Strona główna » Obyczajowe i romanse » Carpathia. Trylogia łemkowska. Część I

Carpathia. Trylogia łemkowska. Część I

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64887-61-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Carpathia. Trylogia łemkowska. Część I

Debiut finalisty Anasoft Litera. Plastyczna opowieść bez jednej ilustracji. W podróży do wnętrza ginącego świata towarzyszą nam Andrij Pysanskij, Andy Warhol, Gotthard Heinrici i wiele innych, barwnych postaci. Zmysłowa odyseja w czasie i przestrzeni, heroiczna próba ocalenia od zapomnienia ziemi niczyjej, polsko-słowacko-ukraińskiego pogranicza, ale także „emigranckiego” środowiska Bratysławy. Carpathia jest pierwszą częścią cyklu, który roboczo nazywamy "trylogią łemkowską".

Polecane książki

Poradnik do jRPG „The Last Remnant” opisuje dokładnie mechanikę gry, misje poboczne i zadania w gildiach. Oddzielny rozdział poświęcono rozwojowi i umiejętnościom postaci. The Last Remnant - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Rozwój postaci i lista umiejętnoś...
Rodzina Corettich od pokoleń zajmuje się kradzieżą kosztowności. Gianni jako jedyny zszedł z tej drogi i podjął pracę. Ze starymi nawykami trudno jednak zerwać. Marie, piękna agentka ochrony, szantażem zmusza go do odzyskania naszyjnika skradzionego jej klientce. Jest pewna, że Gianni nie potraf...
Siódme wydanie cieszącego się dużym zainteresowaniem czytelników Atlasu anatomicznego. Treść przedstawiono w sposób prosty i uporządkowany, ułatwiający zrozumienie oraz naukę. Książka zawiera opisy budowy i działania układów i narządów w organizmie człowieka oraz 100 szczegółowych kolorowych rysunkó...
Podejmowane współcześnie projekty inwestycyjne coraz częściej sięgają w odległą przyszłość. Nierzadko, jak w przypadku inwestycji przeciwdziałających zmianom klimatycznym, ich okres oddziaływania sięga setek lat. Wówczas efekty podejmowanych dziś działań dotyczyć będą głównie nienarodzonych jeszcze ...
W sklepach spożywczych na krakowskim osiedlu dochodzi do serii tajemniczych kradzieży. Właściciele i pracownicy są zrozpaczeni i bezradni. Wytropieniem złodzieja postanawiają się zająć dziewczyny ze świeżo założonego klubu Kretesa. Czy im się uda?...
Matematyka po polsku jest podręcznikiem dla trzech grup odbiorców: po pierwsze, dla cudzoziemców, którzy chcąc podjąć w Polsce studia uczą się języka polskiego jako obcego; po drugie, dla osób, które znając język polski w zakresie ogólnym muszą uzupełnić jego znajomość w zakresie matematyki; po trze...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maros Krajnak

Maroš Krajňak

CARPATHIA

Przełożyła: Weronika Gogola

Wrocław 2015

Poruszam się w tłumionym huku dwóch czarnych kół, rozstrzeliwujących drobne piaskowce i pył. Na chwilę wylecą w gęste, przegrzane powietrze, a potem z pokorą spadają. Moja droga prowadzi przez łąkę. Na sekundę wpadnę na jej barwną, nieskoszoną, niczym nienaruszoną powierzchnię i szybkim pluśnięciem przelecę wąskim, zimnym potokiem. Jeszcze raz się wynurzę. Mokre koła przejmą we władanie leżące na ścieżce jasnobrązowe ziarenka, wysychające pośpiesznie na słońcu. Jadę dalej, między rozżarzonymi płatami spokojnej ziemi i powietrza, pełnego dzisiejszego, przytłaczającego słońca w zenicie. Ziemia i powietrze wspólnie przetapiają rośliny rosnące w pobliskim lesie i na łące, tworząc z nich uniwersalny, niejednorodny zapach, który w każdym pospiesznym punkcie skraplania się wywołuje u wąchającego odmienny stan. Przez moment jadę w stronę horyzontu, zatrzymuję się i rozglądam. Spoglądam na miejsce, które jest skondensowaną scenerią krainy podzielonej na pięć Zon. Z tego miejsca rozchodzą się naturalne dla niej obrazy, które roznosi już zapach, jaki do mnie dociera. Krótko jestem tutaj, potem odwracam się i idę z powrotem. Zony i ich język. Wszystko stopniowo sprowadza się do jednego, niewidzialnego punktu, a później znika. Ale na razie Zony są tutaj. 0, 1, 2, 3 i X. Płynę każdą z nich i chcę, żeby przepływały przeze mnie.

1

Po czarnym, przejrzystym niebie suną w powolnym, jednostajnym ruchu cztery czerwone gwiazdy. Cienki biały kontur. Zielone tło. Gwiazdy przychodzą z północnego wschodu i zmierzają dokładnie w przeciwnym kierunku. Skrzydła i ogon. Huk silnika, który nimi porusza, zaczął się nieopodal Sanoka. Na początku przed oczami pilotów rozpościera się poszatkowana przez ludzi kraina. Idealne puzzle długich, wąskich pól. Załoga spostrzega czerwone kapilary, które zbierają zmieszaną krew. Niemiecką, słowiańską, huńską, semicką, romańską, tatarską, kaukaską i wszelkie inne. Krew ścieka pagórkami Pogórza Ondawskiego już od kilku tygodni. Gdzieś przy Stropkowie gorące żyły spotykają się, potem jednorodna ciecz zacznie wsiąkać. Wchłanianie jej do głębokich wnętrzności ziemi będzie trwać wiele stuleci, aż spowoduje ostre ruchy tektoniczne. Ruchy, które idealnie skurczą obszar dzisiejszych Zon. Podźwigną na tych miejscach łańcuch Karpat do kilkutysięcznych wzniesień. Stworzą nowe szczyty, doliny, przepaście i zamkną przesmyki, które zapobiegną przechodzeniu armii.

Teraz wszystko dzieje się w wiosce Heleny. Przed kilkoma dniami zalały ją stalowe kolosy Wehrmachtu. Więcej głowic wielkich kalibrów niż obywateli. Tak mi później wyjaśnia ten, który wtedy, podekscytowany, to obserwował. Czołgi, działa, transportery i ich manewry. Żołnierze rozmieszczeni po drewnianych domach. Własne namioty. Na podwórku Heleny rozłożona kuchnia polowa. Jej rodzina jest zaopatrzona w smaczne pożywienie dobrej jakości. Stryjek jest ulubieńcem kucharzy i młodych, zdezorientowanych poborowych, którzy przychodzą tutaj się najeść. Wszyscy chcą się zachowywać po ludzku. Stryjek właśnie bawi się z towarzyskim owczarkiem, którego dostał w spadku po poprzednich właścicielach. Mój ojciec jest w domu, na rękach Heleny, i pije mleko z jej piersi.

U podnóża doliny zmierza w stronę wioski czarny samochód bez dachu. Wysoki, potężny kierowca. Obok siedzi człowiek, o którym wszyscy mieszkańcy wioski mówią, że to generał. Potem, kiedy szukam o nim informacji, znajduję jedyne z możliwych nazwisk. Gotthard Heinrici. Kierowca i generał nie rozmawiają ze sobą. Auto powoli i majestatycznie przybliży się do celu. Niespodziewanie gaśnie tuż przed tym, kiedy ma skręcić na podwórko Heleny. Na drodze, w wyżłobionych koleinach, błoto po pas. Generał wysiada. Bez słowa. Ostrożnie skacze na palcach. Za pasem kołysze mu się wielki srebrny pistolet. Szybko znajduje stabilne podłoże i dalej idzie już swoim zwykłym krokiem. Kiedy idzie, jego myśli stają się jasne, klarują się. Wchodzi do środka, pozdrawia cywilów, a następnie salutujących żołnierzy. Często chce rozmawiać z Heleną, jej mężem, z ich dziećmi. Nic, tylko spojrzenia. Zawsze tylko badawcze spojrzenia. Wory pod oczami. Najważniejszy dla niego sensor. Cywilom spogląda na wory pod oczami. Wierzy, że oni będą tak samo patrzeć na niego. Wierzy, że tak będzie. Czuje to. Wszystko rozumie.

Krótko po generale z auta wyskakuje również kierowca. Wykona kilka nieudanych prób kluczem, zaraz potem otwiera maskę i sprawdza. Z bliska obserwuje go ten, który mi to opowie. Teraz jest chłopcem i siedzi na drzewie. Na jabłoni, po drugiej stronie drogi. Z korony drzewa nie pospadały jeszcze wszystkie żółte liście, a jego anonimowości sprzyja także sporo delikatnych, pomarańczowych, lekko już przesuszonych jabłek. Chłopiec jest jedynym świadkiem. Potem kierowca kładzie się pod samochód. Po chwili wyłazi zabłocony. Bierze narzędzia i zsuwa się z powrotem. Imponujący kabriolet i długie, wystające nogi kierowcy. Skórzane oficerki. Chłopiec wciąż go obserwuje. I znowu kierowca wyłazi i zapala papierosa. Ten zostaje w ustach, kierowca nie dotyka go brudnymi rękoma, za to rozpina kombinezon. Zaczyna przy szyi, kończy w kroku. Najpierw odsłania biały, niezarośnięty tors. Nieśmiertelnik. Potem wyciąga członka. Sika. Wielki, wiszący, sikający członek. To pierwsze dorosłe przyrodzenie, jakie widzi chłopiec. Do teraz widział tylko ogonki kolegów. Aryjski nadczłowiek wprowadza go w konsternację. Zakłopotanie. Chłopiec popełnił zły uczynek, zgrzeszył. Podstępnie, z ukrycia, śledził intymny rytuał mężczyzny. Zeskakuje. Nie patrzy, nie ogląda się za siebie. Instynktownie wbiega na górę, żeby skryć się gdzieś pod strzechą i nie wychodzić stamtąd przez kilka dni. Albo tydzień. Albo miesiąc. Albo aż do momentu, kiedy armia zniknie.

Rycząca konstelacja na niebie konsekwentnie się przybliża. Za sekundę przesunie się nad wioską Heleny. Będzie na właściwej wysokości. Już jest tutaj. Wyraźnie słychać jej dźwięk. Strzał. Samolot zatacza koło i teraz leci z południa. Zatrzymuje się. Zawisa bezszelestnie. Wszystko i wszyscy na ziemi zamierają w bezruchu. Snajperzy, pociski w lufach, obserwatorzy. Na niebie rodzą się dwa czarne punkty. Pomału zaczynają spadać. Zmieniają się w przecinki. Słychać cienki świst. Już po chwili łatwiej rozpoznać ich kształt. Na koniec coś jak śmigła. Nikt nic nie robi. Wszyscy, pochyleni, czekają i obserwują. Pierwsze ze stalowych pozdrowień z nieba wpada do sadu. Do niedawna dbali o niego Weinbergerowie, których dopadł już transport. Nic. Żadnej eksplozji. Tylko plusk, a potem znów głucha cisza. Mokra glina Zony szybko połknęła bombę w instynkcie samozachowawczym. Wyciągnie ją z żołądka buldożer, niestrawioną, po trzydziestu pięciu latach, zupełnie przez przypadek. Potem też nic się nie stanie. Chłopi zaniosą ją gołymi rękami przed nowy dom. Będziemy koło niej skakać, zgadywać długość, wagę, a dorośli będą nas od niej odganiać. Potem bomba gdzieś zniknie. Ale teraz jest tutaj. Świeżo wbita w ziemię wierzy, że może chociaż jej siostrze uda się wypełnić misję. Następują trzy trwające wieczność sekundy. A potem błysk. Strumień ciśnienia. Ciężki dźwięk eksplozji wraca odbity od okolicznych wzgórz. Dym, latające odłamki i kamienie. Wkrótce pożar. Odciążona konstelacja odchodzi. Gotthard Heinrici zastanawia się w duchu, jak to się stało, że znowu uratował go przypadek. Czy to kolejny z dziesiątka czy może setki przydzielonych mu darów od losu? Potem szybko wydaje instrukcje dotyczące gaszenia pożaru i opieki nad poszkodowanymi. Czternaścioro cywilów i dwóch żołnierzy. Ich dusze wspólnie biorą się za ręce. Kręcą się pomału, zwiększają tempo do maksimum, a później spiralnym ruchem kolejno oderwą stopy od ziemi. Szybko wzlecą w niebo, żeby dogonić znikający samolot. Ich połączony okrąg stwarza wokół maszyny żar. Gotthard Heinrici, Helena, stryjek, mój ojciec, obserwator – wszyscy to widzą. Dusze przez chwilę odprowadzają załogę. Podczas swojego tańca każda z nich dostanie się do okienka kabiny, żeby spojrzeć pilotom prosto w twarz. Potem uścisk rąk zwalnia i każdy, już sam, udaje się w nieskończoność.

Wkrótce ciała żołnierzy pochowają na łące. Wyschnięta, zgniłozielona trawa. Na niej jeszcze tego samego dnia pojawią się dołki. Z cywilów nikt się o tym nie dowie. Przedtem odbędzie się ewakuacja.

Teraz, po pięćdziesięciu latach, podjeżdżają terenówki. Słowacka część ekipy chce rozmawiać z sołtysem. Ten idzie do właściciela gruntu. Wyjaśnianie, a następnie zgoda. Po chwili na oznaczonym miejscu milczący mężczyźni wyciągają mapę. Chwilę coś mierzą, potem zabrzmi zgodne: hier. Ukryte groby przy drodze. Wynajęci chłopcy, z długimi drewnianymi tyczkami zakończonymi ostrzem, które pomoże w komunikacji z gliną. Dwie pary cienkich gumowych rękawiczek wybierają z głębokiego dna właściwe stadium rozkładu. Następuje identyfikacja, wcześniej przegląd i formalne katalogowanie. Dwie szare, oznakowane, plastikowe torby odwozi się autami. Ktoś podpuszcza zaskoczonego właściciela zasypanych jam. Mógł „sobie zarobić”. Ten odchodzi ze spuszczoną głową.

Jego dom stoi niecałe sto metrów od miejsca, gdzie wtedy, jedyny raz, wykrzyknęło gigantyczne, nowo narodzone dziecię niebios. Ten wykrzyk z wielką mocą wmiótł w kuchnię jego matki i ojca odłamki szyb. Oni też wybiegają na zewnątrz. Nastaje chaos. Przegrzebywanie gruzów. Płacz. Lament. Krzyk. Płomienie. Lekarze. Mieszanina cywilów i szarych mundurów. Ktoś stara się utrzymać porządek. Potem wszyscy muszą iść do domu. Tylko na chwilę, bo jeszcze dzisiaj będą musieli opuścić wioskę. Ktoś wszczyna panikę. Spełnia się to, co wtedy z pociągu krzyczała Riwa. To oczekiwane, znajome, obawiane.

„Trafiło i na nas. Doczekaliśmy się”. Spłoszone oczy setek ludzi. Po chwili uspokajają ich słowa tłumaczy. Niemcy sudeccy, po których za parę lat opustoszałe wsie będą rozkradać miejscowi chłopi. A potem całe to mienie: lustra, zegary z wahadłem, naczynia, budziki, narzędzia, pierzyny, obrazy, ciosane krzyżyki i maszyny do szycia, będą sprzedawać po Zonach. Ale teraz ci sami chłopi zaprzęgają do drewnianych wozów konie i dobytek. Wezmą wszystko, co się da. Na szczycie wozów posadzą kobiety i dzieci. Tylko że jest tutaj jeszcze Vorża. Vorża, która później, wiele lat później, na kilka godzin zawróci Helenę z jej drogi ku końcowi. Vorża, która zawsze czyni dobro i zło równocześnie. Wszystkich konsternuje i wszyscy się jej boją, dlatego że czasami potrzebują jej pomocy, ale grozi im jej klątwa. Teraz Vorża obserwuje ludzi, którzy nie są w stanie załadować całego swojego majątku i zakopują go w gnojowisku. Potem wróci jako pierwsza, wykopie ukryty dobytek i wszyscy będą o tym wiedzieć. Ale wciąż będą się jej bać, nawet wtedy, kiedy będzie nosić ich ubrania, nigdy jej słowa nie powiedzą. Miejsce zaprzęgniętych koni z dobytkiem szybko zajmują czekające na rozkaz szybkociągi. Jeszcze przed tym mieszkańcy wioski przejdą się między tlącymi się zgliszczami, jakie zostały z ich domów, które przed kilkoma godzinami zniszczył wybuch żelaznego przedmiotu stworzonego specjalnie do tych zadań. Na ziemi leży sporo nagich ciał. Dziś tylko ci mieszkańcy zostaną tutaj. Strumień eksplozji i ogień pozbawiły ich odzieży, a oni, nadzy, już za parę godzin będą wsadzeni do tej ziemi, żeby potem mógł wyrosnąć na nich betonowy krzyż. Dopiero teraz, w końcu ktoś wydaje gotowej karawanie potrzebną komendę i wszystko znika. Wieś w okamgnieniu traci swoich obywateli. Gotthard Heinrici zdążył posłać Helenie ostatnie spojrzenie. Jeszcze raz rzucił okiem na jej woreczki pod oczami i w milczeniu wszedł do izby. Teraz już naprawdę wszyscy zniknęli. Dokładnie w tym samym okamgnieniu przemieścili się w czasie i przestrzeni. Ci opatuleni ludzie stoją w kolejce po przydział ciepłej zupy. Girlatowce. Jest styczeń, co zamraża. Zbiegowisko wygnańców stara się utrzymać w porządku fruwające papiery. Z lasu wybiega żołnierz i krzyczy: „Iwan! Iwan!”. Pozostali bezmyślnie zostawiają menażki, łyżki, łyżeczki. Bezsensownie biegając, szukają broni, zajmują pozycje. Przez chwilę, dopóki z lasu nie wynurzy się horda nieprzyjaciół. Krótka strzelanina, zajęcie i wykonanie. Wszyscy muszą na to patrzeć. Mieszkańcom znowu śmierć spaja się z nagością. Niemcy są bez ubrań. Starają się opanować szczękanie zębami i drżenie ciał. Ostatnie próby zachowania godności. Jednego z nich przymusili do wzięcia siekiery i wyrąbania dziury w zamarzniętej Topli. Mniej więcej takiej samej lub większej niż ta, jaką robili u siebie w domu obecni czerwonoarmiejcy, żeby umyć się przed wieczorem zwiastującym narodzenie Chrystusa, lub takiej, jakiej potrzebowali podczas święcenia wody. Potem Niemcy w pokornym rządku wchodzą do tej dziury, do tego śmiertelnego Jordanu. Nikt nie błaga o łaskę. Po kolei, niemo, giną pod powierzchnią gęstniejącej cieczy.

2

Ręce dziecka. Oczy, słuch i inne zmysły przez kilka tygodni pochłaniały nienaturalne dźwięki, światła, zapachy, temperatury, rozbite rzeczy, naruszoną integralność ludzi i zwierząt. Teraz te ręce wygrabiają śnieg. Pod nim jest skamieniała glina, z której jesienią ludzie nie zdążyli wyciągnąć zamrożonych korzeni posadzonych roślin. Głód i uporczywe wspomnienia o niedawnych szaleństwach tych, którzy wreszcie odeszli, zachęcają maleńkie dłonie i paluszki, i pomagają im ignorować mróz. Kilka bulw. Potem szybko do domu i żaru, z którego ten mały żywiciel rodziny dostaje już kilka upieczonych ziemniaków. Parę z nich zje w zdemolowanej kuchni, do której przed paroma godzinami wrócili z niekończącego się wygnania jego mieszkańcy. To wygnanie ocaliło im życie. Potem stryjek wybiega na podwórko i zmierza w stronę miejsca, które dziś należy do niego. Dłonie trzyma w kieszeniach, żeby zatrzymać szybko uciekające ciepło zwęglonych płodów ziemi. Dojada je podczas śnieżnego, pełnego zadyszki biegu. Znowu to samo, aż do późnego wieczoru. Wreszcie przychodzi noc, noc, kiedy nikt nie czeka na sny.

Nazajutrz wszyscy dowiedzą się o płytko zakopanych okrągłych, stalowych pojemnikach wypełnionych mieszanką zapalającą. Stopy, kopyta, koła, łapy. To i przyrodzone części nad nimi są od razu, w ten pierwszy dzień i jeszcze przez wiele poźniejszych lat, roztargane i rozrzucone. Stalowe odłamki świszczą, latają wokoło i w czasie lotu zamieniają się w nowy gatunek drobnych, czarnych nietoperzowatych ptaków. Ten gatunek rodzi się i zadomawia jako niewyjaśniona tajemnica tylko tutaj, w tych właśnie Zonach. Nieświadomi, ale i świadomi płoszyciele ich gniazd, tylko ci, co przeżyją, koszą potem swoje łąki jako ślepcy, jednonodzy kopią grządki w swoich ogródkach i żegnają się podczas mszy jako jednoręcy. Wasyl jest jednym z nich. Jeszcze wiele lat po śmierci chodzi po wsi w górę i z powrotem z martwym psem. Skrzypieniem drewnianej protezy nawołuje złośliwe ptaki, żeby ochronić innych. Te, zlęknione, metalowe, zdezorientowane szybkim lotem, dostają się dziobami do drewnianej nogi tego człowieka i znikają w niej. Dlatego Wasylowa noga jest coraz cięższa. Z upływem czasu starzec nie jest w stanie podźwignąć jej tak, by kuśtykać, a chwilami tylko ciągnie ją za sobą. Odgłos jego rytmicznego, skrzypiącego chodu powoli oddala się, a kiedy Wasyl straci sens swojego powołania, również on zniknie z wioski Heleny.

Ale to stanie się dopiero po trzydziestu pięciu latach. Teraz tylko kilku chłopów ma odwagę chodzić do lasu. Przedzierają się zamarzniętymi potokami ku górze i wracają uzbrojeni, obwieszeni mnóstwem łopatek, manierek, plecaków i innych zagadkowych przedmiotów. Ojciec Vorży jest jednym z nich. Między sosnami, blisko miejsca, w którym pali się ogień w noc świętojańską, pewnego razu znajduje człowieka. Przenikliwy mróz pozwala mu spojrzeć w jego spokojną twarz. Nic. Ani współczucia, ani strachu. Badawczo spogląda na ranę w jego piersi, wypukłą, zamrożoną strugę krwi na szarym ubraniu. Ktoś później powie, że to był Rumun. To jeden z możliwych powodów, dla których ciało nie zniknęło w ziemi, ale zostało wystawione tutaj. Ojciec Vorży dawno zauważył cenne niemieckie oficerki przy jego uniformie. Teraz dotyka ich, gładzi. Rozpina, rozwiązuje i niespiesznie wyzuwa. Zamarznięte ciało ożywa i kopie go. Skołowany wstaje z łagodnego zbocza. Myśli. Odwraca się i odchodzi. Wróci jeszcze dziś. Jest noc. Śnieg oświetla mu drogę. Ojciec Vorży pochyla się nad człowiekiem. Klęka. Zamachuje się rękoma. Za głową mignie szybko lecąca głowica siekiery. Ostre, silne uderzenie. Potem kolejne, kolejne, kolejne. I jeszcze trzy. Pierwsze przedkolano jest jego. Gdyby wcześniej wiedział, jak gładko mu pójdzie, miałby wrażenie, że to nic takiego. Obrabowanie tego człowieka z części jego ciała to nic, absolutnie nic. Delikatnie posuwa się do przodu. Wystarczyło policzyć do siedmiu. Ostatnie uderzenie z niesamowitą lekkością dosięgło resztek mięśni, tłuszczu i skóry, przygotowanych na wiosenny rozkład. Siekiera przebija też warstwę śniegu. Zamierza się do zastygniętej ziemi, gdzie uderza o kamień. Kontakt wytwarza iskrę, a ta zapala śnieg. Ogień rozprzestrzenia się. Ojciec Vorży wkłada zdobycz za pazuchę. Siekierę, która jest jego pochodnią, trzyma w prawej ręce. Wstaje i bez oglądania się biegnie do domu.

Następne zajmą się ogniem krzewy, a potem piękne sosny. Wysoki pożar ludzie mogą obserwować z okolicznych wsi. Na małej, okrągłej łące spłonie około stu smukłych, grubych i zdrowych drzew. Wszyscy zrozumieją przesłanie świętego Jana i ze strachu, przez długie lata, nie zdobędą się na nic, co będzie związane z jego mocą. Nagle przestają zbierać lecznicze zioła podczas ważnej nocy, nie święci się już wody, nie będzie się rozpalać watry katharsis.

Mały stryjek leży w kuchni, w łóżku wraz z siostrą i bratem. Nie śpi. Do izby przez okno przenika płomień ognia. Na drewnianym suficie pojawia się błysk. Stryjek wstaje, włazi na stół i przysuwa się do oświetlonego miejsca. Panuje całkowita ciemność. Stryjek zbliża się do punktu, gdzie zjawiła się gwiazda. Prawie ją pochwycił. Jest chłodna, zimna jak metal. Wyciąga ją obiema rękami. To pistolet generała Heinriciego. Stryjek wraca do łóżka, usypia z bronią w ręce. Kiedy się obudzi, broń staje się jego zabawką. Nikt nie orientuje się, że to prezent od generała. Stryjek przez parę tygodni będzie z tą niesamowitą zbroją biegać po podwórku. W Helenie szybko zwycięży wstręt do wszystkiego, co ma lufę, spust, magazynek i zamek. Wbrew woli swojego syna wrzuci ten szlachetny metal do betonu, świeżo wylanego pod fundamenty nowego budynku.

Ojciec Vorży jest już w domu. Kilkuminutowy bieg daje mu nadzieję, że nikt go nie widział. Głęboka noc uśpiła wszystkich domowników. Na piecu leży jego ojciec, dziadek Vorży. Po cichu podchodzi do niego niezauważony przez nikogo. Na rozgrzanym schodku z piekła po omacku szuka miejsca. Obok ojca kładzie drugiego człowieka. Dopiero teraz zauważył, że w miejscu odciętych kończyn wyrosło ciało. Stało się to tutaj, na tym piecu. Zraniony człowiek zakrywa ręką dziurę w piersiach. Coś mówi, ale ojciec Vorży nie może go zrozumieć. Nigdy nie słyszał tego języka. Po chwili żołnierz podnosi się i schodzi z pieca. Mówi coś półszeptem, przechadza się, obserwuje izbę, śpiących i wreszcie siada za stołem. Pochyla się w stronę butów. Zdejmuje imponujące obuwie i podaje je ojcu Vorży, który wkłada je w milczeniu, bez emocji. Bosy żołnierz przechodzi przez skrzypiące drzwi, opuszcza dom i idzie na mróz. Wychodzi na drogę, znika. Rozszalały żar ognia na wzgórzu oświetla mu drogę. Rumun, po kilku kilometrach, dojdzie w stronę Ondawy. Rozważa, czy iść dalej pieszo, ale przypomina sobie, że wiosna tuż-tuż: przeczeka te parę tygodni w opuszczonym leśnym szałasie. Kiedy lód zupełnie się roztopi, a z Czarnej Góry spłynie śnieg, wrzuci do spienionej rzeki gruby, długi i suchy, delikatnie rozgałęziony pień osiki. Naskoczy na niego, stanie w rozkroku i za kilka godzin przetoczy się z Zon na nizinę, gdzie szybko przyłączy się do Bodrogu, Cisy, a potem do Dunaju, który spokojnie zaprowadzi go do domu. Wcześniej, zaraz przed terenem Węgier, zatrzyma się przy grupce cumujących przy brzegu starców, którzy będą tu przybywać stopniowo przez jakieś czterdzieści lat. To ludzie z Mikowej, którzy wybrali się na poszukiwania prac Warhola. Pewnego razu Julia kilka z nich wyśle swoim pobratymcom. Oni wystraszą się wypocin szaleńca i w ramach sprzeciwu wyrzucą je do rwącego potoku, razem z innymi śmieciami. Kiedy dowiedzą się o sławie Warhola, kiedy nawet pop podczas kazania powie o tym, że Andy był największym malarzem ikon na świecie i prorokiem, ktoś przyłapie jego krewnych, jak chodzą wzdłuż koryta rzeki i godzinami przeglądają naniesiony na brzeg muł. Przyłączają się do nich kolejni i kolejni, również ci bez jakichkolwiek koligacji rodzinnych. Starcy spędzają tutaj całe dnie. Kiedy w promieniu najbliższych kilometrów potok jest już przeszukany, któryś z nich z zasuszonych, starych belek zbuduje tratwę; na niej powoli popłyną w dół, niesieni prądem. Masowo naśladują go inni, którzy na prowizorycznych statkach opuszczają wioskę, żeby już nie wrócić. Tak Mikowa zubożeje o starców. Pojawią się kolejne puste domy, na cmentarzach przybędzie o wiele mniej grobów. Rumuński żołnierz teraz jest tutaj, wśród tych ludzi. Przez chwilę przysłuchuje się ich rozmowie, z której wynika, że chcą kontynuować poszukiwania.

Jego okaleczone wcześniej ciało zdążyły już znaleźć lisy, owady i zgnilizna. Jest ukryte w nieprzepuszczalnym mauzoleum pokrzyw i krzaków, gdzie wrócił umieścić je ojciec Vorży. Po kilku latach ktoś znajdzie białą czaszkę, już bez żuchwy. Zaniesie ją na pobliski cmentarz i położy pod głównym krzyżem. Wciąż tu jest. Jej zęby dotykają betonowego płotu. Dookoła bawią się dzieci, które przyszły z rodzicami grabić suchą trawę i sprzątać groby po zimie. W rogu, na małym śmietnisku, powoli gromadzi się mnóstwo na poły zeschniętych stroików i białych, czerwonych i bordowych róż z bibuły, z których sterczą długie, cienkie druty. Dzieci podpalają je, kręcą i rzucają nimi. Zaczyna się bitwa. Wzajemne ostrzeliwanie świszczącymi i latającymi kulami ognia, z których kapiący, rozgrzany wosk wypuszcza małe, wybuchające równocześnie bomby. Te zawody rozgrywają się przed oczami smutnego rumuńskiego żołnierza. Jeden z płonących kwiatów podpala szarobrązową, umarłą trawę, która ostała się w tym kącie. Pożar rozprzestrzenia się po ogrodzonym terenie, dzieci uciekają, a dym stopniowo zasłania przestrzeń z Jezusami.

3

Dwa