed dziwnym urządzeniem
– ogromnym drewnianym trójnogiem, wspierającym konstrukcję
z lin i bloczków, na której zawieszony był duży kamienny blok.
Wokół zgromadziła się grupa elegancko ubranych widzów.

– Podnosi duży kamienny blok? – podsunął ktoś.

Langdon nie zareagował, woląc, aby student sam się poprawił.

– Myślę, że Waszyngton opuszcza ten kamień. Ma na sobie
strój masoński. Widziałem ryciny przedstawiające masonów
kładących kamień węgielny. Podczas rytuału zwykle używano do
tego trójnoga.

– Bardzo dobrze – pochwalił go Langdon. – Fresk
przedstawia Ojców Założycieli naszego kraju, używających trójnoga
i bloków, by położyć kamień węgielny pod gmach Kapitolu.
Wydarzenie to miało miejsce osiemnastego września tysiąc siedemset
dziewięćdziesiątego trzeciego roku, między jedenastą piętnaście
a dwunastą trzydzieści. – Langdon przerwał, przyglądając się
uważnie słuchaczom. – Czy ktoś z państwa może mi powiedzieć,
jakie znaczenie miała w tym przypadku data i godzina?

Milczenie.

– A jeśli powiem państwu, że ten czas został precyzyjnie
ustalony przez trzech słynnych masonów: Jerzego
Waszyngtona, Beniamina Franklina i Pierre’a L’Enfanta, głównego
architekta miasta?

Nadal wszyscy milczeli.

– To proste. Kamień węgielny położono tego dnia, o tej
godzinie między innymi dlatego, że pomyślna Caput Draconis[7]
weszła wówczas w znak Panny.

Studenci wymienili niepewne spojrzenia.

– Ma pan na myśli… astrologię? – zapytał jeden z nich.

– Dokładnie, chociaż nieco inną od obecnej.

Ktoś podniósł rękę.

– Chce pan powiedzieć, że Ojcowie Założyciele wierzyli
w astrologię?

Langdon się uśmiechnął.

– Właśnie. Co by państwo powiedzieli, gdybym stwierdził,
że Waszyngton kryje w swojej architekturze więcej
astrologicznych symboli niż jakiekolwiek inne miasto na świecie? Mam na
myśli znaki zodiaku, tablice gwiazd, kamienie węgielne położone
w porze precyzyjnie określonej przez astrologię. Ponad połowa
twórców naszej konstytucji była masonami, ludźmi
przekonanymi, że gwiazdy i przeznaczenie są ze sobą nierozerwalnie
splecione. Ludźmi, którzy tworząc nowy świat, uważnie śledzili to,
co dzieje się na niebie.

– Jakie znaczenie ma fakt, że kamień węgielny Kapitolu
położono, gdy Caput Draconis był w znaku Panny? Czy nie mógł
to być zwykły zbieg okoliczności?

– Byłby to zaiste niezwykły zbieg okoliczności,
zważywszy na to, że kamienie węgielne trzech gmachów tworzących
„Trójkąt Federalny”: Kapitol, Biały Dom i pomnik
Waszyngtona, położono w różnych latach, lecz w identycznej sytuacji
astrologicznej.

Studenci patrzyli na niego wytrzeszczonymi oczami. Kilku
opuściło głowy, gorączkowo coś notując.

Ktoś podniósł rękę.

– Dlaczego to robili?

Langdon zachichotał.

– Odpowiedź poznamy podczas zajęć trwających cały semestr.
Jeśli was to ciekawi, powinniście zapisać się na moje zajęcia
poświęcone mistycyzmowi, choć szczerze mówiąc, nie sądzę,
abyście byli do tego emocjonalnie przygotowani.

– Co?! – wykrzyknął jeden ze studentów. – Proszę nas
wypróbować!

Langdon udał, że się zastanawia, po czym pokręcił głową,
drocząc się z nimi.

– Wybaczcie, ale nie mogę tego zrobić. Niektórzy z was są
dopiero na pierwszym roku. Obawiam się, że mógłbym wam
pomieszać w głowach.

– Proszę powiedzieć! – zawołali jednym głosem.

Langdon wzruszył ramionami.

– Może powinniście wstąpić do loży masońskiej lub Zakonu
Gwiazdy Wschodu i dowiedzieć się tego u źródła?

– Nie możemy! – zaoponował jakiś chłopak. – Masoni to
tajne bractwo!

– Tajne? Czyżby? – Langdon przypomniał sobie duży
pierścień masoński, który jego przyjaciel, Peter Solomon, nosił
dumnie na palcu prawej ręki. – Dlaczego więc masoni noszą
rzucające się w oczy masońskie pierścienie lub spinki do krawatów?
Dlaczego masońskie gmachy są tak wyraźnie oznaczone?
Dlaczego masoni ogłaszają godziny swoich spotkań w gazetach? –
Uśmiechnął się, patrząc na zdumione twarze. – Drodzy
przyjaciele, masoni nie są tajnym stowarzyszeniem… są stowarzyszeniem,
które ma swoje tajemnice.

– Na jedno wychodzi – mruknął ktoś.

– Naprawdę? – rzucił wyzywająco Langdon. – Czy
uznałby pan koncern produkujący coca-colę za tajne bractwo?

– Pewnie, że nie.

– Czego by się pan dowiedział, gdyby zapukał do drzwi
dyrekcji koncernu i poprosił o recepturę classic coke?

– Nic by mi nie powiedzieli.

– Dokładnie. Aby poznać najgłębsze tajemnice koncernu
Coca-Cola, musiałby pan podjąć tam pracę, wykonywać ją przez
wiele lat, dowieść, że jest godny zaufania, i w końcu awansować
do najwyższego eszelonu. Wtedy może zdradziliby panu jakiś
sekret. Byłby pan również zmuszony do oświadczenia, że
nikomu o tym nie powie.

– Sugeruje pan, że masoni działają podobnie jak wielkie
korporacje?

– Są do nich podobni pod względem porządku
hierarchicznego oraz tego, że poważnie traktują swoje tajemnice.

– Mój wujek jest masonem! – wyrwało się jakiejś
dziewczynie. – Ciotka nienawidzi masonów, bo wuj nie chce z nią o tym
rozmawiać. Twierdzi, że masoni to wyznawcy jakiejś dziwnej
religii.

– To powszechne błędne przekonanie.

– Wolnomularstwo nie jest religią?

– Możecie to państwo sprawdzić za pomocą papierka
lakmusowego – zaproponował Langdon. – Kto brał udział
w zajęciach profesora Witherspoona z religioznawstwa
porównawczego?

Podniosło się kilka rąk.

– Znakomicie. Proszę mi powiedzieć, jakie trzy warunki musi
spełnić ideologia, aby mogła zostać uznana za religię?

– OWN – zgłosiła się jedna ze studentek. – Obiecuje,
wierzy, nawraca.

– Bardzo dobrze – pochwalił ją Langdon. – Religie
obiecują zbawienie, nakazują wiarę w określone dogmaty
i nawracają niewierzących. Masoni przegrywają w tej dyscyplinie zero do
trzech. Nie obiecują zbawienia, nie trzymają się żadnej doktryny
teologicznej i nie starają się nikogo nawracać. Co więcej,
w lożach masońskich nie można dyskutować o religii.

– Czy masoneria jest… antyreligijna?

– Wręcz przeciwnie. Jednym z warunków, które trzeba
spełnić, żeby zostać masonem, jest wiara w jakąś nadrzędną siłę. Tym,
co odróżnia masonerię od zorganizowanych religii, jest
nienarzucanie konkretnej definicji lub imienia tej siły. Zamiast określonych,
zdefiniowanych teologicznie postaci Boga, Allaha lub Jezusa,
masoni posługują się ogólnymi określeniami w rodzaju Najwyższa
Istota lub Wielki Budowniczy Wszechświata. Dzięki temu masoni
wyznający różne religie mogą się ze sobą porozumieć.

– Wydaje się to trochę naciągane – stwierdził jeden ze
studentów.

– A może odświeżające, otwierające nowe horyzonty? –
podsunął Langdon. – W czasach, gdy ludzie różnych kultur
zabijają się i kłócą o to, która definicja Boga jest najlepsza, można
uznać, że masońska tradycja nawołująca do tolerancji i otwartości
jest godna polecenia. – Langdon zaczął spacerować po scenie.
– Co więcej, masoni są otwarci na ludzi wszystkich ras,
kolorów skóry i wyznań. Stanowią duchowe bractwo, które nikogo
nie dyskryminuje.

– Nie dyskryminuje? – zdziwiła się członkini
uniwersyteckiego Stowarzyszenia Kobiet, wstając z miejsca. – Ile kobiet
należy do lóż masońskich, profesorze Langdon?

Podniósł ręce, udając, że się poddaje.

– Dobre pytanie. Korzenie ruchu masońskiego sięgają
gildii wolnomularskich w Europie, co zadecydowało o tym, że jego
członkami byli tylko mężczyźni. Kilkaset lat temu, zdaniem
niektórych w roku tysiąc siedemset trzecim, powstała kobieca loża
masońska, Gwiazda Wschodu. Obecnie liczy ona ponad milion
członkiń.

– A jednak masoneria to wpływowa organizacja, do której
kobiety nie mają wstępu!

Langdon nie był pewny, jak daleko sięgają rzeczywiste wpływy
masonów, więc nie zamierzał ciągnąć tego wątku. Współczesny
świat postrzegał wolnomularzy jako grupę nieszkodliwych
starców, którzy lubią się przebierać, lub tajną kabalistyczną
organizację rządzącą światem. Bez wątpienia prawda leży pośrodku.

– Profesorze Langdon! – odezwała się dziewczyna
z kręconymi włosami siedząca w jednym z tylnych rzędów. – Jeśli
masoni nie są tajnym bractwem, korporacją ani religią, to czym są?

– Gdyby zadała pani to pytanie masonowi, odpowiedziałby,
że wolnomularstwo to system moralny ukryty za zasłoną alegorii
i dostarczający przykładów pod postacią symboli.

– Czy nie jest to eufemistyczne określenie „dziwacznej
sekty”?

– Powiedziała pani „dziwacznej”?

– Nie przesłyszał się pan! – powiedziała głośno, wstając.
– Słyszałam, co wyprawiają podczas swoich tajemnych
zgromadzeń! O upiornych rytuałach przy świecach, z trumnami,
stryczkami i piciem wina z ludzkich czaszek. Jak inaczej to
nazwać?!

Langdon rozejrzał się po sali.

– Czy państwo też uważają to za dziwaczne?

– Tak! – zakrzyknęli studenci jak jeden mąż.

Westchnął z udawanym smutkiem.

– Kiepska sprawa. Jeśli takie rytuały wydają wam się
dziwaczne, nigdy nie wstąpicie do mojej sekty.

W sali zapadła cisza. Studentka ze Stowarzyszenia Kobiet
spojrzała na niego niepewnie.

– Jest pan członkiem jakiejś sekty? – spytała.

Langdon skinął głową i ściszył głos do konspiracyjnego
szeptu.

– Proszę nikomu nie mówić, że w dzień, gdy poganie
oddawali cześć bogu Ra, klękam u stóp starożytnego narzędzia tortur
i spożywam rytualne symbole ciała i krwi.

Studenci spojrzeli po sobie przerażeni.

Langdon wzruszył ramionami.

– Jeśli ktoś chce się przyłączyć, proszę przyjść w niedzielę do
kaplicy uniwersyteckiej. Uklękniemy przed krucyfiksem
i przyjmiemy eucharystię.

W sali nadal było cicho.

Langdon mrugnął porozumiewawczo do słuchaczy.

– Otwórzcie umysły, drodzy przyjaciele. Wszyscy boimy się
tego, czego nie rozumiemy.

W korytarzach Kapitolu rozległo się bicie zegara.

Dziewiętnasta.

Robert Langdon zaczął biec.

Tylko mi nie mówcie o efektownym wejściu.

Przebiegł przez łącznik, dostrzegł wejście do Statuary Hall
i ruszył w tamtą stronę.

W pobliżu drzwi zwolnił do nonszalanckiego chodu i odetchnął
głęboko kilka razy. Zapiął marynarkę i lekko uniósł głowę,
skręcając za róg, gdy zegar odezwał się po raz ostatni.

Pora na przedstawienie.

Wchodząc swobodnym krokiem do National Statuary Hall,
profesor Robert Langdon podniósł głowę i się uśmiechnął. Po
chwili uśmiech znikł z jego twarzy. Stanął jak wryty.

Coś było nie tak. I to bardzo.

[7] Caput Draconis (łac.) – „głowa smoka”, jedna z nazw węzłów księżycowych,
punktów przecięcia orbity księżyca z płaszczyzną ekliptyki.

Rozdział 7

Katherine Solomon biegła przez parking w strugach zimnego
deszczu, żałując, że nie włożyła dżinsów i kaszmirowego
swetra. Gdy zbliżyła się do głównego wejścia, odgłos gigantycznych
urządzeń oczyszczających powietrze się nasilił. Prawie nie
słyszała hałasu, bo w uszach wciąż brzmiało to, co powiedział jej
rozmówca:

„O tym, co zdaniem twojego brata ukryto gdzieś
w Waszyngtonie… Myślę, że możemy to odnaleźć”.

Nie mogła uwierzyć. Mieli jeszcze dużo do omówienia.
Zgodził się na spotkanie wieczorem.

Dotarła do drzwi, czując takie samo podniecenie, jakie
ogarniało ją zawsze, gdy wchodziła do tego ogromnego gmachu. „Nikt
nie wie, gdzie to się znajduje”.

Tabliczka na drzwiach informowała:

SMITHSONIAN MUSEUM SUPPORT CENTER

(SMSC)

Instytut Smithsoniański, oprócz ponad tuzina dużych
muzeów na terenie parku National Mall, posiadał tak ogromne
zbiory, że wystawiano zaledwie dwa procent z nich. Pozostałe
dziewięćdziesiąt osiem trzeba było gdzieś przechowywać. Wszystkie
zgromadzono właśnie tutaj.

Nic dziwnego, że w gmachu znajdowała się zdumiewająca
kolekcja eksponatów – od gigantycznych posągów Buddy po
ręcznie kopiowane kodeksy, zatrute strzały z Nowej Gwinei,
inkrustowane szlachetnymi kamieniami noże i kajaki z fiszbinów
wieloryba. Równie zadziwiające były eksponaty przyrodnicze:
szkielety plezjozaurów, bezcenna kolekcja meteorytów,
ogromna kałamarnica, a nawet kolekcja czaszek słoni, przywieziona
z Afryki przez Teddy’ego Roosevelta.

Żadna z tych rzeczy nie była jednak powodem, dla którego
sekretarz Instytutu Smithsoniańskiego, Peter Solomon,
przyprowadził tutaj siostrę trzy lata temu. Ściągnął ją nie po to, by
pokazywać cuda nauki, lecz by je tworzyć. Właśnie tym zajmowała
się Katherine.

W głębi gmachu, w mroku najbardziej odległych zakamarków,
znajdowało się małe laboratorium naukowe, jakiego nie było
nigdzie indziej na świecie. Przełom, którego Katherine dokonała
niedawno w dziedzinie noetyki, miał konsekwencje dla wszystkich
nauk – od fizyki po historię, od filozofii po religioznawstwo.

Na widok Katherine recepcjonista wyłączył radio i zdjął
słuchawki z uszu.

– Witam, panno Solomon! – uśmiechnął się szeroko.

– Redskinsi już grają?

Rozpromienił się, spoglądając na nią wzrokiem winowajcy.

– Transmitują przedmecz.

Uśmiechnęła się.

– Nie zorientowałabym się. – Podeszła do bramki
i opróżniła kieszenie. Zsuwając z przegubu złotego cartiera, poczuła
znajomą falę smutku. Dostała go od matki na osiemnaste urodziny.
Minęło prawie dziesięć lat od czasu, gdy umarła… Zgasła
w ramionach Katherine.

– Panno Solomon, powie pani wreszcie, co pani tam robi? –
zagadnął żartobliwie strażnik.

Podniosła głowę.

– Pewnego dnia, Kyle, lecz nie dziś wieczorem.

– Śmiało. Tajne laboratorium w tajnym muzeum? To musi
być coś naprawdę super.

Nawet sobie nie wyobrażasz – pomyślała Katherine, zbierając
swoje rzeczy. W rzeczywistości zajmowała się tak
zaawansowanymi badaniami, że przestały przypominać tradycyjną naukę.

Rozdział 8

Robert Langdon zamarł w drzwiach Statuary Hall zdumiony
tym, co zobaczył. Sala była dokładnie taka, jak ją zapamiętał –
zbudowana na planie półokręgu, w stylu greckiego amfiteatru.
Łukowate ściany z piaskowca pokryte włoskim tynkiem przedzielały
różnobarwne marmurowe kolumny, między którymi
umieszczono posągi przedstawiające bohaterów narodu – naturalnej
wielkości postacie trzydziestu ośmiu wielkich Amerykanów, stojące
w półokręgu na posadzce wyłożonej czarnymi i białymi
kamiennymi płytami.

Właśnie taki obraz zachował w pamięci, kiedy był tu na
jakimś wykładzie.

Teraz na sali nie było żadnych krzeseł. Nie zauważył też
publiczności ani Petera Solomona, a tylko garstkę turystów
wałęsających się bez celu, nieświadomych jego efektownego wejścia.
Może Peterowi chodziło o Rotundę? Spojrzał w kierunku
południowego korytarza, gdzie znajdowała się wspomniana sala, lecz
tam również byli tylko zwiedzający.

Echo uderzeń zegara przebrzmiało. Spóźnił się.

Wybiegł na korytarz i odszukał przewodnika.

– Przepraszam, gdzie odbywa się odczyt zorganizowany przez
Instytut Smithsoniański? W której sali?

Mężczyzna się zawahał.

– Nie jestem pewien. O której godzinie miał się rozpocząć?

– Przed chwilą.

Przewodnik pokręcił głową.

– Nie słyszałem, aby Instytut Smithsoniański organizował tu
odczyt dziś wieczorem. Z pewnością nie w tym gmachu.

Zdumiony Langdon pobiegł na środek sali i rozejrzał się
wokół. Czyżby Solomon zrobił mi kawał? Nie mógł w to uwierzyć.
Wyjął komórkę i wydruk faksu, który otrzymał tego ranka,
a następnie wykręcił numer Petera.

Telefon potrzebował chwili, by złapać zasięg w tym
ogromnym gmachu. W końcu rozległ się sygnał.

– Biuro Petera Solomona, mówi Anthony, czym mogę służyć?
– odezwał się ktoś mówiący z południowym akcentem.

– Anthony! – wykrzyknął z ulgą Langdon. – Całe
szczęście, że jesteś w biurze. Mówi Robert Langdon. Doszło do
jakiegoś nieporozumienia w sprawie wykładu. Jestem w Statuary
Hall, lecz oprócz mnie nie ma tu nikogo. Czy przeniesiono
imprezę do innej sali?

– Nie sądzę, proszę pana. Zaraz sprawdzę. – W słuchawce
na chwilę zapadła cisza. – Czy uzgodnił pan wszystko z panem
Solomonem?

Langdon był zdezorientowany.

– Nie, uzgodniłem to z tobą, Anthony. Dziś rano.

– Fakt, przypominam sobie. – Przez chwilę w słuchawce
słychać było tylko trzaski. – Nie uważa pan, że postąpił
nierozważnie, profesorze?

Langdon przeszedł w tryb najwyższej czujności.

– Przepraszam, ale nie rozumiem…

– Proszę pomyśleć… – ciągnął mężczyzna – dostał pan
faks, w którym proszono pana o skontaktowanie się z podanym
numerem. Uczynił to pan i odbył rozmowę z nieznajomym, który
podał się za asystenta Petera Solomona. Później z własnej
nieprzymuszonej woli wsiadł pan do prywatnego samolotu,
przyleciał do Waszyngtonu i wskoczył do oczekującego samochodu.
Czy tak?

Langdon poczuł ciarki na plecach.

– Kim jesteś, do diabła? Gdzie jest Peter?

– Obawiam się, że Peter Solomon nie ma pojęcia, iż jest pan
dziś w Waszyngtonie. – Głos z południowym akcentem zamilkł,
a zamiast niego odezwał się inny, głębszy i melodyjny.

– Jest pan tu, panie Langdon, bo ja tego chciałem.

Rozdział 9

Robert Langdon przycisnął komórkę do ucha, krążąc po
Statuary Hall.

– Kim pan jest, do cholery?!

W odpowiedzi usłyszał cichy, spokojny szept:

– Proszę się nie denerwować, profesorze. Został pan
wezwany z ważnego powodu.

– Wezwany?! – Langdon poczuł się jak zwierzę w klatce.
– A może uprowadzony?

– Skądże znowu. – Głos nieznajomego był bardzo
spokojny. – Gdybym chciał zrobić panu krzywdę, leżałby pan
martwy w limuzynie Town Car. – Urwał na krótką chwilę. – Moje
intencje są czyste, zapewniam pana. Chciałbym dokądś pana
zaprosić.

Serdeczne dzięki.

Od czasu przygody w Europie kilka lat temu Langdon, chcąc
nie chcąc, stał się sławą przyciągającą jak magnes różnego
rodzaju szaleńców. Ten tutaj przekroczył wszystkie dopuszczalne
granice.

– Niech pan posłucha, nie wiem, co się tu dzieje, i nie mam
zamiaru kontynuować tej rozmowy…

– To bardzo nierozsądne z pana strony. Nie dostanie pan
kolejnej szansy ocalenia duszy Petera Solomona.

Langdon odetchnął głęboko.