Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Metalowa burza

Metalowa burza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64523-48-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Metalowa burza

Amerykę atakuje zabójczy wirus. Epidemia wymyka się spod kontroli. Rosja drży w posadach, a jedność europejska staje się mitem. W jednej chwili znany nam świat przestaje istnieć. Turcja kierowana przez fanatycznych islamistów idzie w sukurs ISIS na zupełnie nowym froncie. Tymczasem na świecie pozostały tylko dwa państwa, które mogą sprostać nowym wyzwaniom. Polska i Turcja… Wir wojny rozpala południe kontynentu, a polski wywiad toczy grę o najwyższą stawkę. Czy Polska wykorzysta swoją szansę, by stać się nowym supermocarstwem, i znowu obroni Europę przed islamem?

Polecane książki

Gardzili mieszczańskim życiem, przesiadywali niczym kloszardzi na nadwiślańskim brzegu, latem wędrowali przez mazurskie pola. Niektórzy trafili do Paryża, gdzie szlifowali bruki, inni dotarli na wschodnie krańce Europy, by tam poszukiwać słowiańskich źródeł ojczyzny, jeszcze inni oddali za tę ojczyz...
Zwierz – Kulturalna wszystkożerna istota, która prawie nie utrzymuje kontaktów ze światem bo musi obejrzeć wszystkie filmy, seriale, musicale i co pewien czas jakąś operę.  Kasia Czajka-Kominiarczuk – Absolwentka historii i socjologii, dzielnie obsługująca klej i noży...
Beleth, Azazel, Kleopatra i Śmierć znani z powieści „Ja, diablica” powracają! A to oznacza, że już nikt nie będzie się nudził. W życiu Wiktorii ponownie zjawia się przystojny diabeł. Rozbija jej związek z Piotrem i ma nietypową prośbę - chce odzyskać swoje anielskie skrzydła. Czy dziewczynie uda się...
Rzecznik Praw Dziecka niejednokrotnie wypowiadał się na temat zadawania pracy domowych. Czy powinny być zadawane, czy można coś zmienić, jak to wygląda w szkołach, które odeszły od zadawania prac? Opisujemy w publikacji!...
  Duńska fantastyka   Jak sobie poradzić gdy ty i twoi przyjaciele odkrywacie u siebie nadprzyrodzone moce? Jak łączą się ze sobą spadające gwiazdy…i podróże w czasie?   Piętnastoletniej Emi przyśnił się chłopak o turkusowych oczach i z tajemniczym pryzmatem na szyi. Nazajutrz Emi doznaje szoku, wid...
  Mitochondria to centra energetyczne komórek. To od nich zależy, czy wolne rodniki pozbawią nas zdrowia, młodości i witalności. Tymczasem każdy może zapewnić sobie zdrowie dzięki odpowiednio dobranym składnikom odżywczym i antyoksydantom. Autorzy wyjaśniają, jak powinieneś tego dokonać oraz przestr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vladimir Wolff

VLADIMIR WOLFF

Metalowa burza

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Vladimir Wolff

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik TrzebińscyDu Châteaux, atelier@duchateaux.pl

Projekt okładki: HEVI

Ilustracja: Jan Jasiński

ISBN 978-83-645-2348-9

Ustroń 2016

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

Metalowa burzaSZCZECIN – POLSKA | 1 lip­ca

Wie­czo­rem nie po­tra­fił za­snąć. Tro­chę oglą­dał te­le­wi­zję, a tro­chę krę­cił się po swo­im nie­wiel­kim dwu­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu. W koń­cu wy­pił piwo. Nie­co po­mo­gło. Obu­dził się o pierw­szym brza­sku, czy­li do­syć wcze­śnie. Do­pie­ro co mi­nę­ła czwar­ta nad ra­nem. Za oknem pa­da­ło. Wy­raź­nie sły­szał kro­ple desz­czu roz­bi­ja­ją­ce się o pa­ra­pet.

Otwo­rzył oczy i przez mo­ment wpa­try­wał się w su­fit. Je­śli wsta­nie o wpół do siód­mej, spo­koj­nie zdą­ży. Pra­cę za­czy­nał o ósmej.

Pra­ca, wiel­kie sło­wo. Po­krę­ci się po biu­rze, po­prze­kła­da pa­pie­ry na biur­ku, po­ga­da ze zna­jo­my­mi, ob­sztor­cu­je, kogo trze­ba, i do domu.

Mar­twi­ło go co in­ne­go. Od kie­dy roz­wiódł się dwa lata temu, nie bar­dzo ra­dził so­bie w ży­ciu. Dzie­ci nie mie­li. On chciał, ale to do Ju­lii na­le­ża­ło ostat­nie sło­wo w tej ma­te­rii. Naj­czę­ściej czuł się jak wy­pa­lo­na sko­ru­pa, niby żył, niby funk­cjo­no­wał, ale nie bar­dzo po­tra­fił zna­leźć sens w tym wszyst­kim.

Ob­ró­cił się na bok i przy­mknął po­wie­ki. Bu­dził się jesz­cze pa­ro­krot­nie i za każ­dym ra­zem śni­ły mu się kosz­ma­ry. To spa­dał, to się wzno­sił, strze­lał i ucie­kał. Mo­tyw uciecz­ki po­wta­rzał się naj­czę­ściej. Wła­ści­wie każ­dej nocy. Wciąż gnał przed sie­bie, zmie­nia­ły się je­dy­nie de­ko­ra­cje, raz były to góry, kie­dy in­dziej uli­ce miast.

Z wyra zwlókł się o szó­stej z mi­nu­ta­mi i za­raz po­szedł do kuch­ni. Za­pa­rzył kawę, a do ron­dla wło­żył jaj­ko, za­lał je zim­ną wodą i od­sta­wił na gaz. Niech się ugo­tu­je na twar­do.

W ła­zien­ce po­trzą­snął po­jem­ni­kiem z pian­ką do go­le­nia, przy­glą­da­jąc się so­bie w lu­strze. Nie miał jesz­cze czter­dzie­stu lat, a dziś wy­glą­dał, jak­by prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę. Trze­ba było to po­wie­dzieć otwar­cie – nie jest do­brze. Je­śli nie znaj­dzie celu w ży­ciu, skoń­czy jako zgorzk­nia­ły sta­rzec wsz­czy­na­ją­cy awan­tu­ry z byle po­wo­du. Wi­dy­wał ta­kich w osie­dlo­wym skle­pi­ku. Ner­wu­sy z wiecz­ny­mi pre­ten­sja­mi do ca­łe­go świa­ta.

Prze­je­chał no­ży­ka­mi po po­licz­ku, a pia­nę strzep­nął do umy­wal­ki. Na ko­niec skó­rę prze­tarł wodą po go­le­niu. Za­szczy­pa­ło. To uczu­cie aku­rat lu­bił.

Prze­szedł do po­ko­ju. Już od daw­na do ro­bo­ty nie cho­dził w mun­du­rze. Wy­star­czy­ło, że wbił się w dżin­sy i ko­szu­lę. Tak było le­piej. To, czym się zaj­mo­wał, nie wy­ma­ga­ło osten­ta­cji.

Dość, że jego za­stęp­ca lubi trza­skać ob­ca­sa­mi, pod­kre­śla­jąc na każ­dym kro­ku, jaki to jest waż­ny. Naj­chęt­niej po­zbył­by się gnoj­ka. Niech idzie do dia­bła. Po­ga­da, z kim trze­ba, może tra­fi się od­po­wied­nie miej­sce dla ta­kie­go dup­ka. Po­wi­nien był o tym po­my­śleć wcze­śniej.

Woda w ron­dlu już pra­wie się wy­go­to­wa­ła. Zdjął na­czy­nie z gazu i wy­lał jego za­war­tość do zle­wu. Od­krę­cił zim­ną wodę. Po­cze­kał, aż jaj­ko osty­gnie, i roz­bił sko­rup­kę. Chleb, ma­sło, ser – po­ran­ny ry­tu­ał po­wta­rza­ny w nie­skoń­czo­ność.

Trze­ba spraw­dzić, co sły­chać na świe­cie. Pierw­sza roz­gło­śnia da­wa­ła moc­no po uszach. Szyb­ko zmie­nił sta­cję. Wo­lał kla­sy­kę i spo­koj­niej­sze tony. W koń­cu spo­śród szu­mów wy­ła­pał to, o co cho­dzi­ło. Pod­krę­cił fo­nię.

– …wie­le mówi się o przy­pad­kach no­wej cho­ro­by, któ­rej ogni­ska po­ja­wi­ły się w Los An­ge­les, Chi­ca­go, No­wym Jor­ku i Mia­mi. Jak na ra­zie spe­cja­li­ści są bez­sil­ni. Wi­rus za­bi­ja w ośmiu przy­pad­kach na dzie­sięć. Nie ma po­wo­dów do pa­ni­ki – po­wie­dział rzecz­nik ad­mi­ni­stra­cji. Wszy­scy cho­rzy znaj­du­ją się pod do­sko­na­łą opie­ką, a ko­lej­ne przy­pad­ki są na­tych­miast izo­lo­wa­ne. Część eks­per­tów jest zda­nia, że po­ja­wie­nie się cho­ro­by w kil­ku miej­scach rów­no­cze­śnie nie jest kwe­stią przy­pad­ku. Ho­ward John­son już w ze­szłym ty­go­dniu pró­bo­wał zwró­cić uwa­gę Wa­szyng­to­nu na ten pro­blem. Przy­po­mnij­my, że to on stał na cze­le nie­za­leż­ne­go ze­spo­łu ba­da­ją­ce­go za­cho­ro­wa­nia na MERS w Ko­rei Po­łu­dnio­wej. Jako pierw­szy do­strzegł też za­leż­ność po­mię­dzy jed­nym a dru­gim wi­ru­sem. „Je­że­li to nowa od­mia­na MERS, to sto­imy przed po­waż­nym za­gro­że­niem” – mó­wił otwar­cie. W wy­po­wie­dziach już po­ja­wia się sło­wo pan­de­mia.

Upił łyk czar­nej jak smo­ła kawy, bez cu­kru i śmie­tan­ki. Nor­mal­ny czło­wiek po czymś ta­kim na­ba­wił­by się aryt­mii ser­ca.

Wia­do­mość nie zro­bi­ła na nim wra­że­nia. Co parę mie­się­cy do­cho­dzi­ło do po­dob­nych zda­rzeń. Jak nie ebo­la, któ­ra w Afry­ce za­bi­ła po­nad dzie­sięć ty­się­cy miesz­kań­ców kon­ty­nen­tu, to wła­śnie MERS. Gu­bił się w tych wszyst­kich cho­rób­skach. Zresz­tą co tam eg­zo­tycz­ne wi­ru­sy, gry­pa czy za­pa­le­nie wą­tro­by ko­si­ły lu­dzi rów­nie sku­tecz­nie.

– Do wzro­stu na­pię­cia do­szło po raz ko­lej­ny na Mo­rzu Po­łu­dnio­wo­chiń­skim w po­bli­żu ar­chi­pe­la­gu Wysp Spra­tly. Jak twier­dzi Ha­noi, w po­bli­żu jed­nej ze sztucz­nych wy­se­pek, na któ­rych Chiń­czy­cy wzno­szą in­sta­la­cje woj­sko­we, ostrze­la­ny zo­stał wiet­nam­ski ku­ter ry­bac­ki. Wła­dze w Pe­ki­nie mó­wią o okrę­cie wo­jen­nym, któ­ry na­ru­szył stre­fę mi­li­tar­ną i zo­stał zmu­szo­ny do jej opusz­cze­nia. Licz­ba ofiar in­cy­den­tu to sied­miu Wiet­nam­czy­ków.

Ko­lej­ny wę­zeł nie do roz­wią­za­nia. Zbyt wie­lu chęt­nych do pa­no­wa­nia nad tym ka­wał­kiem świa­ta. Chi­ny, Wiet­nam, Fi­li­pi­ny, Taj­wan, Ma­le­zja, Ja­po­nia i Bru­nei, no i oczy­wi­ście Sta­ny Zjed­no­czo­ne, któ­re do­rzu­cą swo­je trzy gro­sze, nie­za­leż­nie czy się to ko­muś po­do­ba, czy nie.

Zer­k­nął przez okno. Wciąż pa­da­ło. Pierw­szy dzień wa­ka­cji i od razu aura taka, że nie chce się wy­cho­dzić z domu. Z tego, co mó­wi­li syn­op­ty­cy, roz­po­go­dzi się do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie mie­sią­ca.

Ile­kroć ich słu­chał, nie­mal za­wsze tra­fiał go szlag. Gdzie sta­cja wy­naj­dy­wa­ła ta­kich im­be­cy­li? Kie­dy sły­szał, że w ca­łej Pol­sce pa­nu­je pięk­na sło­necz­na po­go­da, to za­sta­na­wiał się, czy w tym kra­ju ist­nie­ją te­le­fo­ny. Ład­nie i sło­necz­nie mo­gło być wy­łącz­nie na Ma­zow­szu i nad samą War­sza­wą. Nie da­lej jak wczo­raj za­po­wia­da­li, że „w koń­cu od­pocz­nie­my od upa­łów”. Na Po­mo­rzu jak do­tąd był może je­den cie­pły dzień, a tem­pe­ra­tu­ra nie prze­kra­cza­ła osiem­na­stu stop­ni, co trud­no na­zwać upa­łem.

Z wie­sza­ka zdjął gra­na­to­wą wia­trów­kę, a z kie­sze­ni wy­jął klu­cze. Ba­ła­ga­nem na sto­le w kuch­ni się nie przej­mo­wał. Po­sprzą­ta, jak wró­ci.

Zbiegł po scho­dach i wy­szedł na ze­wnątrz.

Miesz­kał na osie­dlu Alek­san­dra Za­wadz­kie­go, po­li­tru­ka, sze­fa pio­nu po­li­tycz­no-wy­cho­waw­cze­go przy na­czel­nym do­wód­cy ar­mii pol­skiej w ZSRS, póź­niej­sze­go ko­mu­ni­stycz­ne­go dzia­ła­cza PZPR. Wy­jąt­ko­wej ka­na­lii. Pierw­sze blo­ki za­czę­to wzno­sić w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­ste­go wie­ku, gdy nikt nie spo­dzie­wał się upad­ku je­dy­nej słusz­nej wła­dzy. Ta roz­wia­ła się jak dym, osie­dle po­zo­sta­ło. I tak miał szczę­ście, że okna jego miesz­ka­nia wy­cho­dzi­ły na ogro­dze­nie naj­więk­szej w mie­ście za­jezd­ni tram­wa­jo­wej, a nie na uli­cę.

Mi­nął smęt­ny la­sek, gdzie na nie­wiel­kim wznie­sie­niu umiesz­czo­no ka­mień upa­mięt­nia­ją­cy jeń­ców fran­cu­skich, któ­rzy do­sta­li się do nie­wo­li po woj­nie 1870-1871 i zmar­li w tym miej­scu. Kie­dyś wo­kół gła­zu roz­cią­gał się nie­wiel­ki cmen­ta­rzyk, dziś na mo­gi­łach par­ko­wa­ły sa­mo­cho­dy, a ich wła­ści­cie­li zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ło, co kry­je się kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów pod po­wierzch­nią zie­mi. To spra­wa ad­mi­ni­stra­cji, sły­szał, gdy pró­bo­wał in­ter­we­nio­wać. Bra­li go za ja­kie­goś na­wie­dzo­ne­go. W koń­cu dał so­bie spo­kój.

Jego sa­mo­chód tkwił w warsz­ta­cie, po­zo­stał mu więc tyl­ko au­to­bus. Do­brze, że za­czę­ły się wa­ka­cje. Przez po­zo­sta­łe dzie­sięć mie­się­cy w ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej pa­no­wał ścisk, a dziś po­je­dzie w mia­rę wy­god­nie.

Wła­śnie nad­je­cha­ła pięć­dzie­siąt­ka trój­ka. Do­sko­na­le. Wsiadł i usta­wił się na sa­mym koń­cu. Nie lu­bił sia­dać. Syf sie­dzeń go prze­ra­żał. Je­śli do­sta­nie gan­gre­ny od­by­tu, mogą mu tego nie zre­fun­do­wać. To na szczę­ście tyl­ko parę przy­stan­ków.

So­la­ri­sem szarp­nę­ło. Za­cho­dzi­ło uza­sad­nio­ne po­dej­rze­nie, że dla kie­row­cy to pierw­szy dzień w pra­cy, po­kłó­cił się ze sta­rą lub w ogó­le ma ole­wa­ją­cy sto­su­nek do świa­ta i bliź­nich. Moc­ny chwyt uchro­nił go przed wy­bi­ciem zę­bów o po­ręcz. Za­raz przej­dzie do przo­du i przy­wa­li temu ku­ta­so­wi. Do­pie­ro zo­ba­czy, co ozna­cza zły hu­mor.

Opa­no­wał się z tru­dem. Wy­siadł na Ja­snych Bło­niach, przy alei pla­ta­nów cią­gną­cych się aż do Urzę­du Miej­skie­go, w stro­nę po­mni­ka Czy­nu Po­la­ków – trzech or­łów wzbi­ja­ją­cych się w nie­bo, czy­li trzech po­ko­leń szcze­ci­nian.

No i na trzech może się za­koń­czyć, bo spo­ry pro­cent daw­nych osie­dleń­ców wy­emi­gro­wał za chle­bem.

Stąd miał bli­sko, nie­speł­na parę kro­ków. Po le­wej stro­nie stał daw­ny kon­su­lat so­wiec­ki, po­tem sie­dzi­ba IPN-u, a obec­nie cho­le­ra wie co, da­lej szpi­tal woj­sko­wy. Po pra­wej przy­chod­nia, a ni­żej jed­nost­ka żan­dar­me­rii, w któ­rej peł­nił obo­wiąz­ki ko­men­dan­ta.

War­tow­nik wy­prę­żył się służ­bi­ście.

– Dzień do­bry, pa­nie ma­jo­rze.

– To się do­pie­ro oka­że.

– Tak jest.

Wszedł do bu­dyn­ku. Zaj­mo­wał ga­bi­net na pię­trze. Od kie­dy więk­szość jed­no­stek roz­wią­za­no lub też po­prze­no­szo­no, Szcze­cin prze­stał peł­nić funk­cję wiel­kie­go gar­ni­zo­no­we­go ośrod­ka. Ro­bo­ty też zro­bi­ło się od­po­wied­nio mniej. Otwo­rzył drzwi i zna­lazł się we wła­snym biu­rze. Biur­ko, krze­sło, sza­fa, fo­tel pod oknem – w sam raz na jego skrom­ne po­trze­by.

– Kawy? – Szyb­ko zja­wił się dy­żur­ny.

– Nie – od­parł. – Jak noc­ka?

– Spo­kój, pa­nie ma­jo­rze. Jed­na in­ter­wen­cja.

– Znam go?

– Nie­ste­ty, to po­rucz­nik Orze­chow­ski.

– Co z nim?

– Po­bił się na uli­cy z ja­ki­miś me­ne­la­mi, tu nie­da­le­ko… Przy­je­cha­ła po­li­cja, przy­mknę­li wszyst­kich. Orze­chow­skie­go prze­ka­za­li nam trzy go­dzi­ny póź­niej.

– Jak wy­glą­dał?

– On nie­źle, tam­ci go­ście go­rzej. – Dy­żur­ny wzru­szył ra­mio­na­mi. – W su­mie dwie zła­ma­ne ręce, jed­na noga, szczę­ka i nos.

– Ma tu­pet. – Sta­rał się skryć uśmiech, za­ci­ska­jąc zęby. Ten Orze­chow­ski to nie­zły rap­tus. W cią­gu ostat­nie­go pół­ro­cza spo­ty­ka­li się kil­ka­krot­nie. Być może mło­dy ofi­cer po­my­lił jed­nost­ki i za­miast do sa­pe­rów po­wi­nien tra­fić do de­san­tu. – Mó­wił cho­ciaż, o co po­szło?

– O ho­nor ja­kiejś pani, ale na moje oko to zwy­czaj­na kur­wa była…

– Sier­żan­cie… – Pod­niósł głos o jed­ną okta­wę.

– Tak jest, pa­nie ma­jo­rze. Już nie będę.

– Zaj­mę się tym póź­niej, a te­raz spły­waj.

– Oczy­wi­ście.

Nim za chło­pa­kiem za­mknę­ły się drzwi, zdą­żył jesz­cze za­wo­łać:

– Mro­czek…!

– Słu­cham, pa­nie ma­jo­rze.

– Ga­ze­ty są?

– Przy­go­to­wa­ne.

– Przy­nieś.

– Już się robi.

Sam Mro­czek nudę za­bi­jał pew­nie prze­glą­da­niem ar­ty­ku­łów i stąd ta zwło­ka. Do­pie­ro te­raz opadł na krze­sło. Za­po­wia­dał się ko­lej­ny eks­cy­tu­ją­cy dzień w biu­rze. Nim zdą­żył przy­swo­ić cho­ciaż część po­ran­nych in­for­ma­cji, ode­zwał się te­le­fon na biur­ku.

– Ha­lic­ki – oznaj­mił gro­bo­wym gło­sem. Za­wsze tak ro­bił, a co, niech wie­dzą, że ma cięż­ką i wy­czer­pu­ją­cą ro­bo­tę.

– To ja…

Roz­luź­nił się. Przed kum­plem nie mu­siał uda­wać. Z ka­pi­ta­nem Chmu­rą zna­li się od lat co naj­mniej pię­ciu, czę­sto ze sobą współ­pra­cu­jąc.

– Co jest?

– Sta­ry zwo­łał od­pra­wę na czter­na­stą.

– A mnie to…

– Nie­za­po­wie­dzia­na.

– Znów w War­sza­wie do­sta­li pier­dol­ca – wes­tchnął do słu­chaw­ki.

– Nie wiem, sta­ry, nie mam z tym nic wspól­ne­go. W każ­dym ra­zie cie­bie też ocze­ku­ją.

– Mo­żesz mi po­wie­dzieć, dla­cze­go ofi­cer Agen­cji Wy­wia­du robi za chłop­ca na po­sył­ki?

– Bo mnie o to pro­si­li.

– Re­gu­la­min prze­stał obo­wią­zy­wać?

– Czło­wie­ku, ja je­stem ma­łym try­bi­kiem. – Roz­draż­nie­nie Chmu­ry za­czę­ło na­ra­stać.

– Do­bra. – Ha­lic­ki uciął ma­ru­dze­nie przy­ja­cie­la. – Mam się ja­koś przy­go­to­wać? – On sam nie lu­bił być za­ska­ki­wa­ny. – Cze­go to spo­tka­nie ma do­ty­czyć?

– Po­ję­cia nie mam.

– Nie ta­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wa­łem. – Pora koń­czyć tę roz­mo­wę. – To o któ­rej, o pięt­na­stej?

– O czter­na­stej. Jak się spóź­nisz, sta­ry wy­rwie ci nogi z dupy.

– Już się boję – od­parł i odło­żył słu­chaw­kę. A my­ślał, że ten dzień nie bę­dzie taki zły.

***

Bu­dy­nek, w któ­rym mie­ści­ła się sie­dzi­ba żan­dar­me­rii, opu­ścił pół go­dzi­ny wcze­śniej. Wła­śnie prze­szła ja­kaś więk­sza desz­czo­wa chmu­ra. Spo­mię­dzy skłę­bio­nych gra­na­to­wych ob­ło­ków nie­śmia­ło wyj­rza­ło słoń­ce. Chod­ni­ki po­ły­ski­wa­ły brud­ny­mi ka­łu­ża­mi, po­wie­trze pach­nia­ło ozo­nem. Może się przejść? W koń­cu nie miał da­le­ko. Au­to­bu­sem to mniej niż pięć mi­nut, skró­tem przez park kwa­drans. Wozu wo­lał nie brać. Hon­ker na par­kin­gu i tak le­d­wie zi­pał.

Może w koń­cu do­cze­ka­ją się na­stęp­ne­go. Pań­stwo in­we­sto­wa­ło w ar­mię, więc zda­rza­ły się cuda.

Po­dob­no wy­mia­na par­ku sa­mo­cho­do­we­go to prio­ry­tet. Cóż, po­ży­je­my, zo­ba­czy­my. Prze­ciął jezd­nię i po­ma­sze­ro­wał w stro­nę mo­nu­men­tal­ne­go po­mni­ka. Brą­zo­wy od­lew nie wzbu­dzał w nim za­chwy­tu. Wo­lał pa­trzeć pod nogi.

Lu­bił to miej­sce. Idąc pro­sto, przez park do­cho­dzi­ło się do la­sku miej­skie­go i da­lej do Pusz­czy Wkrzań­skiej. Wła­ści­wie to pusz­cza wdzie­ra­ła się do cen­trum mia­sta. Da­lej był Urząd Miej­ski, ale­ja Jana Paw­ła II i pra­wie do­cie­ra­ło się do Odry. Dwa i pół, może trzy ki­lo­me­try, nie wię­cej.

Przez mo­ment my­ślał o kup­nie ro­we­ru. Może to nie jest zły po­mysł? Po po­łu­dniu wsko­czy na sio­deł­ko i po­je­dzie na wy­ciecz­kę, zmę­czy się, w nocy bę­dzie mu się le­piej spa­ło.

W przy­szły week­end wy­bie­rze się do ro­we­ro­we­go i ro­zej­rzy. Je­śli znaj­dzie coś dla sie­bie, nie bę­dzie się za­sta­na­wiał. Parę stów to nie wy­da­tek. Do­mo­wy bu­dżet nie ucier­pi. Był sam, ali­men­tów nie pła­cił, suma na kon­cie ro­sła, więc może pora ją spo­żyt­ko­wać.

Sztab 12 Dy­wi­zji Zme­cha­ni­zo­wa­nej zaj­mo­wał spo­ry gmach u zbie­gu alei Woj­ska Pol­skie­go i bocz­nej Za­lew­skie­go. Kim był rze­czo­ny, nie wie­dział i pew­nie nie do­wie się ni­g­dy. Wszedł do środ­ka. Po raz pierw­szy dzi­siej­sze­go dnia po­czuł się jak idio­ta. Wszy­scy ofi­ce­ro­wie oprócz nie­go pa­ra­do­wa­li w mun­du­rach.

Dro­gę do sali od­praw znaj­du­ją­cej się na pierw­szym pię­trze znał na pa­mięć. Chy­ba szy­ko­wa­ło się więk­sze spo­tka­nie. Co naj­mniej kil­ku szta­bow­ców i ofi­ce­rów li­nio­wych już za­ję­ło miej­sca przy dłu­gim sto­le cią­gną­cym się przez całe po­miesz­cze­nie. Wzro­kiem wy­ło­wił Chmu­rę. Kum­pel na pew­no trzy­ma dla nie­go miej­sce.

Nie po­my­lił się. Usiadł obok ka­pi­ta­na, sta­ra­jąc się jak naj­mniej rzu­cać w oczy. Jak sta­ry go zo­ba­czy, to się wściek­nie.

– Masz tu­pet – za­czął Chmu­ra.

– W ra­zie cze­go mia­łem ro­bo­tę w te­re­nie.

– A mia­łeś? – Chmu­ra, ty­po­wy urzę­das z za­ko­la­mi i ro­sną­cą tu­szą, tyle że w mun­du­rze i służ­bach, wier­cił się nie­spo­koj­nie na krze­śle. Nie pa­trzył na Ha­lic­kie­go, bar­dziej in­te­re­so­wa­ła go każ­da nowa oso­ba po­ja­wia­ją­ca się w wej­ściu.

– To po­uf­na in­for­ma­cja.

– Są już wszy­scy. – Ka­pi­tan nie wy­da­wał się za­cie­ka­wio­ny od­po­wie­dzą. Po­chy­lił się do przo­du i ro­zej­rzał w pra­wo i w lewo.

– Coś ty taki ner­wo­wy? – At­mos­fe­ra za­czę­ła udzie­lać się Ha­lic­kie­mu.

Ze­bra­nie nie wy­glą­da­ło na ru­ty­no­we. Je­że­li ktoś cze­goś się do­my­ślał, to mil­czał jak grób. Paru lu­dzi szep­ta­ło po­mię­dzy sobą, wy­mie­nia­jąc uwa­gi, byli jed­nak zbyt da­le­ko, by co­kol­wiek zro­zu­mieć.

– Ga­da­łem z kum­plem z… – Chmu­ra za­czął, lecz nie skoń­czył, bo oto na salę wszedł puł­kow­nik Je­rzy Ku­del­ski, do­wód­ca 12 Zme­cha­ni­zo­wa­nej.

Z Ku­del­skim, któ­re­mu ży­cie po­dob­nie jak i jemu upły­nę­ło w ar­mii, Ha­lic­ki spo­tkał się przy kil­ku oka­zjach. Ten nie­wąt­pli­wie znał się na rze­czy. Tro­chę wy­nio­sły, cza­sa­mi opry­skli­wy i sar­ka­stycz­ny, za­wsze parł do przo­du, nie zwa­ża­jąc na prze­szko­dy. Dziś wy­da­wał się przy­gnę­bio­ny, no, może nie tyle przy­gnę­bio­ny, co przy­ga­szo­ny.

– Wstać – usły­sze­li ko­men­dę sze­fa szta­bu, pod­puł­kow­ni­ka Jac­ka Szy­mań­skie­go.

Ze­rwa­li się z krze­seł.

– Pro­szę usiąść, pa­no­wie. – Ku­del­ski, nim do­tarł do prze­zna­czo­ne­go dla sie­bie miej­sca, przyj­rzał się zgro­ma­dzo­nym. Nie­co dłu­żej za­trzy­mał wzrok na Ha­lic­kim. Je­że­li na­wet zdzi­wił go jego wy­gląd, po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rzy. To już na­praw­dę źle wró­ży­ło na przy­szłość.

– Z kim… – Ma­jor po­chy­lił się do ucha Chmu­ry.

– Póź­niej ci po­wiem.

– Nie póź­niej, a te­raz.

– Mam w Ża­ga­niu zna­jo­mych. – Ka­pi­tan mó­wił, le­d­wo po­ru­sza­jąc usta­mi. – Tam też nic nie wie­dzą, a wszy­scy la­ta­ją jak koty z pę­che­rzem.

– Ogło­szo­no alarm?

– O to cho­dzi, że nie, ale na­ka­za­no roz­środ­ko­wa­nie nie­któ­rych jed­no­stek.

– Ja­kich?

– Sie­dem­na­stej Wiel­ko­pol­skiej i Dzie­sią­tej Ka­wa­le­rii Pan­cer­nej ze Świę­to­szo­wa.

– Bę­dzie pucz?

– Spier­da­laj.

O co tu cho­dzi, do kur­wy nę­dzy? To nie mia­ło naj­mniej­sze­go sen­su. Roz­środ­ko­wa­nie prze­pro­wa­dza się wów­czas, gdy ist­nie­je ry­zy­ko nie­spo­dzie­wa­ne­go ata­ku po­wietrz­ne­go. Wro­gie sa­mo­lo­ty prze­la­tu­ją gra­ni­cę i walą bom­ba­mi po ko­sza­rach, warsz­ta­tach, par­kach ma­szy­no­wych i ba­zach lo­gi­stycz­nych. Obez­wład­nio­ne siły ope­ra­cyj­ne, za­miast bro­nić oj­czy­zny, li­czą stra­ty. Je­że­li na­to­miast szy­ko­wa­ła się woj­na, to z kim? W Niem­czech ci­sza, w Ro­sji rów­nież. Za­pro­si­li na­wet Pu­ti­na na ko­lej­ny szczyt G7. Sy­tu­acja się nor­ma­li­zu­je. Na Ukra­inie względ­ny spo­kój. Bia­ło­ruś przy­go­to­wy­wa­ła się do żniw. W Eu­ro­pie poza zwy­kły­mi kło­po­ta­mi nie dzia­ło się nic. Ab­so­lut­nie nic. Po­li­ty­cy po­je­cha­li na wa­ka­cje. Pa­no­wał ogól­ny ma­razm i nuda, więc skąd ten po­płoch w pol­skiej ar­mii?

– Pa­no­wie… – Głos Ku­del­skie­go brzmiał po­nu­ro, zu­peł­nie jak­by puł­kow­nik wró­cił z po­grze­bu. – De­cy­zją mi­ni­stra obro­ny na­ro­do­wej roz­po­czy­na­my se­rię nie­za­po­wie­dzia­nych ćwi­czeń.

Ożeż kur­wa, co on pier­do­li? Ja­kie ćwi­cze­nia?

Nie tyl­ko ma­jor wy­da­wał się za­sko­czo­ny. Więk­szość roz­glą­da­ła się na boki zdez­o­rien­to­wa­na. Nie­któ­rzy z po­li­go­nu wró­ci­li w ze­szłym ty­go­dniu, a te­raz po­now­nie mają za­su­wać do Draw­ska. Część wzię­ła urlo­py, chcąc spę­dzić ty­dzień czy dwa z ro­dzi­na­mi, trwa­ły ro­ta­cje. Jak to te­raz po­prze­sta­wiać? Trze­ba bę­dzie po­prze­su­wać ter­mi­ny. Zgra­nie tego ca­łe­go bur­de­lu wy­da­wa­ło się nie­moż­li­we.

Ha­lic­ki uważ­niej przyj­rzał się puł­kow­ni­ko­wi. Ku­del­ski wy­glą­dał na nie­ludz­ko umor­do­wa­ne­go – po­licz­ki za­pad­nię­te, wory pod ocza­mi. Z daw­ne­go ener­gicz­ne­go do­wód­cy po­zo­stał cień czło­wie­ka.

Na sali pa­no­wa­ła nie­mal ide­al­na ci­sza. Na­wet je­że­li pod czasz­ka­mi kłę­bi­ły się py­ta­nia, nikt na­wet nie jęk­nął. W koń­cu wy­bra­li taki za­wód. Jak się nie po­do­ba, to fora ze dwo­ra. Przyj­dą młod­si i mniej skłon­ni do na­rze­ka­nia.

– Ro­zu­miem, że je­ste­ście za­sko­cze­ni. – Ku­del­ski splótł dło­nie przed sobą. – Więk­szość z pa­nów do­pie­ro co od­by­ła turę po­li­go­no­wą, nie­ste­ty ta­kie są re­alia i nie mam na nie wpły­wu.

Tym ra­zem Ha­lic­ki zer­k­nął w bok. Brew ka­pi­ta­na Chmu­ry po­wę­dro­wa­ła do góry. On też nie­po­mier­nie zdzi­wił się, gdy usły­szał o re­aliach. Być może cho­dzi­ło o dwie rów­no­le­głe rze­czy­wi­sto­ści, w ja­kich się po­ru­sza­li – puł­kow­nik w jed­nej, a oni w dru­giej? Co to za bred­nie? Ja­kie re­alia? Gdzie tu za­gro­że­nie? Pew­nie sam nic nie wie­dział. Do­stał roz­kaz i musi go wy­ko­nać. Tak to w su­mie dzia­ła­ło. Ga­dał od rze­czy, wła­sny nie­po­kój skry­wa­jąc za sło­wo­to­kiem wy­le­wa­ją­cym się z ust, a sko­ro tak, to za wszyst­kim sta­li po­li­tycz­ni ma­che­rzy, i to nie­ko­niecz­nie z War­sza­wy. Ja­kaś tam ko­mór­ka w kwa­te­rze głów­nej NATO ock­nę­ła się i za­czę­ła sza­leć na za­sa­dzie: dziś spraw­dzi­my tych, a ju­tro tam­tych. To na­wet mia­ło ręce i nogi. Było lo­gicz­ne i wy­tłu­ma­czal­ne. Urzę­da­som gro­zi­ło ob­cię­cie fun­du­szy, więc za­bra­li się za ro­bo­tę. Ma­new­ry, szko­le­nia – zo­ba­czy­my, w ja­kiej kon­dy­cji znaj­du­je się so­jusz.

Ku­del­skie­mu gro­zi­ło pój­ście w od­staw­kę. Musi się wy­ka­zać. Jak nie, za­stą­pią go kimś in­nym. Prze­jął się chło­pi­na i dla­te­go wy­glą­da jak tuż przed za­wa­łem. Ha­lic­ki uspo­ko­jo­ny od­chy­lił się do tyłu. Po co tyle szu­mu? Prze­cież wszyst­ko da­wa­ło się zor­ga­ni­zo­wać bez tych wszyst­kich ner­wów.

Puł­kow­nik mó­wił jesz­cze ja­kiś czas, lecz do roz­wa­żań ma­jo­ra nie wniósł ni­cze­go no­we­go.

Część obec­nych jak zwy­kle przy tego typu oka­zjach słu­cha­ła prze­ło­żo­ne­go z za­in­te­re­so­wa­niem, a część z cza­sem od­pły­nę­ła w so­bie je­dy­nie zna­ne re­jo­ny.

Po mniej wię­cej czter­dzie­stu mi­nu­tach spo­tka­nie do­bie­gło koń­ca. Przed ro­zej­ściem się Ku­del­ski po­pro­sił o za­an­ga­żo­wa­nie i wy­trwa­łość, po czym opu­ścił salę jako pierw­szy.

Kil­ku spo­śród zgro­ma­dzo­nych cze­ka­ło ner­wo­we po­po­łu­dnie. Za­miast w domu, w kap­ciach i przed te­le­wi­zo­rem, przyj­dzie im się mę­czyć w jed­no­st­ce, do­pi­na­jąc wszyst­ko na ostat­ni gu­zik.

– Był­bym za­po­mniał… – Chmu­ra nie śpie­szył się z wyj­ściem.

– No co tam, Wal­duś?

– Nie zno­szę, gdy się tak do mnie mówi.

– Zmień imię, może na An­to­ni, zda­je się, że jest taki świę­ty.

– Pa­tron spraw bez­na­dziej­nych.

– Sam wi­dzisz, pa­su­je jak ulał. – Uśmie­szek za­go­ścił na ustach Ha­lic­kie­go.

– Nie wy­głu­piaj się. – Ka­pi­tan w koń­cu wstał. – Chło­pa­ki z wę­zła łącz­no­ści mają do cie­bie ja­kąś spra­wę.

– Do mnie? – Ma­jor zdzi­wił się ko­lej­ny raz.

– Da­le­ko nie masz. Jak cze­goś się do­wiem, za­dzwo­nię. By­waj.

***

Re­gio­nal­ny wę­zeł łącz­no­ści znaj­do­wał się w tym sa­mym gma­chu. Wy­star­czy­ło wyjść przez głów­ne drzwi i skie­ro­wać się w lewo. Po paru kro­kach do­cho­dzi­ło się do czę­ści od­izo­lo­wa­nej od resz­ty bu­dyn­ku, pil­no­wa­nej sta­ran­niej niż nie­je­den ban­ko­wy skar­biec.

Za­wia­du­ją­cy tym ca­łym maj­da­nem czło­wiek wzbu­dzał w Ha­lic­kim sprzecz­ne uczu­cia. Nie wie­dzieć cze­mu, Ka­mil Ret­man go iry­to­wał. Ile­kroć ich dro­gi się prze­ci­na­ły, ma­jor bar­dzo się pil­no­wał, nie chcąc wyjść na tę­pe­go służ­bi­stę.

Ret­man, ab­sol­went wro­cław­skiej po­li­tech­ni­ki, nic mu nie zro­bił, ale sam jego wi­dok draż­nił. Był ja­kiś taki… Nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­kie nogi, dłu­gi tu­łów i wiel­ka gło­wa, któ­ra wy­da­wa­ła się nie pa­so­wać do ca­ło­ści. Wcze­śniej, gdy no­sił wło­sy, to jesz­cze ucho­dzi­ło, ale kie­dy po trzy­dzie­st­ce za­czął ły­sieć, tę resz­tę, jaka zo­sta­ła, go­lił na zero.

Obiek­tyw­nie trze­ba było przy­znać, że Ret­ma­no­wi nie przy­da­wa­ło to uro­ku. Z dru­giej stro­ny, jak mało kto znał się na tych wszyst­kich pro­gra­mach szy­fru­ją­cych. Ge­niu­szem może nie był, spe­cja­li­stą pierw­szej kla­sy już tak.

– Co tam sły­chać, pa­nie Ka­mi­lu? Po­dob­no wy­sko­czy­ły ja­kieś pro­ble­my. – Ma­jor wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie, uwa­ża­jąc, żeby nie ścis­nąć zbyt moc­no dło­ni Ret­ma­na, wiot­kiej i de­li­kat­nej jak u pia­ni­sty. Jesz­cze uszko­dzi mu ja­kieś chrząst­ki i do­pie­ro zro­bi się pro­blem.

– Za­uwa­ży­łem to wczo­raj. – Ret­man po­pro­wa­dził go­ścia wzdłuż rzę­du ser­we­rów w stro­nę wła­sne­go sta­no­wi­ska ro­bo­cze­go, wsu­nął się na krze­sło, a jego pal­ce za­czę­ły bie­gać po kla­wia­tu­rze. W gru­bych szkłach od­bi­ja­ła się cała za­war­tość ekra­nu.

Jak na ra­zie Ha­lic­ki nie wi­dział ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. Te rzę­dy prze­su­wa­ją­cych się li­nii przy­pra­wia­ły go o ból gło­wy. Kom­plet­nie nic nie ro­zu­miał. To jak stą­pa­nie po li­nie za­wie­szo­nej nad prze­pa­ścią.

Za cho­le­rę się tego nie na­uczy. Byli lu­dzie, któ­rzy po­ru­sza­li się w tym ob­sza­rze zna­ko­mi­cie. Dla nie­go to czar­na ma­gia.

– A może mi pan po­wie­dzieć wła­sny­mi sło­wa­mi, o co cho­dzi? – za­ry­zy­ko­wał py­ta­nie.

– Otóż… Tak, wczo­raj oko­ło trzy­na­stej od­no­to­wa­li­śmy nie­au­to­ry­zo­wa­ną pró­bę wej­ścia do sys­te­mu.

Ma­jo­ro­wi od razu zro­bi­ło się go­rą­co. To po­waż­na spra­wa. Włam do woj­sko­we­go sys­te­mu łącz­no­ści gro­ził cha­osem, o ile nie kom­plet­nym pa­ra­li­żem.

Do­wo­dze­nie ar­mią opie­ra­ło się na za­awan­so­wa­nych sys­te­mach kom­pu­te­ro­wych i za­wie­ra­ło w paru sło­wach – do­wo­dze­nie, wy­wiad, kon­tro­la, ko­mu­ni­ka­cja. Je­śli za­ła­mie się któ­ryś z ele­men­tów, po­sy­pie się cała resz­ta.

– Po­dob­ne pró­by mia­ły miej­sce o trze­ciej nad ra­nem i po­now­nie o szó­stej. Na­sze za­bez­pie­cze­nia wy­trzy­ma­ły, choć cał­ko­wi­tej pew­no­ści nie mam.

– Są­dzi pan, że mo­gli nam wsa­dzić ja­kie­goś wi­ru­sa czy tro­ja­na?

– Nie wy­klu­czał­bym ta­kiej moż­li­wo­ści – od­parł Ret­man.

– Nie py­tam na­wet o po­dej­rza­nych.

– O, tych znaj­dzie się bez liku, od gów­nia­rzy chcą­cych po­pi­sać się przed dziew­czy­ną za­czy­na­jąc. Pa­mię­ta pan taki film Gry wo­jen­ne?

– O Ku­kliń­skim?

– Nie, o gno­ju, któ­ry zha­ko­wał woj­sko­wy sys­tem i za­czął grać z kom­pu­te­rem w trze­cią woj­nę świa­to­wą – za­śmiał się in­for­ma­tyk. – Jak zo­ba­czy­łem ten film po raz pierw­szy, też chcia­łem zo­stać ta­kim spry­cia­rzem.

– Uda­ło się? – za­py­tał Ha­lic­ki, ale tak, by nie wy­glą­da­ło to na kpi­nę.

– Za­miast się wła­my­wać, sie­dzę w środ­ku sys­te­mu – po­wie­dział Ret­man. – Je­stem jak pa­jąk.

Ma­jo­ro­wi Ret­man ko­ja­rzył się ze wszyst­kim, na­wet z plu­szo­wym mi­siem, ale na pew­no nie z pa­ją­kiem. Już ra­czej z lar­wą.

– In­te­re­su­ją­ce – wy­ce­dził Ha­lic­ki.

– Co wię­cej, te przy­pad­ki nie są je­dy­ne. – Pro­gra­mi­sta ani na chwi­lę nie prze­sta­wał stu­kać w kla­wi­sze. – Sły­sza­łem o po­dob­nym ata­ku w Gdań­sku i Po­zna­niu, a to już wy­glą­da na sko­or­dy­no­wa­ną ak­cję.

Sko­ro tak, to po­mysł z na­ła­do­wa­nym te­sto­ste­ro­nem ge­nial­nym na­sto­lat­kiem od­pa­dał. Pro­blem w tym, że Ha­lic­ki nie bar­dzo wie­dział, co ma ro­bić da­lej. Uca­pie­nie pi­ja­ne­go żoł­nie­rza czy kra­dzież z ma­ga­zy­nu – na tym po­zio­mie ob­ra­cał się na co dzień. Jak ma do­rwać ko­goś, kto być może znaj­du­je się na dru­gim krań­cu świa­ta? Obiek­tyw­nie trze­ba przy­znać, że Ret­man, jak na nie­go, wy­ka­zał się przy­tom­no­ścią umy­słu: po­li­cję, czy­li jego, po­in­for­mo­wał, wy­wiad też. Du­po­chron włą­czo­ny. Niech inni też się po­mar­twią.

– War­sza­wę pan za­wia­do­mił? – za­py­tał na wszel­ki wy­pa­dek.

– W pierw­szej ko­lej­no­ści.

– Kto jesz­cze o tym wie?

– Wszy­scy na zmia­nie.

Czy­li ja­kichś sze­ściu–ośmiu lu­dzi. Szlag, ilu ich tu mo­gło być?

Jed­ne­go spo­tkał przy wej­ściu, póź­niej wi­dział ko­lej­ne­go, je­dzą­ce­go ka­nap­kę nad ga­ze­tą. Może nie sze­ściu–ośmiu, tyl­ko trzech? Ilu pa­ta­fia­nów po­trze­ba do pil­no­wa­nia tego ca­łe­go baj­zlu?

– Ra­port na pi­śmie bę­dzie mile wi­dzia­ny.

– Po­my­ślę o tym.

– Pa­nie Ret­man – wark­nął ni­czym pit­bull przed ata­kiem – pan nie po­my­śli, pan to zro­bi, do­brze? Ma być na ju­tro. Ro­zu­mie­my się?

SZCZECIN – POLSKA | 1 lip­ca

Je­chać tram­wa­jem czy iść pie­cho­tą? Sztab był po­ło­żo­ny aku­rat mię­dzy dwo­ma przy­stan­ka­mi.

Albo się cof­nie, albo pój­dzie na ko­lej­ny. Z za­sa­dy ni­g­dy nie za­wra­cał, więc pro­blem nie­ja­ko roz­wią­zał się sam. W do­dat­ku wła­śnie mi­nę­ła szes­na­sta, każ­dy skład bę­dzie na­pa­ko­wa­ny na mak­sa, więc może le­piej, jak się prze­spa­ce­ru­je? To w koń­cu tyl­ko trzy przy­stan­ki. Trzy cho­ler­nie dłu­gie przy­stan­ki. Zo­sta­wał jesz­cze au­to­bus, ale sam nie wie­dział, cze­go nie­na­wi­dzi bar­dziej – au­to­bu­sów czy tram­wa­jów. Kij im w oko. Ma nogi, ode­tchnie świe­żym po­wie­trzem. Może po dro­dze wy­chy­li bro­wa­ra?

Pod­nie­sio­ny na du­chu ru­szył przed sie­bie. Na dziś nic już nie pla­no­wał. Kłę­bią­ce się pod czasz­ką my­śli ze­pchnął w kąt umy­słu. Ju­tro też jest dzień. Żył już do­sta­tecz­nie dłu­go, by wie­dzieć, że byle pier­do­ła­mi nie na­le­ży się przej­mo­wać.

Do­cią­gnął za­mek wia­trów­ki pod samą szy­ję. Za­czę­ło mżyć. Niech już w koń­cu zro­bi się cie­pło. Od ta­kiej po­go­dy moż­na na­ba­wić się de­pre­sji.

Do­szedł do świa­teł i obej­rzał się za sie­bie. Wła­śnie nad­jeż­dżał ja­kiś skład. Aku­rat w porę. Pod­biegł i wsko­czył do środ­ka, de­cy­du­jąc się na prze­jazd. Za­wsze to przy­jem­niej pod da­chem niż z wodą le­ją­cą się na gło­wę.

Trzy go­dzi­ny póź­niej, już w domu i po wy­chy­le­niu trze­cie­go piwa, Ha­lic­kie­mu za­chcia­ło się spać.

Roz­par­ty na fo­te­lu przed te­le­wi­zo­rem tro­chę słu­chał tego, co mają do po­wie­dze­nia mą­dra­le pro­du­ku­ją­cy się na ekra­nie, a tro­chę za­sta­na­wiał się nad tym, co przy­nio­są naj­bliż­sze dni. Czuł w gło­wie lek­ki szme­rek, ale nic po­waż­ne­go. Wo­lał być dys­po­zy­cyj­ny, dia­bli wie­dzą, co jesz­cze może się zda­rzyć. Naj­pierw Ku­del­ski i jego gad­ka o ma­new­rach, po­tem roz­mo­wa z Ret­ma­nem, też dziw­na, może na­wet bar­dziej niż baj­du­rze­nia puł­kow­ni­ka. Co praw­da ani jed­no, ani dru­gie nie do­ty­czy­ło Ha­lic­kie­go oso­bi­ście. Po po­li­go­nie to mogą bie­gać fra­je­rzy, żan­dar­mi je­dy­nie za­bez­pie­cza­li te­ren, tak by któ­ryś z wio­sko­wych głup­ków nie wlazł w za­ka­za­ną stre­fę i nie obe­rwał kulą czy odłam­kiem w pu­sty cze­rep. Co do Ret­ma­na – tu też nie­wie­le da­wa­ło się zro­bić. Do­sta­nie roz­kaz do­rwa­nia dra­nia, któ­ry na­roz­ra­biał, to go do­rwie. Na ra­zie kon­kre­tów jak na le­kar­stwo.

Skrzy­wił się, do­strze­ga­jąc pu­ste dno szklan­ki. Po­wo­li wstał i po­szedł do kuch­ni. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy nie włą­czyć świa­tła. Nie było dwu­dzie­stej, a po­go­da jak w li­sto­pa­dzie – ciem­no, po­nu­ro i znów lało jak z ce­bra.

– Jak twier­dzą służ­by sa­ni­tar­no-epi­de­mio­lo­gicz­ne, ofiar wi­ru­sa może być wię­cej, niż do tej pory przy­pusz­cza­no – za­szcze­bio­ta­ła pa­nien­ka na ekra­nie te­le­wi­zyj­nym. – To naj­po­waż­niej­szy in­cy­dent, z ja­kim mia­no do czy­nie­nia w hi­sto­rii.

Wy­chy­lił się z kuch­ni, chcąc obej­rzeć nada­wa­ny ma­te­riał.

– W pięt­na­stu naj­więk­szych mia­stach od­no­to­wa­no już po­nad ty­siąc sied­miu­set cho­rych…

Za­raz, za­raz, rano mó­wio­no o kil­ku­na­stu, a te­raz do­cho­dzą do dwóch ty­się­cy. Albo kła­ma­li, albo sy­tu­acja za­czę­ła wy­my­kać się z rąk. Ty­siąc sie­dem­set osób, Chry­ste, epi­de­mia roz­prze­strze­nia się jak po­żar na pre­rii. Może nie wszy­scy umrą, ale i tak wy­glą­da to fa­tal­nie. Nie­mal dwa ty­sią­ce na trzy­sta dwa­na­ście mi­lio­nów to może nie­du­żo, ale trud­no po­wie­dzieć, czym to się skoń­czy, mimo że Sta­ny dys­po­no­wa­ły spraw­ną służ­bą zdro­wia.

Gdy­by to tra­fi­ło na ja­kiś afry­kań­ski graj­doł, efekt był­by taki, jak przy ebo­li. Do dziś wzdra­gał się, wi­dząc re­la­cje z tam­tych wy­da­rzeń. Cho­ro­ba roz­wi­ja­ła się bły­ska­wicz­nie. Cza­sa­mi wy­da­wa­ło się, że na­stą­pi­ło prze­si­le­nie i pa­cjent doj­dzie do sie­bie, a on w kon­se­kwen­cji umie­rał z wy­czer­pa­nia. Wiel­kie doły, zbio­ro­wy po­chó­wek. Pa­nie, miej nas w swo­jej opie­ce.

– Po raz pierw­szy głos za­bra­ły wła­dze fe­de­ral­ne, su­ge­ru­jąc stwo­rze­nie od­izo­lo­wa­nych miejsc dla za­ra­żo­nych oraz wpro­wa­dze­nie kwa­ran­tan­ny. W szcze­gól­nych przy­pad­kach po­móc mają od­dzia­ły Gwar­dii Na­ro­do­wej po­zo­sta­ją­ce w dys­po­zy­cji gu­ber­na­to­rów po­szcze­gól­nych sta­nów. Fe­de­ral­na Agen­cja Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go już prze­ka­za­ła część za­so­bów w ręce przed­sta­wi­cie­li władz sta­no­wych. Jak po­wie­dział wi­ce­pre­zy­dent: „To naj­po­waż­niej­sze za­gro­że­nie, wo­bec któ­re­go sta­je­my, ape­lu­jąc rów­no­cze­śnie o za­cho­wa­nie spo­ko­ju i pod­po­rząd­ko­wa­nie się od­po­wied­nim służ­bom”. Pierw­sze przy­pad­ki no­wej cho­ro­by za­no­to­wa­no w Lon­dy­nie i Ma­dry­cie. „Jak na ra­zie nie ma po­wo­du do nie­po­ko­ju, wszyst­ko jest pod kon­tro­lą. Nie­mniej, ma­jąc na uwa­dze bez­pie­czeń­stwo wła­sne i naj­bliż­szych, na­le­ży po­now­nie roz­wa­żyć, czy war­to uda­wać się do naj­więk­szych świa­to­wych aglo­me­ra­cji bez wy­raź­ne­go po­wo­du” – to już sło­wa na­sze­go wi­ce­mi­ni­stra zdro­wia Bar­tło­mie­ja Ulic­kie­go…

Aku­rat ostat­nia wy­po­wiedź in­te­re­so­wa­ła Ha­lic­kie­go naj­mniej. Jego skrom­nym zda­niem ten pa­ta­łach nie od­róż­nił­by zwy­kłe­go ta­sa­ka od chi­rur­gicz­ne­go lan­ce­tu.

W mię­dzy­cza­sie sko­rzy­stał z to­a­le­ty, umył ręce i po­now­nie usiadł przed te­le­wi­zo­rem.

– Dziś w Pocz­da­mie koń­czy się fo­rum przy­wód­ców naj­więk­szych go­spo­da­rek świa­ta, tak zwa­ne­go G7, oraz Ro­sji. To pierw­sze ta­kie wy­da­rze­nie od cza­su re­be­lii w ukra­iń­skim Don­ba­sie.

Ma­jor ziew­nął. Sank­cje sank­cja­mi, ale eko­no­mia rzą­dzi­ła się wła­sny­mi pra­wa­mi. I tak Unia zdo­by­ła się na wy­jąt­ko­wą jed­no­myśl­ność. W koń­cu nie­któ­rym za­czę­ło się cnić za Wła­di­mi­rem Wła­di­mi­ro­wi­czem. Dziw, że wy­trzy­ma­li tyle cza­su. Go­spo­dar­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Ka­na­dy, Ja­po­nii, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Nie­miec, Fran­cji i Włoch też od­czu­ły tego skut­ki. Te nie­sprze­da­ne Mi­stra­le czy in­we­sty­cje w prze­mysł wy­do­byw­czy. Część tor­tu wy­kro­ił so­bie Pe­kin, za­gar­nia­jąc lu­kra­tyw­ne kon­trak­ty. Do spo­tka­nia wcze­śniej czy póź­niej mu­sia­ło dojść. Nic prze­cież nie trwa wiecz­nie.

Na ekra­nie pre­zy­dent Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej ze spusz­czo­nym wzro­kiem uśmie­chał się skrom­nie. Żywe ucie­le­śnie­nie po­ko­ry i wy­trwa­ło­ści. Jak go nie ko­chać? Resz­ta po­li­ty­ków usta­wi­ła się do zdję­cia. Wy­glą­da­li rów­nie sym­pa­tycz­nie. Wszy­scy tacy mili i bez­po­śred­ni. Naj­wi­docz­niej fo­rum za­koń­czy­ło się suk­ce­sem.

Szko­da, że nie za­opa­trzył się w jesz­cze je­den bro­war. Chęt­nie wzniósł­by za nich to­ast. Albo le­piej nie. Znu­dzo­ny zmie­nił ka­nał. Na pu­bli­cy­sty­kę w wy­ko­na­niu Eli Ja­wo­ro­wicz nie miał ocho­ty. Za każ­dym ra­zem, gdy wi­dział do­łu­ją­cy re­por­taż, na resz­tę wie­czo­ru po­pa­dał w skraj­ne przy­gnę­bie­nie.

Do­syć, wy­star­czy, może coś bar­dziej roz­ryw­ko­we­go. Szyb­ko zna­lazł pro­gram mu­zycz­ny, lecz dźwię­ki hip-hopu do­pro­wa­dza­ły go do sza­łu. Co praw­da na pa­śmie ze sta­ry­mi fil­ma­mi tra­fił na ob­raz z Clin­tem Eastwo­odem, ale wi­dział go już tyle razy, że te­raz so­bie da­ro­wał.

Wy­łą­czył te­le­wi­zor i za­brał się za książ­kę, kry­mi­nał, po­dob­no świa­to­wy be­st­sel­ler. Po trze­ciej stro­nie wie­dział, kim jest za­bój­ca, ale trud­no, po­mę­czy się, do­pó­ki nie za­śnie.

***

Już daw­no nie za­padł w tak głę­bo­ki sen. Koł­drę na­cią­gnął po same uszy i szczel­nie się nią owi­nął. Moc­niej­sze po­dmu­chy zim­ne­go po­wie­trza z uchy­lo­ne­go okna do­cho­dzi­ły do nie­go tyl­ko spo­ra­dycz­nie. To zde­cy­do­wa­nie lep­sze niż bie­ga­nie po po­li­go­nie, co nie­wąt­pli­wie wkrót­ce sta­nie się udzia­łem więk­szo­ści ko­le­gów z gar­ni­zo­nu.

Prze­wró­cił się na dru­gi bok, pod­świa­do­mie wy­czu­wa­jąc drę­twie­nie le­we­go bar­ku. Mla­snął i uło­żył się wy­god­niej. Ktoś dzwo­nił, ale to wy­da­wa­ło się snem. Je­den sy­gnał, dru­gi, pią­ty… No nie, to ja­kiś żart lub, co bar­dziej praw­do­po­dob­ne, w jed­no­st­ce mają kło­po­ty. Od­ru­cho­wo zer­k­nął na ze­ga­rek – parę mi­nut po pierw­szej. O w mor­dę, ale ktoś ma tu­pet.

Się­gnął po ko­mór­kę, na­ci­ska­jąc od razu na zie­lo­ną słu­chaw­kę mi­go­czą­cą na wy­świe­tla­czu.

– Je…

– Piotr… Sły­szysz mnie? Piotr? – Pa­ni­ka w gło­sie ka­pi­ta­na Wal­de­ma­ra Chmu­ry spra­wi­ła, że świa­do­mość Ha­lic­kie­go osią­gnę­ła peł­ną go­to­wość do dzia­ła­nia w ułam­ku se­kun­dy. In­nym peł­ne roz­bu­dze­nie zaj­mo­wa­ło mi­nu­tę, u nie­go cyk, i wszyst­ko gra.

Te­le­fon w środ­ku nocy ozna­czał jed­no – gdzieś tam gów­no po­szło w wen­ty­la­tor, a są­dząc po wrza­skach Chmu­ry, cho­dzi­ło o na­praw­dę gi­gan­tycz­ne za­mie­sza­nie.

– Mów po­wo­li i wy­raź­nie – za­strzegł.

– Piotr…!

– Je­stem, kur­wa, je­stem. Prze­stań drzeć mor­dę, tyl­ko po­wiedz, co się sta­ło.

– Sa­mo­lot…

– Jaki…

– Słu­chaj, po­dob­no pod Za­le­siem spadł sa­mo­lot. Jedź tam i sprawdź na miej­scu. Już dzwo­ni­łem do two­ich, sa­mo­chód za­raz po cie­bie przy­je­dzie.

– Po­cze­kaj, jaki, do cho­le­ry, sa­mo­lot? Ja je­stem z żan­dar­me­rii, a nie z wy­dzia­łu ru­chu lot­ni­cze­go.

– Sprawdź, nie ga­daj. Mu­szę już koń­czyć. Je­ste­śmy w kon­tak­cie. – Ka­pi­tan zda­wał się być na skra­ju za­ła­ma­nia ner­wo­we­go.

My­śli Ha­lic­kie­go ga­lo­po­wa­ły jak sza­lo­ne. Sa­mo­lot? A może sta­tek ko­smicz­ny? I to po­dob­no. Je­że­li nic się nie sta­ło, urwie pa­lan­to­wi łeb przy sa­mej du­pie. Z dru­giej stro­ny, wy­da­wa­ło się, że Wal­dek do­stał cynk. Prze­cież nie ro­bił­by so­bie jaj z ta­kiej spra­wy.

Wcią­gnął no­gaw­kę spodni, po­tem dru­gą. Nie za­pa­lił świa­tła, i tak wie­dział, gdzie co się znaj­du­je. Kurt­ka prze­ciw­desz­czo­wa wi­sia­ła w przed­po­ko­ju. Do­bra, był go­to­wy. Prze­krę­cił klucz w zam­ku, pę­dem na dół. Gdzie ten sa­mo­chód? Szyb­ciej bę­dzie, jak po­bie­gnie w stro­nę wjaz­du na osie­dlo­wą ulicz­kę.

Doj­rzał Hon­ke­ra żan­dar­me­rii, za­nim kie­row­ca zdą­żył pod­je­chać bli­żej. Ru­szył ku nie­mu, ma­cha­jąc z da­le­ka ręką. Wpadł w chod­ni­ko­wą ka­łu­żę, roz­chla­pu­jąc wodę. Do­brze, że za­miast pół­bu­tów za­ło­żył wy­so­kie sznu­ro­wa­ne ka­ma­sze, ina­czej już miał­by mo­kre nogi.

Do­padł sa­mo­cho­du i szarp­nął za klam­kę. Mro­czek i Kacz­ma­rek sie­dzą­cy w środ­ku wy­glą­da­li na pod­eks­cy­to­wa­nych. W koń­cu mo­no­to­nię służ­by prze­rwa­ło ja­kieś wy­da­rze­nie.

– Je­dzie­my…

– A wie pan, do­kąd? – Mro­czek wy­da­wał się zdez­o­rien­to­wa­ny. – Ka­pi­tan Chmu­ra był nad wy­raz enig­ma­tycz­ny.

– Tu na dół, do Woj­ska Pol­skie­go, póź­niej w stro­nę Pil­cho­wa.

Sier­żant po­cho­dził z Gdań­ska. Znał Szcze­cin, ale nie pod­miej­skie osie­dla i wsie. Kacz­ma­rek tak samo. Ten to chy­ba z Ło­dzi, czy ra­czej z Pa­bia­nic.

Na mo­krej jezd­ni od­bi­ja­ły się smu­gi re­flek­to­rów. Sier­żant, je­den z lep­szych kie­row­ców, któ­rzy słu­ży­li pod roz­ka­za­mi Ha­lic­kie­go, spraw­nie wszedł w lewy za­kręt. Te­raz gaz do de­chy. Szko­da, że Hon­ker za­cho­wy­wał się jak muł. Jeź­dził, bo jeź­dził, i tyle. Wy­ści­go­we­go ru­ma­ka z nie­go nie zro­bią. Na szczę­ście o tej po­rze na uli­cach było pu­sto. Na od­cin­ku do Głę­bo­kie­go mi­nę­li noc­ny au­to­bus i tak­sów­kę. Tu już prak­tycz­nie koń­czy­ło się mia­sto. Roz­le­głą jed­nost­kę woj­sko­wą 12 Bry­ga­dy Zme­cha­ni­zo­wa­nej zo­sta­wi­li za sobą. Przed nimi pę­tla tram­wa­jo­wa, osa­da i Je­zio­ro Głę­bo­kie, póź­niej już tyl­ko las.

Gdy wje­cha­li po­mię­dzy drze­wa, od razu zro­bi­ło się ciem­niej. To już nie la­sek miej­ski. Po obu stro­nach szo­sy roz­cią­ga­ła się pusz­cza. O tej nie­ludz­kiej go­dzi­nie ła­two wy­rżnąć w prze­bie­ga­ją­ce­go dro­gę dzi­ka bądź je­le­nia. Dla pew­no­ści zła­pał się uchwy­tu nad drzwia­mi.

– Pa­nie ma­jo­rze… – nie­pew­nie za­czął ka­pral Kacz­ma­rek.

– No…

– Wła­ści­wie to o co się roz­cho­dzi?

– Sam nie wiem. – Wol­ną ręką ma­jor po­dra­pał się po po­ty­li­cy.

Gna­li na zła­ma­nie kar­ku, nie wia­do­mo gdzie i po co. Na wszel­ki wy­pa­dek wy­cią­gnął ko­mór­kę, pró­bu­jąc po­łą­czyć się z Wald­kiem.

A gu­zik.

Ten z kimś ga­dał, bo li­nia cały czas była za­ję­ta.

Zwol­ni­li przed Pil­cho­wem. Noc nie noc, jak trzep­ną pi­ja­ne­go kmiot­ka wra­ca­ją­ce­go do domu po suto za­kra­pia­nej li­ba­cji, to do­pie­ro zro­bi się afe­ra.

Mro­czek nie­spo­koj­nie wier­cił się na sie­dze­niu. Od­ci­nek był krę­ty i, co tu dużo mó­wić, nie­bez­piecz­ny. Mi­nę­li od­cho­dzą­cy w pra­wo zjazd na Po­li­ce. Za ostat­ni­mi cha­łu­pa­mi po­now­nie na­bra­li pręd­ko­ści.

Znów las, ciem­no, mo­kro i pu­sto. Wy­cie­racz­ki pra­co­wi­cie od­pro­wa­dza­ły nad­miar wody z przed­niej szy­by. Za parę ki­lo­me­trów pew­nie da­dzą radę wy­ci­snąć wię­cej ze sta­re­go sil­ni­ka, ale tu za­cho­dzi­ło ry­zy­ko, że wy­pad­ną z dro­gi i cała wy­pra­wa za­koń­czy się dla nich tra­gicz­nie.

W koń­cu zro­bi­ło się tro­chę ja­śniej. Do­jeż­dża­li do Ta­no­wa.

– Zwol­nij.

Szo­sa ła­god­nym łu­kiem od­cho­dzi­ła w pra­wo. Do Za­le­sia pro­sto przez śro­dek osa­dy.

– Tu­taj. – Wska­zał Mrocz­ko­wi miej­sce, gdzie na­le­ża­ło zje­chać. Sa­mo­cho­dem za­rzu­ci­ło. Pa­sa­że­ra­mi rów­nież. Tu już za­czy­na­ły się pierw­sze po­se­sje, nie­mal wszyst­kie sku­pio­ne wzdłuż prze­cho­dzą­cej przez miej­sco­wość dro­gi. Je­cha­li nie szyb­ciej niż czter­dziest­ką. Sam Ha­lic­ki prze­jeż­dżał tędy parę razy, przy róż­nych oka­zjach, naj­czę­ściej w dro­dze na gril­la, któ­ry or­ga­ni­zo­wa­li z Ju­lią na dru­gim koń­cu wsi. Było tam wy­dzie­lo­ne przez nad­le­śnic­two spe­cjal­nie do tego celu miej­sce, a że da­le­ko od cen­trum Szcze­ci­na, to do­sko­na­le. Wie­dzia­ło o nim nie­wie­le osób. Wspo­mnie­nie ogni­ska na­su­nę­ło ma­jo­ro­wi ko­lej­ną myśl – może skon­tak­to­wać się z le­śni­czym? Je­że­li ktoś miał coś wie­dzieć, to tyl­ko on. Pro­blem w tym, że nie bar­dzo orien­to­wał się, gdzie szu­kać le­śni­czów­ki.

Przyj­rzał się uważ­niej mi­ja­nej oko­li­cy.

– Pan to wi­dzi, ma­jo­rze? – Kacz­ma­rek na przed­nim sie­dze­niu dys­po­no­wał lep­szym oglą­dem sy­tu­acji.

– Taa… – Do­pie­ro te­raz do­strzegł grup­ki żywo dys­ku­tu­ją­cych osób. – Za­trzy­maj się.

Pod­je­cha­li jesz­cze ka­wa­łek i przy­sta­nę­li przy jed­nym z ta­kich zgro­ma­dzeń. Nim zdą­żył wyjść z Hon­ke­ra, przy­pa­dła do nie­go ja­kaś ko­bie­ta.

– Pa­nie dro­gi…

– Co się tu wy­pra­wia?

– Tam…

Na ra­zie za­miast wy­ja­śnień mu­siał wy­star­czyć Ha­lic­kie­mu wska­za­ny przez nią kie­ru­nek.

– O w… – Po­nad ciem­ną ścia­ną po­bli­skie­go lasu dało się za­uwa­żyć da­le­ki blask łuny. A więc jed­nak. Aż do tej pory chciał wie­rzyć, że to tra­gicz­na po­mył­ka, żart czy sen­ne ma­ja­cze­nie Chmu­ry.

– Kie­dy?

– A ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut temu. Na po­cząt­ku my­śla­łam, że bu­rza idzie, do­pie­ro jak są­siad­ka za­dzwo­ni­ła, do­wie­dzia­łam się o wy­bu­chu. Nasi już po­le­cie­li ga­sić, ale trud­no wska­zać miej­sce. Tam prze­cież nic nie ma, ani cha­łu­py, ani… no, ni­cze­go.

Ci lu­dzie bla­de­go po­ję­cia nie mie­li, co za­szło, bo niby skąd? Śro­dek nocy, a są­dząc po łu­nie, ma­szy­na spa­dła parę ki­lo­me­trów da­lej, w kom­plet­nie nie­za­miesz­ka­łej oko­li­cy. Coś tam wal­nę­ło. Nie u nich, na szczę­ście, ale spraw­dzić na­le­ża­ło.

Kie­dy roz­ma­wiał z Chmu­rą? Dwa­dzie­ścia mi­nut temu, dwa­dzie­ścia pięć? Czy­li po­mię­dzy ka­ta­stro­fą a te­le­fo­nem do nie­go upły­nął naj­wy­żej kwa­drans. Nie ma co, szyb­cy są.

– Jak tam do­je­chać?

– Ja po­ka­żę – za­ofia­ro­wa­ła się ko­bie­ta. Wi­dać sa­mo­chód żan­dar­me­rii i umun­du­ro­wa­ni żoł­nie­rze wzbu­dza­li za­ufa­nie.

– Kacz­ma­rek, zrób miej­sce. – Do­pie­ro te­raz przyj­rzał się jej uważ­niej: wy­so­ka blon­dyn­ka koło trzy­dziest­ki, o tro­chę cu­kier­ko­wa­tej uro­dzie. Wy­da­wa­ła się moc­no prze­ję­ta. Nic dziw­ne­go. Czy co­dzien­nie czło­wiek do­świad­cza ka­ta­strof i wy­pad­ków?

Szyb­ko za­ję­ła fo­tel zwol­nio­ny przez ka­pra­la. Te­raz mo­gli ru­szyć peł­nym ga­zem. Pro­wa­dzi­ła ich jak wy­traw­ny pi­lot raj­do­wy. Mu­sia­ła znać oko­li­cę na wy­lot. Po kil­ku­set me­trach zje­cha­li z as­fal­tu. Po­cząt­ko­wo po­ru­sza­li się szu­trów­ką, wy­mi­ja­jąc ostat­nie go­spo­dar­stwa, po­tem za­czy­nał się zwy­kły le­śny dukt, sze­ro­ki, ale pę­dzić tędy się nie dało.

Po­now­nie spró­bo­wał po­łą­czyć się z Wald­kiem. Tym ra­zem ka­pi­tan ode­brał nie­mal od razu.

– No?

– Zda­je się, że mia­łeś ra­cję.

– Do­je­cha­łeś?

– Pra­wie. – Wo­zem rzu­ca­ło tak moc­no, że o mało nie wal­nął gło­wą w su­fit. – Je­stem za Ta­no­wem. To już nie­da­le­ko.

– Prze­cież mó­wi­łem.

Ha­lic­ki przy­go­to­wał się na naj­gor­sze. Na pew­no spadł woj­sko­wy trans­por­to­wiec, ich albo NATO-wski, ina­czej Wal­dek nie pa­ni­ko­wał­by aż tak. Ko­lej­na CASA C-295 na złom. A co, jak to któ­ryś z air­bu­sów A400, wiel­kich ma­szyn mo­gą­cych za­bie­rać na po­kład po­nad sto osób lub trzy­dzie­ści sie­dem ton wy­po­sa­że­nia? Ależ bę­dzie pie­prze­nia o bez­pie­czeń­stwie lo­tów. Szko­da, że do za­bez­pie­cze­nia te­re­nu ma tyl­ko dwóch lu­dzi. Ko­niecz­nie trze­ba ścią­gnąć resz­tę.

– Ja pier… – Po­wstrzy­mał się od prze­kleń­stwa, gdy bo­le­śnie ude­rzył ra­mie­niem o bur­tę. – Mro­czek, nie sza­lej.

– A bo… – Sier­żant nie do­koń­czył, w koń­cu wy­jeż­dża­li spo­mię­dzy drzew. Przed nimi roz­cią­ga­ła się sze­ro­ka po­la­na, na­wet nie po­la­na, tyl­ko ja­kieś pole czy pa­stwi­sko. Na środ­ku trak­tu le­żał spo­rej wiel­ko­ści frag­ment uste­rze­nia. Mniej­sze ele­men­ty wa­la­ły się wszę­dzie tam, do­kąd się­ga­ło świa­tło re­flek­to­rów Hon­ke­ra.

Zje­cha­li na po­bo­cze i z wy­ciem sil­ni­ka prze­to­czy­li się jesz­cze ka­wa­łek. Ko­lej­ny za­gaj­nik. Osza­leć moż­na. Nie­co da­lej dy­mią­cy sil­nik. Zza so­sen i jo­deł bił moc­ny blask. Tu już wszę­dzie po­roz­rzu­ca­ne były frag­men­ty po­szy­cia i czę­ści wy­po­sa­że­nia. Ka­dłub mu­siał znaj­do­wać się nie­da­le­ko.

Ha­lic­ki szarp­nął za klam­kę.

– Mro­czek, zo­sta­jesz z pa­nią. Dzwoń po straż po­żar­ną i na­szych. Kacz­ma­rek, za mną… i za­bierz ap­tecz­kę.

Wy­padł na ze­wnątrz. Za­miast wil­got­ne­go po­wie­trza w noz­drza ude­rzył go smród spa­le­ni­zny. Aż wy­ci­ska­ło łzy z oczu. Po­gna­li pę­dem przez kępę olch. Cia­ło w bia­łej ko­szu­li i czar­nych spodniach na­po­tka­li do­słow­nie parę me­trów da­lej. Wy­da­wa­ło się całe. Ha­lic­ki przy­klęk­nął i po­trzą­snął za ra­mię.

– Halo, pro­szę pana, jest pan ran­ny?

No pew­no, że był, kto wy­cho­dzi z ta­kiej ka­ta­stro­fy bez szwan­ku. Tyl­ko dla­cze­go ten czło­wiek, za­miast no­sić lot­ni­czy kom­bi­ne­zon, ubra­ny był jak ste­ward? Kur­wa, a je­że­li to był lot pa­sa­żer­ski?

– Ma­rek, ostroż­nie go ob­ró­ci­my, może jesz­cze od­dy­cha.

Oglą­dał już ofia­ry wy­pad­ków, ale cał­ko­wi­cie spa­lo­nej twa­rzy i czę­ści tor­su się nie spo­dzie­wał. Ka­pral od­ru­cho­wo się prze­żeg­nał, wi­dząc, co może stać się z czło­wie­kiem. Ha­lic­ki po­de­rwał się do góry, wy­cie­ra­jąc dło­nie o kurt­kę. Nim też wstrzą­snął ob­raz zwłok.

– Idzie­my. – Nie ma się co za­sta­na­wiać. Je­że­li są ran­ni, nie zo­sta­ło im zbyt wie­le cza­su.

Wy­pa­dli na otwar­tą prze­strzeń. Wszę­dzie, jak okiem się­gnąć, roz­cią­ga­ło się miej­sce ka­ta­stro­fy. Wó­zek z ko­ła­mi od­wró­co­ny­mi do góry znaj­do­wał na wprost nich. Na lewo dy­mił wrak, wszyst­ko splą­ta­ne w kosz­mar­nym ko­la­żu. Tu skrzy­dło, a tu… to chy­ba ka­bi­na pi­lo­tów. Nie da­wa­ło się po­dejść bli­żej niż na trzy­dzie­ści me­trów. Żar był nie do wy­trzy­ma­nia. Po­bie­gli wzdłuż wal­co­wa­te­go kształ­tu ma­ja­czą­ce­go po­śród dymu i ognia. Wy­be­be­szo­na wa­liz­ka, w środ­ku bie­li­zna i masa dro­bia­zgów, obok kor­pus czło­wie­ka bez rąk i gło­wy, z no­ga­mi ucię­ty­mi w ko­la­nach, a przy nim port­fel, z któ­re­go wiatr wy­wie­wał bank­no­ty.

Ha­lic­ki przy­sło­nił twarz ra­mie­niem. Bez ochron­ne­go ska­fan­dra się nie da, a wła­śnie zo­ba­czył przed sobą naj­więk­szy frag­ment sa­mo­lo­tu. Wy­raź­nie wi­dział rząd okie­nek i na wpół otwar­te drzwi.

Zro­bił parę kro­ków w bok. Kacz­ma­rek trzy­mał się bli­sko nie­go ni­czym cień. Wo­ko­ło hu­cza­ło jak w pie­cu. Ja­kiś moc­niej­szy po­dmuch zwiał czar­ny, tłu­sty dym znad ka­dłu­ba. Do­strzegł li­te­ry wska­zu­ją­ce prze­woź­ni­ka. Po­cząt­ko­wo nie po­tra­fił ich po­skła­dać w sen­sow­ną ca­łość, do­pie­ro po chwi­li zo­rien­to­wał się, że są pi­sa­ne cy­ry­li­cą. ROS­SI­JA.

Zer­k­nął na ka­pra­la, któ­ry był tak samo zdu­mio­ny jak on. Co się tu, do cięż­kiej cho­le­ry, wy­pra­wia?

Zro­bi­ło się za go­rą­co, by stać dłu­żej w tym miej­scu. Cof­nę­li się, byle da­lej od pło­mie­ni. Już wie­dział, skąd pa­ni­ka w gło­sie ka­pi­ta­na. To nie woj­sko­wy trans­por­to­wiec ani na­wet lot pa­sa­żer­ski – wła­śnie na te­ry­to­rium Pol­ski roz­trza­skał się sa­mo­lot na­le­żą­cy do Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej. Go­rzej być nie mo­gło.

W po­bli­żu ode­zwał się te­le­fon. Ma­jor ob­ró­cił się i pod­niósł go z zie­mi. Me­lo­dyj­ka wy­gry­wa­ła hymn Ro­sji, a sam apa­rat wy­glą­dał na taki z gór­nej pół­ki, nie do do­sta­nia w zwy­kłej sprze­da­ży. Na wy­świe­tla­czu mie­nił się dwu­gło­wy car­ski orzeł na tle trój­ko­lo­ro­wej fla­gi. Mimo po­ku­sy wo­lał nie od­bie­rać. Dia­bli wie­dzą, co z tego wy­nik­nie.

Gry­zą­cy dym wy­peł­nił mu płu­ca. Za­czął kasz­leć. Wy­co­fał się o ko­lej­ne parę kro­ków. W koń­cu spró­bo­wał ogar­nąć ca­łość, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć so­bie, co wie o wy­pad­kach lot­ni­czych. Naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce to po­dob­no ogon i ka­dłub w miej­scu, w któ­rym sty­ka się ze skrzy­dła­mi.

Po­bie­gli w lewo, gdzie, jak się wy­da­wa­ło, po­żar był mniej­szy. Szyb­ko na­tknę­li się na ko­lej­ne cia­ła – ko­bie­ty i męż­czyź­ni, w mun­du­rach i po cy­wil­ne­mu. W tym ba­ła­ga­nie trud­no było na­wet osza­co­wać ich licz­bę.

– Pa­nie ma­jo­rze, tu­taj… – Kacz­ma­rek roz­pacz­li­wie za­ma­chał rę­ka­mi. Ru­szył ga­lo­pem.

Twarz dziew­czy­ny wy­da­wa­ła się por­ce­la­no­wa. Może to na sku­tek bi­ją­cych w nie­bo pło­mie­ni, a może dla­te­go, że jej lewa ręka na wy­so­ko­ści łok­cia zo­sta­ła ode­rwa­na. Usta ła­pa­ły po­wie­trze, a sze­ro­ko otwar­te oczy wpa­try­wa­ły się w Ha­lic­kie­go z mie­sza­ni­ną na­dziei i oba­wy.

Dziw­ne, że żyła. Jak ko­muś z taką raną uda­ło się prze­trwać aż do te­raz? Już daw­no po­win­na się wy­krwa­wić. Zdol­no­ści ludz­kie­go or­ga­ni­zmu nie prze­sta­ną go zdu­mie­wać ni­g­dy.

– Przy­trzy­maj jej gło­wę – po­le­cił ka­pra­lo­wi.

Na po­czą­tek opa­ska uci­sko­wa. Ru­szaj się, czło­wie­ku. Czas i krew prze­cie­ka­ły po­mię­dzy pal­ca­mi ma­jo­ra rów­nie szyb­ko jak pia­sek w klep­sy­drze.

Strza­ska­na kość i po­szar­pa­na tkan­ka. Od daw­na nie ba­brał się w ta­kich ra­nach.

– Jak masz na imię? – Pró­bo­wał się uśmiech­nąć, ale nie szło mu skład­nie. – Kak tie­bia za­wut? – do­dał na wszel­ki wy­pa­dek po ro­syj­sku. W gło­wie tłu­kły mu się ja­kieś zwro­ty za­pa­mię­ta­ne z daw­nych szko­leń i prób sa­mo­dziel­ne­go na­ucze­nia się ję­zy­ka, ale jak na złość nic nie pa­so­wa­ło do sy­tu­acji.

– Olga. – Jak na ko­goś w tak po­waż­nym sta­nie po­wie­dzia­ła to czy­sto i wy­raź­nie.

– Trzy­maj się.

– Czy ja…?

– Oczy­wi­ście, że nie – wpadł jej w sło­wo.

Co ma jej po­wie­dzieć? Je­śli na­tych­miast nie znaj­dzie się na sto­le ope­ra­cyj­nym, umrze, tak pod­po­wia­da­ło mu do­świad­cze­nie i lo­gi­ka. Naj­bliż­szy szpi­tal znaj­do­wał się co naj­mniej czter­dzie­ści ki­lo­me­trów stąd. Szan­sa, że prze­ży­je, za­wie­ra­ła się po­mię­dzy wy­ra­że­nia­mi zni­ko­me a bez­na­dziej­ne.

– Skąd le­cie­li­ście? – Na to py­ta­nie mu­sia­ła znać od­po­wiedź.

Dziew­czy­na sze­rzej otwo­rzy­ła usta, w źre­ni­cach od­bi­ła się po­żo­ga.

– Olga, sły­szysz mnie? – Po­gła­skał ją po czo­le, roz­ma­zu­jąc szkar­łat­ną wstę­gę. – Nie od­pły­waj.

– Z Ber­li­na – pa­dły ostat­nie sło­wa. Ode­szła parę se­kund póź­niej.

Ma­jor za­mknął jej oczy. Kacz­ma­rek ga­pił się na nie­go zdu­mio­ny. Zda­je się, że on też oglą­dał wie­czor­ne wia­do­mo­ści, a wła­śnie po­twier­dzi­ły się naj­gor­sze oba­wy – sa­mo­lot z ro­syj­ską de­le­ga­cją rzą­do­wą, w tym z sa­mym pre­zy­den­tem Wła­di­mi­rem Wła­di­mi­ro­wi­czem Pu­ti­nem, spadł na pół­noc od Szcze­ci­na. Coś po­dob­ne­go trud­no so­bie było wy­obra­zić. To, co się za mo­ment za­cznie, w ni­czym nie bę­dzie przy­po­mi­nać ak­cji, w ja­kich brał udział wcze­śniej.

Zna­lazł ko­mór­kę. Sam wszyst­kie­go nie ogar­nie. Po­trze­bo­wał po­mo­cy, i to na­tych­miast.

– Wal­dek… – Ka­pi­tan zgło­sił się na­tych­miast. – Jest go­rzej, niż my­śla­łem.

– Ktoś prze­żył?

Ha­lic­ki po­pa­trzył pod swo­je nogi, na zwło­ki Olgi.

– Nie. – Z tru­dem prze­łknął śli­nę. – Wiesz, co to za lot?

– Tak.

– Czy…

– Piotr, słu­chaj mnie uważ­nie…

– Po­trze­bu­je­my ka­re­tek i wo­zów ga­śni­czych.

– Wiem o tym, pierw­sze jed­nost­ki już do was jadą, te­raz mi nie prze­ry­waj, pro­szę cię…

– Wal­dziu, ja nie mam cza­su na ja­kieś gier­ki. – W Ha­lic­kim za­czę­ła wzbie­rać złość.

– Ten sa­mo­lot… no… kur­wa… – ka­pi­tan naj­wy­raź­niej się za­ciął – nie był je­dy­nym, któ­ry uległ ka­ta­stro­fie.

– Co ty pie­przysz? – Już i tak wy­so­kie ci­śnie­nie pod­sko­czy­ło ma­jo­ro­wi jesz­cze bar­dziej.

– To taj­ne i nie do koń­ca po­twier­dzo­ne, ale…

– No mów, czło­wie­ku.

– Sa­mo­lo­ty wszyst­kich de­le­ga­cji, któ­re bra­ły udział w fo­rum w Pocz­da­mie, ule­gły… no… wy­pad­kom.

– Nie mó­wisz po­waż­nie. – Zie­mia pod no­ga­mi Ha­lic­kie­go za­ko­ły­sa­ła się.

– Jak naj­bar­dziej. Osiem naj­bar­dziej uprze­my­sło­wio­nych kra­jów na tej pla­ne­cie stra­ci­ło przy­wód­ców w je­den wie­czór. Wiesz, co to ozna­cza?

– Nie – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą.

– Ja też nie. – Sło­wa ko­le­gi nie na­pa­wa­ły otu­chą.

Ha­lic­ki na­gle za­pra­gnął zna­leźć się jak naj­da­lej od tego wszyst­kie­go, da­le­ko, bar­dzo da­le­ko, naj­le­piej na dru­gim krań­cu świa­ta.

OKOLICE USTKI – POLSKA | 16 lip­ca

Pod­po­rucz­nik Ro­bert Ga­liń­ski sku­pił się na trzy­ma­nym w ustach pa­sku gumy do żu­cia. Szczę­ki pra­co­wa­ły mia­ro­wo, wciąż na nowo ugnia­ta­jąc ka­wa­łek mię­tów­ki, któ­ra po­wo­li tra­ci­ła smak. Jesz­cze jed­ną miał w za­pa­sie, choć na ra­zie wo­lał jej nie roz­pie­czę­to­wy­wać. Przy­da się na póź­niej.

Śmi­głow­cem rzu­ci­ło w pra­wo i w lewo, żo­łą­dek pod­je­chał pod­po­rucz­ni­ko­wi pod samo gar­dło. Z tru­dem uda­ło mu się opa­no­wać od­ruch wy­miot­ny. Do­brze, że zre­zy­gno­wał ze śnia­da­nia, ina­czej pięk­ny paw ozdo­bił­by pod­ło­gę w Mi-17.

Wzrok utkwił w drzwiach de­san­to­wych znaj­du­ją­cych się na­prze­ciw­ko. Za parę mi­nut bę­dzie mu­siał przez nie przejść. Praw­dę mó­wiąc, sie­dze­nie na bre­zen­to­wym krze­seł­ku i wy­cze­ki­wa­nie, aż pi­lot da znak i w koń­cu sta­nie na skra­ju prze­pa­ści, iry­to­wa­ło Ga­liń­skie­go naj­bar­dziej. Wo­lał nie pa­trzeć na resz­tę plu­to­nu. Tra­fił tu chy­ba przez po­mył­kę lub za spra­wą ka­pry­su ja­kie­goś we­soł­ka z WKU. On, ab­sol­went war­szaw­skiej uczel­ni, zna­lazł się w to­wa­rzy­stwie żoł­nie­rzy eli­tar­nej jed­nost­ki. To mia­ła być miła i nie­zo­bo­wią­zu­ją­ca przy­go­da, a na­gle wy­lą­do­wał w miej­scu i cza­sie, któ­re nie były faj­ne. Oko­licz­no­ści zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­na­ły spo­koj­nej czy­tel­ni, w któ­rej lu­bił prze­sia­dy­wać.

Z wiel­kim tru­dem zmu­sił się do tego, by od­wró­cić gło­wę i spoj­rzeć na mo­rze pod nimi. Bał­tyk nie roz­piesz­czał. Sza­re fale prze­ty­ka­ne bia­ły­mi grzy­wa­cza­mi prze­ta­cza­ły się we wszyst­kich kie­run­kach.

Ga­liń­ski do­dat­ko­wo do­strzegł fre­ga­tę, dwie kor­we­ty i ogrom­ny de­san­to­wiec, z któ­re­go wła­śnie star­to­wa­ły Se­ahaw­ki. Ćwi­cze­nia Bal­tops roz­wi­ja­ły się w peł­ni. Czter­dzie­ści okrę­tów, dzie­sięć ty­się­cy żoł­nie­rzy, ma­ry­na­rzy i lot­ni­ków. Zda­niem wie­lu do kom­ple­tu bra­ko­wa­ło je­dy­nie lot­ni­skow­ca, bo po­zo­sta­łe kla­sy jed­no­stek mor­skich były licz­nie re­pre­zen­to­wa­ne, łącz­nie z krą­żow­ni­ka­mi typu Aegis. Je­den z nich Ga­liń­ski wi­dział wie­czo­rem. Kon­struk­cja ro­bi­ła wra­że­nie – zwar­ta bry­ła, wy­so­kie masz­ty i pła­skie an­te­ny ra­da­rów. To było coś, z czym na­le­ża­ło się li­czyć. Szko­da, że nie da­wa­ło się wejść na po­kład.

Albo jed­na z tych no­wych ra­kie­to­wych fre­gat fran­cu­skich typu FREMM. Po­dob­no w środ­ku znaj­do­wa­ło się wię­cej elek­tro­ni­ki niż w Cap Ca­na­ve­ral. Może i pol­ska ma­ry­nar­ka w koń­cu do­cze­ka się po­dob­nych no­wi­nek.

Mi-17 gwał­tow­nie opadł. Sta­ło się to tak szyb­ko, że le­d­wie zdą­żył chwy­cić się alu­mi­nio­we­go ste­la­żu słu­żą­ce­go do ob­cią­gnię­cia bre­zen­tu na sie­dze­niach. Co gor­sza, po­łknął gumę. Spró­bo­wał ją wy­pluć, ale tyl­ko się roz­kasz­lał. Je­że­li ma sta­no­wić przy­kład dla resz­ty, to nie po­wi­nien za­cho­wy­wać się jak idio­ta.

Ma­szy­na w koń­cu wy­rów­na­ła i po­mknę­li w stro­nę nie­od­le­głe­go już brze­gu. Chwi­la opusz­cze­nia śmi­głow­ca zbli­ża­ła się nie­uchron­nie. Wszyst­kich cze­kał zjazd na li­nie z wy­so­ko­ści kil­ku me­trów. Po­dob­no nic nad­zwy­czaj­ne­go, choć dla no­wi­cju­sza emo­cje gwa­ran­to­wa­ne.

W prze­dzia­le de­san­to­wym hu­lał te­raz wiatr. Linę wy­rzu­co­no na ze­wnątrz. Ga­liń­ski ze­brał całą od­wa­gę. Zro­bił parę drob­nych krocz­ków i sta­nął na kra­wę­dzi ot­chła­ni.

– Da pan radę. – Sier­żant kiw­nął gło­wą. Spod zie­lo­no-brą­zo­wej pa­sty, któ­rą wy­sma­ro­wał twarz, bły­ska­ły je­dy­nie bia­łe zęby. – Śmia­ło.

Ła­two po­wie­dzieć. Kie­dy stoi się na zie­mi, wy­so­kość ośmiu me­trów nie wy­da­je się osza­ła­mia­ją­ca. Go­rzej, gdy jest od­wrot­nie i z tych paru me­trów spo­glą­da się w dół.

Chwy­cił linę i de­spe­rac­ko za­wisł na sa­mych rę­kach. Ob­ró­ci­ło nim szyb­ciej, niż zdą­żył się zo­rien­to­wać.

O, ja­sna cho­le­ra, chy­ba nie da rady. Już był na ze­wnątrz. Zda­je się, że po­wi­nien uchwy­cić linę rów­nież no­ga­mi. Ta nie­ste­ty ko­ły­sa­ła się we wszyst­kie stro­ny.

Gwał­tow­na bry­za znad mo­rza za­trzę­sła he­li­kop­te­rem. Opa­dli metr albo i pół­to­ra. Pi­lot, nie chcąc roz­trza­skać się o zie­mię, zwięk­szył moc. Szarp­nię­cie, w nor­mal­nych wa­run­kach pra­wie nie­zau­wa­żal­ne, tym ra­zem wy­star­czy­ło, by wy­rwać sznur z rąk Ga­liń­skie­go. Zdą­żył jesz­cze zdzi­wić się, dla­cze­go oczy sier­żan­ta zro­bi­ły się wiel­kie jak spodki, po czym ru­nął na wy­dmę.

Gdy po­now­nie uniósł po­wie­ki, trans­por­to­we­go Mi-17 już nie było. Był za to szpi­tal­ny su­fit i za­tro­ska­ne twa­rze le­kar­skie­go kon­sy­lium, po­tem po­now­nie za­padł w cu­dow­ne odrę­twie­nie. Nie czuł nic. Za­miast ułom­ne­go cia­ła, ja­kim dys­po­no­wał do nie­daw­na, miał czy­stą świa­do­mość, szyb­szą niż czas i prze­strzeń. Prze­mie­rzał ga­lak­ty­ki i za­głę­biał się w bez­miar czar­nych dziur. Je­że­li tak wy­glą­da kres ży­cia, to nie ma się cze­go oba­wiać.

***

– Pa­nie Ro­ber­cie, sły­szy mnie pan?

Po­cząt­ko­wo nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Pły­nął, le­ciał, Bóg je­den wie, a te­raz bru­tal­nie zo­stał ścią­gnię­ty na zie­mię.

– Co? – Po­wie­ki nie chcia­ły się otwo­rzyć. Wy­tę­żył całą wolę i w koń­cu do­strzegł po­chy­lo­ne­go nad sobą męż­czy­znę w zie­lo­nym ki­tlu.

– Jak się pan czu­je?

– Ja?

– Ależ z pana ka­wa­larz – od­po­wie­dział czło­wiek, któ­ry Ga­liń­skie­mu wy­da­wał się le­ka­rzem. – Co za szczę­ście, grał pan kie­dyś w tot­ka?

– Nie.

– Pro­szę spró­bo­wać, głów­na na­gro­da gwa­ran­to­wa­na. – Uśmiech nie scho­dził z pu­cu­ło­wa­tej twa­rzy. – A wra­ca­jąc do te­ma­tu, ma pan stłu­czo­ną mied­ni­cę, uszko­dzo­ną nogę i zła­ma­ny pa­lec u ręki, no i nie­wiel­ki wstrząs mó­zgu. Krę­go­słup nie­na­ru­szo­ny. Ko­le­dzy my­śle­li, że pan zgi­nął.

Dła­wią­cy lęk ści­snął gar­dło pod­po­rucz­ni­ka. Przy­po­mniał so­bie wszyst­ko, a wła­ści­wie to nie wszyst­ko: lot tak, upad­ku nie. Ten aku­rat fakt mózg sta­rał się wy­przeć ze świa­do­mo­ści.

– Pa­nie dok­to­rze… – Spró­bo­wał usiąść, lecz zo­stał de­li­kat­nie, acz sta­now­czo uło­żo­ny na po­sła­niu. – Będę cho­dził?

– Cho­dził, tań­czył, ska­kał, do wy­bo­ru, do ko­lo­ru, nic nie stoi na prze­szko­dzie.

– Na­praw­dę?

– A co pan my­ślał? Sam je­stem zdzi­wio­ny, jak szyb­ko do­cho­dzi pan do sie­bie. Przy­wieź­li pana wczo­raj z tych ma­new­rów pod Ust­ką. Co, chce się panu pić? – za­py­tał le­karz, wi­dząc, jak ob­li­zu­je spierzch­nię­te usta.

– Tro­chę.

– Za­raz ko­goś po­pro­szę. Sio­stro… Gdzie ona jest? Kie­dy są po­trzeb­ne, ni­g­dy ich nie ma.

– Tak, pa­nie dok­to­rze? – roz­le­gło się od stro­ny drzwi.

– Pa­cjent jest spra­gnio­ny, jesz­cze się nam od­wod­ni.

– Już przy­no­szę.

Na ra­zie pie­lę­gniar­ka nie po­ja­wi­ła się w polu wi­dze­nia Ga­liń­skie­go, ale są­dząc po gło­sie, na­le­ża­ła do młod­szej czę­ści per­so­ne­lu me­dycz­ne­go.

– Kie­dy będę mógł wstać?

– No, nie tak pręd­ko, po­wiedz­my za parę ty­go­dni, po­tem re­ha­bi­li­ta­cja. Za ja­kieś trzy mie­sią­ce bę­dziesz jak nowy, chłop­cze.

PRZEDMIEŚCIA MOBILE, ALABAMA – USA | 20 lip­ca

– Aman­do, otwórz drzwi. – Trzy­dzie­stocz­te­ro­let­niej Bec­ky Marsh od rana wszyst­ko le­cia­ło z rąk, a na do­da­tek za­czy­na­ła brać ją gry­pa. Nim na do­bre otwo­rzy­ła oczy, już czu­ła ła­ma­nie w ko­ściach i pod­wyż­szo­ną tem­pe­ra­tu­rę. Łyk­nę­ła dwie pa­styl­ki apa­pu, lecz po­pra­wa była zni­ko­ma. W biu­rze więk­szość pra­cow­ni­ków nie wy­glą­da­ła le­piej, te pod­krą­żo­ne oczy i spo­co­ne czo­ła. Po paru go­dzi­nach mia­ła dość. Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Nie­mal od­li­cza­ła mi­nu­ty do koń­ca i gdy już do­tar­ła do domu, ro­biąc po dro­dze za­ku­py, wy­da­wa­ło jej się, że jest na skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści. – Sły­szysz, co mó­wię?

Z du­że­go po­ko­ju do­bie­ga­ły dźwię­ki pusz­cza­nej w ka­blów­ce kre­sków­ki. Prze­sta­ła mie­szać ma­ka­ron w garn­ku i sama po­szła otwo­rzyć. Na osiem­na­stą umó­wi­ła się z sy­nem są­sia­dów na czysz­cze­nie ba­se­nu i przy­strzy­że­nie traw­ni­ka przed do­mem. To na pew­no on. Jak zwy­kle przy­szedł wcze­śniej, li­cząc, że dzię­ki temu Bec­ky do usta­lo­nej staw­ki do­rzu­ci cho­ciaż parę do­lców.

Mi­nę­ła sa­lon. Z opar­cia ka­na­py wy­sta­wa­ły sto­py jej trzy­na­sto­let­niej cór­ki w bia­łych skar­pet­kach.

– Za­raz so­bie po­ga­da­my – rzu­ci­ła pod jej ad­re­sem.

Gdzieś głę­bo­ko w trze­wiach po­czu­ła nie­przy­jem­ny ucisk. To z pew­no­ścią lunch. Przez naj­bliż­szy mie­siąc nie weź­mie taj­skie­go żar­cia do ust. Opa­no­wa­ła się, po­wo­li na­ci­ska­jąc klam­kę. Uśmiech­nię­ta od ucha do ucha bu­zia Jima Do­wso­na spra­wi­ła, że i ona się roz­po­go­dzi­ła.

– Je­stem.

– Za każ­dym ra­zem, jak cię wi­dzę, mam wra­że­nie, że znów uro­słeś.

– Prze­sa­da. – O ile to było w ogó­le moż­li­we, chło­pak roz­po­go­dził się jesz­cze bar­dziej. – No, może cen­ty­metr lub dwa – po­wie­dział, wy­pi­na­jąc pierś do przo­du.

– Staw­ka jak zwy­kle – za­strze­gła.

– Już się bio­rę do ro­bo­ty.

W dro­dze do kuch­ni zaj­rza­ła do sa­lo­nu. Przez te parę mi­nut Aman­da nie ru­szy­ła na­wet nogą.

– Do­brze się czu­jesz?

Brak od­po­wie­dzi jej nie zdzi­wił. Na­sto­lat­ki tak już mają. Do­brze, że cór­ka nie przy­spa­rza­ła ja­kichś szcze­gól­nych pro­ble­mów. Jak na swój wiek Aman­da była wy­jąt­ko­wo roz­sąd­ną oso­bą.

– Zjesz ze mną czy po­cze­kasz, aż tata wró­ci z pra­cy? – Bec­ky za­czy­na­ła tra­cić cier­pli­wość. – Ode­zwij się w koń­cu.

Nie­spo­dzie­wa­nie Aman­da zgię­ła się i zwy­mio­to­wa­ła na dy­wan. Po­kój wy­peł­nił kwa­śny odór. Ko­bie­ta za­nie­po­ko­iła się nie na żar­ty. Po­dob­no w nie­któ­rych hrab­stwach pa­no­wa­ła gry­pa, a był to ja­kiś wy­jąt­ko­wo zja­dli­wy szczep. Ta­kie okrę­gi izo­lo­wa­no, co po­noć i tak nie­wie­le da­wa­ło, bo cho­ro­ba wy­bu­cha­ła wciąż w no­wych miej­scach. Każ­de wia­do­mo­ści po­prze­dza­no in­for­ma­cja­mi o tym, jak się chro­nić. Część eks­per­tów mó­wi­ła o zwięk­sza­ją­cej się licz­bie cho­rych, część uspo­ka­ja­ła, twier­dząc, że epi­de­mia sama wy­ga­śnie. Nie wie­dzia­ła już, co o tym my­śleć. Zresz­tą do tej pory to nie był jej pro­blem, tyl­ko władz. Prze­cież tam pra­cu­ją od­po­wied­ni, zna­ją­cy się na swo­jej ro­bo­cie lu­dzie. Po­dob­no mają naj­lep­szych spe­cja­li­stów na świe­cie.

Po­bie­gła do kuch­ni po mo­krą ścier­kę. To nie wy­glą­da­ło na zwyk­łą nie­dy­spo­zy­cję, cho­ciaż kto wie? Trzy­na­sto­lat­kom przy­cho­dzi­ły do gło­wy naj­róż­niej­sze po­my­sły. Może to ma­ri­hu­ana lub ja­kiś syn­te­tyk? Ma smar­ku­la na­ucz­kę, za­miast za­ba­wy – za­tru­cie.

Klęk­nę­ła przed Aman­dą i prze­je­cha­ła dło­nią po jej mięk­kich blond wło­sach. Obie­ca­ła so­bie, że nie bę­dzie krzy­czeć.

– Co to było? Mów, tyl­ko nie kręć. – A niech to, czo­ło dziew­czyn­ki wy­da­wa­ło się roz­pa­lo­ne. Naj­le­piej bę­dzie, jak za­wie­zie ją do szpi­ta­la.

Gdy wsta­wa­ła, za­krę­ci­ło jej się w gło­wie, i to tak moc­no, że mu­sia­ła przy­trzy­mać się ka­na­py. O cho­le­ra, z nią też nie było naj­le­piej. Wkrót­ce do­łą­czy­ło do tego krę­ce­nie w żo­łąd­ku. Je­śli na­tych­miast nie pój­dzie do ła­zien­ki, cze­ka ją kom­pro­mi­ta­cja. Spo­koj­nie, tyl­ko spo­koj­nie. Da so­bie radę. A wła­ści­wie gdzie jest Bill? Jak jest po­trzeb­ny, to ni­g­dy go nie ma. Może za­dzwo­nić? Póź­niej. Musi iść szyb­ciej. To­a­le­ta, mimo że znaj­do­wa­ła się parę me­trów da­lej, wy­da­wa­ła się rów­nie od­le­gła jak księ­życ.

Prze­nik­nę­ła ją fala go­rą­ca. Za­trzy­ma­ła się, bo nie­mal ode­bra­ło jej od­dech. Póź­niej świat za­wi­ro­wał. Nim upa­dła, zdą­ży­ła po­my­śleć, że chy­ba jest wy­rod­ną mat­ką, sko­ro my­śli tyl­ko o so­bie.

***

Jim Do­wson wła­śnie ko­sił traw­nik koło ga­ra­żu, kie­dy zo­rien­to­wał się, że nie wszyst­ko jest w po­rząd­ku. Czuł swąd spa­le­ni­zny i jesz­cze ja­kiś odór, któ­ry ko­ja­rzył się jed­no­znacz­nie z gów­nem.

Lu­bił Mar­shów, zwłasz­cza ją, bo pan Marsh pra­wie nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, co naj­wy­żej ma­chał na po­wi­ta­nie i za­raz zni­kał bądź to w sa­mo­cho­dzie, bądź to w domu, za­leż­nie o ja­kiej po­rze dnia się wi­dzie­li. Aman­da też stro­iła fo­chy. Głu­pia pin­da. Pew­nie my­śli, że jak za­ła­pa­ła się do dru­ży­ny che­er­le­ade­rek, to jest usta­wio­na na całe ży­cie.

Pani Marsh to zu­peł­nie inna hi­sto­ria. Wie­dział, że go lubi. Może i była gru­bo po trzy­dzie­st­ce, ale na sam jej wi­dok Jima ob­le­wał ru­mie­niec. Po­dob­nie było i dzi­siaj. Wpadł wcze­śniej, za­mie­ni­li parę słów, któ­re od tam­tej pory ana­li­zo­wał i… zda­je się, że na­le­ża­ło coś zro­bić, bo to, co dzia­ło się w środ­ku, nie wy­da­wa­ło się nor­mal­ne.

– Pani Marsh? – Pod­szedł do bocz­ne­go wej­ścia z tyłu po­se­sji i za­stu­kał ener­gicz­nie. Gę­sto udra­po­wa­ne fi­ran­ki za­sła­nia­ły wi­dok. – Pani Marsh? – Spró­bo­wał po­now­nie. W koń­cu prze­krę­cił gał­kę i wszedł do środ­ka. Tu na pew­no coś się pa­li­ło. Smród zro­bił się nie do wy­trzy­ma­nia.

Czuj­ny jak po­li­cjant na pa­tro­lu po­ma­sze­ro­wał w głąb domu. Z garn­ka sto­ją­ce­go na ku­chen­ce wy­do­by­wał się dym. Zdjął na­czy­nie z gazu i wrzu­cił je do zle­wu. Od­krę­cił zim­ną wodę. Za­sy­cza­ło. Do­pie­ro te­raz po­czuł się jak ogar­nię­ty ogniem pie­kiel­nym. Kaszl­nął i wy­co­fał się. Przy­naj­mniej tu sy­tu­acja wy­da­wa­ła się opa­no­wa­na. Wła­ści­wie to gdzie są do­mow­ni­cy? Wy­wia­ło ich czy jak?

Bec­ky Marsh zna­lazł tuż przy scho­dach. Wy­da­wa­ła się nie­przy­tom­na. Ka­łu­ża wy­mio­cin i po­pla­mio­ne spodnie wy­raź­nie świad­czy­ły o złym sta­nie ko­bie­ty. Beł­ko­ta­ła. Bar­dziej przy­po­mi­na­ła zom­bie niż ży­we­go czło­wie­ka. Nic ni­g­dy tak go nie prze­ra­zi­ło.

Do te­le­fo­nu do­sko­czył jed­nym su­sem. Wy­brał nu­mer alar­mo­wy, trzę­sąc się jak w fe­brze. Ode­zwa­li się od razu. Po­wie­dział, co za­szło. In­struk­cje były pro­ste – miał cze­kać, aż przy­je­dzie eki­pa me­dycz­na, i ni­cze­go nie do­ty­kać.

Zja­wi­li się po mniej wię­cej dzie­się­ciu mi­nu­tach i wte­dy nie­po­kój Jima się­gnął ze­ni­tu. To nie był zwy­kły ze­spół ra­tun­ko­wy. Ta­kich lu­dzi wi­dział do tej pory je­dy­nie w fil­mach ka­ta­stro­ficz­nych. Ochron­ne bia­łe, żół­te i czer­wo­ne kom­bi­ne­zo­ny przy­kry­wa­ły ich od stóp do głów. Ma­ski na twa­rzach spra­wia­ły, że wy­glą­da­li jak ko­smi­ci.

Z tego, co na­stą­pi­ło póź­niej, nie­wie­le pa­mię­tał. Bez ce­re­gie­li zo­stał za­pa­ko­wa­ny do bia­łej fur­go­net­ki. Na­wet nie za­pa­ko­wa­ny, a wrzu­co­ny, zu­peł­nie jak uciąż­li­wy ba­gaż. Kom­plet­nie nie orien­to­wał się, do­kąd jadą. Gdy już się za­trzy­ma­li, zna­lazł się w dłu­gim, pro­stym ko­ry­ta­rzu. To zu­peł­nie nie wy­glą­da­ło jak szpi­tal. Sko­ja­rze­nie z kost­ni­cą przy­szło samo. Ja­kiś czło­wiek za­py­tał go o na­zwi­sko, do­stał kar­tę i pi­dża­mę. Ko­lej­ne po­ko­je, w koń­cu scho­dy na górę. Nie­wie­le wi­dział, lecz są­dząc z do­cho­dzą­cych go od­gło­sów, był to spo­ry ośro­dek. W po­bli­żu chy­ba trwa­ła bu­do­wa. Wy­raź­nie sły­szał szum wy­so­ko­pręż­nych sil­ni­ków i ser­wo­me­cha­ni­zmy ko­pa­rek.

W izo­lat­ce otrzy­mał ze­staw le­karstw, choć nie czuł się cho­ry. Wkrót­ce po­wie­ki za­czę­ły mu opa­dać same. Osu­nął się na łóż­ko i za­padł w nie­spo­koj­ny sen. Pod wie­czór do­stał go­rącz­ki i bó­lów brzu­cha. An­ty­bio­ty­ki nie za­dzia­ła­ły. To tra­cił, to od­zy­ski­wał przy­tom­ność. Jego stan się po­gar­szał, a rze­czy­wi­stość i fan­ta­zja za­czę­ły się ze sobą zle­wać. Nie my­lił się co do jed­ne­go. Nie­da­le­ko fak­tycz­nie pra­co­wał cięż­ki sprzęt bu­dow­la­ny.

W każ­dym z wy­ko­pa­nych do­łów da­wa­ło się po­mie­ścić do ty­sią­ca zwłok. Ośro­dek Spe­cjal­ny nu­mer 1187 nie był je­dy­nym, jaki po­wstał w cią­gu ostat­nie­go ty­go­dnia. Fe­de­ral­na Agen­cja Za­rzą­dza­nia Kry­zy­so­we­go two­rzy­ła je w ca­łym kra­ju, a i tak po­trze­by oka­zy­wa­ły się więk­sze, niż za­kła­da­no.

Jim Daw­son zmarł dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny po za­ka­że­niu. Wcze­śniej ni­g­dy nie cho­ro­wał, żył więc w prze­ko­na­niu, że jest uod­por­nio­ny na wszel­kie wi­ru­sy.

Aku­rat na ten kon­kret­ny nie był.

SZCZECIN – POLSKA | 24 lip­ca

Te wa­ka­cje na pew­no nie będą na­le­żeć do uda­nych – my­śli Ha­lic­kie­go po­szy­bo­wa­ły swo­bod­nie. Stra­cił ocho­tę na wpa­try­wa­nie się w ster­tę do­ku­men­tów, któ­re le­ża­ły na biur­ku. Za­pra­gnął wyjść i za­czerp­nąć świe­że­go po­wie­trza, co na ra­zie nie wy­da­wa­ło się moż­li­we nie tyl­ko dla­te­go, że zbie­ra­ło się na bu­rzę.

Od trzech ty­go­dni zaj­mo­wał się jed­nym. Przez jego biu­ro prze­wi­nę­ło się co naj­mniej kil­ka­set osób, de­le­ga­cji, eks­per­tów, ofi­cje­li i kil­ku na­wie­dzo­nych, któ­rym w nie­wy­tłu­ma­czal­ny dla ni­ko­go spo­sób uda­ło się po­ko­nać war­ty i do­stać aż tu­taj. Był pre­zy­dent, pre­mier i całe sta­do par­la­men­ta­rzy­stów – wszy­scy bez wy­jąt­ku prze­ję­ci i z masą do­brych rad, tyl­ko że on nie po­trze­bo­wał do­brych rad, a spo­ko­ju. Niech w koń­cu spe­cja­li­ści wy­po­wie­dzą się, co za­szło, bo jak do tej pory wszy­scy drep­ta­li w miej­scu.

Część człon­ków ko­mi­sji do spraw ba­da­nia ka­ta­strof lot­ni­czych oświad­czy­ła, że sa­mo­lot Ił-96-300 po pro­stu roz­padł się w po­wie­trzu na sku­tek du­żych na­prę­żeń. Ile­kroć o tym sły­szał, za­wsze dra­pał się w gło­wę – sa­mo­lo­ty nie roz­pa­da­ją się bez przy­czy­ny. Ko­lej­na su­ge­stia – na po­kła­dzie do­szło do wy­bu­chu sub­stan­cji nie­zna­ne­go po­cho­dze­nia. To rów­nież nie znaj­do­wa­ło po­twier­dze­nia w eks­per­ty­zach, choć w pra­sie już po­ja­wia­ły się ar­ty­ku­ły o tro­ty­lu we wra­ku Iła.

Do tej pory nie po­tra­fio­no zna­leźć sen­sow­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia, dla­cze­go lot od­by­wał się nad te­ry­to­rium Pol­ski, choć od po­cząt­ku pla­no­wa­no udać się na pół­noc i do­pie­ro nad Bał­ty­kiem obrać kurs na wschód. Pi­lo­ci nie mo­gli aż tak się po­my­lić. To w koń­cu fa­chow­cy naj­wyż­szej kla­sy. Prze­cież tył­ka sa­me­go pre­zy­den­ta nie bę­dzie wo­ził ja­kiś tam ama­tor.

Jak twier­dził je­den z nie­za­leż­nych eks­per­tów zaj­mu­ją­cych się te­ma­tem, sa­mo­lot zo­stał źle na­pro­wa­dzo­ny, a jego apa­ra­tu­ra po­kła­do­wa zha­ko­wa­na, co w kon­se­kwen­cji do­pro­wa­dzi­ło do ka­ta­stro­fy.

Teo­ria może i roz­sąd­na, tyl­ko kto miał­by to zro­bić? Naj­bar­dziej oczy­wi­sta od­po­wiedź – ten, kto na tym sko­rzy­stał, nie mia­ła więk­sze­go sen­su. Śmierć po­niósł nie tyl­ko przy­wód­ca Ro­sji, roz­trza­ska­ły się rów­nież ma­szy­ny po­zo­sta­łych przy­wód­ców Eu­ro­py, Ame­ry­ki Pół­noc­nej i Ja­po­nii. Wszyst­kich w pierw­szych mi­nu­tach ogar­nę­ło zdu­mie­nie, któ­re szyb­ko prze­ro­dzi­ło się w pa­ni­kę. Iłem Pu­ti­na mało kto się przej­mo­wał oprócz sa­mych Ro­sjan, ale jak to się sta­ło, że ru­nął na zie­mię Air For­ce One?

Sa­mo­lo­ty po­zo­sta­łych przy­wód­ców to rów­nież nie ja­kiś tam złom, po­wy­cią­ga­ny na spe­cjal­ne oka­zje. Lu­dzie i sprzęt z naj­wyż­szej pół­ki.

Do woj­ny nie do­szło wy­łącz­nie dla­te­go, że śmierć po­niósł nie tyl­ko Wła­di­mir Wła­di­mi­ro­wicz, ale rów­nież pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pre­mier Ka­na­dy i nie­miec­ka kanc­lerz, wła­śnie uda­ją­ca się z wi­zy­tą do Mo­na­chium. To się po pro­stu nie mie­ści­ło w gło­wie. Zgi­nę­ło nie­mal ty­siąc osób. Ow­szem, je­den wy­pa­dek da­wa­ło się wy­tłu­ma­czyć, ale osiem? Zda­rze­nie cał­ko­wi­cie prze­kie­ro­wy­wa­ło po­li­ty­kę świa­to­wą. W tych oko­licz­no­ściach nikt nie po­zo­sta­wał obo­jęt­ny. Zmia­ny do­ty­czy­ły wszyst­kich – od pa­stu­cha z gór Ał­ta­ju po han­dla­rza nie­ru­cho­mo­ścia­mi z Los An­ge­les i ry­ba­ka z wło­skie­go Bari.

Nie­mal od razu na pierw­szą li­nię wy­su­nął się dru­gi gar­ni­tur po­li­ty­ków. W Ja­po­nii i we Wło­szech zde­cy­do­wa­no o roz­pi­sa­niu no­wych wy­bo­rów. W USA cała wła­dza prze­szła w ręce wi­ce­pre­zy­den­ta. Fe­de­ra­cja trwa­ła w za­wie­sze­niu. Do tej pory nie wie­dzia­no, kto przej­mie sche­dę po Pu­ti­nie.

Unia Eu­ro­pej­ska i jej agen­dy stra­ci­ły wiatr w ża­glach. Więk­szość urzęd­ni­ków po­rzu­ci­ła eks­po­no­wa­ne sta­no­wi­ska i wró­ci­ła do do­mów. Co tam Bruk­se­la, sko­ro wa­lił się cały świat. Na bar­ki tych, któ­rzy po­zo­sta­li, spadł cię­żar kie­ro­wa­nia ca­łym tym ba­ła­ga­nem. Spraw do roz­wią­za­nia było tyle, że nie wie­dzia­no, w co ręce wło­żyć. Od cze­go tu za­cząć, sko­ro naj­bar­dziej cy­wi­li­zo­wa­ne pań­stwa na tej pla­ne­cie stra­ci­ły so­lid­ne pod­sta­wy i za­czę­ły ba­lan­so­wać na kra­wę­dzi?

Eu­ro­pa jesz­cze ja­koś so­bie ra­dzi­ła, ale kon­ty­nent pół­noc­no­ame­ry­kań­ski po­wo­li, acz sys­te­ma­tycz­nie zmie­rzał ku za­tra­ce­niu. Epi­de­mia, któ­ra z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się nic nie­zna­czą­cym epi­zo­dem, nie­ocze­ki­wa­nie za­ta­cza­ła co­raz szer­sze krę­gi. Licz­ba za­ra­żo­nych szła w mi­lio­ny. Pan­de­mia roz­wi­ja­ła się w za­wrot­nym tem­pie i wciąż nie wie­dzia­no, co jest jej przy­czy­ną. Epi­de­mio­lo­dzy i le­ka­rze dwo­ili się i tro­ili. Nowi cho­rzy po­ja­wia­li się nie tyl­ko w wiel­kich aglo­me­ra­cjach, ale i na za­bi­tej de­cha­mi pro­win­cji. Wy­star­czy­ły dwa lub trzy dni i po czło­wie­ku. Nie na­dą­ża­no z po­chów­ka­mi. Na obrze­żach miast ko­pa­no zbio­ro­we mo­gi­ły, mo­gą­ce po­mie­ścić do ty­sią­ca zmar­łych. Cze­goś po­dob­ne­go nie do­świad­czo­no od 1920 roku, kie­dy to przez Sta­ny prze­to­czy­ła się hisz­pan­ka. Po nie­mal stu la­tach wszyst­ko po­wta­rza­ło się z tą samą in­ten­syw­no­ścią i gro­zi­ło upad­kiem ca­łej go­spo­dar­ki. Nie cho­dzi­ło już o drob­ne kwo­ty: mi­liard tu, mi­liard tam. Ana­li­ty­cy ryn­ków fi­nan­so­wych ze zdu­mie­niem ob­ser­wo­wa­li to samo, co kie­dyś spo­tka­ło kra­je ban­kru­tu­ją­ce – pie­nią­dze trans­fe­ro­wa­no na za­gra­nicz­ne kon­ta, ceny nie­ru­cho­mo­ści spa­da­ły na łeb na szy­ję. Wstrzy­my­wa­no loty mię­dzy­kon­ty­nen­tal­ne, a wszyst­kich, któ­rzy przy­by­wa­li ze Sta­nów lub Ka­na­dy, pod­da­wa­no kwa­ran­tan­nie. Obo­zy dla nich po­wsta­wa­ły jak grzy­by po desz­czu. W za­chod­niej Eu­ro­pie było ich już dwa­dzie­ścia, ko­lej­nych trzy­dzie­ści znaj­do­wa­ło się w fa­zie two­rze­nia. Tu­ry­ści z USA nie chcie­li wra­cać do do­mów, przy­jezd­ni ze sta­re­go kon­ty­nen­tu nie mo­gli opu­ścić Sta­nów. I jed­nym, i dru­gim koń­czy­ła się go­tów­ka. Ty­sią­ce, a może i dzie­siąt­ki ty­się­cy ro­dzin, za­miast ko­rzy­stać z wa­ka­cji, ko­czo­wa­ło na lot­ni­skach, co jesz­cze przy­śpie­sza­ło roz­wój pan­de­mii.

Jak­by tego było mało, dały o so­bie znać róż­ni­ce et­nicz­ne – gan­gi La­ty­no­sów ru­szy­ły na czar­nych, bia­łych i Azja­tów. Ci, za­gro­że­ni i wy­pie­ra­ni ze swo­ich dziel­nic, od­po­wie­dzie­li w je­dy­ny zna­ny so­bie spo­sób – prze­mo­cą. Uli­ce spły­nę­ły krwią. Po­li­cja, Gwar­dia Na­ro­do­wa, a w nie­któ­rych przy­pad­kach tak­że re­gu­lar­na ar­mia, przy­stą­pi­ły do pa­cy­fi­ka­cji. Jak zwy­kle przy tego typu ope­ra­cjach obe­rwa­ło się wszyst­kim – win­nym i nie­win­nym. Prze­sta­ły wy­star­czać pał­ki, tar­cze i gaz łza­wią­cy, się­gnię­to po ostrą amu­ni­cję.

Im usil­niej pró­bo­wa­no przy­wró­cić po­rzą­dek, tym bar­dziej ro­bi­ło się krwa­wo. Do naj­po­waż­niej­szych roz­ru­chów i za­mie­szek do­szło w No­wym Or­le­anie, El Paso, Ho­uston, Al­bu­qu­erque i Atlan­cie. Ofia­ry li­czo­no w set­kach. Pół­noc wy­da­wa­ła się jesz­cze spo­koj­na. Tyl­ko na jak dłu­go? Za­czę­to wie­ścić ko­niec su­per­mo­car­stwa. Ha­lic­ki jak na ra­zie nie był o tym prze­ko­na­ny. Po­trze­ba dużo wię­cej, by ten cały gmach za­wa­lił się z hu­kiem. Ja­kaś tam epi­de­mia, choć­by naj­bar­dziej śmier­tel­na, czy roz­ru­chy na tle ra­so­wym nie po­grą­żą kra­ju na do­bre.

Śmier­tel­ny cios za­dać mo­gli za to so­jusz­ni­cy. W Eu­ro­pie za­czę­to od­że­gny­wać się od wszyst­kie­go, co ame­ry­kań­skie. Może gdy­by przy wła­dzy po­zo­sta­li ci, co rzą­dzi­li do nie­daw­na, wy­da­rze­nia po­to­czy­ły­by się… nie ina­czej, ale na pew­no le­piej, a tak wy­da­wa­ło się, że świat wra­ca do cza­sów sprzed dru­giej woj­ny. Każ­dy kraj za­czy­nał li­czyć tyl­ko na sie­bie. Cała cy­wi­li­za­cyj­na so­li­dar­ność roz­pa­da­ła się w oczach. To może jesz­cze nie był etap wy­ła­py­wa­nia ame­ry­kań­skich oby­wa­te­li i kie­ro­wa­nia ich do obo­zów fil­tra­cyj­nych, ale wie­lu po­pu­li­stycz­nych po­li­ty­ków jak­by za­czę­ło tra­cić po­czu­cie zwy­kłej ludz­kiej przy­zwo­ito­ści. I nic dziw­ne­go, strach zaj­rzał lu­dziom w oczy. Oba­wia­no się tego sa­me­go, co przy­tra­fi­ło się Wa­szyng­to­no­wi czy Se­at­tle.

Świat za­stygł w zdu­mie­niu. Każ­dy ko­lej­ny dzień przy­no­sił za­ska­ku­ją­ce new­sy. Pe­kin, naj­więk­szy wie­rzy­ciel ame­ry­kań­skie­go dłu­gu, już de­kla­ro­wał po­moc. Dla ni­ko­go nie było ta­jem­ni­cą, że je­śli pad­nie do­lar, pad­ną też i Chi­ny, i Ja­po­nia. Z dru­giej jed­nak stro­ny, wie­lu spe­cja­li­stów wska­zy­wa­ło na sprzy­ja­ją­cą oka­zję do po­grą­że­nia od­wiecz­ne­go ry­wa­la. Co praw­da Wa­szyng­ton był wciąż nie­kwe­stio­no­wa­nym li­de­rem i mógł bez wa­ha­nia huk­nąć ob­ca­sem w pul­pit, zu­peł­nie jak to­wa­rzysz Chrusz­czow pod­czas se­sji ONZ-etu, nie­mniej kwe­stia, co wów­czas sta­nie się z chiń­skim eks­por­tem, wciąż po­zo­sta­wa­ła otwar­ta.

Ha­lic­kie­mu pod­nio­sły się wło­sy na kar­ku. Każ­dy czło­wiek przy zdro­wych zmy­słach wie­dział, że wszyst­ko od po­cząt­ku do koń­ca zo­sta­ło ukar­to­wa­ne: i sza­le­ją­ca w USA epi­de­mia, i spa­da­ją­ce z nie­ba sa­mo­lo­ty z przed­sta­wi­cie­la­mi rzą­dów naj­więk­szych świa­to­wych go­spo­da­rek. Ata­ki ha­ker­skie przed Nocą Sądu – jak me­dia okre­śli­ły wy­pad­ki z pierw­sze­go na dru­gie­go lip­ca – na tyle za­nie­po­ko­iły struk­tu­ry od­po­wie­dzial­ne za bez­pie­czeń­stwo, i to nie tyl­ko w Pol­sce, że zde­cy­do­wa­no się na po­sta­wie­nie w stan go­to­wo­ści wy­bra­nych ele­men­tów sił obron­nych. Wie­le jed­no­stek opu­ści­ło ko­sza­ry, okrę­ty wy­pły­nę­ły w mo­rze, a sa­mo­lo­ty za­czę­ły pa­tro­lo­wać prze­strzeń po­wietrz­ną.

Było to jed­nak zbyt mało i zbyt dużo rów­no­cze­śnie. Zbyt mało, bo ci, któ­rzy mie­li zgi­nąć, i tak zgi­nę­li. Wy­pro­wa­dze­nie wojsk w pole też nie po­słu­ży­ło ni­cze­mu oprócz za­gwa­ran­to­wa­nia do­bre­go sa­mo­po­czu­cia de­cy­den­tów. Nikt nie za­ata­ko­wał eu­ro­pej­skich miast ani nie wy­po­wie­dział Eu­ro­pie woj­ny. Trwał swo­isty pat i nikt na do­brą spra­wę nie wie­dział, do cze­go to wszyst­ko pro­wa­dzi.

Dość tych roz­wa­żań. Le­piej, jak sku­pi się na wła­snej ro­bo­cie.

Ma­jor po­wró­cił my­śla­mi do tam­tej nocy. Na miej­scu zna­lazł się jako je­den z pierw­szych i to wła­śnie od nie­go pró­bo­wa­no wy­cią­gnąć wszyst­ko, co mo­gło po­móc w do­cho­dze­niu, w ogó­le nie przej­mu­jąc się tym, że nie był ani świad­kiem, ani eks­per­tem lot­ni­czym.

Szcząt­ki Iła 96 roz­rzu­co­ne były na zie­mi. Wo­lał nie spe­ku­lo­wać, dla­cze­go tak się sta­ło.

Na po­cząt­ku był te­le­fon od Chmu­ry, to pa­mię­tał do­sko­na­le. Je­śli nada­rzy się oka­zja, spró­bu­je do­wie­dzieć się, skąd ka­pi­tan o tym wie­dział. Tu de­cy­do­wa­ły mi­nu­ty. Wszyst­ko od­by­ło się na styk. Sza­leń­czej jaz­dy w środ­ku nocy wo­lał nie wspo­mi­nać. Do­jazd do Ta­no­wa i… a tak, roz­mo­wa z tam­tą ko­bie­tą. Ja­koś póź­niej stra­cił ją z oczu, po pro­stu za dużo się dzia­ło, tro­chę szko­da. Za­dzwo­nić do niej? Nie znał nu­me­ru ani na­zwi­ska, imie­nia też so­bie nie przy­po­mi­nał. Na miej­scu ka­ta­stro­fy był kil­ka­krot­nie i ja­koś nie po­my­ślał o tym, by z nią po­roz­ma­wiać. Może Mro­czek wie wię­cej, chy­ba ją od­wo­ził, ale tego nie był pew­ny.

Jak po­sie­dzi w biu­rze ko­lej­ną go­dzi­nę, to osza­le­je.

W koń­cu się zde­cy­do­wał, wstał, się­gnął po czer­wo­ny be­ret żan­dar­me­rii i ob­cią­gnął blu­zę. Opu­ścił biu­ro i za­mknął za sobą drzwi na klucz.

– Wy­cho­dzę – rzu­cił do dy­żur­ne­go, zbie­ga­jąc po scho­dach. Na par­kin­gu obok dwóch Hon­ke­rów stał nowy te­re­no­wy mer­ce­des, ostat­ni na­by­tek jed­nost­ki. Wsiadł do wozu i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyj­ce.

Szyb­ko włą­czył się do ru­chu. W tym mo­men­cie po­mysł wy­da­wał mu się zu­peł­nie do ni­cze­go. Sko­ro naj­lep­si eks­per­ci ła­ma­li gło­wy nad tym, co za­szło, to co bę­dzie wi­dział ktoś, kto o lot­nic­twie nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia? Trud­no, po­je­dzie, po­wę­szy, może wpad­nie na ja­kiś po­mysł. Do eks­per­ty­zy czar­nych skrzy­nek na pew­no nie zo­sta­nie do­pusz­czo­ny, po­dob­nie jak do tych wszyst­kich ba­dań śla­dów ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i te­stów ma­ją­cych wy­ja­śnić, czy urzą­dze­nia po­kła­do­we dzia­ła­ły po­praw­nie. Wła­ści­wie to sam nie wie­dział, cze­go szu­ka.

Dał so­bie spo­kój z roz­wa­ża­nia­mi. Niech głów­ku­ją spe­cja­li­ści, od tego prze­cież są.

***

Na miej­sce do­je­chał aku­rat, gdy w ra­diu Edith Piaf ogła­sza­ła wszem wo­bec, że ni­cze­go nie ża­łu­je. Za­trzy­mał sa­mo­chód mniej wię­cej w tym sa­mym miej­scu, w któ­rym zro­bił to wcze­śniej sier­żant Mro­czek. Wy­siadł i ro­zej­rzał się. Ta­no­wo to ty­po­wa uli­ców­ka – domy wzdłuż głów­nej dro­gi, opo­dal sklep. Ko­lej­ny tro­chę da­lej. Lu­dzi też nie­wie­lu. Głów­ną atrak­cję, wrak le­żą­cy parę ki­lo­me­trów stąd, już so­bie obej­rzał. Szcząt­ki zresz­tą wy­wie­zio­no. Te­raz prze­ko­py­wa­no te­ren na głę­bo­kość pół me­tra. Pierw­szy po­ste­ru­nek strze­gą­cy stre­fy znaj­do­wał się nie­da­le­ko. Nikt nie­po­wo­ła­ny nie po­wi­nien krę­cić się w po­bli­żu. Za prze­kro­cze­nie gra­ni­cy zony gro­zi­ły do­tkli­we kary, głów­nie fi­nan­so­we. Trze­ba mieć nie­rów­no pod su­fi­tem, by pchać się w ta­kie miej­sce.

Ro­zej­rzał się na boki. Gdy­by nie sła­bo już wy­czu­wal­ny swąd w po­wie­trzu, oko­li­cę moż­na by uznać za sie­lan­ko­wą. Aku­rat jak na złość ni­ko­go nie było w po­bli­żu. Sklął sam sie­bie za idio­tycz­ny po­mysł. O kogo ma py­tać? Być może oso­ba, któ­ra im wów­czas po­mo­gła, wca­le tu nie miesz­ka­ła, a na przy­kład przy­je­cha­ła od­wie­dzić zna­jo­mych. Wes­tchnął.

Płot naj­bliż­sze­go go­spo­dar­stwa znaj­do­wał się le­d­wie parę me­trów da­lej. Obej­ście otwar­te. Pies stró­żu­ją­cy, wil­czur zmie­sza­ny z kun­dlem, na wi­dok Ha­lic­kie­go pod­ku­lił ogon i scho­wał się w bu­dzie. Pew­nie w cią­gu ostat­nich paru dni wy­padł na uli­cę, do­stał kopa od któ­re­goś z ner­wo­wych sier­żan­tów i w kon­se­kwen­cji na­uczył się sza­cun­ku do mun­du­ru.

– Pan do kogo? – Tęga ko­bie­ta po sześć­dzie­siąt­ce wy­szła zza rogu domu.

– Trzy ty­go­dnie temu za­trzy­ma­łem się tu­taj. – Czuł, że bre­dzi, ale brnął da­lej. – Je­cha­li­śmy do miej­sca wy­pad­ku – wy­ja­śnił już bar­dziej skład­nie. – Pro­wa­dzi­ła nas pew­na ko­bie­ta… – Gdy­by nie po­lo­wy uni­form, w któ­rym pa­ra­do­wał, już daw­no zo­stał­by po­sła­ny do dia­bła.

– Do­praw­dy nie wiem, jak mo­gła­bym po­móc.

Na­le­ża­ło się tego spo­dzie­wać.

– No nic, dzię­ku­ję. – Wy­co­fał się do dro­gi.

Z kim tu ga­dać? Z li­sto­no­szem, z soł­ty­sem? Może z kie­row­ni­kiem skle­pu? Ten pew­nie zna wszyst­kich. Wi­dzi miesz­kań­ców co­dzien­nie, i to wie­lo­krot­nie. Nie za­szko­dzi spró­bo­wać.

Prze­ciął jezd­nię i wszedł na par­king. Po chwi­li wie­dział, że nic z tego nie bę­dzie. To sie­ciów­ka. Przy ka­sie sie­dzia­ła dziew­czy­na nie­ko­niecz­nie po­cho­dzą­ca stąd. Do­ty­czy­ło to ca­łe­go per­so­ne­lu. Znie­chę­co­ny za­wró­cił. To się nie mo­gło udać.

Sta­nął na chod­ni­ku. Szo­są prze­ta­cza­ła się ko­lum­na sa­mo­cho­dów. Przy­glą­dał się im przez chwi­lę. Z jed­ne­go z po­jaz­dów ster­cza­ły an­te­ny, po­zo­sta­łe prze­wo­zi­ły kon­te­ne­ry, w tym chłod­nie prze­zna­czo­ne do prze­cho­wy­wa­nia od­na­le­zio­nych frag­men­tów ciał. Kon­wój prze­je­chał z ło­sko­tem.

Wkrót­ce ostat­ni wóz znikł w od­da­li.

Cały ten wy­jazd oka­zał się chy­bio­ny. Te­raz do soł­ty­sa i na tym ko­niec. Wsiadł do mer­ce­de­sa i za­wró­cił, gdy po­stać na ro­we­rze mi­gnę­ła tuż przed te­re­nów­ką. Co praw­da za pierw­szym ra­zem nie przy­glą­dał się jej do­kład­nie, ale to na pew­no była ona. Pie­szo jej nie do­go­ni, bo jak na ama­tor­kę roz­wi­ja­ła cał­kiem przy­zwo­itą pręd­kość. Jej dłu­gie opa­lo­ne nogi tyl­ko śmi­ga­ły w po­wie­trzu.

Uru­cho­mił sil­nik i włą­czył sy­re­nę. Mer­ce­des ru­szył, wy­strze­li­wu­jąc spod kół drob­ne ka­my­ki i żwir z po­bo­cza.

Po­ścig nie trwał dłu­go, naj­wy­żej sto me­trów. Wy­mi­nął ro­we­rzyst­kę i za­trzy­mał się przed nią. Bez wąt­pie­nia zro­bił wra­że­nie.

W pierw­szej chwi­li go nie po­zna­ła. Nic dziw­ne­go. Kto miał wów­czas gło­wę do ta­kich głu­pot? Do tego była noc, a wszy­scy dzia­ła­li w ostrym stre­sie.

Przed­sta­wił się i wy­ja­śnił, o co cho­dzi.

– A, już so­bie przy­po­mi­nam. – Uśmiech­nę­ła się. W jej oczach za­pa­li­ły się we­so­łe iskier­ki.

– Coś ze mną nie tak? – Ha­lic­ki spoj­rzał na mun­dur. Może ptak na­srał mu na pa­go­ny i stąd to roz­ba­wie­nie.

– Wszyst­ko w ab­so­lut­nym po­rząd­ku. – Wy­cią­gnę­ła w jego kie­run­ku dłoń. – Je­stem Ali­cja.

– Miło mi.

– Co pana do nas spro­wa­dza?

Bro­dą wska­zał na las, nad któ­rym w koń­cu prze­stał uno­sić się dym z po­go­rze­li­ska.

– Ro­zu­miem. – Po­smut­nia­ła.

– Może nie stój­my tak, pani, zda­je się, ma ja­kieś spra­wy do za­ła­twie­nia. Pod­wio­zę, wte­dy po­roz­ma­wia­my – za­pro­po­no­wał.

– A co z ro­we­rem?

– Po­wi­nien się zmie­ścić z tyłu. – Ode­brał od niej we­hi­kuł i umie­ścił w czę­ści trans­por­to­wej sa­mo­cho­du. Z ga­lan­te­rią otwo­rzył przed nią drzwicz­ki i za­pro­sił do środ­ka. Owiał go za­pach per­fum, i to ta­kich z gór­nej pół­ki, żad­ne tam my­deł­ko Fa. Po­ża­ło­wał, że sam nie skro­pił się czymś od­po­wied­nim. Ob­szedł te­re­nów­kę i za­siadł z dru­giej stro­ny.

– Do­kąd?

– Wy­bie­ra­łam się do Po­lic.

– Pani tam pra­cu­je?

– Nic z tych rze­czy. – Za­trzask ta­śmy bez­pie­czeń­stwa spo­czął w uchwy­cie mo­cu­ją­cym. Po­cze­kał, aż skoń­czy. Wła­ści­wie to nie cho­dzi­ło o pasy. Ga­pił się na jej nogi, któ­re przy­cią­ga­ły spoj­rze­nie jak ma­gnes opił­ki że­la­za. W koń­cu opa­no­wał się i ru­szy­li. Usil­nie sta­rał się sku­pić na dro­dze, a nie na wspo­mnie­niu sprzed chwi­li.

– A gdzie, je­że­li to nie jest ta­jem­ni­ca?

– W Szcze­ci­nie – od­par­ła. – Mam tam biu­ro.

– Biu­ro?

– Ar­chi­tek­tu­ra wnętrz. W Po­li­cach pro­wa­dzę bu­do­wę.

– A co pani robi tu­taj?

– Ro­dzi­ce mają dom, wpa­dam do nich, kie­dy mogę.

Co to zna­czy mieć fart, uśmiech­nął się do sie­bie w du­chu. Ich ścież­ki mo­gły prze­cież w ogó­le się nie prze­ciąć. Ktoś inny mógł na­pa­to­czyć się tam­tej nocy i wska­zać dro­gę do miej­sca, w któ­rym spadł sa­mo­lot z pre­zy­den­tem Fe­de­ra­cji.

– Czy wte­dy, kie­dy się to wy­da­rzy­ło, coś zwró­ci­ło pani uwa­gę? – prze­szedł w koń­cu do te­ma­tu.

– Niby co?

– Bo ja wiem… W do­cho­dze­niu nie­kie­dy przy­da­ją się naj­mniej z po­zo­ru istot­ne szcze­gó­ły, a przy ka­ta­kli­zmie na taką ska­lę mu­si­my brać pod uwa­gę wszel­kie de­ta­le.

– A może ra­cję mają ci, któ­rzy twier­dzą, że rzą­do­wa ko­mi­sja nie ma po­ję­cia, co się wy­da­rzy­ło?

Ha­lic­ki za­bęb­nił pal­ca­mi po kie­row­ni­cy. Co tu od­po­wie­dzieć? Nie tyl­ko oni drep­ta­li w miej­scu. To samo do­ty­czy­ło po­zo­sta­łych ze­spo­łów eks­perc­kich. W jed­nym przy­pad­ku, a do­ty­czy­ło to ma­szy­ny, któ­rą le­ciał pre­mier Ka­na­dy, szcząt­ki wra­ku zo­sta­ły roz­rzu­co­ne na Atlan­ty­ku, bli­sko ir­landz­kie­go wy­brze­ża. Sztorm utrud­nił wy­do­by­cie ciał i resz­tek sa­mo­lo­tu. Zresz­tą co tu mó­wić o trans­oce­anicz­nym prze­lo­cie. Ma­te­ria­ły ze­bra­ne z miejsc po­zo­sta­łych ka­ta­strof nie wno­si­ły nic do wy­ja­śnie­nia tego, co się sta­ło.

– O ile so­bie przy­po­mi­nam…

– Tak? – Na­dzie­ja drgnę­ła w ser­cu ma­jo­ra.

– Nic cie­ka­we­go nie mia­ło miej­sca – do­koń­czy­ła. – Przy­je­cha­łam dwa dni wcze­śniej. Pan wie, Ta­no­wo to kom­plet­na dziu­ra. Lu­dzie wie­dzą tu o so­bie wszyst­ko, nikt nie jest ano­ni­mo­wy.

– Ro­zu­miem. – Na­dzie­ja zga­sła rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wi­ła.

– Jesz­cze za­py­tam ro­dzi­ców, może oni wie­dzą wię­cej.

– Będę zo­bo­wią­za­ny.

– Aż tak?

– Pro­szę so­bie ze mnie nie żar­to­wać.

– Gdzież­bym śmia­ła.

Przed nimi po­ja­wi­ły się pierw­sze ko­mi­ny za­kła­dów che­micz­nych. Krót­ka prze­jażdż­ka do­bie­ga­ła koń­ca.

– Pro­szę się za­trzy­mać.

– Tu­taj?

– Tak.

Zje­chał w stro­nę wą­skiej dro­gi nik­ną­cej po­mię­dzy gę­sto ro­sną­cy­mi so­sna­mi, wy­siadł i po­szedł po ro­wer.

– To moja wi­zy­tów­ka. – Po­dał Ali­cji mały kar­to­nik z nu­me­rem te­le­fo­nu.

– Za­dzwo­nię na pew­no. – Wsko­czy­ła na sio­deł­ko, ma­cha­jąc na po­że­gna­nie ręką. Wy­star­czył mo­ment i już jej nie było.

Ha­lic­kie­mu nie po­zo­sta­ło nic in­ne­go, jak za­wró­cić. Może na­stęp­nym ra­zem bę­dzie miał wię­cej szczę­ścia.

ASZCHABAD – TURKMENISTAN | 27 lip­ca

Są kra­je, w któ­rych bo­ha­te­rom sta­wia się zło­te po­mni­ki. I to do­słow­nie. Sa­par­my­rad Ny­ýa­zow na­le­żał do ta­kich szczę­śliw­ców. Od spo­glą­da­nia na jego wy­so­ki na dwa­na­ście me­trów wi­ze­ru­nek bo­la­ły oczy. Od kie­dy w 1992 roku ogło­sił się Turk­men­ba­szą, czy­li oj­cem wszyst­kich Turk­me­nów, po 2006 rok, gdy zmarł, ten były przy­wód­ca Turk­meń­skiej So­cja­li­stycz­nej Re­pu­bli­ki Rad dzier­żył nie­po­dziel­ną wła­dzę w swo­im ręku. Pola naf­to­we i ga­zo­we, w ja­kie ob­fi­to­wał Turk­me­ni­stan, czy­ni­ły z Ny­ýa­zo­wa cał­ko­wi­cie nie­za­leż­ne­go przy­wód­cę, z tym że bli­żej mu było do Mo­skwy niż do Wa­szyng­to­nu. Ogło­sił się na­wet po­tom­kiem Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Do cze­goś po­dob­ne­go trze­ba spo­rej wy­obraź­ni. Gdy umarł, po­zo­sta­wił nie­utu­lo­ny w żalu na­ród.

Nie na dłu­go. Na­stęp­ca, Gur­ban­gu­ly Ber­di­mu­ha­me­dow, po­szedł dro­gą prze­tar­tą przez po­przed­ni­ka.

No, pra­wie tą samą. Nie­ste­ty spra­wy mię­dzy­na­ro­do­we moc­no się skom­pli­ko­wa­ły. Przez gra­nicz­ną Amu-da­rię z Afga­ni­sta­nu co rusz prze­ni­ka­ły od­dzia­ły mu­dża­he­di­nów. Nie­bez­piecz­nie było rów­nież w Uz­be­ki­sta­nie i Ta­dży­ki­sta­nie. Nie wszyst­kim po­do­ba­ło się, że wła­dza na­le­ża­ła do jed­no­stek ma­ją­cych całą resz­tę za nic. Wszak to nie czło­wiek jest naj­waż­niej­szy, a Al­lah.

Pro­ble­my się pię­trzy­ły. Ceny su­row­ców spa­da­ły na pysk, a co za tym idzie, wpły­wy do bu­dże­tu rów­nież. Ber­di­mu­ha­me­dow spo­dzie­wał się wy­bu­chu nie­za­do­wo­le­nia, nie wie­dział tyl­ko, gdzie i kie­dy do nie­go doj­dzie.

Gur­ban­gu­ly przy­mknął oczy, gdy cha­rak­te­ry­za­tor­ka za­czę­ła na­kła­dać mu na twarz war­stwę pu­dru. W koń­cu pu­blicz­ne wy­stą­pie­nie to nie byle co. Na­le­ża­ło pre­zen­to­wać się god­nie. Przez gło­wę pre­zy­den­ta Turk­me­ni­sta­nu prze­bie­gły ob­ra­zy z ostat­nie­go spo­tka­nia G7. Oni też pre­zen­to­wa­li się do­stoj­nie. I co? I nic. Po­zo­stał po nich proch, a byli tacy po­tęż­ni. Bez wąt­pie­nia przej­dą do hi­sto­rii, choć pew­nie nie o ta­kiej sła­wie ma­rzy­li.

Od­su­nął roz­wa­ża­nia na bok. Nie chciał się do tego przy­znać, ale tam­ten sąd­ny dzień moc­no nim wstrzą­snął. Jak tak moż­na, lu­dzie, jak tak moż­na…

– Pa­nie pre­zy­den­cie, skoń­czo­ne – usły­szał tuż nad uchem.

Przyj­rzał się so­bie w lu­strze. Może nie wy­glą­dał jak hol­ly­wo­odz­ka sła­wa, tro­chę nie ten ima­ge, ale nie było źle. Po­pra­wił gar­ni­tur, dźwi­gnął się z fo­te­la i ode­słał cha­rak­te­ry­za­tor­kę i jej po­moc­ni­ce. W za­sa­dzie był go­to­wy.

Każ­de pu­blicz­ne wy­stą­pie­nie trak­to­wał śmier­tel­nie po­waż­nie, a wy­wiad dla Al-Dża­zi­ry to waż­ny ele­ment kre­owa­ne­go wi­ze­run­ku. W tych nie­spo­koj­nych cza­sach musi za­pre­zen­to­wać się jako głos roz­sąd­ku.

Staw­ka była wy­so­ka. Cho­dzi­ło o przy­szłość nie tyl­ko jego, ale i ca­łe­go kra­ju.

Za­piął gu­zi­ki ma­ry­nar­ki i za ochro­nia­rzem ru­szył ko­ry­ta­rza­mi pa­ła­cu do sali, gdzie już na nie­go cze­ka­no.