Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kontrrewolucja

Kontrrewolucja

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-17-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kontrrewolucja

Śmierć jednego człowieka to śmierć, a śmierć dwóch milionów to tylko statystyka.
Józef Stalin
 
Gdy zostanie nam narzucona wojna, jedyną alternatywą jest zastosowanie wszystkich możliwych środków, by ją doprowadzić do szybkiego końca. W wojnie chodzi o zwycięstwo.
Gen. Douglas MacArthur
 
Wszyscy myśleli, że II Wojna Światowa się skończyła...

Tymczasem Armia Czerwona rusza na zachód, tłamsząc po drodze opór amerykańskich i brytyjskich dywizji. Wydaje się, że nawet bunt Ludowego Wojska Polskiego walczącego teraz ramię w ramię z żołnierzami Andersa nie jest wstanie jej zatrzymać.
 
Patton i Anders bronią południa Europy, lecz muszą poznać plany wroga i skoncentrować swoje siły we właściwym miejscu.
 
Polskich komandosów oraz amerykańską 101 DPD czeka trudne zadanie...


Tom drugi cyklu Czerwona ofensywa.

 W cyklu ukazały się:1. Czerwona ofensywa2. Kontrrewolucja

Polecane książki

Przygody detektywa przyszłości Owena Yeatesa to najdłuższy cykl powieściowy w polskiej literaturze science fiction; obecnie liczy dziewięć tomów. Pierwsza część cyklu ukazała się w roku 1989 pod tytułem „Podwójna śmierć”; wznawiana była jeszcze dwukrotnie, jako „Ludzi...
Obowiązek przeciwdziałania mobbingowi spoczywa na pracodawcy. Odpowiada on zarówno za czynne znęcanie się nad pracownikami, jak i za niewywiązanie się z obowiązku przeciwdziałania występowaniu zachowań mobbingowych innych osób. Jednak nie każda przykrość, jaka spotka pracownika, oznacza mobbing. Kie...
Notatki powstałe na zajęciach z chorału gregoriańskiego prowadzonych przez ks. kan. Mieczysława Dworakowskiego — profesora seminarium i dyrektora Diecezjalnego Instytutu Organistowskiego w Łomży...
MotiVit zalecany jest w stanach zwiększonego zapotrzebowania na motywację, inspirację oraz zachętę. Jedna seria MotiVitu to 80 pigułek motywacyjnych, z których każda zawiera kilka wyjątkowych myśli lub sentencji. Ich autorami są wybitni ludzie różnych epok: wynalazcy, filozofowie, przedsiębiorcy, du...
Jest ósmy dzień ósmego miesiąca roku. Ósma wieczór. Masz cały kraj wrogów. Czy przeżyjesz Noc Ósmą? Wyobraź sobie internetową loterię, w której każdy może zgłosić najbardziej znienawidzoną osobę. Ósmego sierpnia zostanie wylosowany jeden człowiek. Przez całą noc będzie on wyjęty spod prawa. Każdy mo...
„Wywiad ze śmiercią” Michała Wancerza to wbrew pozorom rozmowa o życiu, ludzkości, jej historii oraz przyszłości. Głównym bohaterem książki jest człowiek, który przeżył śmierć kliniczną, a swoimi przeżyciami postanowił podzielić się z czytelnikami na zasadzie wywiadu udzielonego autorowi, nie ujawni...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr Langenfeld

PIOTR LANGENFELD

KONTRREWOLUCJA

© 2014 Piotr Langenfeld

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Projekt graficzny, eBook mastering:

Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

ISBN 978-83-64523-17-5

Ustroń 2014

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Prolog17 kwietnia 1945

Naj­pierw był chłód. Du­ża od­mia­na po za­tę­chłym, ale ogrze­wa­nym sa­mo­cho­dzie, któ­rym wo­żo­no go w nie­skoń­czo­ność. Z czar­nym wor­kiem na gło­wie czuł się jak wy­rwa­ny z rze­czy­wi­ste­go świa­ta. Stra­cił po­czu­cie miej­sca i cza­su. Zresz­tą od­kąd wró­cił i za­czę­to nad nim pra­co­wać w ko­lej­nych wię­zie­niach, co­raz go­rzej się orien­to­wał, gdzie jest i co się z nim dzie­je.

Usły­szał trzask za­my­ka­nych drzwi au­ta. Jak mu się zda­wa­ło, fur­go­net­ki. Coś skrzyp­nę­ło, ktoś coś po­wie­dział. Sil­na dłoń pchnę­ła go w przód. Zna­lazł się w ja­kimś zim­nym po­miesz­cze­niu. Przez ma­te­riał na twa­rzy pró­bo­wał zła­pać choć haust śwież­sze­go po­wie­trza. Szedł szyb­ko i ni­czym nie­wi­do­my po­ty­kał się o wła­sne no­gi i nie­rów­ną pod­ło­gę.

Straż­nik z wy­raź­ną po­gar­dą po­py­chał go co chwi­lę, jak­by li­cząc na to, że wię­zień się wy­wró­ci i za ka­rę bę­dzie moż­na wy­mie­rzyć mu kil­ka cio­sów.

Spa­cer był dłu­gi, za dłu­gi, jak na zwy­kłą bu­dow­lę, ale wresz­cie przy­sta­nę­li. Za­chro­bo­tał za­mek w ja­kichś drzwiach. Prze­stą­pił próg i po­czuł nie­co cie­plej­sze po­wie­trze. Dłoń chwy­ci­ła go pod ra­mię i gdzieś po­cią­gnę­ła.

Wpi­ja­ją­ce się w prze­gu­by kaj­dan­ki pu­ści­ły, nie­spo­dzie­wa­nie roz­pię­te. Roz­ma­so­wy­wał z ulgą nad­garst­ki, kie­dy szarp­nię­ciem zdję­to mu z gło­wy wo­rek. Zmru­żył oczy, osła­nia­jąc je dłoń­mi, od­zwy­cza­jo­ny od ja­kie­go­kol­wiek świa­tła. Blask spra­wiał nie­mal fi­zycz­ny ból. Prze­szło mu przez myśl, że to no­wy ro­dzaj tor­tu­ry. Znów ktoś go po­pchnął. Udem ude­rzył o ja­kiś przed­miot. Po­ma­cał go prze­stra­szo­ny. Krze­sło.

– Sia­daj – pa­dło zza je­go ple­ców. Wy­ko­nał po­le­ce­nie szyb­ko, choć nie­po­rad­nie, ca­ły czas na wpół śle­py.

Z każ­dą se­kun­dą ob­raz, ja­ki wi­dział, ro­bił się ostrzej­szy i wy­raź­niej­szy.

Sie­dział w krę­gu ja­sne­go świa­tła, po­za któ­rym nie by­ło nic, zu­peł­na ciem­ność. Trza­snę­ły drzwi. Straż­nik wy­szedł. Coś jed­nak mó­wi­ło więź­nio­wi, że za za­sło­ną z mro­ku, ukry­ty gdzieś za ścia­ną, ktoś go pil­nu­je. Oprócz pro­ste­go krze­sła, któ­re za­jął, przed so­bą miał biur­ko, sta­ry urzęd­ni­czy me­bel, wy­cią­gnię­ty chy­ba z ja­kie­goś ma­ga­zy­nu. Za nim za­siadł ły­sy, tę­ga­wy męż­czy­zna w okrą­głych oku­la­rach, ubra­ny w zie­lo­ny mun­dur. Mil­cząc, uważ­nie mu się przy­glą­dał, pod­parł­szy na rę­kach ru­mia­ną twarz.

Mi­nę­ło kil­ka dłu­gich chwil, za­nim moż­li­wość po­strze­ga­nia wró­ci­ła do nor­my. Świa­tło prze­sta­ło bo­le­śnie ra­zić i wy­da­ło mu się, że skądś zna te­go czło­wie­ka. Ba, zna go bar­dzo do­brze, choć ni­g­dy nie miał oka­zji za­mie­nić z nim ani jed­ne­go sło­wa.

Sku­lił no­gi i wy­prę­żył się ze stra­chu, gdy po­jął, ko­go ma przed so­bą. Po­dob­ni osob­ni­cy, zwłasz­cza w ta­kich oko­licz­no­ściach, na­pa­wa­li go nie­opi­sa­nym lę­kiem.

– Spo­koj­nie – ode­zwał się męż­czy­zna, ca­ły czas pa­trząc na nie­go i ob­da­rza­jąc go jak­by wy­mu­szo­nym uśmie­chem.

Wię­zień nie po­czuł się wca­le le­piej. Wie­dział, że za­wsze tak za­czy­na­li. Choć nie miał po­ję­cia cze­mu. Prze­cież był wier­ny do koń­ca.

Za­czął roz­glą­dać się po po­ko­ju, jak­by szu­kał ra­tun­ku al­bo dro­gi uciecz­ki. Nie po­tra­fił ukryć zde­ner­wo­wa­nia.

Czło­wiek za biur­kiem ci­cho prych­nął, ha­mu­jąc śmiech, i po­ło­żył rę­ce na brzu­chu.

– Jak po­dróż? Mam na­dzie­ję, że do­brze? – spy­tał, opie­ra­jąc się w fo­te­lu, Ław­rien­tij Be­ria.

Wię­zień kiw­nął gło­wą bez sło­wa. „Po co te ce­re­gie­le, bij­cie!” – chciał krzyk­nąć, ale tyl­ko za­ci­snął pal­ce.

– Wy­bacz­cie, to­wa­rzy­szu, ta­kie przy­ję­cie – za­czął spo­koj­nie Gru­zin. – Ale mu­si­my stwa­rzać po­zo­ry do koń­ca. Wróg czu­wa. – Przy­ło­żył pa­lec do ust. – No do­brze – sap­nął. – Stan­dar­ten­füh­rer Ar­nold Mar­tin Lin­fort alias Ba­ry Jurgst i jesz­cze kil­ka na­zwisk. Od osiem­na­ste­go ro­ku w par­tii ko­mu­ni­stycz­nej Nie­miec. W NSDAP od dwu­dzie­ste­go pią­te­go. W SS od dwu­dzie­ste­go ósme­go. Po­tem Głów­ny Urząd Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy, SD, po­tem wy­wiad. Czyż nie? – spy­tał re­to­rycz­nie. – Dla nas pra­cu­je­cie od trzy­dzie­ste­go pią­te­go, po od­by­ciu dwu­let­nie­go szko­le­nia. – Po­ki­wał z uzna­niem gło­wą, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że pa­mię­ta ży­cio­ry­sy wszyst­kich swo­ich szpie­gów. – Ka­wał cza­su, to­wa­rzy­szu Lin­fort. Ka­wał cza­su.

Lin­fort mil­czał, marsz­cząc czo­ło. Nie miał po­ję­cia, do cze­go to pro­wa­dzi. Chcie­li, że­by się przy­znał? Że­by wy­szcze­kał, że zdra­dził? Tyl­ko że on był do koń­ca po­słusz­ny. Wy­trzy­mał dwa ty­go­dnie bi­cia i prze­słu­chań, po­tem jesz­cze pięć dni, ale wie­dział, że nie da ra­dy, i w koń­cu za­czął mó­wić, co chcie­li, choć to wszyst­ko by­ło ste­kiem kłamstw. Po­ła­ma­ne że­bra, po któ­rych ska­ka­li, do­pie­ro się zra­sta­ły, pa­znok­cie też miał cią­gle czar­ne. Był wy­cień­czo­ny i oswo­ił się z my­ślą, że kie­dyś wresz­cie go za­strze­lą. Za­bi­ją i wy­rzu­cą na śmiet­nik. Je­go, jed­ne­go z naj­wier­niej­szych. Kie­dy wsa­dzi­li go do au­ta, uznał, że to już ko­niec. Ale po­tem by­ły ko­lej­ne prze­siad­ki i dłu­ga dro­ga. A te­raz on. Naj­strasz­niej­szy po Sta­li­nie czło­wiek na świe­cie.

– Mó­wię wam, wi­taj­cie. – Be­ria po­de­rwał się z krze­sła i pod­szedł z wy­cią­gnię­tą dło­nią i sze­ro­kim uśmie­chem na ustach. Lin­fort pod­sko­czył, aż coś za­kłu­ło go w obo­la­łym bo­ku. Ob­cią­gnął wy­tar­tą, za du­żą sza­rą ma­ry­nar­kę, ja­ką do­stał z oka­zji pla­no­wa­ne­go spo­tka­nia. – Wy­bacz­cie te nie­do­god­no­ści. – Sło­wo „nie­do­god­no­ści” w ustach Be­rii za­brzmia­ło jak mar­ny żart. – Ale mu­sie­li­śmy być pew­ni. – Oczy błysz­cza­ły mu chy­trze. Lin­fort był po pierw­sze Niem­cem i nie­za­leż­nie od te­go, jak wy­da­wał się od­da­ny i jak świet­nie przy­go­to­wa­ny, na­le­ża­ło go spraw­dzić. Po dru­gie, był na Za­cho­dzie, cza­sem bez kon­tro­li, otarł się o ca­ły tam­tej­szy luk­sus, a kto wie, mo­że pró­bo­wał pra­cy na dwie al­bo i trzy stro­ny. – Je­ste­ście do­brym wy­wia­dow­cą. Je­ste­śmy z was dum­ni i ufa­my wam – za­pew­nił Be­ria.

– Dzię­ku­ję – wy­beł­ko­tał stan­dar­ten­füh­rer cią­gle zdzi­wio­ny spo­so­bem po­wi­ta­nia. Tyl­ko to sło­wo przy­szło mu do gło­wy.

– Wiem, wiem – mó­wił Be­ria, ści­ska­jąc dłoń Niem­ca i pa­trząc w twarz na­le­żą­cą do w mia­rę mło­de­go jesz­cze czło­wie­ka, a już po­kry­tą zmarszcz­ka­mi i bli­zna­mi. – Ma­rzy­cie o od­po­czyn­ku, urlo­pie.

Po la­tach prze­słu­chań i tor­tur bez­błęd­nie wy­czu­wał na­stro­je więź­niów i pod­ko­mend­nych. Nie­miec, mi­mo że sta­rał się kon­tro­lo­wać, uśmiech­nął się bez­wied­nie na sa­mą myśl o cie­płym, spo­koj­nym ośrod­ku gdzieś nad Mo­rzem Czar­nym, w któ­rym wy­po­czy­nek nie raz mu obie­cy­wa­no ra­zem z za­szczy­ta­mi.

– Nie­ste­ty! – wes­tchnął gło­śno Be­ria, wy­ry­wa­jąc dłoń z uści­sku. – Cza­su nie ma! – prze­rwał bru­tal­nie przy­jem­ne wi­zje Lin­for­ta. – Sia­daj­cie. – Gru­zin wska­zał uprzej­mie na krze­sło i sam oparł się o rant odra­pa­ne­go biur­ka. – Ma­my dla was jesz­cze jed­no za­da­nie – ob­wie­ścił. Lin­fort tyl­ko kiw­nął smut­no gło­wą. – Pod sam ko­niec ze­szłe­go ro­ku Kal­ten­brun­ner wy­zna­czył was na sze­fa od­dzia­łu no­wej or­ga­ni­za­cji, któ­ra mia­ła zaj­mo­wać się prze­rzu­tem lu­dzi, dy­gni­ta­rzy fa­szy­stow­skich, za gra­ni­cę, czyż nie?

– Tak jest – przy­tak­nął Nie­miec. – Choć mo­im głów­nym za­da­niem by­ło gro­ma­dze­nie fun­du­szy na ten cel ze środ­ków, któ­ry­mi już wte­dy za­rzą­dza­ło SS. Zro­bio­no mnie kimś w ro­dza­ju księ­go­we­go, ale wiem, że by­ło nas wię­cej…

– Wła­śnie, wię­cej. – Be­ria po­dra­pał się po bro­dzie. – Wa­sze kon­tak­ty i du­ży staż w fa­szy­stow­skim bez­pie­czeń­stwie są wa­szym naj­więk­szym atu­tem. Wie­my, że ma­cie wie­lu zna­jo­mych w krę­gach sta­rych dy­gni­ta­rzy, w więk­szo­ści te­raz poj­ma­nych lub zbie­głych do Ame­ry­ka­nów. Ale nie o to cho­dzi. Nas in­te­re­su­ją wa­sze zna­jo­mo­ści w świe­cie. Wie­my, że or­ga­ni­za­cja prze­rzu­ca lu­dzi przez Wa­ty­kan i kil­ka in­nych neu­tral­nych państw do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej.

– Głów­nie do Ar­gen­ty­ny czy Bo­li­wii – wtrą­cił Nie­miec już nie­co bar­dziej roz­luź­nio­ny, za­kła­da­jąc na­wet, że mo­że prze­ży­je.

– Wła­śnie, do Ar­gen­ty­ny. Fa­szy­ści nie wie­dzą, że ca­ła ich or­ga­ni­za­cja jest nam zna­na i spe­ne­tro­wa­na – uśmiech­nął się trium­fal­nie Gru­zin. – Jed­nak brak tam czło­wie­ka, któ­ry mógł­by po­pro­wa­dzić tych bez­ro­bot­nych na­zi­stów do wal­ki. – Za­wie­sił głos, cze­ka­jąc na re­ak­cję Lin­for­ta. Ten po­chy­lił za­cie­ka­wio­ny gło­wę.

– Do wal­ki? Wy­bacz­cie, to­wa­rzy­szu, ale…

Be­ria uci­szył go ge­stem dło­ni.

– Do­brze usły­sze­li­ście. Do wal­ki. Po­wiem wam w se­kre­cie, że szy­ku­je się wiel­kie dzie­ło, wiel­ki bój. Po­trzeb­ne nam bę­dą zdol­no­ści na­wet na­szych do­tych­cza­so­wych wro­gów. Ty­le że oni te­raz ucie­ka­ją, kry­ją się jak szczu­ry, my­ślą o wła­snym ży­ciu, bo­jąc się spra­wie­dli­wej ka­ry za swo­je zbrod­nie. Kil­ku waż­nych się wy­mknę­ło, wie­lu też za­bi­li­śmy. Ci ze świecz­ni­ka nie pój­dą na współ­pra­cę z na­mi. Bo­ją się, wo­lą Ame­ry­ka­nów i ich pie­nią­dze. Ale co ma­ją po­wie­dzieć ci, któ­rzy by­li o szcze­bel ni­żej, nie ma­ją wiel­kiej wie­dzy, tyl­ko krew na rę­kach i speł­nia­li roz­ka­zy w imię prze­ko­nań? Nie wie­dzą, co ma­ją zro­bić. Wbrew po­zo­rom ich umie­jęt­no­ści mo­gą się przy­dać lep­szej spra­wie. Po­trze­bu­je­my dla nich przy­wód­cy al­bo ko­goś, kto wska­że no­we­go wo­dza i na­kło­ni ich do współ­pra­cy z na­mi. Choć­by pod po­zo­rem wal­ki ze zgni­łym Za­cho­dem, któ­re­mu wy­da­je się, że wy­grał, a któ­ry jest w roz­syp­ce. Ame­ry­ka chce skoń­czyć woj­nę i pła­wić się w luk­su­sie, An­glia to ban­krut, a o resz­cie nie mó­wi­my. Zresz­tą i Hi­tler, i my wy­ro­śli­śmy z jed­ne­go ko­rze­nia so­cja­li­stycz­nych na­uk. Być mo­że to wła­śnie trze­ba im mó­wić. Ale oso­bi­ście uwa­żam, że każ­dy, kto za­pła­ci, bę­dzie dla tej zgrai by­łych es­es­ma­nów no­wym pa­nem. Was wy­bra­no do tej ro­li. – Wska­zał pulch­nym pal­cem w sam śro­dek no­sa Lin­for­ta.

Nie­miec wzdry­gnął się i za­ci­snął dło­nie na ko­la­nach. Zro­bi­ło mu się dusz­no i roz­piął kil­ka gu­zi­ków ko­szu­li. Ukła­dał so­bie to wszyst­ko w gło­wie, za­sta­na­wia­jąc się, jak miał­by się do te­go za­brać. Do­pie­ro co wró­cił z woj­ny, wy­ko­nał za­da­nie ży­cia, cu­dem prze­szedł śledz­two NKWD i znów mu­siał za­czy­nać ro­bo­tę? Co praw­da szef miał du­żo ra­cji, bez kra­ju i wła­dzy po­zo­stał spo­ry za­stęp do­świad­czo­nych na­zi­stów, któ­rych po­znał i któ­rych moż­na by­ło pró­bo­wać ku­pić. „Tyl­ko po co? Po co?” – py­tał sam sie­bie.

– Wa­sze znik­nię­cie w mar­cu zo­sta­ło przy­go­to­wa­ne wprost ide­al­nie. Prze­pa­dli­ście pod Lu­ba­niem pod­czas nie­spo­dzie­wa­nej po­tycz­ki, kie­dy peł­ni­li­ście swo­je za­da­nia na Ślą­sku. Dla wie­lu je­ste­ście tru­pem, bo­ha­te­rem, któ­ry po­legł w wal­ce z bol­sze­wi­zmem. Le­gen­da jest do­bra, do­pra­co­wa­na. Prze­ka­za­li­ście nam spo­rą wie­dzę o pro­jek­cie „Ol­brzym” na Ślą­sku i kry­ją­cych się tam róż­nych taj­nych cie­ka­wost­kach. Obec­nie spe­cjal­ne od­dzia­ły Smier­szu szy­ku­ją się, by do­brać się do te­go, co nam wska­za­li­ście. Wiem, że in­ne obiek­ty wy­sy­ła­no da­lej w świat i że wie­dzę o tym ma­ją lu­dzie z or­ga­ni­za­cji fa­szy­stow­skiej.

– Tak jest – znów przy­tak­nął Nie­miec. – Ma­te­ria­ły, pro­jek­ty i bro­nie prze­wo­żo­no, ukry­wa­no, sprze­da­wa­no…

– Wła­śnie! – Be­ria kla­snął w rę­ce. – Do­cho­dzi­my do sed­na. Wa­sza wie­dza, wie­dza tych lu­dzi w po­łą­cze­niu z na­szy­mi roz­bu­do­wa­ny­mi i do­świad­czo­ny­mi siat­ka­mi da­je ogrom­ne, prze­ogrom­ne moż­li­wo­ści! Nie chcę was te­raz wpro­wa­dzać w szcze­gó­ły, ale to wszyst­ko mo­że za­wa­żyć na lo­sach świa­ta. Wa­szym za­da­niem bę­dzie wró­cić do Nie­miec, od­świe­żyć kon­tak­ty i naj­szyb­ciej jak się da uru­cho­mić ma­chi­nę. Ja wiem, że to nie bę­dzie ła­twe, że bę­dą wo­bec was nie­uf­ni, że bę­dą w de­pre­sji po prze­gra­nej. Bę­dzie­cie mu­sie­li uwa­żać, bo nie­któ­rzy po­szli na współ­pra­cę z im­pe­ria­li­sta­mi. Ale znam wa­sze ta­len­ty, wiem, jak wier­nych przy­ja­ciół mie­li­ście. Kosz­ty nie gra­ją ro­li.

Nie­miec wes­tchnął, go­dząc się osta­tecz­nie z fak­tem, że o urlo­pie po tym, co prze­szedł, mo­że za­po­mnieć.

– Kie­dy mam za­czy­nać?

– Da­ję wam dwa, trzy dni na od­po­czy­nek i za­po­zna­nie się z ma­te­ria­ła­mi… Po­tem wra­ca­cie do Nie­miec, na no­wych pa­pie­rach. Wa­szym głów­nym za­da­niem bę­dzie uak­tyw­nie­nie or­ga­ni­za­cji w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Z na­szą po­mo­cą, ma się ro­zu­mieć, i dla na­szych ce­lów. Dla wiel­kiej świa­to­wej re­wo­lu­cji.

Kreml, Moskwa, ZSRR | 16 lip­ca 1945

Lip­co­we po­łu­dnio­we słoń­ce, wi­sząc wy­so­ko nad mu­ra­mi krem­low­skiej twier­dzy, wle­wa­ło się przez ogrom­ne pan­cer­ne szy­by prze­stron­ne­go po­miesz­cze­nia, jed­ne­go z wie­lu miejsc ob­rad so­wiec­kich wład­ców. Mi­mo że był śro­dek upal­ne­go dnia, w prze­stron­nej, obi­tej brą­zo­wą bo­aze­rią sa­li, przy za­mknię­tych oknach i wi­szą­cym opa­rze dy­mu ty­to­nio­we­go, pa­no­wał ko­ją­cy chłód.

Po obu stro­nach la­kie­ro­wa­ne­go, brą­zo­we­go sze­ro­kie­go sto­łu za­sia­dła spo­ra gru­pa ubra­nych w róż­ne ro­dza­je mun­du­rów lu­dzi, przy­wód­ców oj­czy­zny świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu. By­li tu nie­mal wszy­scy człon­ko­wie two­ru na­zwa­ne­go Ra­dą Re­wo­lu­cji, któ­rą ka­zał stwo­rzyć Sta­lin na wzór ra­dy wo­jen­nej z cza­su bo­jów z Niem­ca­mi.

Na roz­kaz wo­dza przy­był Wo­ro­szy­łow, któ­ry wy­li­czał skru­pu­lat­nie klę­ski i stra­ty im­pe­ria­li­stów, pro­ble­my z za­opa­trze­niem i ko­lej­ne bo­ga­te zdo­by­cze w alianc­kich stre­fach.

Tuż przy Sta­li­nie za­sia­dał za­my­ślo­ny, przy­pró­szo­ny si­wi­zną Mo­ło­tow, ba­wią­cy się swym pió­rem. Na­prze­ciw nie­go sie­dział oty­ły Ma­len­kow, któ­re­go czo­ło ro­sił ob­fi­ty pot. Nie­któ­rzy za­sta­na­wia­li się, czy po­ci się tak z upa­łu, czy ze stra­chu, że po­sa­dzo­no go ko­ło Be­rii. Ten, ma­sku­jąc znu­że­nie i cze­ka­jąc na swo­ją ko­lej, dys­kret­nie prze­glą­dał treść mel­dun­ków i spra­woz­dań.

By­ło jesz­cze kil­ku dy­gni­ta­rzy po­mniej­sze­go szcze­bla, na cze­le z Chrusz­czo­wem stro­ją­cym kre­tyń­skie mi­ny przy każ­dym opi­sy­wa­nym suk­ce­sie, ale naj­wię­cej spo­dzie­wa­no się po do­wód­cach fron­tów i ad­mi­ra­le, do­wód­cy Flo­ty Bał­tyc­kiej, któ­rych za­pro­szo­no na­wet ra­zem z ich za­stęp­ca­mi do spraw po­li­tycz­nych. Pu­ga­now usa­dzo­ny zo­stał na koń­cu dłu­gie­go sto­łu, przy sa­mych nie­mal drzwiach. Ob­ser­wo­wał ten ca­ły spęd z mie­sza­ni­ną za­cie­ka­wie­nia i po­twor­ne­go lę­ku. Za­sta­na­wiał się cią­gle, czy miej­sce, któ­re mu wska­za­no, nie mia­ło uła­twić je­go aresz­to­wa­nia. Je­den gest je­go, sa­me­go wo­dza, ge­ne­ra­lis­si­mu­sa Sta­li­na, i by­ło­by po nim. Drzwi się otwie­ra­ją, wcho­dzą cze­ki­ści i już, ko­niec, nie ma jak ucie­kać.

Strasz­na wi­zja na­cho­dzi­ła go upo­rczy­wie za każ­dym ra­zem, kie­dy Jó­zef Wis­sa­rio­no­wicz, sie­dzą­cy, jak przy­sta­ło na wiel­kie­go wo­dza, u szczy­tu sto­łu, pod­no­sił wzrok znad pa­pie­rów lub faj­ki i wle­piał w Pu­ga­no­wa nie­po­ko­ją­co dłu­gie, świ­dru­ją­ce spoj­rze­nie błysz­czą­cych dziw­nie oczu.

Ge­ne­rał wie­dział, że do­no­szą­cy na nie­go przy każ­dej spo­sob­no­ści do Staw­ki i Sta­li­na mar­szał­ko­wie, ale też i po­li­tru­cy, zrzu­ca­li na nie­go od­po­wie­dzial­ność za przej­ścio­we trud­no­ści i oskar­ża­li go o to, że ich nie prze­wi­dział, choć oni, naj­świa­tlej­si ze świa­tłych, ostrze­ga­li. Za­po­mi­na­li przy tym, że przez dwa dłu­gie mie­sią­ce ra­zem z nim szy­ko­wa­li i do­piesz­cza­li plan ata­ku.

Błę­dów wódz nie wy­ba­czał i przez la­ta pa­no­wa­nia i woj­ny wy­ro­bił w so­wiec­kim apa­ra­cie strach przed szu­ka­niem ko­złów ofiar­nych.

Pu­ga­now za każ­dym spoj­rze­niem Sta­li­na po­tul­nie spusz­czał gło­wę, za­ci­skał szczę­kę i cze­kał, cze­kał, co przy­nie­sie mu los.

– …Ty­siąc dzie­więć­set czoł­gów i po­jaz­dów opan­ce­rzo­nych utra­cił prze­ciw­nik. Na­sze lot­nic­two ze­strze­li­ło lub znisz­czy­ło na zie­mi dwa ty­sią­ce trzy­sta szes­na­ście sa­mo­lo­tów wro­ga, róż­nych ty­pów – czy­tał z kart­ki stra­ty alian­tów Wo­ro­szy­łow, od­po­wie­dzial­ny za za­opa­trze­nie sił zbroj­nych, choć stra­ty wła­sne opi­sał po łeb­kach, szyb­ko i spraw­nie. Po­dob­nie zro­bił z opi­sa­mi po­sła­nych na front czoł­gów, ka­ra­bi­nów, bu­tów, onuc i wszel­kie­go ma­te­ria­łu wo­jen­ne­go. Uznał, że in­for­ma­cje o suk­ce­sach są waż­niej­sze i ucie­szą przy­wód­cę Kra­ju Rad. – Woj­ska na­sze prze­chwy­ci­ły po­nad dwa ty­sią­ce po­ci­sków ra­kie­to­wych pro­duk­cji nie­miec­kiej, któ­rych im­pe­ria­li­ści nie zdo­ła­li wy­wieźć. Uda­ło nam się prze­jąć kil­ka ty­się­cy po­jaz­dów me­cha­nicz­nych na­le­żą­cych do daw­ne­go We­hr­mach­tu i sił an­glo-ame­ry­kań­skich. Zdo­by­li­śmy kil­ka­set pa­ro­wo­zów i ty­sią­ce wa­go­nów ko­le­jo­wych. Ewa­ku­uje­my z Nie­miec ko­lej­ne dzie­siąt­ki fa­bryk i mniej­szych za­kła­dów prze­my­sło­wych. Zdo­by­wa­my ogrom­ne ilo­ści ma­te­ria­łów pęd­nych i amu­ni­cji. Si­ły wro­ga słab­ną. Jesz­cze kil­ka dni, kil­ka sil­nych ude­rzeń i stra­cą zdol­ność bo­jo­wą! – za­koń­czył trium­fal­nym to­nem, uśmie­cha­jąc się pod gę­stym wą­sem. Za­mknął sko­ro­szyt, kiw­nął gło­wą i kie­dy Sta­lin ze­zwo­lił, usiadł.

Mar­szał­ko­wie i resz­ta za­ci­snę­li zę­by i spu­ści­li wzrok. Nikt nie od­wa­żył się ode­zwać, choć wszy­scy wie­dzie­li, że da­ne, któ­re wła­śnie sły­sze­li, są prze­sa­dzo­ne. Pod­ko­lo­ry­zo­wa­ne al­bo zwy­czaj­nie nie­praw­dzi­we. Ame­ry­ka­nie i Bry­tyj­czy­cy wraz z kil­ko­ma po­mniej­szy­mi so­jusz­ni­ka­mi po­nie­śli do­tkli­we stra­ty, ale na pew­no nie gro­ził im pa­ra­liż. Przy­naj­mniej nie szyb­ko. Stra­ci­li mnó­stwo czoł­gów, sa­mo­lo­tów i wszel­kie­go że­la­stwa, ale to tyl­ko w pierw­szych dniach nie­spo­dzie­wa­ne­go i pa­ra­li­żu­ją­ce­go ich ude­rze­nia. Du­że ilo­ści sprzę­tu sta­ra­no się ewa­ku­ować pod osło­ną lot­nic­twa, któ­re­go si­ła na kon­ty­nen­cie zo­sta­ła nad­wą­tlo­na, ale im­pe­ria­li­ści szyb­ko przy­sła­li po­sił­ki z An­glii i Włoch. Sa­mo­lo­tów mie­li mro­wie. Do te­go sil­na ar­ty­le­ria, któ­ra moc­no da­wa­ła się we zna­ki, opóź­nia­jąc w kil­ku miej­scach sztur­my so­wiec­kiej pie­cho­ty. Ar­mia Czer­wo­na roz­je­cha­ła wie­le jed­no­stek, wzię­ła do­bre pięt­na­ście–dwa­dzie­ścia ty­się­cy jeń­ców, dru­gie ty­le roz­strze­la­ła, ale sa­ma na głów­nych kie­run­kach po­nio­sła trzy­krot­nie więk­sze stra­ty. Kil­ka punk­tów w za­chod­nich Niem­czech, za­opa­try­wa­nych z po­wie­trza, cią­gle sta­wia­ło opór. Nie­mniej jed­nak by­ło to wiel­kie zwy­cię­stwo. Dojść do Re­nu w nie­speł­na dwa ty­go­dnie, i to gdy plan wiel­kiej ofen­sy­wy nie wszę­dzie uda­ło się re­ali­zo­wać, jak prze­wi­dy­wa­no, to by­ło coś.

W tym suk­ce­sie każ­dy chciał się wy­róż­nić. Każ­dy z mar­szał­ków, ge­ne­ra­łów i niż­szych ofi­ce­rów chciał po­ka­zać, że to on i je­go dziel­ne woj­ska za­da­ły im­pe­ria­li­stom naj­więk­sze stra­ty. Do­pi­sy­wa­li do swych za­sług ko­lum­ny znisz­czo­nych czoł­gów, dy­wi­zjo­ny ze­strze­lo­nych sa­mo­lo­tów i puł­ki zła­pa­nych w po­trzask „Ame­ry­kań­ców”. Za­po­mi­na­jąc, że je­den szturm na po­je­dyn­cze, bro­nio­ne mia­sto koń­czył się ma­sa­krą, o któ­rej za­chod­ni ofi­ce­ro­wie nie po­tra­fi­li­by na­wet my­śleć. Nic dziw­ne­go, że chcąc po­we­to­wać so­bie ta­ką he­ka­tom­bę, so­wiec­kie pod­od­dzia­ły ma­sa­kro­wa­ły pod­da­ją­cych się obroń­ców i prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców.

Prze­raź­li­wa ci­sza w sa­li trwa­ła dłuż­szą chwi­lę. Wszy­scy cze­ka­li na to, co po­wie wład­ca. Ten tra­wił wszyst­ko, co usły­szał, co rusz uno­sząc gło­wę i przy­glą­da­jąc się każ­de­mu z ze­bra­nych, a naj­dłu­żej udrę­czo­ne­mu nie­pew­no­ścią Pu­ga­no­wo­wi.

Ge­ne­ra­lis­si­mus pod­niósł ze sto­łu faj­kę, spraw­dził, czy jest do­brze na­bi­ta, i z kie­sze­ni uni­for­mu za­czął wy­grze­by­wać za­pał­ki. Dłu­go wy­pusz­czał dym, pod­pa­la­jąc ty­toń. Wszy­scy wbi­li w nie­go oczy, nie ro­zu­mie­jąc, co ozna­cza ci­sza. Iry­ta­cję czy nie­wia­ry­god­ny spo­kój.

– Tak – po­wie­dział prze­cią­gle Jó­zef Wis­sa­rio­no­wicz, pusz­cza­jąc du­ży sza­ra­wy ob­ło­czek. – Tak, to­wa­rzy­sze. – Od­su­nął fo­tel i wstał. Mar­szał­ko­wie chcie­li się po­de­rwać, jak za­wsze w ta­kich chwi­lach, a wódz mach­nął rę­ką, by sie­dzie­li.

Lu­bił spa­ce­ro­wać, kie­dy mó­wił i my­ślał.

Pod­szedł do ogrom­nych roz­mia­rów ma­py z za­zna­czo­ny­mi po­zy­cja­mi wojsk w Eu­ro­pie, po­dob­nej do tej, któ­rej uży­wał kie­dyś Pu­ga­now. Kon­tem­plo­wał ją dość dłu­go, ca­ły czas mil­cząc i do­pro­wa­dza­jąc do kre­su wy­trzy­ma­ło­ści i tak nad­wą­tlo­ne ner­wy ze­bra­nych.

– Mó­wi­cie, wróg jest w roz­syp­ce, jest w od­wro­cie – rzu­cił, nie od­wra­ca­jąc gło­wy, do Wo­ro­szy­ło­wa. – No do­brze, do­brze – mam­ro­tał z iro­nią. – Za­nim przej­dzie­my do omó­wie­nia sy­tu­acji woj­sko­wej – od­wró­cił się na pię­cie – za­daj­my so­bie py­ta­nie. Czy nie war­to zmie­nić na­szych ce­lów? Prze­war­to­ścio­wać na­szych moż­li­wo­ści? – Po­pa­trzył po sa­li.

Wo­ro­szy­łow na­dął się i uniósł wzrok, uni­ka­jąc spoj­rze­nia przy­wód­cy. Wie­dział, że Sta­lin nie uwie­rzył w tak ró­żo­wy ob­raz woj­ny. Mi­mo swe­go wie­ku nie da­wał się wpro­wa­dzać w błąd, jak na­iw­ny Hi­tler. Ba, miał za­pew­ne kil­ka in­nych źró­deł in­for­ma­cji, kto wie, mo­że na­wet z dru­giej stro­ny.

– Sko­ro idzie nam tak świet­nie, to dla­cze­go do­cho­dzi do kło­po­tów na nie­któ­rych od­cin­kach? – Sta­lin omiótł wzro­kiem ofi­ce­rów, a Pu­ga­now uznał to za oso­bi­sty przy­tyk. – Je­śli bi­je­my wro­ga tak dziel­nie, to cze­mu trzy­ma się on w kil­ku punk­tach, jak za­uwa­żył to­wa­rzysz Wo­ro­szy­łow? Mi­mo na­szej prze­wa­gi i gro­żą­cej im sro­mot­nej klę­ski im­pe­ria­li­ści trwa­ją w obro­nie. Są tak sza­le­ni? Bo nie od­waż­ni prze­cież? Ich od­wa­gę ne­go­wa­ły przed­wo­jen­ne ana­li­zy i pro­jek­ty. Po­wiem wam, to­wa­rzy­sze! – za­krzyk­nął. – Oni trwa­ją, bo wie­dzą, że mo­gą li­czyć na po­moc, sła­bą i wą­tłą, ale za­wsze. Ich sa­mo­lo­ty do­wo­żą za­opa­trze­nie, bom­bar­du­ją na­sze po­zy­cje. Osiąg­nę­li­śmy suk­ces, to praw­da! – Sta­nął u drzwi za ple­ca­mi Pu­ga­no­wa, tak że ten mógł przy­siąc, iż wzrok Sta­li­na za­czy­na wy­pa­lać mu tył gło­wy. – Za­sko­czy­li­śmy wro­ga! – krzyk­nął wódz, znów ru­sza­jąc przed sie­bie z faj­ką w ustach. – Py­ta­nie brzmi, czy za­sko­cze­nie by­ło zu­peł­ne i czy uda­ło się je osią­gnąć wszę­dzie?

Mar­szał­ko­wie po­pa­trzy­li po so­bie z trud­no ukry­wa­nym lę­kiem. Be­ria uśmiech­nął się pod no­sem, kre­śląc coś w swo­ich pa­pie­rach. Uwiel­biał swąd stra­chu u lu­dzi, zwłasz­cza kie­dy wy­dzie­la­li go naj­waż­niej­si w kra­ju oby­wa­te­le.

– Nie­sie­my ogień wszech­świa­to­wej re­wo­lu­cji. Mie­siąc te­mu za­czę­li­śmy speł­niać wo­lę Le­ni­na. Po­stę­py są im­po­nu­ją­ce, choć kosz­tow­ne. Ale czy trwa­łe? – Wódz sta­nął przy oknie i za­milkł, wpa­tru­jąc się w dzie­dzi­niec, jak­by zbie­rał my­śli.

Lu­bił draż­nić swo­je słu­gi. My­śle­li mo­że w ta­kich mo­men­tach, że mu­si od­sap­nąć, uło­żyć w gło­wie to, co chce po­wie­dzieć, że się sta­rze­je. Nic z tych rze­czy. Od­wró­cił się, wol­no wy­cią­ga­jąc faj­kę spod wą­sa.

– Od mie­sią­ca Staw­ka, sztab ge­ne­ral­ny, Ra­da prze­ko­nu­ją mnie, że spo­wol­nie­nia w mar­szu nie są pro­ble­mem, i obie­cu­ją szyb­kie nad­ro­bie­nie opóź­nie­nia. Jak wie­my, czas na­gli. Tym­cza­sem co? – Roz­ło­żył rę­ce, upusz­cza­jąc nie­co po­pio­łu na gru­by dy­wan. – Kontr­re­wo­lu­cja! – Wska­zał na Pu­ga­no­wa, jak­by był głów­nym wi­no­waj­cą. Zda­wa­ło się, że mar­szał­ko­wie i ich za­stęp­cy wes­tchnę­li na­gle z wiel­kim uczu­ciem ulgi. – Py­tam więc. Czy to, co osią­gnę­li­śmy, nie jest szczy­tem na­szych moż­li­wo­ści, czy nie odło­żyć dal­szych dzia­łań, fa­zy dru­giej, pó­ki nie upo­ra­my się z pro­ble­ma­mi, nie zbie­rze­my wię­cej środ­ków i za­pa­sów? Zwłasz­cza że mie­li­śmy zdo­być ich ta­ką gó­rę – za­drwił z Wo­ro­szy­ło­wa. – Czy wy­star­czą nam Niem­cy? Czy jesz­cze jed­nym wy­sił­kiem ru­szyć da­lej, jak to by­ło przed­sta­wio­ne w pier­wot­nym pla­nie? Wy­zwo­lić Fran­cję, Hisz­pa­nię i ru­szać za Atlan­tyk? Radź­cie, to­wa­rzy­sze – oznaj­mił i sta­nął w ro­gu sa­li, tuż obok ma­py, cze­ka­jąc re­ak­cji. Sam znał już od­po­wiedź, jed­nak uwiel­biał to dro­cze­nie się z ludź­mi. Przyj­mo­wał do­bre ra­dy, ale ba­wił go strach pod­ko­mend­nych, któ­rzy mu­sie­li ich udzie­lać. W ta­kich sy­tu­acjach wi­dać by­ło, kto się boi, a w kim pło­nie jesz­cze re­wo­lu­cyj­ny żar. Kto sła­by, ko­go zo­sta­wić, ko­go od­wo­łać. Kto w ja­kiej frak­cji i prze­ciw­ko ko­mu. Oce­niał to wszyst­ko, ana­li­zo­wał i wy­cią­gał wnio­ski. Dzie­lił i rzą­dził.

– To­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czą­cy. – Ni­ko­go nie za­sko­czy­ło, że Be­ria ode­zwał się pierw­szy, ja­ko je­den z bar­dziej za­ufa­nych za­usz­ni­ków. Ko­mi­sarz bez­pie­czeń­stwa, wi­ce­pre­mier, wstał z kart­ką w dło­ni. – Mo­im zda­niem je­ste­śmy w chwi­li prze­ło­mo­wej. Od­wro­tu być nie mo­że. Wnio­sku­ję to z ra­por­tów na­szej agen­tu­ry dzia­ła­ją­cej na ca­łym świe­cie, któ­re są zna­ne nie­któ­rym z to­wa­rzy­szy. Po­krót­ce, je­śli po­zwo­li­cie. – Sta­lin kiw­nął gło­wą. – Wspo­mi­na­łem już o tym na po­przed­nich ze­bra­niach. W Ame­ry­ce, An­glii i za­chod­niej Eu­ro­pie na­sze ude­rze­nie przy­ję­to z nie­do­wie­rza­niem, a na­wet szo­kiem. Na­sze dzia­ła­nia dez­in­for­ma­cyj­ne, zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne tuż przed woj­ną, od­nio­sły per­fek­cyj­ny sku­tek. Opi­nia pu­blicz­na Za­cho­du jest po­dzie­lo­na i nie­pew­na. Woj­na z na­mi mi­mo po­waż­nych za­gro­żeń nie ma tak wiel­kie­go po­par­cia jak woj­na z fa­szy­zmem. W Ame­ry­ce, tak jak przed czter­dzie­stym pierw­szym, do gło­su do­cho­dzą licz­ne sto­wa­rzy­sze­nia pra­cow­ni­cze i związ­ko­we, or­ga­ni­zu­jąc straj­ki, ma­ni­fe­sta­cje i sa­bo­taż, w czym sil­nie ich wspie­ra­my. Świat za­chod­ni, zmę­czo­ny woj­ną, nie był przy­go­to­wa­ny na jej kon­ty­nu­owa­nie. Oczy­wi­ście po mie­sią­cu na­stro­je de­fe­ty­stycz­ne nie­co uci­chły, do gło­su do­cho­dzić za­czę­li na­cjo­na­li­ści i agre­syw­na pro­pa­gan­da, ale mi­mo to w dys­ku­sji w pra­sie za­chod­niej sły­chać gło­sy, by od­dać nam Niem­cy, a być mo­że to, cze­go jesz­cze so­bie za­ży­czy­my.

– I wy uwa­ża­cie, że Niem­cy to za ma­ło, że trze­ba iść da­lej? – Sta­lin zmarsz­czył te­atral­nie brwi. – Na ja­kiej pod­sta­wie?

– To­wa­rzy­szu ge­ne­ra­lis­si­mu­sie – mó­wił da­lej Be­ria – uwa­żam, że na­sze trud­no­ści w Cze­cho­sło­wa­cji czy Au­strii są przej­ścio­we, na­to­miast na­sze moż­li­wo­ści ogrom­ne. Za na­mi ru­szył ca­ły uci­ska­ny na świe­cie lud. Do wy­stą­pień do­cho­dzi w Azji, w Afry­ce. Nie moż­na dać od­de­chu im­pe­ria­li­stom, któ­rzy nie są zgod­ni co do te­go, co ma­ją ro­bić. Są skłó­ce­ni i nie­sub­or­dy­no­wa­ni wo­bec swych do­wód­ców. Wie­cie, to­wa­rzy­sze, o tym, że kontr­re­wo­lu­cja w Cze­cho­sło­wa­cji by­ła dzia­ła­niem od­dol­nym, spro­wo­ko­wa­nym przez wro­gą, jak mnie­ma­my, agen­tu­rę, któ­re­go mi­mo wy­sił­ków i kon­tro­li nie da­ło się za­ha­mo­wać. Po­la­ków nie uda­ło się zła­mać. Trud­no. Na­to­miast wspar­cie bun­tow­ni­ków, we­dług mej naj­lep­szej wie­dzy, jest dzia­ła­niem ame­ry­kań­sko-pol­skie­go so­ju­szu, któ­ry zo­stał za­war­ty bez zgo­dy do­wódz­twa sił w Eu­ro­pie. – Sa­lę wy­peł­nił szmer roz­mów. Sta­lin pod­szedł do sto­łu i za­stu­kał faj­ką w blat. Ze­bra­ni umil­kli mo­men­tal­nie.

– Czy­ta­łem te ra­por­ty. Wiem o tym. Wasz re­sort po­dob­nie jak wy­wiad woj­sko­wy wy­ko­nu­ją na­praw­dę so­lid­ną ro­bo­tę. Dzię­ku­ję, to­wa­rzy­szu. – Be­ria ukło­nił się za­do­wo­lo­ny. – Coś jesz­cze? – do­py­ty­wał się Sta­lin, znów pod­pa­la­jąc ty­toń.

– Tak, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­lis­si­mu­sie. Jak mó­wi­łem, wróg jest po­dzie­lo­ny, nie­pew­ny swo­ich sił, choć Ame­ry­ka ma ba­jecz­nie ogrom­ne za­so­by i wiel­ki prze­mysł. Niech pró­bu­ją ude­rzać na na­sze skrzy­dło. Na­sze ko­lum­ny są już w Bel­gii. – Be­ria za­wie­sił głos, wcią­gnął brzuch i na­brał po­wie­trza do płuc, przyj­mu­jąc trium­fal­ną po­zę. – Nie mo­gę zdra­dzić szcze­gó­łów, ale chcę po­wie­dzieć, że za zgo­dą to­wa­rzy­sza Sta­li­na przy­go­to­wu­je­my ude­rze­nie, któ­re osta­tecz­nie zła­mie wo­lę wal­ki im­pe­ria­li­stów. Cios w sa­mo ser­ce wro­ga, gdy uzna­my, że czas osta­tecz­nie go zdep­tać. Zwie­my to dru­gą fa­zą ata­ku. Bę­dzie to ude­rze­nie na wro­ga no­wo­cze­sną bro­nią w sa­mo cen­trum je­go te­ry­to­rium.

Pu­ga­now wy­pro­sto­wał się i za­sko­czo­ny otwo­rzył usta. Te­go nie prze­wi­dy­wał. Na to nie po­zwa­la­ły środ­ki tech­nicz­ne, o ja­kich wie­dział.

Ze­bra­ni znów za­czę­li roz­ma­wiać, pod­nie­ce­ni i za­cie­ka­wie­ni. Kil­ku nad­gor­li­wych po­li­tru­ków za­czę­ło bić bra­wo, ale szyb­ko zga­si­ło ich su­ro­we spoj­rze­nie Sta­li­na. Nie lu­bił li­zu­so­stwa, zwłasz­cza przy po­waż­nych spo­tka­niach.

– Pra­ce trwa­ją od kil­ku mie­się­cy, ty­le mo­gę zdra­dzić – ko­kie­to­wał Be­ria.

– Dzię­ku­ję wam, to­wa­rzy­szu. – Sta­lin był za­do­wo­lo­ny z te­go, co usły­szał. – Kto na­stęp­ny, za­nim przej­dzie­my do re­fe­ra­tu woj­sko­we­go? Mo­ło­tow? – Wska­zał na dy­plo­ma­tę w za­chod­nim gar­ni­tu­rze i oku­la­rach osa­dzo­nych tyl­ko na no­sie.

– To­wa­rzy­sze. Ja też uwa­żam, że za­trzy­mać się nie mo­że­my. – Mo­ło­tow rów­nież do­sko­na­le wy­czu­wał na­stro­je wo­dza. – Mu­si­my przeć do zwy­cię­stwa, in­nej dro­gi nie ma. Na do­wód sła­bo­ści wro­ga, o któ­rej mó­wił to­wa­rzysz Be­ria, po­dam kil­ka in­for­ma­cji. Po pierw­sze – zer­k­nął do tecz­ki le­żą­cej przed nim na sto­le – kil­ka dni te­mu pe­wien ame­ry­kań­ski dy­plo­ma­ta za­ko­mu­ni­ko­wał chęć wy­ba­da­nia moż­li­wo­ści, roz­po­czę­cia roz­mów o, jak to okre­śla­my, roz­mo­wach po­ko­jo­wych. – Sta­lin też o tym wie­dział, ale sło­wa Mo­ło­to­wa mu­sia­ły go bar­dzo cie­szyć, bo uśmiech­nął się, co rzad­ko mu się zda­rza­ło na po­sie­dze­niach róż­nych gre­miów.

Mar­szał­ko­wie i ge­ne­ra­ło­wie, po­chy­le­ni nad sto­łem, nad­sta­wia­li uszu na ko­lej­ne do­bre wie­ści. Przy­po­mi­na­ło im to taj­ne roz­mo­wy hi­tle­row­ców z Ame­ry­ka­na­mi, ja­kie z po­le­ce­nia Him­m­le­ra to­czy­ło SS pod ko­niec po­przed­niej woj­ny.

– Mu­si­my wy­ba­dać, czy jest to ini­cja­ty­wa od­dol­na re­żi­mu wa­szyng­toń­skie­go, czy py­ta­nie od sa­me­go Tru­ma­na – kła­mał Mo­ło­tow. Do­sko­na­le wie­dział, że tan­dem dy­plo­ma­tycz­no-szpie­gow­ski ZSRR wci­snął do rzą­dów wie­lu państw swo­ich lu­dzi, któ­rzy te­raz wy­wie­ra­li na­cisk na prze­ra­żo­nych przy­wód­ców. Tru­man jesz­cze nie wie­dział, że kto­kol­wiek py­ta o co­kol­wiek So­wie­tów, ale w od­po­wied­nim cza­sie miał zo­stać o tym po­in­for­mo­wa­ny i po­sta­wio­ny przed fak­tem do­ko­na­nym. – Przy­go­to­wy­wa­ne dzia­ła­nia, o któ­rych wspo­mniał to­wa­rzysz Be­ria, bę­dą w ra­zie ko­niecz­no­ści do­dat­ko­wą kar­tą prze­tar­go­wą w ewen­tu­al­nych ne­go­cja­cjach. Spra­wa ko­lej­na. – Po­pra­wił oku­la­ry i się­gnął po na­stęp­ną kart­kę. – Po­dob­ne za­py­ta­nie skie­ro­wa­li do nas kil­ka ty­go­dni te­mu Ja­poń­czy­cy. – Sa­la za­mar­ła. To dla woj­sko­wych i so­wiec­kich dy­gni­ta­rzy by­ło za wie­le, jak na je­den raz. Wszy­scy chcie­li się z ni­mi ukła­dać. Wy­da­wa­ło się, że w je­den mie­siąc nie­mal rzu­ci­li na ko­la­na ca­ły świat. – Jak wie­cie, to­wa­rzy­sze, Ja­po­nia jest w sta­nie ago­nal­nym. Po upad­ku Hi­tle­ra zo­sta­ła sa­ma, bez środ­ków do wal­ki. Usta­le­nia z po­cząt­ku te­go ro­ku, ja­kie po­czy­ni­li­śmy z Wa­szyng­to­nem, za­kła­da­ły nasz udział w ata­ku prze­ciw­ko Ja­po­nii. Jed­nak na­sze kra­je do tej po­ry obo­wią­zu­je pakt o nie­agre­sji. Choć Ja­po­nia jest mo­car­stwem fa­szy­stow­skim, i z nim też na­le­ży się kie­dyś roz­pra­wić. Więc cze­mu nie te­raz, nie w tej chwi­li, cze­mu nie upiec dwóch pie­cze­ni przy jed­nym ogniu? Wła­śnie kie­dy pro­po­nu­je się nam so­jusz. Kie­dy Ame­ry­ka, naj­więk­szy śmier­tel­ny wróg Ja­po­nii, do­sta­je cię­gi w Eu­ro­pie, To­kio uzna­je, że jest w sta­nie prze­rzu­cić z Man­dżu­rii sta­cjo­nu­ją­ce tam woj­ska i przy szyb­kich do­sta­wach pod­sta­wo­wych su­row­ców zwią­zać si­ły ame­ry­kań­sko-bry­tyj­skie.

– Wal­ki na dwóch fron­tach na­wet Ame­ry­ka nie znie­sie – wtrą­cił za­do­wo­lo­ny Sta­lin.

– Do­kład­nie tak, to­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czą­cy – po­twier­dził pierw­szy dy­plo­ma­ta. – USA mi­mo wiel­kiej po­tę­gi nie po­sia­da­ją źró­deł fi­nan­so­wa­nia woj­ny. Ich ar­mie dzia­ła­ły mię­dzy in­ny­mi dzię­ki sprze­da­ży ob­li­ga­cji, któ­re wy­dre­no­wa­ły ame­ry­kań­skie kie­sze­nie. Ka­pi­ta­li­ści nie da­dzą się zna­cjo­na­li­zo­wać, na­wet w imię lep­szej spra­wy. W kil­ka mie­się­cy gro­zi im ban­kruc­two jak An­gli­kom. To jed­na stro­na me­da­lu. Dru­ga jest ta­ka, że Ja­po­nia li­czy na to, iż ode­pchnie Ame­ry­ka­nów od swych gra­nic i zy­ska tro­chę cza­su, by na­brać sił na woj­nę z na­mi. To­kio, to­wa­rzy­sze, bę­dzie przy na­szym bo­ku sła­bym, z gó­ry ska­za­nym na klę­skę so­jusz­ni­kiem. Uwa­żam, że rzu­ce­nie ich ostat­nich re­zerw prze­ciw­ko im­pe­ria­li­stom, na­wet przy na­szym nie­wiel­kim wspar­ciu, do­pro­wa­dzi do wiel­kich znisz­czeń i po­zba­wi Ja­po­nię resz­tek sił i moż­li­wo­ści. Już te­raz ich prze­mysł jest wspo­mnie­niem. Sa­mu­ra­je dłu­go z Ame­ry­ka­na­mi nie po­wo­ju­ją, bo jak wnio­sku­ję z in­for­ma­cji pły­ną­cych zza Atlan­ty­ku, re­żim wa­szyng­toń­ski zro­bi wszyst­ko, by po­ko­nać Azja­tów. Wal­ka na dwóch fron­tach dla Ame­ry­ka­nów bę­dzie krót­ka, ale dru­zgo­cą­ca i zmu­si ich do per­trak­ta­cji. Pod­su­mo­wu­jąc. To­wa­rzy­sze, ofe­ru­jąc po­moc Ja­po­nii i da­jąc jej za­chę­tę do dal­szej wal­ki z Wa­szyng­to­nem, mo­że­my do­pro­wa­dzić jed­no­cze­śnie do jej cał­ko­wi­tej klę­ski, tym sa­mym eli­mi­nu­jąc przy­szłe za­gro­że­nie w Azji. Sta­ny Zjed­no­czo­ne na­to­miast, na­wet je­śli szyb­ko po­ko­na­ją Ja­poń­czy­ków, utra­cą wie­le sił, któ­rych mo­gły­by użyć w woj­nie w Eu­ro­pie. Ich te­ry­to­rium bę­dzie nie­mal bez­bron­ne przed dru­gą fa­zą na­szych po­su­nięć i jak są­dzę, uży­ciem no­wych środ­ków ata­ku, o któ­rych by­ła tu mo­wa. – Ko­mi­sarz po­pra­wił zsu­wa­ją­ce się z no­sa oku­la­ry. – Co zna­czą­ce i bar­dzo cie­ka­we z po­li­tycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, wiem, że po­dob­ne, acz bar­dziej nie­śmia­łe pro­po­zy­cje so­ju­szu skie­ro­wa­no do Ame­ry­ka­nów, ale ci sta­now­czo je od­rzu­ci­li, wie­dząc, że spo­łe­czeń­stwo, któ­re ma za du­żo do po­wie­dze­nia, nie za­po­mni ha­sła: „Pa­mię­taj­cie o Pe­arl Har­bor”. Spra­wę na­le­ży do­pra­co­wać, ale nasz ci­chy pakt jest bar­dzo re­al­ny… – Nie zdą­żył do­koń­czyć.

– To­wa­rzy­sze. Kto jest za obie­ma przed­sta­wio­ny­mi tu pro­po­zy­cja­mi? – rzu­cił ra­do­śnie Sta­lin. – Za ude­rze­niem na na­szych wro­gów i tak­tycz­nym so­ju­szem z Ja­po­nią? – Nim skoń­czył, pod­niósł rę­kę, uważ­nie przy­glą­da­jąc się swo­im pod­wład­nym.

Wszy­scy unie­śli dło­nie, na­wet Pu­ga­now, któ­ry for­mal­nie nie miał pra­wa gło­su i był tyl­ko go­ściem, po­dob­nie jak po­li­tru­cy.

– Do­brze, to­wa­rzy­sze. Do­brze! – Sta­lin pro­mie­niał. – Dzię­ku­ję wam. Mam od­po­wiedź. Idzie­my da­lej! Te­raz po­pro­szę mar­szał­ka Ma­li­now­skie­go o prze­ka­za­nie naj­śwież­szych wie­ści i pla­nów woj­sko­wych. – Po­pra­wił uni­form i za­siadł w fo­te­lu, prze­krę­ca­jąc się w stro­nę ma­py.

Wy­so­ki, po­tęż­nie zbu­do­wa­ny ofi­cer w brą­zo­wym mun­du­rze o wiel­kich, lśnią­cych zło­tem pa­go­nach i w wy­po­le­ro­wa­nych na glanc bu­tach pod­szedł sprę­ży­stym kro­kiem do ma­py z drew­nia­nym wskaź­ni­kiem w jed­nej rę­ce i skó­rza­ną tecz­ką w dru­giej.

– To­wa­rzy­sze – za­czął tu­bal­nie – jak zo­sta­ło już po­wie­dzia­ne, na­sze czo­ło­we ko­lum­ny Fron­tu Pół­noc­ne­go pod do­wódz­twem mar­szał­ka Żu­ko­wa – ten na­pu­szył się jak naj­dum­niej­szy na świe­cie paw – prze­kro­czy­ły gra­ni­cę Bel­gii. Gru­py dy­wer­syj­ne opa­no­wa­ły kil­ka wę­złów dro­go­wych, śluz i mo­stów. Jed­nak trud­ny gór­ski te­ren spo­wol­nił ruch ko­lumn zme­cha­ni­zo­wa­nych. Czo­ło­we ar­mie prze­szły chwi­lo­wo do obro­ny. Po do­ko­na­niu od­po­wied­nich uzu­peł­nień w sta­nach i za­opa­trze­niu wzno­wią na­tar­cie w kie­run­ku por­tu w An­twer­pii i ode­tną Ho­lan­dię od po­łu­dnia i za­cho­du. Sa­ma Ho­lan­dia nie sta­no­wi pó­ki co szcze­gól­nej war­to­ści stra­te­gicz­nej, jed­nak rzecz ja­sna przy­go­to­wu­je się pla­ny jej za­ję­cia ce­lem osło­nię­cia flan­ki. Do­sta­wy za­opa­trze­nia utrud­nia­ją roz­le­wi­ska rzek po­wsta­łe po wy­sa­dze­niu przez hi­tle­row­ców tam na po­mniej­szych rze­kach, ta­kich jak na przy­kład Ro­er. Jed­nak ze wzglę­du na su­che la­to dy­wi­zje sa­per­skie szyb­ko udraż­nia­ją naj­waż­niej­sze szla­ki. Idąc da­lej na po­łu­dnie – przy­sta­wił wskaź­nik na ma­pie w oko­li­cy środ­ko­we­go Re­nu – ar­mie Fron­tu Cen­tral­ne­go, po więk­szych trud­no­ściach niż są­sie­dzi z pół­no­cy, śmia­łym ma­new­rem oskrzy­dla­ją­cym do­tar­ły do Man­n­he­im i ru­szy­ły na pół­noc, od­ci­na­jąc wie­le jed­no­stek an­glo-ame­ry­kań­skich pró­bu­ją­cych osła­niać od­wrót sił głów­nych, ucie­ka­ją­cych za rze­kę. Jak wi­dać na ma­pie, li­nia fron­tu w tym re­jo­nie jest nie­re­gu­lar­na. Du­ża ilość prze­szkód wod­nych oraz ogrom­na licz­ba miast i wsi spra­wia­ją, że oczysz­cza­nie te­go te­re­nu jest cza­so­chłon­ne. – Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy war­to czy­tać ko­lej­ny frag­ment, ale uznał, że Sta­lin i tak wie już wszyst­ko. – Do­cie­ra­ły do nas złe in­for­ma­cje o bra­kach w dys­cy­pli­nie, zwią­za­nych z sza­brow­nic­twem na te­re­nie te­go bo­ga­te­go re­jo­nu, jed­nak dwie dy­wi­zje NKWD uspo­ko­iły sy­tu­ację. – Zer­k­nął na wo­dza, ale ten wy­da­wał się nie­wzru­szo­ny. – Na ty­łach fron­tu – mó­wił więc da­lej – po­zo­sta­je kil­ka sku­pisk opo­ru, za­opa­try­wa­nych głów­nie z po­wie­trza, ale ich zna­cze­nie dla po­wstrzy­ma­nia na­szych po­stę­pów jest żad­ne. Na­sze dy­wi­zje blo­ku­ją te miej­sco­wo­ści i prze­wi­du­je­my, że w cią­gu naj­wy­żej kil­ku ty­go­dni ska­pi­tu­lu­ją. Fron­ty Po­łu­dnio­wy i Al­pej­ski… – Ma­li­now­ski po­czuł, jak stój­ka mun­du­ru za­czy­na go pić w szy­ję. Na tych od­cin­kach by­ło naj­go­rzej. – Jak wie­my już od kil­ku dni, w stre­fie dzia­ła­nia Fron­tu Po­łu­dnio­we­go do­szło do wy­stą­pień… – prze­łknął śli­nę – wśród od­dzia­łów pol­skich. We­dług mel­dun­ków za­rzą­dów roz­po­znaw­czych po­szcze­gól­nych kor­pu­sów fron­tu bunt ogar­nął naj­pierw je­den pułk pie­cho­ty, po czym szyb­ko roz­lał się na dy­wi­zję. Z przy­kro­ścią stwier­dza­my, że blo­ka­da in­for­ma­cyj­na oraz od­cię­cie dróg do­jaz­do­wych do czo­ło­wych od­dzia­łów pol­skich na nie­wie­le się zda­ły. Do kontr­re­wo­lu­cji przy­stą­pi­ły nie­mal wszyst­kie jed­nost­ki ar­mij­ne, z wy­łą­cze­niem kil­ku od­dzia­łów, któ­re uda­ło się wy­izo­lo­wać, a któ­rych świa­do­mość po­li­tycz­na by­ła naj­więk­szej pró­by. Z ca­łą pew­no­ścią mo­że­my stwier­dzić, że po­wo­dem kontr­re­wo­lu­cji by­ło prze­nik­nię­cie do struk­tur pol­skie­go woj­ska agen­tów re­żi­mu lon­dyń­skie­go oraz pro­wo­ka­to­rów An­der­sa i Ame­ry­ka­nów. – Zgod­nie z do­świad­cze­niem mó­wił to, co wódz chciał sły­szeć. Bo prze­cież żad­nych pro­wo­ka­to­rów nie by­ło. – Mi­mo sta­rań w uświa­da­mia­niu po­li­tycz­nym żoł­nie­rzy pol­skich oraz usu­nię­cia z sze­re­gów więk­szo­ści ele­men­tów po­dej­rza­nych, za­rów­no przed wpro­wa­dze­niem ar­mii do wal­ki, jak i po bo­jach pod Bu­dzi­szy­nem, żoł­nierz pol­ski oka­zał się po­dat­ny na pro­pa­gan­dę wro­ga i nie­sta­bil­ny ide­owo. Na­le­ży za­zna­czyć, że przy­go­to­wa­ni ide­olo­gicz­nie żoł­nie­rze ra­dziec­cy nie bio­rą udzia­łu w bun­cie – znów skła­mał, wie­dząc do­sko­na­le, że kil­ka kom­pa­nii z za­chod­nich ru­bie­ży ZSRR do­łą­czy­ło do bun­tow­ni­ków. – Woj­ska ame­ry­kań­skie do­ko­na­ły lo­kal­nych kontr­ata­ków, ro­lu­jąc ob­le­ga­ją­ce Pil­zno jed­nost­ki so­wiec­kie i nie­znacz­nie prze­su­wa­jąc li­nię fron­tu na pół­noc­ny wschód. Idąc da­lej… – kon­ty­nu­ował.

– Cze­kaj­cie – roz­ka­zał Sta­lin, jak­by się do­pie­ro ock­nął. – Wie­cie, co się dzie­je z kontr­re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi? Co Staw­ka i wy, to­wa­rzy­sze, pla­nu­je­cie w tej kwe­stii zro­bić?

– To­wa­rzy­szu Sta­lin – ode­zwał się li­zu­sow­sko Żu­kow, sta­jąc na bacz­ność – jest w tej ma­te­rii po­mysł.

– Tak jest – przy­tak­nął Ma­li­now­ski. – Mia­łem o nim mó­wić na koń­cu, ale… – Sta­lin ob­da­rzył go sro­gim spoj­rze­niem, zmu­sza­jąc do przej­ścia do rze­czy. – Jak wi­dzi­cie, po­łu­dnio­wo-za­chod­nie Niem­cy wsku­tek wol­nych po­stę­pów Fron­tu Po­łu­dnio­we­go po­zo­sta­ły w rę­kach wro­ga. Ro­dzi to oba­wę, że bę­dzie on pró­bo­wał ude­rzyć na na­sze pół­noc­ne skrzy­dło. Nie prze­wi­du­je­my, by w tym mo­men­cie im­pe­ria­li­ści mie­li po­trzeb­ne do te­go si­ły, ale na­le­ży być go­to­wym. Pro­po­nu­je­my – pac­nął ki­jem w ma­pę – aby le­wo­skrzy­dło­we ar­mie Fron­tu Cen­tral­ne­go prze­szły do obro­ny w kie­run­ku po­łu­dnio­wym, ko­rzy­sta­jąc z naj­do­god­niej­szych prze­szkód te­re­no­wych. Po­zo­sta­łe od­dzia­ły w tym cza­sie po­win­ny oczy­ścić za­ple­cze i ze­brać si­ły do mar­szu na Bel­gię, Luk­sem­burg i Fran­cję. Jed­no­cze­śnie do wal­ki po­wi­nien zo­stać skie­ro­wa­ny w ca­ło­ści Front Re­zer­wo­wy. Front Re­zer­wo­wy przej­dzie przez Sak­so­nię, skie­ru­je się na po­łu­dnie przez na­sze li­nie w pół­noc­nej Ba­wa­rii i ude­rzy na ar­mie Pat­to­na i je­go pol­skich so­jusz­ni­ków od pół­no­cy i pół­noc­ne­go za­cho­du. Wszyst­ko to przy jed­no­cze­snym współ­dzia­ła­niu Fron­tu Po­łu­dnio­we­go, któ­ry po­no­wi atak od wscho­du. Pro­po­nu­ję zmie­nić na­zwę Fron­tu Re­zer­wo­we­go na Front Ba­war­ski. Te­ren bę­dzie trud­ny, gó­rzy­sty, ale ude­rze­nia po­tęż­nych dwóch fron­tów ar­mia Pat­to­na nie wy­trzy­ma. To wszyst­ko sko­or­dy­nu­je­my z ude­rze­niem ra­kiet zdo­by­tych na fa­szy­stach nie­miec­kich, któ­re od­pa­la­ne bę­dą w cen­trach do­wo­dze­nia i skła­dach za­opa­trze­nia wro­ga. No­wa­tor­ska me­to­da dzia­ła­nia po­win­na przy­nieść po­zy­tyw­ne skut­ki.

Sta­lin pod­sko­czył na rów­ne no­gi, pod­szedł bli­żej i jak­by Ma­li­now­ski stał się nie­wi­dzial­ny, za­czął przy­glą­dać się ma­pie, stu­ka­jąc w nią ust­ni­kiem faj­ki.

– O ile spo­wol­ni to marsz na za­chód? – spy­tał, nie od­wra­ca­jąc gło­wy.

– Uzna­je­my, że woj­ska ame­ry­kań­skie – mar­sza­łek wy­prę­żył się w po­sta­wie za­sad­ni­czej – i pol­skie wy­trzy­ma­ją gó­ra dwa ty­go­dnie. Po­zwo­li to od­po­cząć naj­da­lej wy­su­nię­tym na za­chód kor­pu­som, uzu­peł­nić stra­ty i bra­ki sprzę­to­we przy­naj­mniej w pod­sta­wo­wym stop­niu. Na pod­sta­wie ana­liz wy­wia­dow­czych prze­wi­du­je­my za­ła­ma­nie się mo­ra­le sił im­pe­ria­li­stycz­nych po po­ko­na­niu lub zmu­sze­niu do od­wro­tu sił Pat­to­na i pol­skich ma­rio­ne­tek. Prze­rwa­nie li­nii ame­ry­kań­skich w Cze­cho­sło­wa­cji i Ba­wa­rii po­cią­gnie za so­bą od­wrót na za­chód, a co za tym idzie po­zo­sta­wie­nie bro­nią­cych się w Au­strii, a w szcze­gól­no­ści pod Lin­zem, po­kie­re­szo­wa­nych dy­wi­zji. W ta­kiej sy­tu­acji klę­ska sił im­pe­ria­li­stycz­nych w cen­tral­nej Eu­ro­pie to kwe­stia cza­su. Pod­sta­wo­we za­ło­że­nia Pla­nu Za­chód zo­sta­ną wy­ko­na­ne.

– Co z in­ny­mi pol­ski­mi od­dzia­ła­mi, któ­re wal­czą na pół­no­cy? – Wódz skie­ro­wał wzrok na brzeg Mo­rza Pół­noc­ne­go.

– Pierw­sza Ar­mia WP też ule­gła pew­nym nie­po­ko­jom, głów­nie wsku­tek dzia­łań za­chod­nich ra­dio­sta­cji i ulo­tek zrzu­ca­nych przez sa­mo­lo­ty wro­ga. W tej ar­mii pion ide­owy był do­bry, mniej by­ło po­dej­rza­nych po­li­tycz­nie, a wie­lu zdo­ła­no od­po­wied­nio przy­go­to­wać. Jed­nak i tu do dzia­ła­nia ru­szy­ły wro­gie ele­men­ty, roz­po­wszech­nia­jąc ulu­bio­ną plot­kę o rze­ko­mo wy­so­kich stra­tach i nisz­cze­niu pol­skie­go woj­ska.

Na te sło­wa wódz uśmiech­nął się pod wą­sem. Prze­cież do­kład­nie o to mu cho­dzi­ło, o wy­krwa­wie­nie, od sa­me­go po­cząt­ku, od po­wo­ła­nia ar­mii za­rzą­dza­nej przez je­go ofi­ce­rów, acz zło­żo­nej z przed­sta­wi­cie­li na­ro­du, któ­re­mu nie ufał, na­wet kie­dy nie­licz­ni ko­mu­ni­ści znad Wi­sły ze wszyst­kich sił sta­ra­li się mu przy­po­chle­bić.

– Co z ni­mi? – Był cie­kaw.

– Pierw­szą Ar­mię od­se­pa­ro­wa­no od dzia­łań pierw­szo­rzu­to­wych. Bun­tow­ni­ków aresz­to­wa­no i roz­strze­la­no, zgod­nie z za­rzą­dze­niem Staw­ki o zwal­cza­niu de­fe­ty­zmu. Wy­ro­ków wy­ko­na­no oko­ło ty­sią­ca. Resz­tę jed­no­stek wy­sła­no do za­dań ob­lęż­ni­czych Ham­bur­ga, któ­ry ca­ły czas sta­wia opór. W naj­bliż­szych dniach szy­ku­je­my ich uży­cie w ge­ne­ral­nym sztur­mie. Kontr­re­wo­lu­cja, to­wa­rzy­szu Sta­lin, nie po­krzy­żu­je nam pla­nów. – Ma­li­now­ski skoń­czył, jak­by cy­to­wał pro­pa­gan­do­wą bro­szur­kę, jed­ną z ta­kich, któ­re wódz znał na pa­mięć, bo i sam po­ma­gał je re­da­go­wać.

Sta­lin spoj­rzał wyż­sze­mu o gło­wę mar­szał­ko­wi w oczy i ni­czym do­bry wu­ja­szek po­kle­pał go po ra­mie­niu. Po­do­ba­ło mu się to, co usły­szał, dla­te­go po­zwo­lił so­bie na tę ma­łą po­ufa­łość.

– By­le­by­ście zdą­ży­li przed je­sie­nią – rzu­cił ni­by to żar­tem. – Dal­sze spra­wy – roz­ka­zał.

Mó­wi­li dłu­go. Sta­lin słu­chał. By­ły ra­por­ty z po­szcze­gól­nych fron­tów, opi­sy bi­tew i in­struk­cje, jak przed­sta­wiać te zda­rze­nia żoł­nie­rzom, by ich wo­la wal­ki nie sła­bła. Mi­mo strat mo­ra­le by­ło wy­so­kie. Świat pa­dał pod ba­gne­ta­mi czer­wo­no­ar­mi­stów i wi­dzie­li oni nie­opi­sa­ne bo­gac­two, któ­re­go ma­ły ka­wa­łek mo­gli po­sy­łać do do­mów, do ro­dzin, za­kład­ni­ków pań­stwa, gdy­by mę­żo­wie i oj­co­wie ze­chcie­li się pod­dać.

Mo­ło­tow i Be­ria opi­sy­wa­li po­czy­na­nia, suk­ce­sy i nie­ste­ty co­raz częst­sze po­raż­ki we Wło­szech, Fran­cji, Ira­nie, a na­wet In­diach. Wszę­dzie tam prze­nik­nę­li cho­rą­żo­wie re­wo­lu­cji spod zna­ku NKGB i GRU. Mó­wio­no o dzia­ła­niach pa­cy­fi­ka­cyj­nych w Pol­sce, Cze­cho­sło­wa­cji i na Wę­grzech. Zwłasz­cza w Pol­sce, mi­mo sta­rań i prze­mo­cy, pod­zie­mie znów się ak­ty­wi­zo­wa­ło, wspie­ra­ne przez nie­zbyt czę­ste, ale re­gu­lar­ne zrzu­ty od alian­tów.

Go­dzi­ny mi­ja­ły, ko­lej­ne te­ma­ty zni­ka­ły z po­rząd­ku dzien­ne­go. Wresz­cie gru­bo po osiem­na­stej Sta­lin uznał, że star­czy, że ko­niec. Był za­do­wo­lo­ny.

– Ży­czę wszyst­kim po­wo­dze­nia. Do na­stęp­ne­go spo­tka­nia, to­wa­rzy­sze. My­ślę, że za dwa, trzy ty­go­dnie, kie­dy jak mam na­dzie­ję, za­kła­da­ne suk­ce­sy się zisz­czą i bę­dzie­my mo­gli pra­wić o ry­chłym zwy­cię­stwie.

Wszy­scy wsta­li, kła­nia­jąc się ni­sko. Za­czę­li pa­ko­wać swo­je tecz­ki i tor­by, spo­so­biąc się do wyj­ścia. Więk­szość wy­cho­dzi­ła z ulgą, że znów się uda­ło, i z my­ślą, że czas się z tej oka­zji na­pić. Nie by­ło wszak tak źle, a i zwy­cię­stwo wy­da­wa­ło się na wy­cią­gnię­cie rę­ki.

Pu­ga­now zło­żył swo­je po­mo­ce, ra­por­ty, ob­ser­wa­cje i roz­ka­zy, na pod­sta­wie któ­rych za­mie­rzał bro­nić swej wie­dzy i po­su­nięć w cza­sie pla­no­wa­nia in­wa­zji na Za­chód, gdy­by mar­szał­ko­wie chcie­li mu przy sa­mym Jó­ze­fie Wis­sa­rio­no­wi­czu urzą­dzić sąd. Z ulgą i pew­ną na­iw­no­ścią są­dził, że to ko­niec.

Za­pi­nał za­mek tecz­ki, kie­dy usły­szał sło­wa, któ­rych naj­bar­dziej się oba­wiał.

– Alek­sie­ju Wła­di­mi­ro­wi­czu, mo­że­cie zo­stać jesz­cze chwi­lę? – z ust Sta­li­na pa­dło kur­tu­azyj­ne py­ta­nie i roz­kaz w jed­nym. Nie by­ło to wpraw­dzie „je­ste­ście aresz­to­wa­ni”, ale da­wa­ło do my­śle­nia.

– Oczy­wi­ście – przy­tak­nął ge­ne­rał, że­gna­ny spoj­rze­nia­mi mar­szał­ków. Odło­żył tecz­kę i za­czął ża­ło­wać, że nie za­brał zmia­ny bie­li­zny, tak na wszel­ki wy­pa­dek.

Wódz siadł przy prze­ciw­le­głym koń­cu sto­łu i roz­parł się w wy­god­nym fo­te­lu. Zno­wu wle­pił swo­je by­stre, gru­ziń­skie oczy osa­dzo­ne w ospo­wa­tej twa­rzy w Pu­ga­no­wa. Ge­ne­rał stał nie­ru­cho­mo, wy­my­śla­jąc w pa­ni­ce dzie­siąt­ki słów, któ­ry­mi mógł­by się bro­nić. Sta­lin wol­no czy­ścił faj­kę, by za­raz za­cząć ją na­bi­jać ko­lej­ną por­cją ty­to­niu. Dla Pu­ga­no­wa trwa­ło to wiecz­ność i by­ło wy­raź­nym sy­gna­łem, jak na­praw­dę Sta­lin trak­tu­je je­go i je­mu po­dob­nych.

– Za­sta­na­wia­cie się, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le, po co was tu we­zwa­li­śmy? – Pło­ną­ca za­pał­ka po­wę­dro­wa­ła do cy­bu­cha, z któ­re­go uniósł się gę­sty dym. – Ty­lu lu­dzi, ta­kie waż­ne i za­słu­żo­ne po­sta­cie, a wam nic do mó­wie­nia nie wy­my­ślo­no. Praw­da?

Pu­ga­now na­brał po­wie­trza, ale tyl­ko kiw­nął gło­wą. Za­schło mu w gar­dle. Ten ni­ski sta­ry czło­wiek bu­dził po­wszech­ne uwiel­bie­nie, ale tyl­ko u tych, któ­rzy wi­dzie­li go na pla­ka­tach. Ci, któ­rzy go zna­li, pa­nicz­nie się go ba­li. Pu­ga­now znał go kil­ka mie­się­cy, od po­cząt­ku czuł re­spekt i czy­nił wszyst­ko, że­by nie po­peł­nić błę­du. Te­raz był jed­nak prze­ra­żo­ny.

– Wi­dzi­cie, to­wa­rzy­szu ge­ne­ra­le. Wasz plan był i jest do­bry, jest prze­ło­mo­wy. – Wódz co rusz się za­cią­gał. – Jed­nak nie wy­zby­li­ście się błę­dów. Przy­znaj­cie.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu Sta­lin – wy­bą­kał le­d­wo sły­szal­nie Pu­ga­now.

– Ufa­li­śmy wam i ufa­my na­dal. – Przy­wód­ca wstał wol­no z sie­dzi­ska i ru­szył wzdłuż sto­łu, uda­jąc, że zer­ka za okno na ską­pa­ny we wczes­no­wie­czor­nym słoń­cu plac. – Mó­wi­li­ście, że pol­skie ar­mie pój­dą przo­dem, by się wy­krwa­wić i zdjąć nam pro­blem nie­pew­ne­go so­jusz­ni­ka z bar­ków. – Za­czął krą­żyć wo­kół ge­ne­ra­ła jak osa, któ­ra cze­ka na mo­ment do ata­ku. – Si­ła ude­rze­nia we­dług wa­szych za­ło­żeń mia­ła zgnieść fa­szy­stów w Cze­cho­sło­wa­cji. O ile wa­sze pla­ny pod­bo­ju Nie­miec się spraw­dzi­ły, Cze­cho­sło­wa­cja, Po­la­cy i Au­stria to wa­sze po­raż­ki. Złe roz­pla­no­wa­nie, zbyt du­ża wia­ra w po­sia­da­ne da­ne. Nic to. – Sta­nął przed ge­ne­ra­łem, dmu­cha­jąc mu zło­śli­wie w twarz dy­mem. – Na­szą rze­czą jest da­wać szan­sę na po­pra­wę błę­dów. – Sta­lin uniósł w gó­rę wy­ciąg­nię­ty pa­lec ni­czym na­uczy­ciel stro­fu­ją­cy ucznia.

Pu­ga­no­wo­wi za­czę­ły drżeć no­gi, choć to, co usły­szał, wy­da­wa­ło się od­ro­cze­niem wy­ro­ku.

– Bę­dzie­cie mie­li szan­sę, Pu­ga­now. – Nic, żad­ne drgnie­nie po­wie­ki nie zdra­dza­ło na­stro­ju Sta­li­na. Tym­cza­sem w środ­ku cie­szył się ni­czym dziec­ko, gnę­biąc ko­lej­ne­go nie­szczę­śni­ka, któ­re­go uznał za win­ne­go i prze­zna­czo­ne­go do usu­nię­cia dla pod­trzy­ma­nia ogól­ne­go stra­chu i po­słu­szeń­stwa.

Ra­por­ty i do­no­sy na ge­ne­ra­ła pły­nę­ły do nie­go od po­cząt­ku ro­ku. Mar­szał­ko­wie go nie­na­wi­dzi­li. Pu­ga­now uj­mo­wał im chwa­ły, piął się za szyb­ko, roz­po­wia­da­jąc cza­sem po pi­ja­ne­mu i pi­sząc w li­stach do ro­dzi­ny, że wkrót­ce bę­dzie mar­szał­kiem. Te­go Sta­lin nie cier­piał. Zdu­sił ro­sną­cą chwa­łę Ro­kos­sow­skie­go, usu­wa­jąc go z do­wódz­twa 1 Fron­tu Bia­ło­ru­skie­go po wstrzy­ma­niu ofen­sy­wy na War­sza­wę. Co zresz­tą sam za­rzą­dził. Po­tem usta­wił do pio­nu Żu­ko­wa, gwiaz­dę, ale i mar­ne­go ofi­ce­ra, uwa­ża­ją­ce­go się za fak­tycz­ne­go do­wód­cę sił zbroj­nych, da­jąc mu na no­wej woj­nie je­den front. Pu­ga­now zro­bił swo­je, wy­my­ślił po­chód re­wo­lu­cji. Nie­co przy­pad­kiem, ale za­wsze. Nie był po­trzeb­ny ni­ko­mu, no­wy świa­tły bo­ha­ter, któ­ry przy­ćmił­by je­dy­ne­go nie­omyl­ne­go wo­dza.

– Ge­ne­ra­le Pu­ga­now. Wy, wy oso­bi­ście po­pro­wa­dzi­cie woj­sko do wal­ki z kontr­re­wo­lu­cją.

Ge­ne­rał za­chwiał się, bli­ski hi­ste­rii. Po­czuł, jak wło­sy sta­ją mu dę­ba.

– Do­sta­nie­cie swój kor­pus na Fron­cie Po­łu­dnio­wym pod Pil­znem. Od­po­wied­nio wzmoc­nio­ny. – Sta­lin od­wró­cił się i ru­szył na swo­je miej­sce, znów da­jąc do zro­zu­mie­nia, że ma gdzieś lu­dzi, któ­rych do sie­bie wzy­wa. – Roz­ka­zy już są pod­pi­sa­ne. – Sta­nął przy oknie. – W dwa dni ma­cie tra­fić do Cze­cho­sło­wa­cji. Za­cho­wu­je­cie cią­gle sta­tus spe­cjal­ne­go przed­sta­wi­cie­la Staw­ki, ale idzie­cie na no­wy od­ci­nek. Po­ko­na­cie bunt, po­szu­ka­my wam no­we­go, lep­sze­go sta­no­wi­ska. Po­wo­dze­nia – rzu­cił oschle i nie­ocze­ki­wa­nie.

– Tak jest – od­parł ge­ne­rał, ro­zu­mie­jąc, że ma wyjść. Po­ga­dan­ka skoń­czo­na.

Od­wró­cił się i ru­szył do drzwi na mięk­kich no­gach. Wie­dział do­sko­na­le, co to wszyst­ko ozna­cza. Po­sta­wi­li na nim krzy­żyk. Nie strze­lą mu w tył gło­wy, choć mo­gli­by. Nie, oni zro­bią to tak, że zgi­nie śmier­cią bo­ha­te­ra. Lu­bią ba­wić się ludź­mi.

Za­mknął za so­bą obi­te skó­rą drzwi i ro­zej­rzał się po sze­ro­kim, zdob­nym w kan­de­la­bry ko­ry­ta­rzu. Kil­ku war­tow­ni­ków prze­cha­dza­ło się po gru­bym dy­wa­nie, igno­ru­jąc ge­ne­ra­ła, jak­by był zwy­kłym sze­re­go­wym.

„Mo­że ja już nie ży­ję” – za­sta­no­wił się Pu­ga­now. Da­lej na ław­ce cze­ka­li, naj­wy­raź­niej od wie­lu go­dzin, ko­lej­ni go­ście Sta­li­na. Też nie po­tra­fi­li ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Pu­ga­now roz­po­znał Bie­ru­ta, Wan­dę Wa­si­lew­ską, nie­zwy­kle szka­rad­ną ko­bie­tę, i in­nych pol­skich ko­mu­ni­stów, słu­żal­czych jak psy.

Ge­ne­rał ru­szył szyb­ko do mar­mu­ro­wych scho­dów, wznie­sio­nych kie­dyś dla car­skich ge­ne­ra­łów i zna­mie­ni­tych go­ści. Zła­pał za po­ręcz, bo­jąc się, że za­raz ze­mdle­je. Na­brał głę­bo­ko po­wie­trza. Do­pie­ro te­raz po­czuł, że jest ca­ły mo­kry. Wra­ca­ło z wol­na trzeź­we my­śle­nie. „Po­wi­nie­neś to prze­wi­dzieć. Po­wi­nie­neś wie­dzieć” – ru­gał sam sie­bie. „Znasz za­sa­dy, staw­ka błę­dów w tym kra­ju jest bar­dzo wy­so­ka”. Po­ko­nał dwa stop­nie. „Nie, nie, tak ła­two ze mną nie bę­dzie” – nie wia­do­mo skąd przy­szło mu do gło­wy po­cie­sze­nie. „Wy­ko­nam za­da­nie, wy­ko­nam i za­dzi­wię ich wszyst­kich. Je­śli nie, to…” Przy­gryzł war­gi, bo­jąc się te­go, co przy­szło mu na myśl. ■

Rozdział ISzpital polowy na przedmieściach Pilzna | 17 lip­ca 1945

Bez­chmur­ne nie­bo lśni­ło błę­ki­tem go­rą­ce­go, bez­wietrz­ne­go dnia. Na za­sła­nych ku­rzem dro­gach i uli­cach, mię­dzy ni­ską, za­nie­dba­ną, ale cu­dem nie­na­ru­szo­ną woj­ną za­bu­do­wą za­le­ga­ły to­ny pia­chu i za­schnię­tej gli­ny. Za krę­cą­cy­mi się w tę i we w tę au­ta­mi do­wo­żą­cy­mi ran­nych i cho­rych wzno­sił się żół­ty gry­zą­cy ob­łok, któ­ry nie chciał opa­dać i wi­siał nad oko­li­cą, wi­docz­ny z kil­ku ki­lo­me­trów.

Pię­tro­wy, po­pę­ka­ny ja­sny bu­dy­nek daw­nej szko­ły, o dwóch skrzy­dłach i po­chy­łym, po­kry­tym po­ma­rań­czo­wym gon­tem da­chu, osło­nię­to z każ­dej nie­mal stro­ny wiel­ki­mi płach­ta­mi z sym­bo­lem czer­wo­ne­go krzy­ża. Mi­mo to, mi­mo wy­raź­nych ozna­czeń, już po od­blo­ko­wa­niu mia­sta, co na­stą­pi­ło ku ra­do­ści bro­nią­cych go od­dzia­łów i miej­sco­wych Cze­chów, w po­bli­żu spa­dło kil­ka po­ci­sków i bomb. Tyl­ko w mia­rę gru­be mu­ry daw­nej bu­dow­li c.k. uchro­ni­ły pa­cjen­tów i per­so­nel przed więk­szy­mi ob­ra­że­nia­mi i znisz­cze­nia­mi.

Dzie­dzi­niec szko­ły, po­dob­nie jak bo­isko, za­peł­ni­ły zu­ży­te, brud­ne po­jaz­dy wszel­kich ty­pów, na­le­żą­ce do ar­mii ame­ry­kań­skiej, pol­skiej z za­cho­du i no­wo do­łą­czo­nych do pol­skie­go kor­pu­su zbun­to­wa­nych dy­wi­zji ze wscho­du. Wszyst­kie au­ta, czy to ame­ry­kań­skiej, czy so­wiec­kiej pro­duk­cji, dla unik­nię­cia po­mył­ki ozna­cza­no du­ży­mi bia­ły­mi gwiaz­da­mi na ma­skach i na bo­kach. Tak już wcze­śniej zde­cy­do­wa­no się iden­ty­fi­ko­wać alianc­kie po­jaz­dy.

By­ła tam jed­nak tak­że ukry­ta w cie­niu kil­ku przy­droż­nych drzew nie­wiel­ka ko­lum­na dżi­pów i cię­ża­ró­wek z lu­stru­ją­cy­mi nie­bo, sku­pio­ny­mi za­ło­ga­mi i skie­ro­wa­ny­mi w gó­rę ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi.

Ka­pi­tan Jan Wę­gliń­ski prze­je­chał obok ca­łej tej ka­wal­ka­dy, na­wet do­brze się jej nie przy­glą­da­jąc. Wol­no wy­mi­jał krę­cą­cych się wszę­dzie sa­ni­ta­riu­szy, no­szo­wych i le­ka­rzy opa­tru­ją­cych u wej­ścia na dzie­dzi­niec i na sa­mym pla­cu po­szko­do­wa­nych, do­star­czo­nych tu z nie­od­le­głe­go fron­tu i bom­bar­do­wa­ne­go mia­sta. Pchać się da­lej nie by­ło sen­su. Wy­co­fał i z tru­dem zna­lazł miej­sce do za­par­ko­wa­nia swe­go żół­te­go od za­schnię­te­go bło­ta Wil­ly­sa. Usta­wił go w naj­węż­szej szcze­li­nie, mię­dzy dwo­ma Stu­de­ba­ke­ra­mi, sta­ra­jąc się nie ta­ra­so­wać dro­gi wy­jeż­dża­ją­cym co chwi­la sa­ni­tar­kom.

Wy­siadł, prze­ci­ska­jąc się mię­dzy au­ta­mi. Po­pra­wił nie­co po­gnie­cio­ny mun­dur i chwy­cił Thomp­so­na, le­żą­ce­go do­tąd na tyl­nym sie­dze­niu. Gdy tyl­ko za­wie­sił broń na ple­cach, gdzieś od pół­no­cy, a mo­że i na­wet od śród­mie­ścia i Sta­re­go Mia­sta do­szedł go huk wy­bu­cha­ją­cych bomb.

– Chwi­li spo­ko­ju, psie sy­ny – syk­nął do sie­bie i roz­glą­da­jąc się za kimś, kto mógł­by mu po­móc, ru­szył wol­no do szpi­ta­la.

Ca­ła oko­li­ca wy­glą­da­ła go­rzej niż ża­ło­śnie. Każ­dy wol­ny kąt za­sta­wia­ły sze­ro­kie na­mio­ty, w któ­rych do­ko­ny­wa­no mniej skom­pli­ko­wa­nych za­bie­gów al­bo ukry­wa­no ran­nych przed lip­co­wą spie­ko­tą. Z kil­ku na­mio­tów bu­cha­ły kłę­by pa­ry i dy­mu, ozna­cza­jąc miej­sce pro­wi­zo­rycz­nych kuch­ni, któ­re mu­sia­ły za­spo­ko­ić przy­naj­mniej pierw­szy głód tych tłu­mów.

Sa­ni­ta­riu­sze i zmor­do­wa­ni, spo­ce­ni le­ka­rze, w brud­nych od krwi far­tu­chach, dzie­li­li swo­ich pa­cjen­tów zgod­nie z ich sta­nem. Tych, któ­rych moż­na by­ło ra­to­wać, gdy na­de­szła ich ko­lej i je­śli do­cze­ka­li, sła­no do bu­dyn­ku na po­waż­niej­sze ope­ra­cje. Lżej ran­nych zo­sta­wia­no na dzie­dziń­cu i przed bra­mą. Po­jo­no wo­dą, je­śli mo­gli pić, i ob­da­ro­wy­wa­no pa­pie­ro­sa­mi. Tych, któ­rych uzna­no za nie­ro­ku­ją­cych na­dziei, ukła­da­no pod osa­dzo­nym w ni­skim mu­rze pło­tem, w cie­niu, na wy­dep­ta­nej tra­wie, by w ci­szy umie­ra­li.

Wszę­dzie le­ża­ły no­sze z Ame­ry­ka­na­mi, Po­la­ka­mi, cze­ski­mi cy­wi­la­mi. Wo­kół wa­la­ło się mnó­stwo wszel­kie­go śmie­cia, skrzyń, zu­ży­tych opa­ko­wań po le­kach, ja­kichś ban­da­ży. Po­zo­sta­wio­ny sprzęt, broń, heł­my i rze­czy oso­bi­ste, wszyst­ko po­szar­pa­ne i we krwi. Ja­cyś po­nu­rzy, bla­dzi ze zmę­cze­nia czy stra­chu pol­scy sze­re­go­wi ukła­da­li je na spo­ry stos.

Har­mi­der pa­nu­ją­cy w tym po­twor­nym miej­scu, krzy­ki, ję­ki, prze­kleń­stwa i roz­ka­zy wy­mie­sza­ne z ry­kiem krą­żą­cych po­jaz­dów i ich klak­so­nów, za­głu­szał na­wet od­gło­sy bom­bar­do­wań.

Jan wie­dział do­sko­na­le, że w in­nych szpi­ta­lach i punk­tach po­mo­cy w mie­ście jest tak sa­mo. Bra­ko­wa­ło le­ków, le­ka­rzy i po­jaz­dów do ewa­ku­acji. Ci dok­to­rzy, któ­rzy by­li tu­taj w mie­ście i da­lej w la­sach, w pod­ziem­nych schro­nach, ro­bi­li, co mo­gli, by oca­lić jak naj­wię­cej ist­nień. Tych, któ­rych po­skła­da­no ja­ko ta­ko do ku­py, wy­wo­żo­no na­tych­miast jak naj­da­lej, do Ba­wa­rii, bo tu na spo­koj­ną re­kon­wa­le­scen­cję szans nie mie­li.

– Dok­to­rze. – Ka­pi­tan chwy­cił za ra­mię odzia­ne­go w brud­ny far­tuch star­sze­go męż­czy­znę z si­wy­mi, za­cze­sa­ny­mi do ty­łu wło­sa­mi, któ­ry stał po­środ­ku pla­cu, sta­ra­jąc się za­pa­lić pa­pie­ro­sa. Jan do­strzegł, że ma na so­bie mun­dur, choć bia­ły ma­te­riał za­sło­nił dys­tynk­cje. Męż­czy­zna spoj­rzał otę­pia­łym ze zmę­cze­nia wzro­kiem na ofi­ce­ra, chy­ba zły, że prze­ry­wa mu się krót­ką chwi­lę wy­tchnie­nia. Na czo­le per­li­ły mu się kro­ple po­tu, a szczę­kę po­kry­wał kil­ku­dnio­wy za­rost. – Dok­to­rze, czy nie wie pan, gdzie znaj­dę po­rucz­ni­ka Wój­ci­ka z…

– Kie­dy przy­wie­zio­ny? – spy­tał le­karz bez cie­nia emo­cji.

– Ran­ny dzie­wią­te­go lip­ca. Więc coś ko­ło te­go mu­sie­li go tu do­star­czyć…

– W piw­ni­cy, jak już, to w piw­ni­cy – oznaj­mił oschle dok­tor i za­cią­gnął się dy­mem. – Tych w więk­szo­ści ewa­ku­owa­li, ale kil­ku jesz­cze nie wy­do­brza­ło na ty­le, by ich wo­zić. – Rzu­cił się, by po­ma­gać w prze­no­sze­niu ko­lej­nej gru­py ran­nych, ci­ska­jąc pa­pie­ro­sa na zie­mię.

– Dzię­ku­ję. – Jan od­pro­wa­dził wzro­kiem zmar­no­wa­ne­go dok­to­ra, któ­ry już zdą­żył o nim za­po­mnieć. Prze­ci­snął się przez tłu­mek lżej ran­nych i wszedł do wnę­trza bu­dyn­ku.

Ude­rzył go od ra­zu po­twor­ny za­duch, któ­ry pa­no­wał tu mi­mo otwar­tych na oścież lub wy­bi­tych i osło­nię­tych wor­ka­mi z pia­skiem okien. Mu­siał po­cze­kać, pó­ki oczy nie przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści. Lu­dzie le­że­li ści­śnię­ci ni­czym sar­dyn­ki w pusz­ce, je­den obok dru­gie­go, na ław­kach, łóż­kach i ma­te­ra­cach. Krzą­ta­li się wo­kół nich le­ka­rze, pie­lę­gniar­ki, a no­szo­wi wci­ska­li ko­lej­nych ran­nych, gdzie tyl­ko się da­ło. Mi­mo to, w po­rów­na­niu z cha­osem na dzie­dziń­cu, by­ło tu o wie­le spo­koj­niej.

Ofi­cer za­cze­pił ja­kąś sio­strę, nio­są­cą kar­to­ny z me­dy­ka­men­ta­mi i spra­wia­ją­cą wra­że­nie rów­nie zmę­czo­nej, co dok­tor na ze­wnątrz.

– Piw­ni­ca? – Ta tyl­ko bez sło­wa wska­za­ła gło­wą za sie­bie i ru­szy­ła mię­dzy cho­rych, za­nim Jan zdo­łał za­pro­po­no­wać jej po­moc w prze­nie­sie­niu cię­ża­ru.

Omi­ja­jąc łóż­ka wy­peł­nia­ją­ce szczel­nie ko­ry­ta­rze pro­wa­dzą­ce do sal za­bie­go­wych, do­szedł do wą­skie­go przej­ścia pod scho­da­mi.

– Pro­szę chwi­lę po­cze­kać, pa­nie ka­pi­ta­nie – po­wstrzy­mał go mło­dy war­tow­nik ze Ste­nem w bry­tyj­skim heł­mie przy­ozdo­bio­nym pol­skim orzeł­kiem, sa­lu­tu­jąc dwo­ma pal­ca­mi.

– Ale ja tyl­ko… – pró­bo­wał go prze­ko­nać Jan, zdzi­wio­ny, że wej­ścia do pod­zie­mi po­lo­we­go szpi­ta­la pil­nu­je uzbro­jo­ny war­tow­nik. Miał już do­py­tać, o co cho­dzi, kie­dy z piw­nicz­nych drzwi wy­szedł jesz­cze je­den ro­sły fa­cet z bro­nią, a za nim po­dą­żał, odzia­ny w po­lo­wy mun­dur bez dys­tynk­cji, ge­ne­rał An­ders. Ka­pi­tan uznał naj­pierw, że mu się przy­wi­dzia­ło i że chy­ba zmę­cze­nie da­je mu po­pa­lić. Kom­plet­nie za­sko­czo­ny wi­do­kiem sa­me­go ge­ne­ra­ła, i to w tak nie­ocze­ki­wa­nej chwi­li, wy­prę­żył się jak po­tra­fił naj­le­piej i za­sa­lu­to­wał. Ge­ne­rał, wy­raź­nie roz­trzę­sio­ny, bla­dy, z ocza­mi wle­pio­ny­mi w pod­ło­gę, mi­nął go szyb­ko, na­wet nie za­uwa­ża­jąc. Za do­wód­cą po­pę­dzi­ła grup­ka ofi­ce­rów i za­raz wszy­scy znik­nę­li za za­ło­mem ko­ry­ta­rza.

– Te­raz moż­na – oznaj­mił ła­ska­wie war­tow­nik, za­rzu­ca­jąc broń na ple­cy i na do wi­dze­nia od­da­jąc ho­no­ry.

– To więc stąd ta ko­lum­na przy wjeź­dzie. – Jan przy­po­mniał so­bie za­ma­sko­wa­ne pod drze­wem dżi­py.

Zbiegł szyb­ko po wy­śli­zga­nych schod­kach i tra­fił do rów­nie szczel­nie za­pcha­nej sa­li, co te na gór­nych po­zio­mach. Smród był jed­nak jak­by mniej­szy, a i po­wie­trze wy­da­wa­ło się śwież­sze i mniej na­grza­ne. Na po­sta­wio­nych jed­no obok dru­gie­go po­lo­wych łóż­kach i sta­lo­wych pry­czach le­ża­ło kil­ku­dzie­się­ciu męż­czyzn, któ­rym, jak moż­na by­ło od­nieść wra­że­nie, za­ban­da­żo­wa­no wszyst­ko, co się tyl­ko da­ło. Jed­ni nie mie­li rąk, in­ni nóg. Gdzieś spał uśpio­ny le­ka­mi nie­szczę­śnik z opa­trzo­ną gło­wą. Tro­chę da­lej ję­czał ci­cho mło­dy żoł­nie­rzyk w gip­so­wym gor­se­cie. Przy­tom­na część tej po­kie­re­szo­wa­nej me­na­że­rii dys­ku­to­wa­ła za­ja­dle, ko­men­tu­jąc wi­zy­tę, któ­rej za­szczy­tu do­stą­pi­ła. Mu­sia­ło to być wiel­kie prze­ży­cie w ich nud­nym, nie­mal szczu­rzym ży­ciu w pod­zie­miach.

Nikt nie za­uwa­żył wy­mę­czo­ne­go ofi­ce­ra fron­to­we­go, któ­ry sta­nął w wej­ściu do ce­gla­nej, nie­otyn­ko­wa­nej, a tyl­ko po­bie­lo­nej piw­ni­cy.

– Po­rucz­nik Wój­cik? – Jan za­py­tał pierw­sze­go z brze­gu pa­cjen­ta. Ten jak­by nie ro­zu­miał, tyl­ko po­krę­cił gło­wą i na­krył twarz łok­ciem.

– Pan go zo­sta­wi – ode­zwał się le­żą­cy da­lej wzdłuż ścia­ny nie­mło­dy pa­cjent o gru­bo cio­sa­nej, sze­ro­kiej gło­wie. – Pan go osta­wi, to An­glik – po­wtó­rzył z dziw­nym ak­cen­tem. – Nic nie wie, tyl­ko śpi. – Uśmiech­nął się nie­kom­plet­nym gar­ni­tu­rem żół­tych zę­bów.

– Szu­kam po­rucz­ni­ka… – Wę­gliń­ski nie zdą­żył do­koń­czyć, kie­dy na sa­mym koń­cu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza, w ciem­nym ro­gu uj­rzał ma­cha­ją­cą do nie­go, wy­cią­gnię­tą rę­kę.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko i za­czął ska­kać nad za­ście­la­ją­cy­mi pod­ło­gę nie­szczę­śni­ka­mi, przy­kry­ty­mi woj­sko­wy­mi ko­ca­mi.

– Cho­ler­nie trud­no cię zna­leźć – rzu­cił z da­le­ka, o ma­ło nie po­ty­ka­jąc się o ja­kie­goś czło­wie­ka.

– Po­wi­tać ko­le­gę z Ita­lii – ro­ze­śmiał się Wój­cik. Sie­dział na łóż­ku opar­ty o dwie po­dusz­ki w ja­snej, nie­co zu­ży­tej pi­ża­mie. Wy­da­wał się strasz­nie chu­dy, co w po­łą­cze­niu z bla­do­ścią da­wa­ło wra­że­nie, jak­by był u kre­su swo­ich sił.

Nad łóż­kiem wi­sia­ła za­cze­pio­na o zwy­kły hak wy­sta­ją­cy ze ścia­ny spo­ra bu­tla z kro­plów­ką, któ­ra są­czy­ła się rur­ką do igły wbi­tej w le­wą dłoń.

– Moż­na? – spy­tał Wę­gliń­ski i wci­snął się na skraj łóż­ka są­sia­da Wój­ci­ka, któ­ry pod­parł za­su­szo­ną gło­wę z dłu­gim no­sem na rę­ce, go­tów z nu­dów słu­chać wie­ści od ko­lej­nych go­ści.

Jan zdjął z ple­ców broń i opie­ra­jąc ją o ścia­nę, pra­wie krzyk­nął.

– Cho­le­ra! – Oczy zro­bi­ły mu się więk­sze. Na pier­si Alo­sia wi­siał krzyż z błę­kit­no-czar­ną wstąż­ką. – Po­gra­tu­lo­wać Vir­tu­ti Mi­li­ta­ri, pa­nie ko­le­go – po­wie­dział prze­ję­ty.

– Sam An­ders go de­ko­ro­wał, pa­nie, sam An­ders – włą­czył się są­siad, pra­wie pisz­cząc z za­do­wo­le­nia, jak­by to do nie­go przy­szedł wódz na­czel­ny.

– Tak, wi­dzia­łem, wi­dzia­łem i je­go or­szak, i je­go sa­me­go na scho­dach – rzu­cił przez ra­mię ka­pi­tan. – No, to do cie­bie spe­cjal­nie je­chał? – pró­bo­wał żar­to­wać, choć ca­ły czas wpa­try­wał się w or­der.

– Czy ja wiem, czy do mnie? – Wój­cik pró­bo­wał pod­nieść się w łóż­ku. – Był w oko­li­cy, chciał spraw­dzić, jak się nam uda­ło w Pilź­nie, to i wpadł.

Jan po­pra­wił ko­le­dze po­dusz­kę, wi­dząc, jak się mę­czy, wspie­ra­jąc się na sła­bych rę­kach.

– Do pa­na przy­je­chał, do pa­na – ode­zwał się znów cie­kaw­ski pa­cjent obok, któ­ry chy­ba my­ślał, że le­żąc tuż przy bo­ha­te­rze, mo­że peł­nić ro­lę je­go rzecz­ni­ka. – Nie bądź pan ta­ki skrom­ny, pa­nie ma­jo­rze. Tak, tak, pa­nie ma­jo­rze – po­wtó­rzył, wi­dząc, jak Wę­gliń­skie­mu opa­da nie­co szczę­ka.

– No, no – za­gwiz­dał Jan z uzna­niem. – Pan ma­jor. Te­go rów­nież gra­tu­lu­ję.

– Daj spo­kój – mach­nął rę­ką Wój­cik. – Pro­sty ze mnie do­wód­ca plu­to­nu, a tu na­gle ma­jor. Kto to wy­my­ślił? – Wi­dać by­ło, że nie słu­żą mu za­szczy­ty, bo lek­ko się za­wsty­dził. Ką­tem oka spo­strzegł, że znów ca­ła sa­la pa­trzy w je­go kie­run­ku, ro­zu­mie­jąc, z kim waż­nym przy­szło im cier­pieć w jed­nym szpi­ta­lu. – To wszyst­ko prze­ze mnie – wy­szep­tał.

– Nie ga­daj bzdur – ob­ru­szył się Jan, po­chy­la­jąc gło­wę, że­by nie sły­szał go są­siad. Ale ten i tak pod­su­nął się bli­żej pod po­zo­rem po­pra­wia­nia ko­ca. – Woj­nę za­czę­li So­wie­ci i wszy­scy o tym wie­my. Prę­dzej czy póź­niej i tak wszy­scy ci – wska­zał za sie­bie kciu­kiem – po­szli­by wal­czyć. Ty­le że gdy­by nie ty, to two­ja dy­wi­zja gi­nę­ła­by za Sta­li­na…

– A te­raz gi­nie za An­der­sa. Do­sta­je ba­ty i tra­ci­my ku­pę chło­pa­ków – wes­tchnął Wój­cik i je­go gło­wa opa­dła cięż­ko na po­dusz­kę. Jan nie miał na to żad­ne­go ar­gu­men­tu. Stra­ty by­ły du­że, a So­wie­tów co­raz wię­cej. – Jesz­cze jed­no pol­skie po­wsta­nie, Ja­nek – od­wró­cił się na bok Aloś – któ­re ład­nie prze­gra­my i bę­dzie­my dzie­ci o tym uczyć, jak to pięk­nie by­ło gi­nąć.

– A nie pieprz pan, pa­nie ma­jo­rze. – Są­siad wal­nął pię­ścią w sta­lo­wą ra­mę wy­rka, aż za­skrzy­pia­ła. – Do­brześ pan zro­bił. Dość tych czer­wo­nych. Ja w puł­ku sa­mo­cho­do­wym jeź­dzi­łem już od czter­dzie­ste­go trze­cie­go i się na­pa­trzy­łem po róż­nych obo­zach i gar­ni­zo­nach. Nie da­łem się prze­ro­bić i jak pan wi­dzi, wie­lu się też nie da­ło. Tyl­ko skur­wie­le u nich po­zo­sta­li. A jak ma­my gi­nąć, to za swo­ich kum­pli, nie za So­wie­tów – pra­wie krzy­czał. Wój­cik uśmiech­nął się lek­ko, pierw­szy raz sły­sząc ta­kie sło­wa od zwy­kłe­go szo­fe­ra­ka, któ­re­go po­ło­ży­li obok kil­ka dni te­mu.

– Trza bić ich i już – do­szło gdzieś z dal­szych łó­żek.

– Tak jest – rzu­cił ktoś in­ny.

– Wi­dzisz pan. Wszy­scy tak my­ślą, nie tyl­ko ja, ciem­ny chłop spod Wrze­śni – za­śmiał się kie­row­ca.

– Co mó­wił An­ders? – zmie­nił te­mat bar­dziej roz­luź­nio­ny ka­pi­tan.

– Że trza ofi­ce­rów, bo są bra­ki. Stąd ten awans o dwa stop­nie – wy­li­czał Aloś. – Że­bym zdro­wiał, bo bę­dzie dla mnie przy­dział, i ty­le.

– I dzię­ko­wał jesz­cze – znów wtrą­cił są­siad. – Żeś pan to za­czął. Wszyst­kim to nam mó­wił, prze­ma­wiał zna­czy się, że to wiel­ka szan­sa. Nie bądź pan ta­ki skrom­ny, mó­wię. – Ob­ró­cił się na ple­cy.

– Do­bra, już skończ­my o tych za­szczy­tach. – Aloj­ze­go to ca­łe ga­da­nie za­czy­na­ło de­ner­wo­wać. – Mów, co tam, co na fron­cie? – Ob­ró­cił się na ma­te­ra­cu na ty­le, na ile mógł.

– Za­raz – kiw­nął pal­cem Jan. – Co z to­bą? Jak no­gi?

– Ee. Mó­wią, że do­brze. Bo­gu dzię­ki ko­ści nie­tknię­te. – Ma­jor wska­zał na koc. – Już tam my­śla­łem, że po no­gach, je­den strzęp. Zresz­tą nie­wie­le pa­mię­tam. Te­raz mó­wią, że po­ha­ra­ta­ne, du­żo odłam­ków wy­cią­gnę­li. Tro­chę do­sta­łem w ła­pę i po że­brach. Dok­tor po­noć ja­kiś Ame­ry­kan, mó­wił, żem osła­bio­ny, że się wol­no goi, ale doj­dę do sie­bie, i to szyb­ko. Bo wiesz…

Są­siad znów pod­niósł gło­wę, otwo­rzył usta, ale Aloś spio­ru­no­wał go cięż­kim spoj­rze­niem. Tam­ten padł na łóż­ko, na­su­nął koc na czo­ło i za­czął uda­wać, że śpi.

– Do­brze już – na­stro­szył się Wój­cik. – Mów, co na fron­cie. Co tu ro­bisz? I bez wy­krę­tów, bo wy­dam ci roz­kaz.

– No ład­nie, ład­nie – skrzy­wił się w uśmiesz­ku Wę­gliń­ski. – Pół go­dzi­ny ma wyż­szą szar­żę i już się za­czy­na. – Wy­pro­sto­wał ple­cy i lek­ko się prze­cią­gnął. – Wte­dy w le­sie, jak cię za­bra­li – ro­zej­rzał się dys­kret­nie po sa­li, ale in­ni pa­cjen­ci za­ję­li się już swo­imi spra­wa­mi – po­wstrzy­ma­li­śmy ich. Nie by­ło ła­two, ale da­li­śmy ra­dę.

– Po­go­ni­li­ście ich? – Aloś wy­raź­nie się oży­wił, aż za­po­mniał o oban­da­żo­wa­nych no­gach i syk­nął z bó­lu.

– Nie, na to sił nie ma­my – po­smut­niał Jan. – Jest ich co­raz wię­cej. – Po­chy­lił gło­wę do ucha ko­le­gi. – Mó­wi się u nas – mach­nął gło­wą, jak­by „u nas” by­ło za ścia­ną – że Ru­skie coś szy­ku­ją, że tej znie­wa­gi nie wy­ba­czą, po­dob­nie jak po­bi­cia ich pod Pil­znem.

– Czy­li nie­do­brze. – Wój­cik przy­gryzł war­gę. – Co Ame­ry­ka­nie na to? Co An­ders?

– A co? Nie ga­da­li­ście o tym? Nie pro­sił cię o po­ra­dę? – za­kpił ka­pi­tan i od ra­zu po­kle­pał w ra­mię Aloj­ze­go, wie­dząc, że prze­sa­dził. – Ame­ry­ka­nie to Pat­ton. Trzy­ma się jesz­cze, pró­bu­je ich ką­sać, ale jest je­den. Resz­ta po­szła w roz­syp­kę nad Re­nem. Cha­os, de­gren­go­la­da. Już na­wet prze­sta­łem czy­tać za­chod­nie ga­ze­ty. Wprost pi­szą, że­by z So­wie­tem się do­ga­dać…

– I co?! – krzyk­nął Wój­cik tak, że co nie­któ­rzy pod­sko­czy­li na łóż­kach. – Znów nas sprze­dać? – wy­sy­czał ci­szej.

– Coś w tym sty­lu, pa­nie ma­jo­rze. Coś w tym sty­lu – za­sę­pił się ka­pi­tan, wpa­tru­jąc w brud­ną ścia­nę.

– Przyj­dzie nam zdech­nąć. Mó­wi­łem. – Ran­ny prze­tarł dło­nią twarz. – Trze­ba się mo­dlić o ja­kiś cud.

Sie­dzie­li dłuż­szą chwi­lę, mil­cząc i ana­li­zu­jąc złe wie­ści. Suk­ces w po­sta­ci od­bi­cia śred­nie­go cze­skie­go mia­sta, ja­kim by­ło Pil­zno, sta­no­wił kro­plę w oce­anie so­wiec­kiej ar­mii, któ­ra par­ła na za­chód, za­własz­cza­jąc ogrom­ne te­ry­to­ria, wpro­wa­dza­jąc ter­ror i pra­ce przy­mu­so­we, a jed­no­cze­śnie sze­rząc bzdu­ry o no­wym lep­szym świe­cie.

Wszy­scy w tym szpi­ta­lu, któ­rzy mo­gli jesz­cze trzeź­wo my­śleć, ro­zu­mie­li al­bo prze­czu­wa­li, że Pat­ton jest za sła­by. Je­śli ugnie się pod na­po­rem i wy­co­fa, oni zgi­ną. II Kor­pus An­der­sa, na­wet z no­wy­mi od­dzia­ła­mi, ja­kie do nie­go do­łą­czy­ły, nie był w sta­nie po­wstrzy­mać So­wie­tów.

– Bę­dę już le­ciał – po­wie­dział Jan, wsta­jąc z łóż­ka. – Mam tro­chę ro­bo­ty w oko­li­cy. – Do­tknął pal­cem no­sa, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że to coś z ga­tun­ku ta­jem­nic. – Bę­dę w mie­ście, w oko­li­cy, to po­sta­ram się wpa­dać. O ile tu bę­dziesz i nie wy­wio­zą cię do Nie­miec.

– Bę­dę, bę­dę – kiw­nął gło­wą ma­jor. – Ge­ne­rał chciał, że­by mnie ewa­ku­owa­li, ale się po­sta­wi­łem. Ku­la­sy się go­ją. – Po­kle­pał się po no­gach. – Są bar­dziej ran­ni, niech oni ja­dą. Mnie mo­gą wy­rzu­cić choć­by do ko­tłow­ni. Dam ra­dę. – Wy­cią­gnął dłoń na po­że­gna­nie.

– Cze­goś ci po­trze­ba?

– Ge­ne­rał nie dał ra­dy, to i ty nie za­ła­twisz. Mam wszyst­ko. Tyl­ko przez ten baj­zel od dwóch mie­się­cy nie sła­łem li­stów do do­mu, do mo­jej Zoś­ki, do ro­dzi­ców. Ale łącz­no­ści nie ma, na­wet dla bo­ha­te­rów – po­wie­dział z iro­nią. – A ja nie wiem, czy po tym, co zro­bi­łem, oni tam jesz­cze… – Za­milkł.

– Bę­dzie do­brze. – Jan sta­rał się być jak naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy, choć sam miał wąt­pli­wo­ści, czy z wła­sną ro­dzi­ną bę­dzie mu da­ne się kie­dyś zo­ba­czyć.

Ru­szył do wyj­ścia, kie­dy z da­le­ka do­le­ciał ło­mot wy­bu­chów i głoś­nym echem wy­peł­nił cia­sną piw­ni­cę. Lu­dzie pod­sko­czy­li na łóż­kach, ci, co mo­gli, wsta­li, pa­trząc w kie­run­ku, z któ­re­go do­cho­dził huk, jak­by spo­dzie­wa­li się, że ko­lej­ne po­ci­ski spad­ną nie­chyb­nie na nich.

– Jak mó­wi­łeś? – Jan od­wró­cił się jesz­cze na chwi­lę. – Trze­ba mo­dlić się o cud. Tyl­ko to nas ura­tu­je.

Północny Meksyk | 18 lip­ca 1945

Nie­wiel­kie mia­stecz­ko peł­ne wznie­sio­nych z pia­skow­ca i ob­le­pio­nych cien­kim, wy­pło­wia­łym tyn­kiem do­mów wy­da­wa­ło się opusz­czo­ne. Po­żół­kłe i spa­lo­ne słoń­cem, nie­re­mon­to­wa­ne od daw­na fa­sa­dy bu­dyn­ków pę­ka­ły, a okna po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa wszech­obec­ne­go ku­rzu. Mię­dzy ścia­na­mi, na po­dwór­kach i uli­cach za­le­gał na­nie­sio­ny piach i ster­cza­ły wy­schnię­te na wiór krze­wy. Wśród ba­rów, skle­pów i sta­rych do­mostw hu­lał wiatr, tłu­kąc w za­mknię­te na czte­ry spu­sty drzwi i wiel­kie okien­ni­ce, po­kry­te łusz­czą­cą się far­bą. Wszę­dzie do­mi­no­wa­ła po­zor­na pust­ka, jak­by jesz­cze jed­no za­po­mnia­ne przez Bo­ga i lu­dzi mia­sto gi­nę­ło wchła­nia­ne przez pu­sty­nię.

Sta­ry, przy­pró­szo­ny lek­kim pu­styn­nym pia­skiem czar­ny Ford gnał przez uli­ce, cza­sem po­prze­ty­ka­ne reszt­ka­mi dziu­ra­we­go as­fal­tu. Lin­fort, trzy­ma­ją­cy kur­czo­wo kie­row­ni­cę, po­cił się ob­fi­cie w let­nim skwa­rze, w bla­sza­nej pusz­ce, w któ­rej mu­siał do­mknąć wszyst­kie okna. Nie miał za­mia­ru wdy­chać wię­cej gry­zą­ce­go py­łu, któ­ry i tak wdzie­rał się każ­dą naj­drob­niej­szą szcze­li­ną. Tyl­ko do­bry, zmie­nia­ny re­gu­lar­nie filtr i osło­na na chłod­ni­cy da­wa­ły szan­se, że au­to wy­trzy­ma jesz­cze kil­ka dni.

Lin­fort pa­lił na­ło­go­wo, jak­by na no­wo od­kry­wał smak ty­to­niu. Ame­ry­kań­skie­go ty­to­niu. Do­pa­la­ją­cy się pa­pie­ros ster­czał mu z ką­ci­ka ust i wy­peł­niał dy­mem bla­szan­kę. Ni­ko­ty­no­wy smród był lep­szy niż piach w zę­bach.

Kie­dy tyl­ko wje­chał mię­dzy bu­dyn­ki, skrę­cił naj­pierw w le­wo, po­tem, kil­ka ru­in da­lej, w pra­wo, w nie­co szer­szą, le­piej za­cho­wa­ną uli­cę, przy któ­rej sta­ło pa­rę bo­gat­szych wil­li.

Na koń­cu dro­gi w nie­bo wbi­ja­ła się dłu­ga, pro­sto­kąt­na dzwon­ni­ca wie­ko­we­go ko­ściół­ka, po­dob­no wznie­sio­ne­go jesz­cze przez pierw­szych Hisz­pa­nów. Lin­for­ta jed­nak zu­peł­nie nie in­te­re­so­wa­ły hi­sto­rycz­ne i tu­ry­stycz­ne cie­ka­wost­ki. Jak zwy­kle kie­dy tu wjeż­dżał, szu­kał cze­goś in­ne­go.

Roz­glą­dał się dys­kret­nie za pil­nu­ją­cy­mi go ocza­mi. Mia­sto by­ło pu­ste al­bo przy­naj­mniej ta­kie mia­ło się wy­da­wać. Kie­row­ca jed­nak do­brze wie­dział, że od­kąd żół­ty ob­łok ku­rzu po­ja­wił się na ho­ry­zon­cie, je­go każ­dy ruch był do­kład­nie śle­dzo­ny.

Nie bał się. Jak ma­ło kie­dy czuł się bez­piecz­nie. Pró­bo­wał wy­pa­trzyć swo­ich stró­żów, ale do tej po­ry mu się to nie uda­wa­ło.

Do­tarł do pla­cu przed ko­ścio­łem, wy­krę­cił obok sta­rej, nie­czyn­nej fon­tan­ny i wą­ską, piasz­czy­stą alej­ką ob­sa­dzo­ną strze­li­sty­mi drze­wa­mi do­je­chał do cięż­kich wrót w wy­so­kim na ja­kieś trzy me­try mu­rze.

Nie mu­siał trą­bić. Kie­dy tyl­ko za­trzy­mał wóz, w bra­mie jak za do­tknię­ciem różdż­ki otwo­rzy­ła się ma­ła furt­ka i sta­nął w niej ro­sły, opa­lo­ny, wą­sa­ty Mek­sy­ka­nin, z ubio­ru przy­po­mi­na­ją­cy ogrod­ni­ka czy in­ne­go miej­sco­we­go pa­stu­cha, któ­ry mógł­by pra­co­wać w jed­nym z wie­lu pu­ebli w oko­li­cy. Na kil­ka me­trów śmier­dzia­ło od nie­go po­tem i nie­pra­ną chy­ba od wie­ków ko­szu­lą.

– Kto? – spy­tał bez zbęd­nych wstę­pów, choć wpusz­czał już kie­row­cę kil­ka­krot­nie.

– Oswal­do. Oswal­do Ga­lin­dez. – Lin­fort, mi­mo że do­brze przy­go­to­wa­ny, ja­koś nie po­tra­fił przy­wyk­nąć do no­we­go na­zwi­ska. Je­śli już da­ne mu by­ło – a ra­czej na­ka­za­ne – pa­rę ra­zy prze­obra­zić się w in­ne­go czło­wie­ka, to za­wsze w Eu­ro­pej­czy­ka, ni­g­dy La­ty­no­sa. Opa­lił się nie­co, za­pu­ścił su­mia­ste czar­ne wą­sy, jak więk­szość tu­tej­szej mę­skiej po­pu­la­cji, ale sam przed so­bą przy­zna­wał, że to wszyst­ko jesz­cze za ma­ło. We wła­snych oczach wy­glą­dał jak cho­ler­ny za­pusz­czo­ny tu­ry­sta, któ­ry nie mo­że przy­wyk­nąć do kli­ma­tu. Ani tu, w Mek­sy­ku, ani wcze­śniej w Ar­gen­ty­nie i Bo­li­wii. Ale w nie­speł­na trzy mie­sią­ce wię­cej zro­bić się nie da­ło.

Straż­nik przy­glą­dał mu się chwi­lę, jak­by upew­niał się, że nie jest żad­nym prze­bie­rań­cem.

– W po­rząd­ku. – Uśmiech­nął się, szcze­rząc żół­te, ze­psu­te zę­bi­ska. Oto jesz­cze je­den miesz­ka­ją­cy tu grin­go, któ­re­go miał pil­no­wać. – Otwie­rać! – krzyk­nął.

Au­to wto­czy­ło się na spo­re, przy­ozdo­bio­ne li­chy­mi kwia­ta­mi po­dwór­ko do­brze utrzy­ma­ne­go i żół­te­go jak wszyst­ko w tej oko­li­cy do­mu. Ford sta­nął w cie­niu pod po­chy­łym dasz­kiem zbi­tym z de­sek, zbu­do­wa­nym dla osło­ny nie przed słoń­cem, ale ewen­tu­al­nym zwia­dem z po­wie­trza.

Na da­chu do­mu, przy drzwiach i w pa­ru miej­scach na mu­rze sie­dzia­ło kil­ku znu­dzo­nych, ale uważ­nych war­tow­ni­ków. Po­dob­nie jak ten przy bra­mie, ucha­rak­te­ry­zo­wa­ni by­li na rol­ni­ków. Każ­dy z nich miał w za­się­gu rę­ki ukry­ty ka­ra­bin al­bo pi­sto­let ma­szy­no­wy. Ci na gó­rze no­si­li lor­net­ki, przez któ­re co ja­kiś czas zer­ka­li na oko­li­cę, a za uzbro­je­nie mie­li dwa cięż­kie, za­kry­te szczel­nie bre­zen­tem ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. Sta­no­wi­ska na do­mu i mu­rach skon­stru­owa­no tak, by nie rzu­ca­li się w oczy, jak ich com­pa­nie­ros w mia­stecz­ku i naj­waż­niej­szym po­ste­run­ku na ko­ściel­nej wie­ży. Ta peł­ni­ła ro­lę do­sko­na­le za­ma­sko­wa­ne­go punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go, z któ­re­go we wszyst­kich kie­run­kach roz­ta­czał się wi­dok na wie­le ki­lo­me­trów. Bu­dow­la by­ła też pod­sta­wą pa­ru bar­dzo sil­nych an­ten, z któ­rych prze­kaz do­cie­rał do in­nych te­go ro­dza­ju miejsc w kil­ku kra­jach, ale i na stat­ki, tak zwa­ne łącz­no­ściow­ce, pły­wa­ją­ce po Atlan­ty­ku.

Oswal­do vel Lin­fort wszedł do przy­jem­nie chłod­ne­go do­mu, wy­po­sa­żo­ne­go w ską­pe ume­blo­wa­nie. By­ło tam je­dy­nie kil­ka dy­wa­nów, sto­łów i krze­seł.

– San­chez? – spy­tał krę­cą­ce­go się w środ­ku Mek­sy­ka­ni­na, z ame­ry­kań­skim ka­ra­bin­kiem M1 za­wie­szo­nym na ple­cach.

– Tam. – Męż­czy­zna wska­zał gło­wą za sie­bie. Lin­fort zdu­sił pa­pie­ro­sa w bla­sza­nej po­piel­nicz­ce i za­raz się­gnął do pacz­ki po na­stęp­ne­go.

San­chez, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­let­ni, wy­spor­to­wa­ny fa­cet o przy­pró­szo­nych si­wi­zną wło­sach i z moc­no opa­lo­ną, po­cią­głą, in­te­li­gent­ną twa­rzą o twar­dej szczę­ce, sie­dział w fo­te­lu na pa­tio. Za­nu­rzo­ny w lek­tu­rze ja­kichś do­ku­men­tów, miał roz­pię­tą ko­szu­lę, jak­by do­tąd ma­ło mu by­ło słoń­ca. Lin­fort nie ro­zu­miał, jak moż­na wy­trzy­mać w ta­kim skwa­rze, a co do­pie­ro czy­tać i opa­lać się jed­no­cze­śnie. „Ten fa­cet do­sko­na­le wszedł w ro­lę” – po­chwa­lił go w my­ślach. Już w ogó­le nie przy­po­mi­nał Ro­sja­ni­na. „To­wa­rzysz re­zy­dent jest już jak tu­tej­szy” – uśmiech­nął się pod no­sem. Ale za­raz przy­szła in­na, zu­peł­nie in­na kon­sta­ta­cja. Spo­waż­niał i zmru­żył oczy, wpa­tru­jąc się w twarz sze­fa. A je­śli mu od­bi­ło? Je­śli to, co Lin­fort sły­szał w Mo­skwie, by­ło praw­dą? Ja­kaś ak­cja po dru­giej stro­nie gra­ni­cy. Ni­by wzo­ro­wa, ale jed­nak, ku wście­kło­ści wier­chusz­ki, w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku nie­uda­na. Te­raz słyn­ny San­chez cze­ka na nie­chyb­ny wy­rok. Al­bo do­stał ostat­nią szan­sę.

– Wró­ci­łeś? – spy­tał re­to­rycz­nie go­spo­darz, nie pod­no­sząc gło­wy znad lek­tu­ry. – Na­pij się cze­goś, bo pad­niesz. Upał. – Miał to być przy­tyk, bo wie­dział do­brze, że no­wy bar­dzo źle zno­si tu­tej­szy kli­mat.

Ar­nold z przy­jem­no­ścią wy­peł­nił szklan­kę cie­płą już le­mo­nia­dą sto­ją­cą w dzban­ku na nie­wiel­kim sto­li­ku.

– Jak idzie? – San­chez wy­da­wał się znu­dzo­ny i ma­ło za­in­te­re­so­wa­ny. Grał do­sko­na­le. Lin­fort za­nu­rzył w pły­nie spierzch­nię­te, po­pę­ka­ne usta, upił spo­ry łyk i z ulgą wes­tchnął.

– Jest do­brze. Przy­wieź­li wczo­raj ostat­nie, jak to na­zy­wa­ją, mo­du­ły. Tym ra­zem by­ło bez­pro­ble­mo­wo.

– Bez uszko­dzeń? – San­chez wresz­cie pod­niósł gło­wę i zmarsz­czył brą­zo­we czo­ło, jak­by nie­prze­ko­na­ny. „Mo­że jed­nak na­praw­dę boi się ko­lej­nej po­raż­ki” – po­my­ślał Lin­fort.

– Bez pro­ble­mu, po­wie­dzia­łem – na­stro­szył się, za­ci­ska­jąc pię­ści. Nie lu­bił, kie­dy mu nie ufa­no. Był za sta­rym wy­gą w tym fa­chu.

– Do­brze, do­brze – uspo­ko­ił go San­chez. – Da­dzą ra­dę? W ostat­niej chwi­li nie bę­dą mie­li wąt­pli­wo­ści? – Odło­żył pa­pie­ry i wbił dłu­gie spoj­rze­nie w roz­mów­cę. „A że­by cię” – po­my­ślał Lin­fort. „Ta so­wiec­ka wyż­szość, ta cho­ler­na po­dejrz­li­wość zner­wi­co­wa­nych woj­ną ofi­ce­rów. Je­ste­śmy po tej sa­mej stro­nie” – chciał to już po­wie­dzieć na głos, ale uznał, że to zbyt dzie­cin­ne i nie­pro­fe­sjo­nal­ne. Był z po­cho­dze­nia Niem­cem, ale in­ter­na­cjo­na­li­stą, za­wsze wier­nym idei. Ale te­go, rów­nych praw wszyst­kich na­ro­do­wo­ści, nikt w so­wiec­kim wy­wia­dzie nie brał na po­waż­nie. Li­czy­li się Ro­sja­nie, i to oni rzą­dzi­li resz­tą mię­dzy­na­ro­do­wej me­na­że­rii. Ty­mi wszyst­ki­mi Po­la­ka­mi, Ukra­iń­ca­mi, Niem­ca­mi, kil­ko­ma An­gli­ka­mi i wie­lo­ma in­ny­mi. De­ner­wo­wał się okrop­nie, kie­dy ktoś da­wał do zro­zu­mie­nia, że ja­ko Szwab – choć na­wet czer­wo­ny – ma się zbyt­nio nie wy­chy­lać, bo Niem­cy prze­gra­li i ich już nie ma. A prze­cież do po­ko­na­nia swej daw­nej oj­czy­zny nie­co się przy­ło­żył.

– Po co mnie py­ta­cie, to­wa­rzy­szu San­chez? Py­ta­cie mnie o to i py­ta­cie.