Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Skrawek mego serca

Skrawek mego serca

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-568-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Skrawek mego serca

"Jest rok 1969. W Wielkiej Brytanii szaleje rock’n’roll, a po całym kraju krążą narkotyki oraz miłujący pokój hipisi. Tuż  po zakończeniu jednego z rockowych festiwali policja odnajduje śpiwór, w którym spoczywa ciało młodej kobiety, porzuconej pośród pofestiwalowego bałaganu. Aby rozwiązać zagadkę tej śmierci, inspektor Stanley Chadwick musi wbrew swoim uprzedzeniom nawiązać kontakt z przedstawicielami subkultury, której z całego serca nie znosi. Ślady prowadzą do członków kontrowersyjnego zespołu Mad Hatters. 30 lat później inspektor Banks otrzymuje wezwanie na scenę zbrodni i rozpoczyna śledztwo w sprawie zamordowania dziennikarza piszącego dla MOJO artykuł na temat kariery Mad Hatters. Wraz z inspektor Cabbot odkrywają, że zamordowany dziennikarz odkrył jakąś mroczna tajemnicę tkwiąca w przeszłości zespołu, powodując tym samym spore zamieszanie. Kiedy dwójka policjantów zaczyna coraz mocniej interesować się fenomenem Mad Hattersów, bardzo szybko dochodzą do wniosku, że ich pokolenie, głoszące wolną miłość obrało bardzo niebezpieczną ścieżkę."

Polecane książki

Jaką mroczną tajemnicę kryje odrapana walizka, która wędruje po świecie już 50 lat? Vivian Schuyler, wywodząca się ze starej, zamożnej nowojorskiej rodziny, manifestuje swoją niezależność, wyprowadzając się na obskurne poddasze w Greenwich Village. Kiedy odbierze z poczty paczkę, w której ktoś ...
Francuski, ucz się podróżując - Orlean. Gramatyka. + Francuski, ucz się podróżując - Orlean. Ćwiczenia. + Francuski, ucz się podróżując – Diukowie Sully. Gramatyka. + Francuski, ucz się podróżując – Diukowie Sully. Ćwiczenia. + Francuski, ucz się podróżując – Blois. Gramatyka. + Francuski, ucz się p...
Ta niezwykle ciekawa baśń opowiada o cesarzu, który uwielbiał się stroić. Nieustannie myślał o swoim wyglądzie. Zlecał szycie nowych ubrań i szat projektantom i krawcom z różnych stron świata.Pewnego dnia bramy jego królestwa przekroczyli dwaj śmiałkowie, którzy podawali się za sławnych na całym świ...
ady Hero Batten, piękna siostra księcia, ma wszystko, czego może pragnąć młoda kobieta - również narzeczonego. Markiz Mandeville jest co prawda nieco nudny i pozbawiony poczucia humoru, lecz to Hero nie przeszkadza. Przynajmniej dopóki nie pozna jego brata o wątpliwej reputacji. Griffinowi daleko do...
Bestsellerowy autor Raczej szczęśliwego niż nie i Zostawiłeś mi tylko przeszłość zachwyca nową poruszającą powieścią.   Piątego września, krótko po północy, Mateo Torrez i Rufus Emeterio otrzymują wiadomość telefoniczną: dzisiaj bezpowrotnie odejdą z tego świata. Mogą jednak odpowiednio przygotować ...
Poradnik do gry akcji BREED przeznaczony dla pojedynczego gracza. Ma on charakter swego rodzaju komiksu utworzonego z obrazków z przejścia 15 początkowych poziomów gry, na środkowym, drugim poziomie trudności. Breed - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. 2. Thr...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Peter Robinson

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

PIECE OF MY HEART

Copyright © 2006 by Eastvale Enterpriss INC

Copyright © 2010 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2010 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga

Zdjęcie na okładce: CORBIS

Zdjęcie autora: © Biserka Livaja

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Wioletta Bagnicka, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7508-568-6

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

E-wydanie 2012.

Konwersja do formatu EPUB: iFormat

DEDYKACJA

Dla Sheili

MOTTO

Wyobraźnia pozbawiona
rozsądku rodzi niemożliwe potwory, zjednoczona z nim jest matką sztuki i
źródłem jej cudów.

Francisco Goya, 1799 r.

Droga przesady prowadzi do
pałacu mądrości.

William Blake,

Zaślubiny Nieba i Piekła, 1790-1793

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 1

Poniedziałek 8 września 1969 r.

Przypadkowy obserwator podziwiający widoki
rozciągające się u stóp Brimleigh Beacon mógłby pomyśleć tego
poniedziałkowego poranka, że ma przed sobą krajobraz po bitwie. Blade
słońce unosiło kłęby mgły znad ziemi wilgotnej po gwałtownym nocnym
deszczu. Tumany wirowały ponad polem pokrytym dziesiątkami
znieruchomiałych kształtów, mieszając się gdzieniegdzie z ciemniejszymi
kłębami dymu znad dopalających się ognisk. Ludzie-hieny krążyli po tym
pobojowisku — zdawało się, że zbierają porzuconą broń i schylają się od
czasu do czasu, aby wygarnąć jakiś wartościowy przedmiot z kieszeni
nieboszczyka. Inni zasypywali olbrzymie otwarte grobowce łopatami ziemi
lub gaszonego wapna. Delikatne podmuchy wiatru niosły ze sobą woń
gnijącego mięsa.

Wokół panował przeraźliwy bezruch.

Jednak przebywający tam Dave Sampson wcale tego tak
nie odbierał, widział jedynie teren, na którym odbyło się pokojowe
zgromadzenie. Było zaledwie parę minut po ósmej rano, a on, podobnie jak
inni wokół niego, przez pół nocy był na nogach — słuchał Pink Floydów,
Fleetwood Mac i Led Zeppelin. Teraz, kiedy niemal wszyscy wrócili już do
domów, Dave przemieszczał się pomiędzy znieruchomiałymi kształtami,
stertami śmieci pozostawionymi przez bawiące się hordy i pomagał sprzątać
teren po zakończeniu pierwszego w dziejach festiwalu w Brimleigh. Tym się
właśnie teraz zajmował.

Czuł ból w zgiętych plecach i szczypanie zmęczonych
oczu, gdy przegrzebywał się przez warstwy błota, zbierając kolejne
odpadki. Kiedy tak wrzucał do plastikowego worka celofanowe opakowania i
nadgryzione batoniki, w jego umyśle wciąż rozbrzmiewały niesamowite
dźwięki gitary, po strunach której Jimmy Page pociągał smyczkiem.

Wokół resztek kanapek i na wpół opróżnionych puszek po
fasolce kłębiły się roje pszczół i innych owadów. Nad odchodami bzyczały
stada much, a osy krążyły wokół szyjek porzuconych butelek. Dave musiał
czasem naprawdę ostro się nagimnastykować, żeby uniknąć użądlenia. Aż
trudno było uwierzyć, co ludzie po sobie zostawili. Oczywiście spodziewał
się pustych opakowań po jedzeniu, przemoczonych gazet i czasopism,
zużytych prezerwatyw i tamponów, petów, majtek, puszek po piwie i
karaluchów, ale o czym myślał na przykład ten człowiek, który porzucił
maszynę do pisania firmy Underwood? Albo ten od drewnianej kuli? Czyżby
jakiś kaleka został niespodziewanie uzdrowiony przez muzykę i pobiegł,
zostawiając ją tam, gdzie wydarzył się ten cud?

Były też inne rzeczy, takie, nad którymi lepiej się
nie zastanawiać. Prowizoryczne toalety ustawione bezpośrednio nad otwartym
szambem nie wyglądały zachęcająco, podobnie jak cała okolica, więc biorąc
także pod uwagę niekończące się kolejki, spora grupa desperatów starała
się znaleźć gdzie indziej jakiś ustronny zakątek. Dave rzucił okiem na
wypełnione nieczystościami doły i poczuł ogromną radość, że to nie jego
wyznaczono do ich zasypywania.

Jego uwagę przyciągnął porzucony śpiwór, leżący w
dosyć odludnym punkcie na południowej krawędzi terenu, gdzie rozpoczynał
się niewielki pagórek prowadzący na obrzeża lasu Brimleigh. Im bliżej
podchodził, tym bardziej mu się zdawało, że ktoś w nim leży. Czyżby ktoś
całkiem odleciał, a może po prostu zaspał? Dave spodziewał się, że raczej
chodziło o narkotyki. Namiot medyczny przez całą noc pracował pełną parą, przyjmując ludzi, którym źle wszedł kwas —
wśród tłumu kursowały takie ilości środków uspokajających i haszu
doprawionego opium, że mogłyby powalić całą armię.

Delikatnie trącił śpiwór nogą. Wydał mu się ciężki i
miękki. Szturchnął go ponownie, tym razem mocniej. Wciąż nic. Był niemal
pewien, że coś jest w środku. Wreszcie schylił się i pociągnął za zamek, a
kiedy zobaczył wnętrze śpiwora, stwierdził, że lepiej było tego nie robić.

Poniedziałek 8 września 1969 r.

Tuż przed ósmą w poniedziałkowy poranek inspektor
Stanley Chadwick zasiadł za swoim biurkiem w Brotherton House z poważnym
postanowieniem rozprawienia się z kupą papierzysk, które zgromadziły się
w czasie jego dorocznego dwutygodniowego urlopu pod koniec sierpnia.
Kemping z Janet i Yvonne w Primrose Valley przez chwilę był nawet całkiem
przyjemny, jednak Yvonne szybko stała się niespokojna, tak jak to potrafią
tylko szesnastolatki na wczasach z rodzicami. Kiedy nie było ich w Leeds,
przestępstwa wcale nie zniknęły. Najwyraźniej papierkowa robota również
nie.

To był udany weekend. Yorkshire pokonało Derbyshire w
pucharowych finałach. Jeśli w dodatku Leeds United, kończące sezon z
tytułem ligowego mistrza, nie zdoła u siebie wygrać z Manchesterem United,
to może przynajmniej zremisuje 2:2 i Billy Bremner strzeli bramkę.

Dobre samopoczucie inspektora zakłócał jedynie fakt,
że Yvonne całą noc z niedzieli na poniedziałek spędziła poza domem i nie
był to jej pierwszy raz. Chadwick był już całkowicie rozbudzony, gdy około
wpół do siódmej usłyszał, że córka wraca do domu. To była pora, o której
powinien wstać i zacząć zbierać się do pracy. Yvonne poszła prosto do
swojego pokoju — usłyszał trzaśnięcie drzwi — musiał więc przełożyć
nieuniknioną konfrontację na później, a teraz go to męczyło. Nie miał
pojęcia, co się działo z jego córką, czym się tak właściwie zajmowała, ale
cokolwiek to było, budziło w nim autentyczne przerażenie. Wyglądało na to,
że młodzi ludzie z roku na rok stają się coraz dziwniejsi, a on nie
potrafi już nawiązać z nimi żadnego kontaktu. Odnosił wrażenie, że
większość z nich to przedstawiciele obcego gatunku. Zwłaszcza jego własna
córka.

Próbując odsunąć od siebie to zmartwienie, spojrzał na
leżące przed nim raporty: problemy z dzikimi lokatorami w biurowcu w
centrum Leeds; wielka obława na dilerów narkotyków w Chapeltown; kobieta
zaatakowana kamieniem w skarpetce w Bradford. Zauważył, że do tego
ostatniego zdarzenia doszło na Manningham Lane, a wszyscy przecież
wiedzieli, jakie kobiety krążą w pobliżu tej ulicy. Co oczywiście nie
zmieniało faktu, że nawet takie głupie krowy nie zasługiwały na tego
rodzaju traktowanie. Przy samej granicy okręgu, w North Riding, dobiegł
końca Brimleigh Festival, podczas którego, jak można się było spodziewać,
doszło do kilku aresztowań za pijaństwo i handel narkotykami oraz
niewielkiej przepychanki ze skinheadami próbującymi sforsować ogrodzenie.

Koło wpół do dziewiątej Chadwick sięgnął po następną
teczkę i właśnie ją otwierał, gdy w drzwiach stanęła Karen, informując,
że nadinspektor McCullen prosi go do swojego biura. Chadwick odłożył
dokumenty. Skoro wzywał go McCullen, musiał mieć ważną sprawę. O cokolwiek
zresztą chodziło, na pewno było to ciekawsze niż papierkowa robota.

McCullen siedział w swoim przestronnym biurze,
podziwiając widoki i wypuszczając kłęby dymu z fajki. Z usytuowanego na
zachodnim krańcu miasta, w sąsiedztwie uniwersytetu i budynków szpitala,
Brotherton House rozciągał się widok na nową obwodnicę prowadzącą w stronę
Park Lane College. Wszystkie fabryki i stare młyny, poczerniałe od
ponadstulet niego smogu, zostały w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat
całkowicie wyburzone i wyglądało na to, że na wiktoriańskich gruzach
rodzi się całkiem nowe miasto: Międzynarodowy Basen Pływacki, Leeds
Playhouse, Politechnika oraz nowy budynek poczty okręgu Yorkshire. W niebo
strzelały smukłe sylwetki żurawi, a powietrze wypełniał jazgot młotów
pneumatycznych. Chadwick nie wiedział, czy wyobraźnia nie płata mu figla,
ale wydawało mu się, że gdziekolwiek patrzy, widzi plac budowy.

Nie był też do końca przekonany, czy przyszłość będzie
lepsza od przeszłości, podobnie jak nie wiedział, czy powstający właśnie
nowy porządek będzie lepszy od starego. Większość nowych budynków
stanowiły sterylne wieżowce ze szkła i betonu — pośród nich wznoszono całe
rzędy domów komunalnych z czerwonej cegły. Ich wiktoriańskie poprzedniki,
jak zaprojektowany przez Benjamina Gotta Bean Ing Mills, sprawiały
wrażenie nieco ponurych i niezbyt stabilnych, ale miały przynajmniej jakiś
charakter. Może jednak tęsknota za dawną architekturą była tym samym, co
obawy przed dzisiejszą młodzieżą? Chadwick uznał, że mając czterdzieści
osiem lat jest jeszcze na to stanowczo zbyt młody. Postanowił być bardziej
tolerancyjny wobec hipisów i architektów.

— Usiądź, Stan — McCullen wskazał dłonią krzesło po
drugiej stronie biurka. Był to twardy, żylasty mężczyzna, jeden z
weteranów, błyskawicznie zbliżający się do emerytury. Siwe włosy obcięte
po żołniersku, ostre, kanciaste rysy twarzy i przerażające błyski w
zmrużonych oczach. Ludzie twierdzili, że zupełnie nie ma poczucia humoru,
Chadwick sądził jednak, że jest ono tak mroczne i tak głęboko ukryte, że
nikt nie potrafi go rozpoznać. W czasie wojny McCullen służył w oddziałach
specjalnych; Chadwick wiele razy miał okazję widzieć go w akcji. Lubił
myśleć, że wytworzyło to między nimi jakąś więź, że mieli ze sobą coś
wspólnego, o czym nigdy nie rozmawiali. Łączyło ich również szkockie
pochodzenie. Matka Chadwicka była Szkotką, a jego ojciec pracował w dokach
Clydebank. Sam Chadwick dorastał w Glasgow, do Yorkshire dotarł dopiero po
wojnie.

Usiadł.

— Nie będę owijał w bawełnę — rozpoczął McCullen,
wytrząsając do szklanej popielniczki popiół z fajki. — W Brimleigh Glen,
tam gdzie skończył się ten weekendowy festiwal, znaleziono zwłoki. Na
razie nie znam zbyt wielu szczegółów, raporty dotarły dopiero minutę temu.
Wiemy jedynie, że ofiarą jest jakaś dziewczyna.

— Wydawało mi się, że Brimleigh należy do North
Riding — zauważył Chadwick, czując nagły chłód w
żołądku.

— I tak jest, jeśli mamy być dokładni — zgodził
się McCullen, wypuszczając kłęby aromatycznego błękitnego dymu ze świeżo
nabitej fajki. — Tuż za granicą naszego okręgu. Tyle że tam pracują sami
wsiowi gliniarze. Niezbyt często mają do czynienia z takimi sprawami,
najwyżej z tym, że ktoś od czasu do czasu przeleci owcę. Na pewno nie mają
tam nikogo, kto mógłby poprowadzić takie śledztwo, zwłaszcza biorąc pod
uwagę ilość osób, które przyjechały na festiwal, i dlatego właśnie proszą
nas o pomoc. Pomyślałem, że w związku z twoimi ostatnimi sukcesami…

— Miejscowym to się nie spodoba — przerwał mu
Chadwick. — Może nie zareagują tak, jak na Scotland Yard tratujący nasze
prowincjonalne nagniotki, ale…

— Wszystko już ustalone — oznajmił McCullen,
odwracając wzrok w stronę okna. — Pracuje nad tym lokalny detektyw,
sierżant Keith Enderby. Razem się tym zajmiecie. Czeka na ciebie tam,
gdzie znaleziono zwłoki. — Spojrzał na zegarek. — Lepiej się zbieraj, Stan. Bradley podrzuci cię
radiowozem. Za chwilę dojadą tam lekarze i będą chcieli zawieźć ciało do
kostnicy na autopsję.

Chadwick wiedział, że powinien już wyjść. Wystarczyło,
że w ciągu roku poradził sobie z dwoma śledztwami w sprawie morderstwa i
już zwalali na niego takie dochodzenia.

Cholerni hipisi. Nagle robota papierkowa nie była już
taka zła. Tolerancja, powtórzył w myślach, wstając z krzesła i kierując
się do drzwi.

Poniedziałek 8 września 1969 r.

Ciało leżało w takim miejscu, że nie dało się do niego
podejść bez uwalania butów błotem. Widząc, jak starannie wypastowane buty
i nogawki garniturowych spodni pokrywają się brunatną mazią, Chadwick
stłumił wulgarne przekleństwo. Gdyby pełnił służbę na wsi, na pewno
woziłby w radiowozie parę gumowców, jednak pracując na ulicach Leeds,
raczej nie spodziewał się błocka. Bradley również nie był zachwycony.

Brimleigh Glen wyglądał jak ogromny grot strzały.
Naturalny amfiteatr zajmował obszar pomiędzy niskimi wzgórzami na
wschodzie i północy a lasem Brimleigh rozciągającym się na zachodzie i
południu. Był to popularny teren piknikowy i miejsce, w którym
organizowano koncerty orkiestr dętych. Choć oczywiście nie w ten weekend.
Na zachodnim krańcu pola wzniesiono scenę przylegającą do lasu — w czasie
koncertu publiczność zajęła nawet wzgórza po wschodniej i północnej
stronie, choć wydawało się, że stamtąd widzowie mogli dostrzec tylko
ruchome kropki.

Jakieś sto metrów od sceny, tuż przy lesie
porastającym południową krawędź terenu leżało, ciało. Otaczała je
niewielka grupka ludzi. Kiedy Chadwick i Bradley się do niej zbliżyli, w
ich stronę odwrócił się jakiś długowłosy mężczyzna w afgańskiej opończy i
z zaskakującą u kogoś, kto miał być wcieleniem miłości i pokoju, agresją
zapytał:

— Kim, do cholery, jesteście?

Chadwick z wyrazem zaskoczenia na twarzy rozejrzał się
wokół, wreszcie wskazał palcem na siebie i zapytał:

— Kto, ja?

— Tak, ty.

W tym momencie podszedł do nich wyraźnie zakłopotany
młody chłopak.

— Podejrzewam, że to pan jest tym inspektorem z
Leeds. Mam rację?

Chadwick skinął głową.

— Miło pana poznać. Jestem sierżant Enderby z
policji okręgu North Yorkshire. To jest Rick Hayes, organizator festiwalu.

— Musiał pan przez całą noc być na nogach —
zauważył Chadwick. — Myślałem, że od dawna będzie się pan wygrzewał w
pierzynach.

— Wciąż trzeba dopatrzyć wielu rzeczy — odparł
Hayes, wskazując ręką teren za swoimi plecami. — Choćby te rusztowania.
Wypożyczyłem je i wszystkie muszą zostać policzone. Tak przy okazji, to
strasznie mi przykro. — Skierował wzrok na śpiwór. — To wszystko jest
bardzo denerwujące.

— Zapewne — zgodził się Chadwick, ruszając przed
siebie. Oprócz niego i Bradleya kręciły się tu jeszcze cztery osoby, w tym
tylko jeden umundurowany policjant — wszyscy stali zdecydowanie zbyt
blisko zwłok. W dodatku mieli na sobie hipisowskie wdzianka. Nawet włosy
sierżanta Enderby’ego niebezpiecznie zbliżały się do kołnierzyka jego
koszuli, a okalające jego twarz bokobrody domagały się przycięcia. Czarne
buty, które nosił, wyglądały na brudne, jeszcze zanim wdepnął w błoto.

— Pan jest tym funkcjonariuszem, który pierwszy
dotarł na miejsce? — Chadwick spojrzał na młodego posterunkowego, próbując
równocześnie nieco odsunąć pozostałych i oczyścić przestrzeń wokół
śpiwora.

— Tak jest. Posterunkowy Jacobs. Byłem na
patrolu, gdy nadeszło zgłoszenie.

— Kto to zgłosił?

Od grupki odłączył się jeden z mężczyzn.

— To ja, proszę pana. Steve Naylor. Pracowałem
przy rusztowaniach, kiedy Dave mnie zawołał. Po drugiej stronie wzgórza
przy drodze jest budka telefoniczna.

— To ty znalazłeś ciało? — Chadwick spojrzał na
Dave’a Sampsona.

— Tak.

Twarz chłopaka była blada — nic dziwnego w tych
okolicznościach. W czasie wojny i osiemnastu lat pracy w policji Chadwick
przyzwyczaił się do widoku ofiar gwałtownej śmierci, nigdy jednak nie
zapomniał, jak to działa na kogoś, kto styka się z tym po raz pierwszy.
Rozejrzał się nagle wokół siebie.

— Czy jest jakaś szansa, żeby ktoś nastawił wodę
na herbatę? — zapytał.

Przez chwilę wszyscy patrzyli na niego w osłupieniu,
aż wreszcie odezwał się Naylor, jeden z robotników:

— Mamy tu gdzieś kuchenkę gazową i czajnik.
Zobaczę, co się da zrobić.

— Będę wdzięczny.

Naylor ruszył w kierunku sceny. Chadwick odwrócił się
do Sampsona.

— Dotykałeś tu czegoś?

— Tylko zamka. To znaczy, nie spodziewałem się…
myślałem, że…

— Co sobie pomyślałeś?

— Myślałem, że ktoś w nim leży. Że zasnął albo…

— Narkotyki?

— Tak.

— A co zrobiłeś, gdy już otworzyłeś śpiwór i
zobaczyłeś, co jest w środku?

— Natychmiast zawołałem obsługę sceny.

Chadwick przyjrzał się kałuży wymiocin, jakiś metr od
ciała.

— Zrobiłeś to po tym, jak cię zemdliło, czy
wcześniej? — zapytał.

— Później — Sampson z trudem przełknął ślinę.

— Dotykałeś ciała?

— Nie.

— Dobrze. Sierżant Enderby spisze teraz twoje
zeznanie. Pewnie jeszcze będziemy chcieli z tobą porozmawiać, więc nie
odchodź daleko.

Chłopak skinął głową.

Trzymając ręce w kieszeniach, tak by przypadkowo
niczego nie dotknąć, Chadwick przykucnął przy niebieskim śpiworze. Widać
było jedynie górną połowę ciała dziewczyny, ale to wystarczyło w
zupełności. Miała na sobie szarobiałą sukienkę z okrągłym dekoltem. Pod
jej lewą piersią rozlewała się krwawa plama — najprawdopodobniej ktoś
dźgnął ją nożem. Sukienka podwinęła się wokół talii dziewczyny, tak jakby
nie zdążyła jej poprawić po wsunięciu się do śpiwora albo jakby została na
nią naciągnięta dopiero po tym, jak ktoś ją zabił. Chadwickowi przyszło
również do głowy, że sukienka mogła zostać podwinięta w innych
okolicznościach, jeśli dziewczyna dzieliła śpiwór z jakimś chłopakiem,
wolał jednak poczekać na opinię patologa.

To była bardzo ładna dziewczyna, o długich blond
włosach, okrągłej twarzy i pełnych ustach. Sprawiała wrażenie całkowicie
niewinnej, zupełnie inaczej niż Yvonne, o czym pomyślał z nagłym
dreszczem, przypominając sobie, że córka również nie wróciła zeszłej nocy.
W końcu jednak przyszła. A ta dziewczyna nie. Mogła być starsza od Yvonne
o rok albo dwa lata. Cień do powiek umiejętnie podkreślał kolor jej
wielkich niebieskich oczu. Makijaż bardzo wyraźnie odcinał się od
pobladłej skóry. Szyję dziewczyny ozdabiał naszyjnik z tanich kolorowych
paciorków; na prawym policzku ktoś namalował jej bławatka.

Tylko tyle mógł zrobić do przyjazdu patologa, a ten —
jak powiedział McCullen — miał się zjawić lada chwila. Wyprostował się i
zlustrował uważnie najbliższą okolicę. Nie dostrzegł niczego poza
śmieciami: opakowania po batonikach KitKat, przemoknięty numer
„International Timesa”, puste opakowanie po tytoniu Old Holborn,
pomarańczowe opakowanie po papierosowych bibułkach firmy Rizla. To
wszystko należało oczywiście spakować i potem dokładnie zbadać. Pociągnął
nosem, wąchając powietrze — wilgotne, ale ciepłe, jak na tę porę roku — i
spojrzał na zegarek. Wpół do dwunastej. Zapowiadał się kolejny ładny,
długi dzień. Popatrzył na grupkę przy zwłokach.

— Ktoś ją może rozpoznaje? — zapytał. Seria
przeczących kręceń głowami. Chadwick zauważył jednak, że w zachowaniu
Hayesa jest jakaś niepewność. — Panie Hayes?

— Nie — odparł mężczyzna. — Nigdy wcześniej jej
nie widziałem.

Inspektor pomyślał, że Hayes kłamie, ale zachował to
dla siebie. Spojrzał w stronę sceny, gdzie dostrzegł jakiś ruch, i
zobaczył Naylora zmierzającego w jego stronę z tacką oraz idącego tuż za
nim szykownie ubranego mężczyznę, wyglądającego na równie uszczęśliwionego
koniecznością przedzierania się przez błotniste pole jak on sam parę minut
wcześniej. Mężczyzna niósł ze sobą czarną torbę. Wreszcie zjawił się
patolog.

Październik 2005 r.

Inspektor Alan Banks nacisnął przycisk odtwarzania i
ułamek sekundy później w całym pokoju rozbrzmiały wspaniałe dźwięki Breathe
Pink Floydów z albumu
Dark Side of the Moon. Wciąż jeszcze nie
rozstawił swojego nowego sprzętu tak, jak powinien, ale powoli zaczynał
się już orientować we wszystkich jego funkcjach. Po swoim bracie Royu
odziedziczył ten właśnie olśniewający sprzęt grający razem z odtwarzaczem
DVD, 42-calowy telewizor plazmowy, iPoda mieszczącego 40 GB muzyki i
porsche 911. Londyński dom dostali rodzice, którzy mieli swoje
przyzwyczajenia i nie potrzebowali ani porsche, ani telewizora. Samochód
nie postałby nawet pięciu minut przed ich kamienicą w Peterborough, a duży
ekran nie zmieściłby się w ich mieszkaniu. Sprzedali dom Roya, co tak
właściwie ustawiło ich do końca życia, a rzeczy, których nie potrzebowali,
przekazali Banksowi.

Co do iPoda, to ojciec Banksa tylko rzucił na niego
okiem i omal nie wyrzucił go do kosza. Banks nie rozstawał się z nim, od
kiedy go uratował, nosił go wciąż przy sobie, razem z portfelem i
telefonem. Nauczył się jego obsługi, dokupił ładowarkę i niezbędne kable,
łącznie z tym, który pozwalał podłączyć urządzenie do samochodowego
odtwarzacza, i chociaż zachował na nim większość nagrań swojego brata, to
zdołał zwolnić sporo miejsca, kasując piętnastogodzinny Pierścień Nibelungów, co wystarczyło aż nadto, by pomieścić jego własną niewielką
kolekcję muzyki.

Poszedł do kuchni przygotować obiad. Co prawda musiał
tylko wyjąć danie z opakowania i włożyć razem z tacką do mikrofalówki, ale
i tak bał się, że może je przypalić. Tego piątkowego wieczoru spodziewał
się wizyty Annie Cabbot. Ich przyjacielskie spotkanie miało być swego
rodzaju parapetówką — Banks dość niechętnie używał tego określenia.
Wrócił do odbudowanego domu przed niecałym miesiącem, a to była pierwsza
wizyta Annie.

Za oknem rozszalała się październikowa noc. Doskonale
słyszał wycie i zawodzenie wiatru, widział mroczne cienie gałęzi,
chwiejących się i uderzających o szyby w kuchni. Miał nadzieję, że Annie
dotrze bez problemów, że nie przeszkodzą jej powalone drzewa. Jeśli będzie
chciała zostać na noc, to ma jedno wolne łóżko, ale nie podejrzewał, żeby
do tego doszło. Zbyt wiele razem przeszli, by czuć się komfortowo w takiej
sytuacji, choć ostatniego lata kilka razy przychodziło mu na myśl, że
zepchnięcie wszystkiego gdzieś na bok nie powinno wymagać zbyt wiele
wysiłku. Ostatecznie uznał, że lepiej w ogóle o tym nie myśleć.

Nalał sobie kilka ostatnich kropel Amarone. Rodzice
przekazali mu również piwniczkę win odziedziczoną po Royu. Arthur Banks
twierdził, że białe wino jest dla panienek, a czerwone zalatuje octem.
Matka wolała sherry. Ich strata. Póki starczy zapasów, Banks zamierzał się
cieszyć jednorocznym bordeaux i sauternesem, czerwonymi i białymi
burgundami z najlepszych winnic, Chianti Classico, Barolo i Amarone. Gdy
już wszystko wypije, wróci oczywiście do chilijskich i wytrawnych
australijskich win kupowanych na skrzynki.

Za każdym razem gdy sięgał po nową butelkę, zaczynał
tęsknić za Royem, co było o tyle dziwne, że nigdy nie byli ze sobą blisko.
Banksa męczyła myśl, że swojego brata poznał dopiero po jego śmierci.
Musiał się jakoś nauczyć z tym żyć. Zresztą wszystkie te rzeczy —
telewizor, sprzęt audio, samochód, płyty — wciąż zmuszały go do myślenia o
nim.

Dzwonek u drzwi przedarł się przez dźwięki Us and Them. Wpół do ósmej, Annie zjawiła się punktualnie. Otworzył
drzwi, kuląc się pod naporem wiatru, który omal nie rzucił jej w jego
ramiona. Cofnęła się odrobinę ze śmiechem. Podczas gdy Banks zamykał
drzwi, próbowała trochę poprawić włosy — krótki spacer od samochodu do
wejścia spowodował, że miała na głowie koszmarny nieład.

— Niezła pogoda — powitał ją Banks. — Mam
nadzieję, że dojechałaś bez problemów?

— Dałam sobie radę — uśmiechnęła się, wręczając
mu butelkę wina — chilijski merlot z Tesco — i sięgnęła po szczotkę.
Zaczęła chodzić po pokoju, z zaciętością rozczesując włosy. — Wygląda
inaczej niż się spodziewałam — zauważyła. — Całkiem przytulnie. Widzę, że
w końcu jednak się zdecydowałeś na to ciemne drewno.

Drewno na blat biurka było jedną z rzeczy, które
omawiali, i to właśnie Annie doradziła mu ciemny gatunek zamiast jasnej
sosny. W pokoju niegdyś służącym Banksowi za salon powstał niewielki
gabinet z regałami pełnymi książek, laptopem położonym na kopii
georgiańskiego sekretarzyka pod oknem i wygodnymi skórzanymi fotelami
ustawionymi przy kominku. Idealnymi do czytania. Drzwi przy kominku
prowadziły do pokoju ciągnącego się przez cały dom — w nim Banks
zainstalował swój nowy sprzęt grający. Annie przespacerowała się po nim,
wyraziła swój zachwyt, ale nie zdołała się powstrzymać przed
wypowiedzeniem uwagi, że pomieszczenie kojarzy się jej z samczą norą.

Na frontowej ścianie wisiał telewizor, a wokół
miękkiej pluszowej sofy i foteli Banks rozstawił kolumny głośnikowe.
Boczne ściany zasłaniały regały wypełnione płytami CD i DVD, w większości
należącymi do Roya — tylko kilka z nich kupił Banks w czasie ostatnich
paru miesięcy. Przez przeszklone drzwi z tyłu wchodziło się na werandę.

Następnie przeszli do całkowicie przebudowanej kuchni.
Banks starał się jak najdokładniej odtworzyć jej oryginalny wygląd,
łącznie z sosnowymi szafkami, miedzianymi garnkami wiszącymi na hakach i
kącikiem śniadaniowym z ławą i stołem z takiego samego drewna jak szafki.
Udało mu się też chyba już na dobre usunąć z niej to dziwaczne poczucie
czyjejś obecności, które zawsze w niej odczuwał. Teraz była to po prostu
kuchnia, tyle że ładna. Dom zaprojektowano tak, że weranda zajmowała całą
tylną ścianę domu — również z kuchni prowadziły na nią drzwi.

— Robi wrażenie — przyznała Annie. — To porsche
na zewnątrz również. Nie będziesz się mógł opędzić od lasek.

— Istnieje taka szansa — odparł. — Choć
zastanawiam się nad sprzedaniem tego samochodu.

— Dlaczego?

— Dziwnie się czuję z tymi wszystkimi rzeczami
Roya dokoła. Wiesz, telewizor, filmy, płyty, w porządku, nie są aż tak
osobiste, ale samochód… Nie wiem. Roy kochał ten wózek.

— Spróbuj. Może też go pokochasz.

— Już wystarczająco go polubiłem. Chodzi o to…
a zresztą, nieważne.

— Coś tu ładnie pachnie. Co mamy na kolację?

— Befsztyk i Yorkshire pudding.

Annie zmierzyła go spojrzeniem.

— Wegetariańskie lasagne — przyznał wreszcie. —
Najlepsze, od Marks & Spencer.

— Brzmi nieźle.

Annie usiadła na ławie i zabrała się za otwieranie
wina, a Banks przygotował prostą sałatkę z winegretem. Płyta Pink Floyd
się skończyła, więc poszedł nastawić jakieś kwintety Mozarta. W kuchni
również zainstalował głośniki — całkiem nieźle brzmiały. Kiedy wszystko
było gotowe, Banks podał jedzenie. Usiedli po przeciwległych stronach
stołu. Musiał przyznać, że Annie świetnie wygląda. Jej kasztanowe włosy
opadały na ramiona w lekkim nieładzie, to jednak tylko zwiększało jego
fascynację. Co do reszty — jej ubiór był całkiem zwyczajny: odrobina
makijażu, lekki lniany żakiet, zielona koszulka i dopasowane dżinsy,
naszyjnik z paciorków i kilka cienkich bransoletek, pobrzękujących, gdy
ruszała ręką.

Ledwie zaczęli jeść, zadzwonił telefon. Banks
wymamrotał przeprosiny i poszedł odebrać.

— To pan, szefie? — Usłyszał głos posterunkowej
Winsome Jackman.

— Tak, Winsome — westchnął. — Lepiej żeby to było
coś ważnego. Zmarnowałem cały dzień przy garach.

— Proszę?

— Nieważne. Mów.

— Mamy zabójstwo, szefie.

— Jesteś pewna?

— Nie zabierałabym panu czasu, gdyby było inaczej
— oburzyła się Winsome. — Właśnie jestem na miejscu. Moorview Cottage w
Fordham, niedaleko Lyndgarth. Stoję jakieś dwa metry od ciała z rozwaloną
czaszką. Wygląda na to, że ktoś przywalił w nią pogrzebaczem. Kev również
tu jest i może potwierdzić. Przepraszam, sierżant Templeton. Dostaliśmy
wezwanie od miejscowego krawężnika.

Banks wiedział, gdzie jest Fordham. Niewielka osada z
kilkoma domkami, knajpą i kościołem.

— Jezu — jęknął. — Dobra, pojawię się tak szybko,
jak będę mógł. W międzyczasie wezwij techników i doktora Glendenninga, o
ile będzie wolny.

— Załatwione. Mam zadzwonić po inspektor Cabbot?

— Sam to załatwię. Zabezpieczcie miejsce zbrodni.
Zaraz tam będziemy. Najdalej za pół godziny.

Banks odłożył słuchawkę i wrócił do kuchni.

— Przykro mi, że muszę zepsuć naszą kolację,
Annie, ale musimy się zbierać. Śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach.
Winsome jest pewna, że to zabójstwo.

— Czyim autem jedziemy?

— Chyba twoim. Porsche jest trochę zbyt
pretensjonalne, zwłaszcza na miejscu zbrodni, nie sądzisz?

Poniedziałek 8 września 1969 r.

W ciągu dnia okolice miejsca zbrodni w Brimleigh Glen
zaroiły się od ekspertów. Sprowadzono furgonetkę wydziału dochodzeniowego,
uruchomiono tymczasową centralę telefoniczną, a także, co ważniejsze,
przywieziono sprzęt do zaparzania herbaty. Samo miejsce zbrodni
zabezpieczono taśmą i postawiono przy nim posterunkowych: mieli
rejestrować wszystkich wchodzących i wychodzących. Ku rozgoryczeniu Hayesa
wstrzymano wszystkie prace przy sprzątaniu pola, demontażu sceny i
zasypywaniu szamba — funkcjonariusze ignorowali jego skargi, że każda
dodatkowa minuta spędzona przez nich na polu kosztuje go sporo pieniędzy.

Chadwick nie zapomniał, że przypuszczalnie Hayes
skłamał na temat dziewczyny i z niecierpliwością czekał na moment, kiedy
będzie mógł go oficjalnie przesłuchać. Umieścił to na pierwszym miejscu
listy zadań do wykonania. Teraz jednak należało się zabrać za
organizowanie śledztwa i rozdzielanie zadań.

Pomimo włosów opadających na kołnierz sierżant
Enderby robił dobre wrażenie, a młody Simon Bradley, który przywiózł
Chadwicka, wydawał się zdolnym gliną z przyszłością. W jego zachowaniu
ujawniała się wojskowa precyzja i zamiłowanie do porządku, które inspektor
tak bardzo cenił. Resztę zespołu stanowili funkcjonariusze z North Riding.
Chadwick nie kojarzył ich i dopiero na miejscu mógł sprawdzić, jakie są
ich wady i zalety. Z zasady wolał rozpoczynać dochodzenie z lepiej
sprawdzoną grupą, teraz jednak nic nie mógł z tym zrobić. Oficjalnie
sprawa należała do komendy z North Yorkshire, a on miał im tylko pomagać.

Lekarz potwierdził zgon ofiary i przekazał ciało
koronerowi — w tym przypadku miejscowemu posterunkowemu zajmującemu się
tego typu zadaniami — a ten przetransportował je do kostnicy w Leeds. Po
krótkich oględzinach zwłok doktor O’Neill poinformował Chadwicka, że rany
najprawdopodobniej zadano jakimś wąskim ostrzem i że dziewczyna zginęła
około sześciu do dziesięciu godzin wcześniej, co oznaczało, że została
zamordowana pomiędzy wpół do drugiej w nocy a wpół do szóstej nad ranem.
Ciało było przenoszone po śmierci i na pewno nie zginęła w tym śpiworze.
Lekarz dodał, że rany kłute nigdy zbyt mocno nie krwawią, nawet te zadane
w serce, ale gdyby dziewczyna została zabita w tym śpiworze, byłoby w nim
znacznie więcej krwi.

Nie potrafił określić, jak długo ani gdzie znajdowały
się zwłoki, nim przeniesiono je w to miejsce, jednak pośmiertne zsinienie
dowodziło, że przez kilka godzin leżały na plecach. Wstępne badania nie
wskazywały na próbę gwałtu — ofiara wciąż miała na sobie czyste białe
bawełniane majtki — ale dopiero sekcja zwłok da odpowiedzi na wszystkie
pytania dotyczące aktywności seksualnej dziewczyny w godzinach
poprzedzających jej śmierć. Na jej dłoniach nie znaleziono żadnych śladów
walki, co mogło oznaczać, że została zaskoczona i że już przy pierwszym
pchnięciu ostrze dotarło do serca, powodując natychmiastową śmierć. Po
lewej stronie szyi widoczne było lekkie zadrapanie — doktor O’Neill
stwierdził, że może ono oznaczać, iż morderca zaatakował ją od tyłu.

Chadwick pomyślał, że w takim razie zabójca dość
nieudolnie starał się upozorować, że dziewczynę zabito w śpiworze leżącym
na polu, i nieporadnie zacierał za sobą ślady. Polecił Enderby’emu
sprowadzenie psów policyjnych i przeczesanie okolicznego lasu.

Fotograf skończył swoją pracę. Technicy przeszukali
miejsce zbrodni, włożyli wszystkie znalezione przedmioty do worków i
odesłali je do dalszej analizy. Udało im się też odkryć częściowe odciski
butów — wykonali dokładne odlewy każdego śladu — nie było jednak pewności,
że którykolwiek z nich należy do zabójcy. W pobliżu ciała nie znaleziono
żadnej broni, biorąc jednak pod uwagę, że ofiara nie zginęła w tym
miejscu, nikogo to nie zdziwiło. Nie natrafiono również na nic, czy to w
śpiworze, czy w najbliższej okolicy, co pozwoliłoby na identyfikację
dziewczyny. Na ziemi nie było śladów, które pozwoliłyby stwierdzić, skąd
przywleczono ciało, co oznaczało, że zabójca zrobił to jeszcze zanim
zaczął padać deszcz. Koraliki na jej szyi niczym się nie wyróżniały,
Chadwick uznał jednak, że gdyby okazało się to potrzebne, uda się dotrzeć
do ich sprzedawcy.

Jakiś nieszczęsny ojciec i jakaś biedna matka zapewne
teraz załamują ręce, tak samo jak on, gdy niepokoił się o Yvonne. Czy ona
również była na tym festiwalu? To możliwe, biorąc pod uwagę muzykę, jakiej
słuchała, ubrania, jakie nosiła, i jej rebelianckiego ducha. Przypomniał
sobie kłótnię sprzed tygodnia, gdy razem z Janet nie chcieli jej puścić na
festiwal na wyspie Wight. Na miłość boską, wyspa Wight! To przecież
pięćset kilometrów stąd. Wszystko się mogło zdarzyć. Czy ona naprawdę się
nad tym nie zastanawiała?

Na razie najlepszym pomysłem było sprawdzenie
wszystkich zgłoszonych zaginięć i porównanie rysopisów. Jeśli im się nie
poszczęści, będą musieli zrobić zdjęcie i opublikować je w gazetach oraz
pokazać w telewizji, razem z prośbą o jakiekolwiek informacje. Musieli jak
najszybciej poznać tożsamość ofiary. Dopiero wtedy mogą próbować odkryć,
kto ją zabił i dlaczego.

Banks i Annie dotarli do Lyndgarth w gęstych
ciemnościach. Prawdopodobnie wiatr zerwał linię elektryczną. W świetle
reflektorów majaczyły cienie drzew, wszędzie wokół panował mrok. Nie mogli
dostrzec żadnych świateł i zabudowań, które pomogłyby im zorientować się w
terenie. Domy, puby, kościół i wioskowy skwerek w Lyndgarth również tonęły
w ciemnościach. Annie ostrożnie prowadziła samochód ulicami wijącymi się
przez miasteczko, pokonała wąski kamienny most i po przejechaniu kolejnej
mili dowiozła ich do Fordham. O wpół do dziewiątej przejechali przez
następny most i w końcu dotarli na miejsce.

Główna droga gwałtownie skręcała w lewo w okolicach
pubu, po drugiej stronie kościoła, wiodąc do Eastvale. Na wiejskiej drodze
prowadzącej przez wzgórza, mijającej schronisko młodzieżowe i ciągnącej
się dalej przez wrzosowiska, stał radiowóz, a obok parkowała niepozorna
vectra należąca do Winsome. Annie zatrzymała się za oboma pojazdami. Kiedy
wysiadła, wiatr momentalnie potargał jej ubranie. Interesował ich ostatni
dom po lewej. Po drugiej stronie osady, pomiędzy kościołem a szeregiem
chat, ciągnęła się wąska droga, znikająca w mroku.

— Nie za ciekawie tutaj, nie sądzisz? — zauważył
Banks.

— Zależy czego szukasz — odparła. — Myślę, że
jest tutaj spokojnie.

— No i jest pub. — Patrząc na drugą stronę ulicy,
Banks liczył, że zobaczy blask świec w oknach i usłyszy stłumione odgłosy
rozmów. Taki drobiazg jak brak prądu na pewno nie powstrzyma miejscowych
od wstąpienia na kufelek ale.

Oślepiło ich światło latarki i usłyszeli głos Winsome.

— Szefie? Inspektor Cabbot? Tędy. Poprosiłam
techników o zorganizowanie jakiegoś oświetlenia, ale w tej chwili to
wszystko, czym dysponujemy.

Ruszyli ścieżką prowadzącą przez drewnianą bramę na
oszkloną werandę. W drzwiach domu miejscowy posterunkowy rozmawiał z
niedawno awansowanym sierżantem Kevinem Templetonem. Wewnątrz było ciemno
— mieli tylko dwie latarki: Winsome i Templetona.

Stąpając ostrożnie po kamiennych płytach, Banks i
Annie dotarli do progu salonu i zaświecili do środka. Nie mieli ubrań
ochronnych, nie mogli więc wejść, dopóki policyjni technicy nie skończą
pracy. Niedaleko kominka na podłodze leżało odwrócone na brzuch ciało
mężczyzny. Banks nie mógł określić wieku ofiary, ale ubranie — dżinsy i
ciemnozielony sweter — sugerowało, że ofiara była młoda. Winsome miała
rację, bez wątpienia doszło tu do morderstwa. Nawet z tego miejsca mógł
dostrzec, że tył głowy ofiary zamienił się w krwawą miazgę. Promień
światła padał na kałużę krwi wsiąkającą w dywan. Winsome poświeciła
latarką i zobaczyli pogrzebacz porzucony niedaleko ciała oraz okulary z
potłuczonym jednym szkłem.

— Widzicie jakieś ślady walki? — zapytał Banks.

— Nie — odparła Annie.

Światło latarki wyłowiło z ciemności na stoliku obok
fotela paczkę dunhillów i tanią jednorazową zapalniczkę. Ofiara miała
głowę zwróconą właśnie w tym kierunku.

— Może właśnie szedł po papierosy — zauważył
Banks.

— I ktoś go zaskoczył?

— Tak. Ale raczej ktoś, kto nie przyszedł tutaj z
zamiarem zabójstwa. — Inspektor wskazał na stojak w pobliżu kominka. —
Pogrzebacz pewnie leżał razem z innymi przyborami obok paleniska.

— Przeanalizowanie śladów krwi powinno nam
powiedzieć, co się tutaj działo.

Banks skinął głową i spojrzał na Winsome.

— Po pierwsze, musimy zabezpieczyć ten pokój —
powiedział. — Od teraz nie wchodzi tu nikt, kto nie musi.

— Tak jest.

— I zorganizuj jak najszybciej przesłuchanie
sąsiadów. Jeśli będzie to konieczne — poproś o posiłki.

— Tak jest.

— Wiemy, kto to jest?

— Nic jeszcze nie wiemy — odparła Winsome. —
Posterunkowy Travers mieszka kawałek dalej i twierdzi, że również go nie
zna. Najwyraźniej wynajmował ten domek.

— Co oznacza, że powinniśmy poszukać właściciela.

— Jest tutaj — odezwał się posterunkowy i wskazał
latarką na jadalnię, gdzie w ciemnościach siedziała samotna kobieta. — Nie
wiedziałem, co mam z nią zrobić. Nie mogłem jej przecież puścić, zanim się
pan nie pojawi, a ona musiała odpocząć. Zrobiło jej się słabo.

— Dobrze pan zrobił — pochwalił go Banks.

— To pani Tanner. Właścicielka tego domu.

— Nie — wtrąciła się nagle pani Tanner. — Ja się
nim tylko opiekuję. Właściciele mieszkają w Londynie.

— Dobrze. — Banks usiadł naprzeciw niej. —
Później zajmiemy się szczegółami.

Posterunkowy Travers poświecił latarką na blat stołu
pomiędzy nimi, tak że żadne z nich nie musiało mrużyć oczu i widzieli się
nawzajem. Banks miał przed sobą korpulentną kobietę koło pięćdziesiątki, z
krótkimi, posiwiałymi włosami i podwójnym podbródkiem.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

— Już mi lepiej, dziękuję. — Kobieta położyła
dłoń na swojej piersi. — To przez ten szok. Te ciemności i cała reszta…
Widywałam już wcześniej martwych ludzi, ale to była rodzina, rozumie pan.
A coś takiego… — Upiła łyk z parującego kubka, który stał przed nią na
stole. Wyglądało na to, że Travers okazał się na tyle rozgarnięty, żeby
zaparzyć jej herbatę, a to z kolei oznaczało, że gdzieś tu jest kuchenka.

— Czuje się pani na siłach, żeby odpowiedzieć na
kilka pytań?

— Nie wiem, czy będę w stanie cokolwiek panu
powiedzieć.

— Proszę pozwolić mi spróbować. Jak to się stało,
że znalazła pani zwłoki?

— Leżały tam gdzie teraz. Niczego nie dotykałam.

— To dobrze. Ale chciałem się raczej dowiedzieć,
w jakim celu pani tu przyszła.

— Bo brakło prądu. Mieszkam niedaleko, na końcu
drogi, obok pubu, i chciałam mu pokazać, gdzie są świece. W domu jest też
spora latarka.

— Która mogła być wtedy godzina?

— Gdzieś przed ósmą.

— Słyszała albo widziała pani coś zaskakującego?

— Nie.

— A kogoś?

— Nie, zupełnie nikogo.

— Żadnych samochodów?

— Nie.

— Drzwi były otwarte?

— Zamknięte.

— I co pani zrobiła?

— Najpierw zapukałam.

— A później?

— Nikt nie odpowiadał, a w środku było ciemno…

— Nie pomyślała pani, że mógł gdzieś wyjść?

— Jego samochód stał na zewnątrz. Kto by się w
taką noc wybierał na spacer?

— A co z pubem?

— Zajrzałam, ale tam również go nie było i nikt
go nie widział, więc wróciłam tutaj. Mam zapasowe klucze. Pomyślałam, że
mógł mieć jakiś wypadek albo coś, że spadł ze schodów po ciemku, a
wszystko dlatego, że zapomniałam mu pokazać, gdzie są świece i latarka.

— A gdzie są?

— W skrzynce, na półce pod schodami. — Pani
Tanner powoli pokręciła głową. — Przepraszam. Kiedy tylko zobaczyłam, że
tu leży, kompletnie wypadło mi to z głowy.

— To całkowicie zrozumiałe. — Banks posłał
Traversa na poszukiwanie świeczek. Posterunkowy wrócił po kilku sekundach.

— W kuchni obok piecyka znalazłem zapałki —
oznajmił, zabierając się za ustawianie świec na spodkach i rozkładanie ich
na stole.

— Od razu lepiej — stwierdził Banks i wrócił do
rozmowy z panią Tanner. — Wie pani, kim był ten lokator? Wie pani, jak się
nazywał?

— Nick.

— Tylko tyle?

— Kiedy przyjechał w ostatnią sobotę, właśnie tak
się przedstawił, powiedział, że ma na imię Nick.

— Nie wystawił pani czeku?

— Płacił gotówką.

— To normalne?

— Niektórzy tak wolą.

— Jak długo miał zamiar zostać?

— Zapłacił za dwa tygodnie.

Banks uznał, że dwa tygodnie pobytu pod koniec
października w Yorkshire Dales to raczej dziwny sposób na wakacyjny
odpoczynek. Być może ten Nick był jakimś zagorzałym obieżyświatem.

— Mówił, jak znalazł to miejsce?

— Właściciele prowadzą stronę internetową, ale
proszę nie pytać o szczegóły. Ja zajmuję się tylko sprzątaniem i
utrzymywaniem porządku.

— Rozumiem. Domyśla się pani, skąd przyjechał?

— Nie. Nie miał obcego akcentu, ale na pewno nie
był z tych okolic. Powiedziałabym, że pochodził z południa.

— Może pani jeszcze cokolwiek o nim powiedzieć?

— Widziałam go jeden jedyny raz. Wyglądał na
miłego chłopaka.

— Ile mógł mieć lat?

— Stary nie był, gdzieś około trzydziestki. Nigdy
nie byłam dobra w odgadywaniu wieku.

W oknach niewielkiego domku błysnęły samochodowe
reflektory i już wkrótce w środku zaroiło się od ludzi z grupy
dochodzeniowej. W tym samym czasie na miejsce dotarł fotograf, Peter
Darby, oraz patolog, doktor Glendenning. Ten ostatni utyskiwał, że Banks
pewnie myśli, że on nie ma nic ciekawszego do roboty w piątek wieczór, niż
zajmowanie się martwymi ciałami. Inspektor poprosił Traversa o
odprowadzenie pani Tanner do domu i dotrzymanie jej towarzystwa. Pani
Tanner twierdziła, że jej mąż pojechał do Eastvale na turniej rzutków i że
wkrótce powinien wrócić, zapewniła też Banksa, że na pewno nic jej nie
będzie. Technicy błyskawicznie rozstawili reflektory w salonie, Darby
zajął się fotografowaniem wszystkich pomieszczeń pentaksem i cyfrową
kamerą, a Banks w milczeniu obserwował, jak doktor Glendenning zaczyna
oględziny — przekręcił ciało odrobinę na bok, żeby sprawdzić oczy.

— Może pan już coś powiedzieć, doktorku? —
zapytał policjant po kilku minutach.

Doktor Glendenning wyprostował się z teatralnym
westchnieniem.

— Sto razy ci powtarzałem. Przestań mnie nazywać
doktorkiem. To brak szacunku.

— Przepraszam — Banks wpatrywał się w ciało. —
Tak czy tak, mnie ta sprawa również popsuła piątek. W każdym razie
cokolwiek powiesz, może nam to pomóc.

— Cóż, zacznijmy od tego, że bez wątpienia nie
żyje. Możesz to sobie zapisać w tym notesiku.

— Tak właśnie podejrzewałem — odparł inspektor.

— Daruj sobie sarkazm. Masz świadomość, że
powinienem teraz siedzieć na przyjęciu u burmistrza, popijać wino i
przegryzać pasztecikami?

— To ci szkodzi na zdrowie. Tu masz lepiej.

Glendenning odpowiedział uśmieszkiem.

— Może i tak — stwierdził, przygładzając
srebrzyste włosy. — Do rzeczy. Jestem przekonany, że zabito go uderzeniem
w tył głowy. Tylko tyle mogę teraz powiedzieć, więcej szczegółów podam,
kiedy ciało trafi na mój stół.

— Czas zgonu?

— Jakieś dwie, maksymalnie trzy godziny temu.
Jeszcze nie ma stężenia pośmiertnego.

Banks spojrzał na zegarek. Pięć po dziewiątej. Pani
Tanner była tutaj około godzinę wcześniej, miała dużo szczęścia — musiała się minąć z zabójcą. Wynika z tego, że
do morderstwa doszło między szóstą a ósmą.

— Jakieś szanse, że się upił, potknął i sam się
tak załatwił? — zapytał, wiedząc, że to raczej niemożliwe.
Chciał jednak uniknąć marnowania sił i środków na zwyczajny wypadek.

— Raczej na pewno nie — oświadczył patolog,
spoglądając na pogrzebacz. — Zacznijmy od tego, że przy takim wypadku
leżałby na plecach. Po drugie, oceniając po kształcie rany oraz krwi i
włosach na pogrzebaczu, mogę powiedzieć, że narzędzie zbrodni jest raczej
oczywiste. Może znajdziecie piękny komplet odcisków palców i wrócisz do
domu na dobranockę.

— Nikłe szanse — westchnął Banks, spodziewając
się kolejnego straconego weekendu. Czemu ci cholerni zabójcy nigdy nie
zabijają w poniedziałki? Piątkowe przestępstwa oznaczały nie tylko pracę
przez cały weekend, ale również utrudniony dostęp do ludzi. Pozamykane
biura, pracownicy z wizytami u rodzin, wszystko toczyło się wolniej niż w
zwykły dzień. A pierwsze czterdzieści osiem godzin po zabójstwie jest
najważniejsze. — Użycie pogrzebacza może oznaczać, że zabójca nie był
przygotowany. Albo chciał, żeby tak właśnie to wyglądało.

— To już twoje przypuszczenie. Ja już skończyłem,
reszta roboty należy do koronera. Możesz zabrać ciało, kiedy tylko
Cartier-Bresson skończy cykać swoje fotki.

Banks się uśmiechnął widząc, jak Darby pokazuje
lekarzowi język. Zawsze wchodzili sobie w drogę na miejscach zbrodni,
nigdzie indziej się zresztą nie spotykali.

Coraz trudniej było ignorować rozgardiasz panujący w
całym domu od chwili, gdy w środku zaroiło się od techników. Kable wiły
się po całej werandzie, doprowadzając prąd do świecących jasno
reflektorów, w których blasku pracowali mężczyźni w ochronnych ubraniach.
Przypominało to plan jakiegoś filmu. Czując się zbędny, Banks wycofał się
na werandę. Na zewnątrz wciąż szalał wiatr, potężny podmuch od czasu do
czasu wstrząsał przeszkloną strukturą. Co gorsza, technicy zostawili
otwarte drzwi, żeby poprowadzić kable.

Chwilę później przyjechał sierżant Stefan Nowak,
zajmujący się koordynacją działań na miejscu zbrodni, i po błyskawicznym
powitaniu z Banksem i Annie natychmiast wziął się do pracy. Do jego zadań
należało pośredniczenie pomiędzy policjantami a naukowcami, a jeśli było
trzeba, również tłumaczenie skomplikowanego żargonu medyków na zwykły
język — radził sobie z tym wyśmienicie, bez wątpienia dzięki ukończonym
studiom fizycznym i chemicznym.

Banks skonstatował, że istnieją ludzie, którzy
potrafią przez wiele godzin przyglądać się pracy innych. Można ich
zauważyć w pobliżu budów, gdzie obserwują przez dziury po sękach w
drewnianych ogrodzeniach, jak mechaniczne pazury rozszarpują ziemię, a
mężczyźni w kaskach wykrzykują kolejne polecenia w ogłuszającym hałasie,
albo na ulicy, gdy przystają, żeby pogapić się na piaskowanie elewacji.
Sam się do nich nie zaliczał. Takie zachowanie wydawało mu się jakąś
perwersyjną odmianą wojeryzmu. Uznał, że dopóki dochodzeniówka jest w
środku, nie ma tutaj nic do roboty. Jego myśli podryfowały ku
rozświetlonemu płomykami świec pubowi, oddalonemu o niecałe trzydzieści
metrów. Ktoś musiał przesłuchać tych ludzi, którzy tam przesiadywali. Być
może któryś z nich coś widział lub słyszał. By może jeden z nich był
sprawcą. Najlepiej od razu z nimi pogadać, dopóki są na miejscu i mają
wszystko na świeżo w pamięci. Polecił Winsome i Templetonowi dołączyć do
Stefana i techników, nakazując, by natychmiast go poinformowali, jeśli
znajdą coś istotnego, a później zawołał Annie i razem wyszli przez
drewnianą bramę.

ROZDZIAŁ 2

ROZDZIAŁ 2

Poniedziałek 8 września 1969 r.

Kiedy Chadwick uznał wreszcie, że wszystko idzie jak
powinno, przywołał Ricka Hayesa i zaprosił go na rozmowę do furgonetki.
Pojazd był do tego przystosowany: z tyłu urządzono izolowane
pomieszczenie, wystarczające do przeprowadzenia przesłuchania, choć nieco
małe — mierzący metr osiemdziesiąt pięć Chadwick czuł się w nim cokolwiek
klaustrofobicznie. Nie było to jednak coś, z czym sobie nie mógł poradzić,
a odrobina dyskomfortu zwykle pomagała w sytuacjach, gdy przesłuchiwany
miał coś do ukrycia.

Z bliska Hayes wyglądał na znacznie starszego, niż
Chadwick się spodziewał. Być może miało to związek ze stresem minionego
weekendu. Pod jego oczami rysowały się wyraźne zmarszczki, mięśnie szczęki
były napięte. Prawdopodobnie dobiegał czterdziestki, choć oceniając po
włosach i ubraniu, można by uznać, że jest o dekadę młodszy. Jego twarz
pokrywał trzydniowy zarost, miał poobgryzane do krwi paznokcie i
poplamione na żółto od nikotyny palce.

— Panie Hayes — zaczął policjant. — Może będzie
pan mógł mi pomóc. Potrzebuję podstawowych informacji. Ilu ludzi
uczestniczyło w festiwalu?

— Jakieś dwadzieścia pięć tysięcy.

— Sporo.

— Nie bardzo. W zeszły weekend na wyspie Wight
było sto pięćdziesiąt tysięcy. Uwierzy pan, że ściągnęli Dylana i The Who? No i mieliśmy konkurencję — w sobotę w Hyde Parku
grali Crosby, Stills & Nash, razem z Jefferson Airplane.

— A tutaj?

— Największe gwiazdy? Pink Floyd. Led Zeppelin.

Chadwick, który o żadnym z tych zespołów wcześniej nie słyszał, zapytał Hayesa o prawidłową pisownię i
skrupulatnie zanotował nazwy w swoim notesie.

— Ktoś jeszcze?

— Kilka lokalnych zespołów. Jan Dukes de Grey.
Mad Hatters. W ciągu ostatnich paru miesięcy Hattersom udało się przebić.
Ich debiutancka płyta już trafiła na listy przebojów.

— W jakim sensie lokalnych? — zapytał policjant,
dopisując kolejne nazwy.

— Z okolicy Leeds. Bliższej lub dalszej.

— Ile w sumie wystąpiło zespołów?

— Trzydzieści. Mogę panu udostępnić pełną listę.

— Będę wdzięczny. — Chadwick nie miał co prawda
pomysłu, do czego mu się przydadzą te informacje, ale każdy drobiazg mógł
mieć znaczenie. — Organizacja czegoś takiego to pewnie sporo roboty?

— Lepiej nie mówić. Trzeba rezerwować zespoły
sporo wcześniej, załatwić pozwolenia, parkingi, kemping i toalety, oprócz
tego dostarczyć generatory prądu, zapewnić transport i porządny sprzęt
nagłośnieniowy. Potem trzeba dogadać jakąś ochronę.

— Kogo pan wynajmuje?

— Mam swoich ludzi.

— Robił pan już wcześniej coś podobnego?

— Tak, na mniejszą skalę. Tym się właśnie
zajmuję, jestem organizatorem koncertów.

Chadwick zapisał coś w notesie, zasłaniając tekst
ręką. Nie miało to żadnego znaczenia, chciał tylko zmylić rozmówcę. Hayes
sięgnął po papierosa. Policjant wstał i otworzył okno.

— Festiwal trwał trzy dni, prawda?

— Tak. Zaczęliśmy w piątek wieczorem i
skończyliśmy dziś nad ranem.

— O której?

— Ostatni grał Led Zeppelin. Wyszli chwilę po
pierwszej w nocy i skończyli jakoś o trzeciej. Powinniśmy się zwinąć
wcześniej, ale jak zwykle były opóźnienia — awarie sprzętu, tego typu
niespodzianki.

— I co się wydarzyło o trzeciej?

— Ludzie zaczęli zbierać się do domów.

— W środku nocy?

— Nic więcej ich tutaj nie trzymało. Ci, którzy
mieli namioty, pewnie wrócili na pole, żeby się parę godzin zdrzemnąć, ale
reszta poszła. Kiedy o świcie zaczęliśmy sprzątanie, pole było praktycznie
puste. Pewnie deszcz też w tym pomógł.

— O której zaczęło padać?

— Gdzieś tak o wpół do drugiej. Raczej
krótkotrwała ulewa.

— Czyli jak grało to Led Zeppelin, to było już
raczej sucho, tak?

— Raczej tak.

Chadwick przypomniał sobie, że Yvonne wróciła do domu
o wpół do siódmej — wystarczająco dużo czasu na powrót stąd, o ile właśnie
tu była. A co robiła pomiędzy trzecią a godziną powrotu do domu?
Postanowił, że lepiej się nad tym nie zastanawiać, przynajmniej do chwili,
gdy ustali, czy była na festiwalu, czy nie.

Biorąc pod uwagę czas zgonu — między wpół do drugiej a
wpół do szóstej nad ranem — ofiara mogła zginąć, gdy grał ostatni zespół
lub gdy wszyscy poszli już do domów. Bardziej prawdopodobna wydawała się
pierwsza wersja — mniejsza szansa na świadków. A skoro nie znaleźli
żadnych śladów, zapewne wydarzyło się to przed deszczem.

— Są tu jeszcze jakieś inne wejścia poza tym,
przez które wszedłem? — zapytał.

— Nie, tylko to po północnej stronie. Ale jest
sporo wyjść.

— Domyślam się, że cały teren jest otoczony
płotem?

— Tak. Wie pan, to nie była darmowa impreza.

— Nikt tak właściwie nie miał powodu, żeby
zaglądać do lasu?

— Nie, po tamtej stronie nie było żadnych wyjść.
Nic tam nie ma. Parking, pole namiotowe, wejście i najbliższa droga są po
północnej stronie.

— Słyszałem, że mieliście jakieś problemy ze
skinheadami?

— Moi ludzie sobie z nimi poradzili. Jakaś grupka
próbowała przedostać się przez płot, ale ich pogoniliśmy.

— Na północy czy na południu?

— Na wschodzie.

— Kiedy do tego doszło?

— W sobotę w nocy.

— Jeszcze później wrócili?

— Z tego, co wiem, nie. A jeśli tak, to
zachowywali się bardzo cicho.

— Na tym polu spali jacyś ludzie w czasie
festiwalu?

— Niektórzy tak. Mówiłem już, że było parę pól
namiotowych i parkingów po drugiej stronie wzgórza. Mnóstwo ludzi rozbiło
tam namioty i kursowało tam i z powrotem. Inni przywieźli tylko śpiwory.
Tak właściwie, to czemu to jest takie istotne? Myślałem, że wiadomo, co
się stało.

Chadwick uniósł brwi.

— Tak? To najwyraźniej coś przegapiłem. Proszę
powiedzieć.

— Pewnie pokłóciła się ze swoim chłopakiem czy
kimś takim, a ten ją zabił. Byli raczej z dala od tłumu, przy samej
krawędzi lasu, wszyscy poszli na Led Zeppelin i pewnie nie zauważyliby
nawet końca świata.

— Takie głośne to Led Zeppelin?

— Można tak powiedzieć. Powinien pan kiedyś
posłuchać.

— Może tak zrobię. Tak czy tak, ma pan rację.
Jestem pewien, że muzyka mogła pomóc mordercy. Ale skąd przypuszczenie, że
to jej chłopak? To chyba nie jest normalne, gdy ktoś dźga swoją
dziewczynę?

— Nie wiem, tak właściwie. To znaczy — dlaczego
ktoś inny miałby to zrobić?

— Być może to był jakiś maniakalny zabójca?

— W tym temacie jest pan na pewno lepiej
zorientowany ode mnie.

— Albo przypadkowy włóczęga?

— Teraz to pan sobie robi jaja.

— Zapewniam pana, panie Hayes, że jestem
całkowicie poważny. Jednak żeby się dowiedzieć, kto jej to zrobił —
chłopak czy ktoś inny — musimy najpierw odkryć, kim była. — Chadwick znów
zapisał coś w notesie i spojrzał na organizatora. — A może pan wie?

— Nigdy wcześniej jej nie widziałem.

— Oj, dałbyś pan już lepiej spokój. — Chadwick
wlepił w niego oczy.

— Nie wiem, kim ona jest.

— Aha. To znaczy, że gdzieś ją już jednak pan
widział?

— Może. — Hayes popatrzył na swoje złożone ręce.

— A pamięta pan może, gdzie to było?

— Mogła się w którymś momencie pałętać na
zapleczu.

— Wreszcie coś mamy. Kto może wejść na zaplecze?

— Z reguły tylko ci, którzy mają przepustkę.

— A kto je rozdaje?

— Ochrona.

— Ale…?

Hayes wiercił się przez chwilę na krześle.

— Wie pan, czasami… ładna dziewczyna… Co mogę
więcej powiedzieć.

— Ile osób przebywa na zapleczu?

— Mnóstwo. Całkowity chaos. Mieliśmy strefę dla
najważniejszych gości, odgrodzoną liną, z ogródkiem piwnym i kanapami,
parking dla samochodów ze sprzętem, przebieralnie, toalety. Z przodu sceny
była zamknięta strefa dla prasy. Niektórzy z wykonawców przychodzili, gdy
grali inni, później urządzali sobie improwizacje na zapleczu… wie pan,
jak to wygląda.

— A w niedzielę które zespoły grały ostatnie?

— Wieczorem zaczęli Mad Hatters, zaraz po
zachodzie słońca, potem Fleetwood Mac, Pink Floyd i Led Zeppelin.

— Wszyscy byli na zapleczu?

— W którejś chwili na pewno, o ile akurat nie
występowali.

— Razem z gośćmi?

— Plątało się tu mnóstwo osób.

— Jak wielu?

— Nie wiem — pięćdziesięciu? Albo więcej. Razem z
dziewczynami, menedżerami, dziennikarzami, prezenterami radiowymi, ludźmi
z wytwórni płytowych, agentami, przyjaciółmi zespołów i co tam jeszcze.

— Ma pan listę gości?

— Chyba pan żartuje.

— A listę wydanych przepustek?

— Nie.

— Kontrolowano wejścia i wyjścia?

— Ktoś sprawdzał przepustki przy wejściu na
zaplecze, to tyle.

— I wpuszczał ładne dziewczyny bez przepustek.

— Tylko jeśli były w towarzystwie kogoś, kto miał
pozwolenie.

— Rozumiem. Czyli ofiara wcale nie musiała mieć
własnej przepustki. Czy oprócz piwa na zapleczu pojawiły się również
jakieś inne substancje podnoszące ogólny stopień zadowolenia pańskich
gości?

— Nawet jeśli tak, to nic o tym nie wiem. Miałem
zbyt wiele roboty. Przez większość czasu zapieprzałem jak mucha przy
gównie, próbując wszystkich uszczęśliwić i upewniając się, że wszystko
idzie tak, jak powinno.

— I byli szczęśliwi?

— Przez większość czasu. Czasem trafił się jakiś
fiut skarżący się na rozmiar przyczepy, ale ogólnie było bardzo
przyjemnie.

Chadwick znów coś zapisał. Widział, jak Hayes wyciąga
szyję, próbując odczytać jego notatki, więc położył na nich dłoń.

— Jeśli uda nam się doprecyzować czas śmierci,
będzie mógł nam pan mniej więcej powiedzieć, kto o tej porze był na
zapleczu?

— Może. Nie wiem. Tak jak mówiłem, to było
całkiem niezłe zoo.

— Mogę sobie wyobrazić. Widział ją pan w czyimś
towarzystwie?

— Nie. W ogóle nie jestem pewien, że to była
właśnie ona. Tylko rzuciłem okiem. Kręciło się tam sporo ludzi. Duża
grupka niezłych lasek. — Jego twarz wyraźnie pojaśniała. — Może to wcale
nie była ona.

— Przypuśćmy, że jednak tak. Czy ta dziewczyna,
którą pan widział, miała kwiatek namalowany na prawym policzku?

— Nie wiem. Tak jak mówiłem, nie jestem nawet
pewny, czy to ta sama dziewczyna. Mnóstwo lasek paradowało z wymalowanymi
kwiatkami.

— Może ludzie z pańskiej ochrony będą mogli nam
pomóc?

— Może. O ile coś pamiętają.

— Byli tu jacyś dziennikarze?

— Ciągle się tu jacyś kręcili.

— Co pan ma na myśli?

— Chodzi o to, że trzeba dawać i przyjmować,
rozumie pan? Rozgłos zawsze się przyda i nie chce pan zadzierać z prasą,
choć z drugiej strony nie chce pan też, żeby filmowali pana z każdej
strony i opisywali każde wyjście do kibla, prawda? Musieliśmy się postarać
o jakąś równowagę.

— Na czym to polegało?

— Zorganizowaliśmy dużą konferencję prasową przed
samym festiwalem i zaplanowaliśmy godziny wywiadów z poszczególnymi
wykonawcami.

— Gdzie?

— W strefie dla prasy.

— Czyli dziennikarze nie mogli wchodzić na
zaplecze?

— Chyba pan żartuje.

— Fotoreporterzy?

— Tylko w strefie dla prasy.

— Zna pan ich nazwiska?

— Wszystkich na pewno nie pamiętam. Może pan
zapytać Micka Lawtona, to on zajmował się kontaktami z prasą. Dam panu
jego numer.

— A co z telewizją?

— Byli tutaj w sobotę i w niedzielę.

— Niech zgadnę — w strefie dla prasy?

— Przez większość czasu, ale filmowali też
publiczność i występujące zespoły.

— Muszę dokładnie wiedzieć, jakie stacje
telewizyjne się tu pojawiły.

— Pewnie. Te same, co zawsze. — Hayes wymienił
kilka nazw.

Nie było tak właściwie z czego wybierać, a Chadwick
nawet bez jego pomocy stawiałby na obecność Yorkshire Television i BBC
North. Policjant wstał, próbując nie uderzyć się głową w sufit.

— Będziemy musieli z nimi porozmawiać — oznajmił.
— Zobaczyć, czy nie udało im się przypadkiem zrobić jakichś zdjęć.
Porozmawiamy również z pańskimi ochroniarzami. Dziękuję panu za rozmowę.

— To wszystko? — wyraźnie zaskoczony Hayes
zaszurał nogami.

— Jak na razie — uśmiechnął się Chadwick.

Przypominało to scenę z Dickensa namalowaną z
rembrandtowskim wyczuciem światłocienia. W półmroku można było wyraźnie
odróżnić dwie grupy: mężczyzn zajętych grą w karty oraz pozostałych,
pogrążonych w ożywionej dyskusji: pokryte zmarszczkami, ogorzałe twarze z
kartoflanymi nosami, oświetlone blaskiem świec i ognia płonącego w
kominku. Para obsługująca bar była zdecydowanie młodsza: miejscowa
dziewczyna, blada, smukła blondynka, w wieku około dwudziestu lat — Banks
odniósł wrażenie, że gdzieś ją już wcześniej widział — oraz starszy od
niej o jakieś dziesięć lat mężczyzna z kręconymi włosami i rzadką, kozią
bródką.

Gdy Banks wszedł z Annie do środka, wszyscy oderwali
się od swoich zajęć i zmierzyli przybyłych wzrokiem. Chwilę później gracze
wrócili do swoich kart, a pozostali podjęli przerwane dyskusje.

— Paskudna noc, no nie? — powitał ich barman. —
Co wam podać?

— Poproszę kufel Black Sheep — Banks wyjął swoją
legitymację — a inspektor Cabbot chciałaby lemoniadę, bez lodu.

Annie popatrzyła na niego, unosząc brwi. Po chwili
wzięła jednak podany napój i sięgnęła po swój notes.

— Tak właśnie myślałem, patrząc na to, co się tam
dzieje, że nie minie dużo czasu, a wpadniecie tutaj powęszyć — stwierdził
mężczyzna, nalewając piwo. Na jego koszulce wyraźnie było widać zarys
potężnego bicepsa.

— A pan to…?

— Cameron Clarke. Właściciel. Wszyscy nazywają
mnie CC.

Banks zapłacił za napoje, ignorując wyraźne protesty
barmana, i pociągnął łyk piwa.

— Cóż, Cameron — westchnął — muszę powiedzieć, że
potraficie tu nalać z czubkiem.

— Dzięki.

— A pani? — Banks spojrzał na dziewczynę stojącą
obok.

— Kelly — odpowiedziała, przestępując z nogi na
nogę i odgarniając włosy. — Kelly Soames. Ja tylko tu pracuję.

Podobnie jak CC, Kelly również miała na sobie białą
koszulkę z napisem „The Cross Keys Inn” przecinającym całą pierś. Blask
świec pozwalał dostrzec, że cienki materiał kończy się jakieś dziesięć
centymetrów nad jej nisko opuszczonymi biodrówkami i szerokim, nabijanym
ćwiekami paskiem, odsłaniając spory fragment brzucha, razem z pępkiem
przyozdobionym delikatnym srebrnym łańcuszkiem — najnowsza moda, która z
każdego czterdziestolatka robiła zaślinionego perwersyjnego starucha.

Banks rozejrzał się wokół. Na ławie pod oknem
siedziała para w średnim wieku, której nie zauważył wcześniej,
najprawdopodobniej turyści, na co wskazywał drogi aparat i kurtki leżące
pomiędzy nimi. Kilka osób paliło papierosy i inspektor musiał walczyć
przez chwilę z nagłą ochotą na dymka.

— Czy ktoś wie, co się tam dzisiaj zdarzyło? —
zapytał na głos, kierując pytanie do wszystkich obecnych w pubie. Usłyszał
wymamrotane zaprzeczenia i zobaczył, że wszyscy kręcą głowami.

— Ktoś stąd wychodził w ciągu ostatnich paru
godzin?

— Jedna lub dwie osoby — poinformował CC.

— Muszę znać ich nazwiska.

Barman podyktował mu dane.

— Kiedy zabrakło prądu?

— Jakieś dwie godziny temu. Zerwało kabel gdzieś
przy Eastvale Road. Naprawa potrwa jeszcze z godzinę albo dwie.

Dochodziło wpół do dziesiątej, więc przerwa w dostawie
energii musiała się zacząć około wpół do ósmej. Dokładną godzinę ustalą w
Yorkshire Electricity, ale na razie to, co mają, powinno im wystarczyć.
Jeśli ofiara, Nick, zginęła pomiędzy szóstą a ósmą, to morderca mógł
wykorzystać dodatkową ochronę, jaką zapewniały ciemności, choć istniała
też możliwość, że do zabójstwa doszło wcześniej, między szóstą a wpół do
ósmej. Brak prądu sprowadził panią Tanner, która odkryła ciało, być może
nieco wcześniej, niż liczył zabójca.

— A ktoś się pojawił po tym, gdy zabrakło prądu?

— My. Przyjechaliśmy mniej więcej za kwadrans
ósma — odpowiedział mężczyzna siedzący na ławie pod
oknem. — Tak było, prawda, kochanie?

Kobieta u jego boku skinęła głową.

— Wracaliśmy właśnie do Eastvale, do hotelu, i to
był jedyny otwarty pub, jaki znaleźliśmy po drodze. Nawet przy dobrej
pogodzie nie lubię prowadzić po zmroku.

— Wcale się panu nie dziwię. Spotkali może
państwo kogoś po drodze?

— Nie. To znaczy wcześniej chyba minęliśmy jakiś
samochód czy dwa, ale po zapadnięciu ciemności nie widzieliśmy już nikogo.

— Skąd państwo jechali?

— Ze Swainshead.

— Parkując samochód, też nikogo państwo nie
widzieli?

— Nie. To znaczy nie wydaje mi się. Strasznie
wiało i te gałęzie hałasowały.

— Wydawało mi się, że widziałam tylne światła
samochodu — wtrąciła kobieta.

— Gdzie?

— Kierował się w górę zbocza. Prosto. Nie wiem
dokąd prowadzi tamta droga. Ale nie jestem pewna. Tak jak mówił mąż,
rozszalał się mały huragan. To mogło być też jakieś inne światło,
latarnia, latarka albo coś w tym rodzaju.

— I nic więcej państwo nie widzieli?

Oboje pokręcili głowami.

Banks podsumował zdobytą wiedzę: niepotwierdzona
informacja o samochodzie przemieszczającym się drogą przez wrzosowiska.
Będą musieli przesłuchać ludzi w hotelu, to oczywiste, choć raczej nie
przypuszczał, że morderca tam właśnie się zatrzymał. Ktoś jednak mógł coś
widzieć. Spojrzał na CC.

— Będziemy potrzebowali zeznań wszystkich tutaj
obecnych. Nazwiska, adresy, godziny przyjścia, tego typu sprawy. Kogoś tu
za chwilę przyślę. Teraz chciałbym jednak zapytać, czy ktoś z państwa
wychodził i wracał pomiędzy, powiedzmy, szóstą a ósmą.

— Ja — odezwał się jeden z graczy przy karcianym
stoliku.

— A pamięta pan, która była godzina?

— Gdzieś koło siódmej.

— I jak długo pana nie było?

— Z piętnaście minut. Tyle żeby dojechać do
Lyndgarth i z powrotem.

— A po co pan tam jechał?

— Mieszkam tam. Wydawało mi się, że zapomniałem
zakręcić gaz w kuchence, więc pojechałem sprawdzić.

— I zapomniał pan?

— Co?

— Zakręcić gaz.

— A, nie.

— Niepotrzebna podróż.

— Nie, bo faktycznie mogłem zapomnieć. — Kompani
mężczyzny parsknęli śmiechem. Banks nie miał ochoty na utonięcie w bagnie
humoru z Yorkshire.

— Wciąż pan nie powiedział, co się tam stało —
zauważył jeden z graczy. — Czemu zadajecie te wszystkie pytania? — Płomień
świecy na stole zamigotał i przygasł, sękata twarz pytającego utonęła w
cieniach.

— To dopiero początek — odparł Banks, uznając, że
równie dobrze może im wszystko powiedzieć. Przecież i tak wkrótce się
dowiedzą. — Wygląda na to, że doszło do morderstwa.

Rozległo się grupowe westchnienie, po którym ponownie
rozbrzmiał gwar stłumionych rozmów.

— O kogo chodzi, jeśli mogę spytać? — odezwał się
CC.

— Sam chciałbym wiedzieć — westchnął inspektor. —
Może wy będziecie mogli pomóc. Wiemy tylko, że facet nazywał się Nick i
mieszkał w Moorview Cottage.

— Ten młody koleś od pani Tanner? Niedawno go
tutaj szukała — przypomniał sobie barman.

— Wiem. W końcu go znalazła.

— Biedaczka. Proszę jej powiedzieć, że kiedy
tylko będzie chciała, może wpaść do nas i napić się na koszt firmy.

— A widział pan dziś wieczorem jej męża? —
Policjant przypomniał sobie, że kobieta wspominała, iż pan Tanner pojechał
na turniej rzutków.

— Jacka Tannera? Nie. Raczej nie jest tu mile
widziany.

— A dlaczego?

— Przykro mi, ale muszę powiedzieć, że jest
strasznym rozrabiaką. Każdy panu to powie. Jak tylko wypije trzeci kufel,
zaraz zaczyna się dowalać do ludzi.

— Rozumiem — Banks skinął głową. — To
interesujące.

— Chwila, moment — zaprotestował CC. — Wcale
przecież nie twierdzę, że jest zdolny do czegoś takiego.

— To znaczy?

— Wie pan przecież, sam pan mówił. Do tego, żeby
kogoś zabić.

— A wie pan coś na temat ofiary? — zapytała
Annie. Odezwała się po raz pierwszy od chwili wejścia: tak zaskoczyło to
barmana, że aż przestał wyrzucać fontanny śliny, gdy mówił.

— Zajrzał tutaj kilka razy.

— Rozmawiał z kimś?

— Nie, tylko zamawiał jedzenie i napoje. Wpadł
kiedyś na kanapkę, prawda, Kelly?

Banks zauważył, że dziewczyna z trudem powstrzymuje
łzy.

— Chciałaby pani coś dodać? — zapytał i nawet
słaby blask świec nie był w stanie ukryć jej rumieńca.

— Nie — odparła. — Dlaczego?

— Tylko pytam.

— Proszę posłuchać, to był zupełnie zwyczajny
koleś — wtrącił CC. — Taki, co to powie dzień dobry, uśmiechnie się,
odniesie naczynia do baru. Nie to co inni.

— Palił?

Barman wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem, ale
wreszcie odpowiedział.

— Tak, zdecydowanie tak.

— Przystawał przy barze, żeby pogadać? — chciała
wiedzieć Annie.

— Raczej nie był z tych gadatliwych. Brał swojego
drinka i siadał z gazetą, o tam — wskazał ręką miejsce w pobliżu kominka.

— Pamięta pan, jaka to była gazeta? — zapytał
inspektor.

CC zmarszczył brwi.

— „Independent”. Chyba lubił ich krzyżówki. Jak
dla mnie trochę za trudne. Ledwie sobie radzę z tą z „Daily Mirror”. A
czemu pan pyta? To ma jakieś znaczenie?

— Może nie mieć żadnego — Banks obdarzył go
lekkim uśmiechem — ale lubię wiedzieć takie rzeczy. To podpowiada, że był
w miarę inteligentnym facetem.

— Jeśli uważa pan, że rozwiązywanie krzyżówek
wskazuje na inteligencję, to zapewne tak. Moim zdaniem to raczej
marnowanie czasu.

— No tak, ale sam pan wspominał, że nie najlepiej
panu z tym idzie, prawda?

— A może któreś z was wie, jak ten facet zarabiał
na życie? — Annie popatrzyła na barmana i Kelly.

— Mówiłem przecież, że nie był gadatliwy — odparł
CC.

— Ja też raczej nie jestem wścibski. Jeśli ktoś
chce wpaść tutaj, żeby w spokoju wypić piwo, to zawsze jest mile widziany.

— Czyli nigdy o tym nie rozmawialiście?

— Nie. Może był jakimś pisarzem albo recenzentem,
coś w tym rodzaju.

— Skąd taki wniosek?

— Bo jak nie miał gazety, to zawsze przynosił
książkę. — Barman spojrzał na Banksa. — I proszę nie
pytać, co to była za książka, bo nie patrzyłem na tytuł.

— Jakiś pomysł, co mogło go tutaj przyciągnąć o
tej porze roku? — zapytał inspektor.

— Żadnego. Proszę posłuchać, goście z Moorview
Cottage dość często wpadają do nas na piwo albo żeby coś przegryźć i nie
wiemy o nich nic więcej, tak jak o tym facecie. Raczej nie da się nikogo
poznać tak szybko, zwłaszcza jeśli ten ktoś nie jest gadułą.

— Racja — przyznał Banks, doskonale wiedząc, ile
czasu zajmuje miejscowym zaakceptowanie nowych przybyszy, zwłaszcza w
takich miejscach jak Fordham, gdzie żaden wakacyjny gość nie zatrzymywał
się na dłużej. — To chyba tyle na teraz. — Spojrzał na Annie. — Chyba że
ty na coś wpadłaś?

— Nie. — Odsunęła na bok notatnik.

— Dobra. — Inspektor osuszył swój kufel. — To my
się zbieramy, a za chwilę przyjdzie tu ktoś spisać wasze zeznania.

Wychodząc z pubu, Banks spojrzał przez ramię i
zobaczył, że Kelly Soames przygryza różowiutką dolną wargę.

Poniedziałek 8 września 1969 r.