Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Kryptonim Burza

Kryptonim Burza

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 5842a9b9-d37b-4c68-bd06-7839f1967686

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kryptonim Burza

We wrześniu 1939 roku nie doszło do wojny. Wybuchła dopiero dwa lata później, ze zdwojoną siłą. W 1941 roku Związek Radziecki napada na Polskę. Najpotężniejsza armia w nowożytnych dziejach świata gotowa jest ponieść sztandar rewolucji aż na brzeg Atlantyku. Cztery miliony żołnierzy, dziesiątki tysięcy samolotów, czołgów, pojazdów pancernych i dział. Przeciwko czerwonym zagonom wroga wyruszają jednak znakomicie przygotowane szwadrony czołgów 7TP, wspierane przez Hurricane'y z biało-czerwoną szachownicą. Nowa książka Vladimira Wolffa obfituje w ostre walki wywiadów i spektakularne bitwy. Czy tym razem to armia radziecka będzie potrzebowała cudu? Cudu nad Wołgą.  Tom II "Operacja Pętla.

Polecane książki

Kapitał zakładowy spółki z o.o. może być podwyższony zgodnie z zasadami określonymi w kodeksie spółek handlowych tzn. może nastąpić na mocy dotychczasowych postanowień umowy spółki lub poprzez zmianę tej umowy, w drodze podwyższenia wartości nominalnej udziałów istniejących albo ustanowienia nowych....
Monografia przedstawia zagadnienie praw i obowiązków syndyka masy upadłościowej - zarówno w aspekcie procesowym jak i materialnoprawnym. W kontekście sytuacji prawnej syndyka omówiono poszczególne etapy postępowania upadłościowego, związane z ustaleniem stanu czynnego i biernego masy upadłości, spra...
Wybrałam życie. Podróżuję w przestrzeni o nazwie Życie. Każdy z nas jest po trosze wędrowcem, podróżnikiem, poszukiwaczem. Miewamy chwile, w których nie czujemy się sobą, odczuwamy brak lub przesyt. Grzęźniemy w ruchomych piaskach. Bywamy szczęśliwi i nieszczęśliwi, smutni i radośni, wypełnieni sens...
Czym jest ta książka? To wstęp do studium nauk tajemnych. Nauki tajemne w nowoczesnej formie nie mają za zadanie prowadzić do wiary, lecz przygotować nową wiedzę i już z tego powodu nie wskazują na przeszłość, ale na daleką przyszłość. Są one przeznaczone, by dla światopoglądu przyszłości, który już...
iemne schody.Piwnica.Uchylone drzwi...Serce wali jak szalone, ale ciekawość jest silniejsza...Jedenastoletni Gabriel nie powinien nigdy zapomnieć tego, co zobaczył w laboratorium fotograficznym ojca. Ale dzięki wieloletniej terapii w szpitalu psychiatrycznym wyparł z pamięci tę straszną noc, gdy zgi...
Personel szpitala Blue Lake dowiaduje się, że doktor Caspar St Claire ma kręcić tu nowe odcinki telewizyjnego serialu medycznego. Na oddziałach panuje atmosfera radosnego oczekiwania. Ta sytuacja nie podoba się jedynie doktor Annie Simpson. Była już kiedyś obiektem zainteresowania mediów ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Vladimir Wolff

VladimirWolffKryptonim BurzaOdległe Rubieże

Krzyk jeden pomknął wzdłuż granicy

I zanim zmilkł, zagrzmiały działa.

To w bój z szybkością nawałnicy

Armia Czerwona wyruszała.

Jacek Kaczmarski, Ballada
wrześniowa

MapaPROLOG MONACHIUM

Lubił to miasto. Nie tak, jak darzy się
sentymentalnym uczuciem krajobrazy z odległej przeszłości,
najczęściej z dzieciństwa, będące tłem dla błahych przyjemności,
które urastają po latach do szczytu wyrafinowania, a pamięć
przechowuje je jak najbardziej drogocenne klejnoty. Akurat w jego
przypadku nic z tych rzeczy. Jednak je lubił. Po prostu Monachium to
jedno z centrów kraju, jak Berlin, Hamburg czy Drezno. Może odrobinę
bardziej istotne, bo tam zaczęła się jego droga na szczyt.

Teraz z chodników, okien i trotuarów nieprzeliczone
tłumy sympatyków i wyznawców narodowego socjalizmu pozdrawiały go
stojącego w opancerzonym trzyosiowym mercedesie, z jakiego korzystał
przy podobnych okazjach, a on wracał pamięcią do tamtych przełomowych
chwil. Wówczas, podczas puczu w 1923 roku, nie wiedział, jak to się
skończy. To znaczy wiedział – cel został przecież wyznaczony,
należało wybrać tylko jedną z dróg wiodących do tego, czym miał
stać się dla Niemiec i dla świata. Teraz był pewien, że wybrał
dobrze. Już osiągnął to, o czym zawsze marzył, lecz kroczył dalej
we właściwym kierunku, bo tezy zawarte w „Mein Kampf” wciąż
czekały na realizację. Jej kolejny etap nastąpi już wkrótce, dlatego
na obchody wielkiego partyjnego święta wyjątkowo wybrał sierpień,
a nie tradycyjnie listopad.

Myśli znowu odpłynęły ku przeszłości. Jakoś
nie chciał się przyznać sam przed sobą, że podjęte wówczas
działania były absurdalne. Z pozoru mieli duże szanse. Komunistyczne
pucze i spiski wpychały raczkującą republikę w otchłań
nieustających walk, rebelii i czerwonego terroru. Wystarczyło zebrać
odpowiednią grupę zdeterminowanych osób i uderzyć. To właśnie
jego pomysłem było podjęcie „marszu na Berlin” wzorowanego
na czynach włoskich faszystów Mussoliniego, by ustanowić silną
centralną władzę. Zapleczem w tym przypadku miała być Bawaria. Pod
pretekstem ulicznej demonstracji chciał zgromadzić oddziały SA,
by szybko obsadzić nimi ważniejsze punkty miasta – dworzec,
pocztę, mosty i dowództwo okręgu wojskowego. Plan był dobry,
tylko – jak zawsze w tego typu wypadkach – wszystko poszło nie
tak. Całą akcję przyśpieszono, korzystając z przemówienia Gustava
von Kahra, samozwańczego generalnego komisarza Bawarii, dążącego do
oderwania tego kraju związkowego od centrum. Spotkanie odbyło się
w wielkiej, mieszczącej dobrze ponad trzy tysiące ludzi piwiarni
Bürgerbräukeller. Z początku wszystko szło dobrze. Porwali ludzi
za sobą i wyciągnęli ich na ulicę, stając na czele tak zwanej
rewolucji narodowej. Nie przewidzieli jednego – reakcji policji. Na
placu Odeon zagrodzono im drogę. Padły strzały. Zginęło szesnastu
narodowosocjalistycznych męczenników. To wówczas chrzest bojowy
przeszedł Sztandar Krwi – chorągiew traktowana odtąd jak
relikwia.

Dojeżdżali już do Bürgerbräukeller. Odniósł
wrażenie, że historia zatoczyła koło. Znalazł się w punkcie
wyjścia. Chociaż nie. Był znacznie dalej.

Mercedes stanął tuż przy wejściu. Jeszcze
raz pozdrowił tłum na ulicy, unosząc lewą rękę
w pozdrowieniu. Odpowiedział mu aplauz. Zachował nieprzenikniony wyraz
twarzy i chmurne spojrzenie. Niech wiedzą, że nie ulega emocjom tak
łatwo. Odwrócił się i w asyście najwierniejszych z wiernych wkroczył
do środka.

Wewnątrz harmider był o wiele większy. Z tysięcy
gardeł wyrwało się entuzjastyczne „Heil!” na jego cześć. Tutaj
nie bał się niczego. Był wśród swoich. Kilka razy przystanął,
witając się z dawno niewidzianymi towarzyszami. Nad salą rozległy
się pierwsze tony „Badenweilera”. Członkowie SA i SS utworzyli
szpaler wiodący wprost do mównicy. Czuł się odurzony. Ani alkohol,
ani narkotyki nie mogły wywołać podobnych emocji. Z tej przyczyny
nie widział potrzeby używania ani jednego, ani drugiego.

Kiedy już wszedł po stopniach na podwyższenie,
ponownie uniósł dłoń na znak pozdrowienia i jednoczesnej prośby
o ciszę.

– Przybyłem do was na kilka godzin, by
w waszym gronie wspominać ów dzień, który dla nas, dla ruchu, a tym
samym dla całego naszego wielkiego narodu był dniem o najwyższym
znaczeniu.

Entuzjazm bojowników narodowego socjalizmu
sięgnął zenitu. Drżało wszystko – a najbardziej jego
serce. Wiedział bowiem coś, o czym oni nie mieli bladego
pojęcia. Powód, dla którego listopadowe uroczystości przeniesiono
na sierpień, był jeden: jesienią nie będzie już na nie czasu. Za
parę dni Wehrmacht przekroczy polską granicę. I w tej wojnie nie
będzie sam. W Moskwie zapadały ostatnie ustalenia. Piastujący
urząd sekretarza generalnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii
Józef Wissarionowicz Stalin nad wyraz chętnie przymierzał się do
sojuszu. Pierwsze jaskółki wzajemnego zrozumienia przyniosła wiosna. On
zrezygnował z antysowieckiej i antykomunistycznej retoryki, a Moskwa nie
naciskała zbyt mocno na rozmowy z delegacją Wielkiej Brytanii.

Dosłownie wczoraj zawarto niemiecko-sowiecki
układ handlowy, a wizyta ministra spraw zagranicznych Joachima von
Ribbentropa miała przypieczętować trwałe porozumienie. Kiedy już
do niego dojdzie, nowy podział Europy stanie się faktem. Jak na
razie wszystko na to wskazywało. Stalin nie pozostawał obojętny na
umizgi i aluzje. Wiedział równie dobrze jak on, że pokoju nie da
się utrzymać wiecznie. Zresztą, co znaczy pokój? Nic innego, jak
tylko stan przejściowy pomiędzy jednym konfliktem a drugim. Do tej
pory wygrywał dzięki żelaznej zasadzie: nie ustępował, parł do
przodu jak taran, zmiatając pomniejsze przeszkody z drogi. Austria,
Sudety, Czechosłowacja – to dopiero początek. Wojna z Polską da
odpowiedź na zasadnicze pytanie – jak przygotowana jest niemiecka
armia. Te wszystkie nowinki wdrażane przez generałów, począwszy od
nowych rodzajów sprzętu po zupełnie nowatorską doktrynę wojenną…
No cóż, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Od dawna trapił go – i nie tylko jego
– problem ze wskazaniem właściwego przeciwnika na początek: Polska
czy Francja? Wybór tylko na pozór był prosty. Paryż wydawał się
o wiele większym zagrożeniem. Z nowoczesną, zmotoryzowaną armią
i rozbudowanym lotnictwem, zapewne okazałby się trudnym rywalem. Nagły
i niespodziewany atak stawiał co prawda Wehrmacht w lepszej pozycji,
jednak wiadomo było, że Francuzów wesprze Warszawa. Polacy nie
usiedzą w miejscu, o nie. Związani z Paryżem sojuszem wojskowym,
na pewno przystąpią do działania. Od dawna słyszał pogłoski, że
chcą to zrobić wręcz prewencyjnie, ale na konkretne informacje jego
ludzie jakoś nigdy się nie natknęli. Wniosek płynął z tego jeden
– albo konkrety znała jedynie garstka osób, albo ich w ogóle nie
było. Jakoś nie miał ochoty sprawdzać tych plotek i ostrzeżeń,
więc na pierwszy ogień musiała pójść Polska. Zobaczymy, jakie
działania podejmie Paryż i Londyn, by wesprzeć sojusznika…

Podjął przerwany wątek, uderzając w podniosły
ton:

– Walczymy o bezpieczeństwo naszego narodu,
o naszą przestrzeń życiową, o to, żebyśmy nie musieli słuchać
gdakania innych. Wojna może trwać, ile będzie trzeba. Niemcy
nie skapitulują nigdy! Pokażemy tym panom, do czego jest zdolny
osiemdziesięciomilionowy naród. Pokażemy naszą potęgę!

Jeszcze kończył zdanie, a salą już wstrząsnął
burzliwy aplauz. Pozwolił sobie na lekki uśmiech. Prawie dobrnął
do końca. Jeszcze mocna pointa i pora wracać do Berlina, gdzie
czekały niedokończone sprawy. Nabrał powietrza do płuc, kiedy
wskazówki zegara dobiły do 21.20. Tego, co chciał powiedzieć, już
nie dokończył. Jakaś straszliwa siła cisnęła nim o mównicę
i sterczące z niej mikrofony, bo przemówienie transmitowało na żywo
niemieckie radio. Zanim zdołał zasłonić twarz rękoma, zmiotło go
z podium razem z deskami, kablami, pulpitem i kawałkami gruzu. Przez
głowę przeszła mu myśl, by spojrzeć za siebie, gdzie udrapowana
krwiście czerwona flaga z białym kołem i wpisaną w środek swastyką
kryła filar piwiarni. Nie zdążył. Ważący tonę fragment stropu
oraz balkon, na którym zasiadali starzy bojownicy, runął z łoskotem,
grzebiąc Führera tysiącletniej Rzeszy i jego sny o potędze.

1 WARSZAWA

Do środka dochodziło mało światła – tyle
tylko, ile przedarło się przez niewielkie prostokątne otwory pod
sufitem. Niektóre z nich otwarto, dwa czy trzy wybite pełniły funkcję
dodatkowych wywietrzników, a i tak zaduch panujący w pomieszczeniu
był trudny do wytrzymania. Resztę przestrzeni oświetlały gołe
żarówki zwisające na kablach. Bez nich mrok okryłby piwniczne
katakumby, a widzowie niewiele by dostrzegli. W takich warunkach
trudno mówić o przytulności, lecz nie o nią tutaj chodziło. Bo czy
można wyobrazić sobie walkę sezonu toczoną w klimatyzowanej sali
przy widzach ubranych w najlepsze świąteczne ubrania i wymieniających
ciche uwagi? Nie. Jego wyobraźnia nie sięgała tak daleko. Zresztą, co
by to była za przyjemność. Prawdziwe emocje pojawiały się pomiędzy
odrapanymi i pokrytymi liszajami ścianami, skąd wyniesiono na zewnątrz
większość szaf i sprzętów, aby zrobić więcej miejsca dla koneserów
tego najbardziej szlachetnego ze wszystkich sportów.

– Lewym go! Lewym i unik!

Dobre rady latały w powietrzu niczym najnowsze
osiągnięcia polskich konstruktorów lotniczych. Stojąc pośród nich,
można było odnieść wrażenie, że entuzjaści boksu są najbardziej
krwiożerczymi stworzeniami na ziemi.

– Unik, mówię! Ehm…

Otyły jegomość w kaszkiecie i wyświechtanej
kamizelce nagle poderwał obie ręce do góry. Elegant w płaszczu
z laseczką w porę odchylił się do tyłu, przestawiając nogę tak
nieszczęśliwie, że nadepnął kogoś stojącego za nim.

– No coś pan…

Bąknął niewyraźne przeprosiny, starając się
nic nie uronić z obserwowanego widowiska.

Tłum zafalował, kiedy jeden z zawodników przyparł
drugiego do narożnika i obsypał gradem ciosów.

– Dobij go! Dobij go!

Sympatia około pięciuset widzów wyraźnie
znajdowała się po stronie miejscowego osiłka i dotychczasowego
czempiona warszawskiego Powiśla. Jego przewaga była widoczna już
na pierwszy rzut oka. Cięższy o dobre kilka kilogramów, imponował
potężnymi ramionami wyrobionymi od dźwigania cegieł na budowach,
chociaż sięgające kolan spodenki skrywały cieniutkie nóżki. Pod
koszulką na ramiączkach wyraźnie rysował mu się brzuch, którego
mięśnie najwyraźniej nie chroniły korpusu, ale nie było to potrzebne
– jak dobrze pójdzie, wykończy przeciwnika w trzeciej rundzie
i zostanie głównym pretendentem do tytułu mistrza stolicy.

Niestety. Gong obwieścił koniec rundy i zawodnicy
rozeszli się do narożników, to znaczy dryblas oderwał się w końcu
od maltretowanej ofiary. Rozdając całusy i pozdrowienia szalejącej
publiczności, zrobił triumfalne kółko po ringu, a chłopiec do bicia
tymczasem powlókł się w stronę trenera i sekundantów. Nie patrzył
na nikogo. Z twarzy ściekał mu pot. Zlepione ciemne włosy opadały
strąkami na czoło. Kiedy już wypluł ochraniacze na zęby, przy okazji
rozbryzgując kropelki krwi, widać było potworne zmęczenie. Brał
baty. To zdecydowanie nie był przeciwnik dla niego. Wyglądał na
studencika o większym zacięciu do książek niż do boksu. Ściągnięte
cierpieniem oblicze nie pozostawiało wątpliwości, jak to wszystko
się zakończy.

– Już po walce – zawyrokował grubasek,
odwróciwszy się do eleganta, którego chwilę wcześniej o mało nie
znokautował.

– Tak pan myśli? – odparł elegant bardziej
z grzeczności niż z chęci podtrzymania rozmowy.

– Panie, nie takie walki oglądałem.

– Naprawdę?

– Kogo oni tu przysłali? – biadolił dalej
właściciel kamizelki i kaszkietu. – Aż dziw, że ustał tyle.

– Dobrze pracuje na nogach – ostrożnie
stwierdził elegant.

– A co mu to da? Tu, panie, trzeba mieć
cios. Rozumiesz pan? Bez tego ani rusz.

– Rozumiem.

Dalsze dywagacje przerwało wezwanie do walki.

Sędzia w białej koszuli i czarnej muszce
pod szyją dał znak i przeciwnicy skoczyli ku sobie. Miejscowy,
wykorzystując dobrą passę, postanowił definitywnie zniszczyć
studencika. Od początku nastawiony na atak, znowu ruszył jak
szarżujący buhaj. Pracował głównie lewym prostym. Po paru ciosach,
kiedy już zdawało się, że to koniec, mocno poobijany adwersarz
nieoczekiwanie przystąpił do kontrataku. Za cel wybrał korpus. Parę
trafień w otłuszczony brzuch wystarczyło, żeby garda osiłka odruchowo
zjechała w dół, chroniąc bolące miejsce. Przeciwnik natychmiast to
wykorzystał. Prawy sierpowy uderzył z siłą młota raz i drugi. To
jeszcze dało się wytrzymać, ale lewego prostego w szczękę już
nie. Dla zawodnika Powiśla światła zgasły. Ciało osunęło się na
deski z głuchym stęknięciem.

Publika początkowo zamarła. Nie do wszystkich
od razu dotarło, co się stało. Musiała upłynąć dobra chwila,
zanim nieliczne ciche wiwaty przeszły w pozbawione entuzjazmu brawa,
zagłuszane gwizdami zawiedzionych. Walka była niczego sobie, tylko
pechowy koniec nie pozwalał w pełni się nią cieszyć. Sędzia
ogłosił wynik. Ręka studenta, wciąż jeszcze w rękawicy, poszybowała
do góry w geście ostatecznego zwycięstwa.

Elegancik zmrużył oczy, łagodnie uśmiechając się
pod nosem. Wynik pojedynku jakoś szczególnie go nie zaskoczył. Dziwne
raczej, że trwało to aż tak długo. Przewidziane pięć rund
większości wydawało się trochę na wyrost, bo prawie we wszystkich
zakładach stawiano na miejscowego pięściarza. To jednak był boks
i wszystko mogło się zdarzyć, czego nie potrafiło zrozumieć kilku
z tych, którzy stracili pieniądze, ani miejscowa żulia wciąż
domagająca się zmiany werdyktu.

Przeciwnicy zeszli w końcu z podestu i znikli
pomiędzy sekundantami i trenerami. Widzowie powoli ruszyli w drugą
stronę. Na zewnątrz prowadziły tylko jedne drzwi i chcąc nie chcąc,
tłum skłębił się jeszcze bardziej. Trzeba było mieć oczy dookoła
głowy. Zwłaszcza lepkie palce kieszonkowców potrafiły wyczyniać
cuda, a szansa na odzyskanie utraconego portfela czy zegarka była
bliska zeru.

Szykowny koneser boksu przepchnął się w końcu
przez ciżbę i wyszedł na ulicę. Znalazł się na Kasztelańskiej.
W najbliższym sąsiedztwie ciągnęły się wyłącznie magazyny,
dopiero po kilkuset metrach przechodzące w dziewiętnastowieczne
czynszowe kamienice. O złapaniu dorożki w takim miejscu nie było co
myśleć. Ruszył żwawo w kierunku centrum, pozostawiając za sobą
większość towarzystwa. Podkute blaszkami zelówki stukały miarowo
o bruk, podobnie jak laska, którą energicznie wymachiwał – ze stalowym
okuciem na końcu i srebrną rączką w kształcie głowy orła.

Doszedł do pierwszej kamienicy, zastanawiając
się nad najlepszym skrótem. Przez Karową powinien szybko dojść do
bardziej zaludnionych okolic.

– Przepraszam, szanowny pan ma ogień?

Za dnia, i to o wczesnej porze – dopiero dochodziła
szesnasta – dwóch obwiesiów stało w mroku pomiędzy ścianami
domów. Elegant spojrzał za siebie – nikogo. Przed nim tak samo.

– Akurat tak się składa, że nie – zaryzykował
odpowiedź.

– Nie szkodzi, weźmiemy co łaska – odrzekł
wyższy z meneli.

W końcu wyszli z cienia. W brudnych marynarkach
i poplamionych spodniach wyglądali na świeżo oderwanych od prac
interwencyjnych organizowanych przez premiera Składkowskiego. Wokół
nich unosił się alkoholowy odór przemieszany ze smrodkiem niemytych
ciał. Ich wiek był trudny do określenia. Zarośnięte twarze mogły
należeć zarówno do trzydziestolatków, jak i do osób o dwadzieścia
lat starszych. Na dobrą sprawę, gdyby teraz zaczął biec, nawet by
nie spróbowali pościgu. Wyglądali na takich, co wolą przestraszyć
ofiarę samym swoim wyglądem, niż gonić ją po opłotkach. Rozważył
pomysł wręczenia obu drobnej kwoty, ale zaraz przyszła refleksja –
po pierwsze: dlaczego miałby to robić, po drugie: kto powiedział, że
parę złotych wystarczy. Uciekać również nie chciał. To absolutnie
nie leżało w jego charakterze.

– Najlepiej będzie, jak już pójdę.

– Zaraz, zaraz. Nie tak szybko.

Wyższy stanął przed nim, a kurduplowaty odciął
mu drogę odwrotu.

– Chcecie wylądować u przewodnika?

– Nie strasz.

W dłoniach stojącego przed nim mężczyzny
błysnął rzeźnicki nóż.

– Wyskakuj…

Reszta zdania zamarła w gardle bandyty, kiedy laska
użyta jako pałka trafiła go w skroń, momentalnie pozbawiając
agresora przytomności. Nóż poleciał w błoto, a tuż za nim
jego właściciel. Zwód w bok i okucie ze świstem poszybowało
w górę.

– Ładnie tak nagabywać obcych? – zapytał
niższego z dwójki napastników.

Na paskudnej gębie odbiło się zdumienie. Gardło
wychrypiało coś niezrozumiałego, pomiędzy „uhmm”
a „ehhyy”.

– No, mów – zachęcił go elegancik.

– Nic.

– Tak mi się wydawało.

Pastwienie się nad słabszym to równie paskudna
cecha charakteru jak ubliżanie bliźnim.

– Idź już i zabierz kolegę.

Odwrócił się, nie spodziewając
ataku. I tu popełnił błąd. Widać miłosierdzie powinno mieć
granice. Pchnięcie w plecy sprawiło, że poleciał do przodu, ledwie
łapiąc równowagę. Nie docenił zasrańca. Dla pewności skoczył
w przód, by zachować dystans. Kurdupel próbował podciąć mu nogi.
O nie, bratku, nic z tego. Laska ponownie zaśpiewała pieśń bólu
i trafiła w środek głowy napastnika. Teraz stanął pewnie na obu nogach
i poprawił, waląc na odlew przez grzbiet, aż stęknęło. Podobna
przygoda spotkała go dawno temu, jeszcze… No, nieistotne. Na wspominki
przyjdzie pora później.

Przejrzał kieszenie obu nieprzytomnych
mężczyzn w poszukiwaniu dokumentów. Istniała szansa, co prawda
niewielka, że to nie zwykli kryminaliści, ale ludzie przez kogoś
nasłani, chociaż żenująco amatorski poziom napadu na razie nie
wskazywał na jakichś zleceniodawców. Niestety, nie znalazł nic
poza paroma złotymi w bilonie, lepiącym się od brudu grzebieniem
i wyszczerbioną brzytwą. Zostawił wszystko obok nieprzytomnych
napastników. W przelocie sprawdził godzinę na chronometrze
przytwierdzonym misterną dewizką i ukrytym w kieszonce kamizelki. Jak
na tak wczesną porę, sporo dzisiaj widział i zrobił.

W końcu otrzepał dłonie i nieco utykając na
lewą nogę, poszedł przez siebie. Rwący ból kostki odezwał się
zupełnie niespodziewanie. Chyba krzywo stanął, na co w trakcie walki
nie zwrócił uwagi. Trudno. I tak wykpił się tanim kosztem. Dobrnął
w końcu w bardziej cywilizowane rejony i rozejrzał się za środkiem
transportu. Oczywiście, jak na złość, nic nie jechało. Na
dodatek pomiędzy rzucającymi głęboki cień murami zrobiło się
nieprzyjemnie zimno. Po długiej i nad wyraz mroźnej zimie przełomu
1940 i 1941 roku wiosna jakoś nie chciała przyjść. Tych parę
ciepłych dni sprawiło jedynie, że spod śniegu usypanego w wielkie
pryzmy zaczęła się sączyć woda, tworząc gigantyczne, zamarzające
nocą kałuże. Z dachów jak stalaktyty zwisały olbrzymie sople lodu,
grożąc natychmiastową śmiercią każdemu, kto nieopatrznie stanie
pod nimi, kiedy będą z trzaskiem spadać.

Przez bójkę nie zauważył zaschniętych plam
błota na płaszczu. Wielka szkoda, że tak upaćkał okrycie. Wanda
znów będzie miała pretensje. Jak on to u niej lubił… Co
najmniej jakby to ona sama wykonywała wszystkie domowe prace,
a nie gosposia. Ach, Wanda… Jako nowoczesna kobieta przez jakiś czas
piastowała stanowisko redaktorki najstarszego polskiego czasopisma
dla pań „Bluszcz”. Znała się na tym, ale prawie zawsze robiła
coś zupełnie przeciwnego, niż powinna. To niesamowite, jak szybko
potrafiła zmieniać zdanie. Podobne zachowanie w jego fachu uznano by za
skrajnie nieodpowiedzialne. Przez nią o mało nie stracił posady. To
znaczy właściwie ją stracił, lecz przywrócono go do służby,
kiedy wszyscy zaczęli trząść portkami ze strachu. Do obrażonej
żony ministra Becka dotarł w końcu prosty fakt, że osobiste animozje
muszą zostać odsunięte na bok w sytuacji, gdy stawką jest los całego
państwa i niezawisłość kraju. Cokolwiek by mówić, urazy pozostały
i odbijały się czkawką podczas spotkań towarzyskich. Obie panie
unikały się jak ognia i obgadywały ile wlezie na wszelkiego rodzaju
rautach i balach, obu zaś mężom – skoro nie byli w stanie nic
z tym zrobić – pozostało tylko zachowywać stoicki spokój.

W końcu zauważył dorożkę i gwizdnął na
fiakra.

– Moniuszki 8.

– Jak łaskawy pan każe.

Świsnął bat i zabiedzona szkapina truchtem
pociągnęła brukowanymi ulicami kolebiącą się na resorach
dryndę. Stukot podków o bruk usypiał i gdyby nie zimno wciskające się
za poły płaszcza, gotów był usnąć na wytartej kanapie. Przez chwilę
chciał poprosić woźnicę o postawienie budy, ale w końcu zarzucił
ten pomysł. Jeszcze kilkaset metrów i będą na miejscu.

Przed wejściem do Adrii kręciło się niewiele
osób.

– Tadeusz! Tutaj!

Najwyraźniej już na niego czekano. Wręczył
dorożkarzowi pięć złotych i zszedł na chodnik, gdzie od razu wpadł
w objęcia kolegi.

– Władek, witaj!

– Jak było?

– Widziałem jednego z twoich orłów
w akcji.

– Bagińskiego?

– Tylko on dzisiaj walczył.

– Dał radę?

– Dopiero w trzeciej rundzie.

Pomaszerowali w kierunku wejścia do lokalu, nie
przerywając ożywionej rozmowy.

– W trzeciej? – w głosie Władysława Kalkusa
zabrzmiało rozczarowanie. – Myślałem, że jest lepszy.

– Moim zdaniem to tylko taka poza –
wyjaśnił elegant. – Trochę pobawię się z przeciwnikiem, a kiedy
już utwierdzę go w przekonaniu, że jest dobry, spuszczę mu łomot,
aż miło.

– A jednak… – Kalkus nie wyglądał na
przekonanego. – Po co to wszystko?

– Taktyka. Czasami się przydaje. No, chyba że
jesteś zwolennikiem frontalnego ataku.

– Stolik mamy w kącie, tak jak chciałeś –
kiedy już przeszli przez szatnię, Kalkus pociągnął towarzysza
w odpowiednim kierunku.

Przed nimi rozpostarło się obszerne wnętrze Adrii,
ulubionej restauracji warszawskiej socjety, przepełnione blaskiem
philipsowskich lamp, gwarem rozmów i śmiechów, kłębami szarosinego
dymu z papierosów, cygaretek, fajek i cygar. Przebili się skrajem
głównej sali pomiędzy stolikami, gdzie zabawa trwała już w najlepsze,
a pustymi miejscami z oznaczeniem rezerwacji.

Spotkanie w takim lokalu nie miało
w sobie nic z konspiracji, po prostu chciał pogadać, najlepiej
nieformalnie. Oczywiście, mógł zaprosić do swojego biura zarówno
generała brygady Władysława Kalkusa, dowódcę polskiego lotnictwa
w Ministerstwie Spraw Wojskowych, jak i generała brygady Józefa
Zająca, inspektora lotnictwa i naczelnego dowódcę lotnictwa i obrony
przeciwlotniczej, jednak w tym przypadku wolał rozmowę na zupełnie
prywatnym gruncie.

Obaj lotnicy, przybyli do Adrii prosto ze swoich
urzędów, zadawali szyku pełnym umundurowaniem. Tylko on występował po
cywilnemu, chociaż również miał stopień generalski. Awans otrzymał
zupełnie niedawno, zaledwie pół roku wcześniej.

Przywitał się z inspektorem lotnictwa, wymieniając
mocny uścisk dłoni.

– Nie wyglądasz najlepiej – Zając pierwszy
zaobserwował lekkie podenerwowanie organizatora spotkania, Tadeusza
Pełczyńskiego, szefa Oddziału II Sztabu Głównego, czyli wywiadu
i kontrwywiadu.

– Mała przygoda.

– O czym mówisz?

– Napadli mnie, gdy wracałem z walki – nie
chciał wchodzić w szczegóły. – Trzy wódki – to do kelnera.

– Zameldowałeś, komu trzeba?

– Po co?

– To może być sprawa polityczna – Kalkus nie
mógł usiedzieć na miejscu.

– Daj spokój, Władek – Pełczyński machnął
ręką, wodząc wzrokiem po parkiecie. – Niedługo byle bijatykę
podciągniemy pod wybryk natury politycznej.

– Swoją drogą, sprawcom należy się kara.

– Już ją odebrali.

Garson, zręcznie balansując tacką, przyniósł
i postawił przed każdym z nich mocno zmrożone kieliszki z wódką
Baczewskiego. Za nim przyszedł kierownik sali i wręczył im menu,
wychodząc ze słusznego założenia, że nie przyszli tutaj wyłącznie
na pogawędkę.

– Służę uprzejmie.

– Jeszcze raz to samo – zaproponował
Kalkus.

– Pewnie – ochoczo podchwycili pozostali. –
Nad resztą się zastanowimy – na razie zbyli kelnera.

– A teraz powiedz, po co ci Bagiński? –
zapytał inspektor. – Chcesz nam podebrać chłopaka, a to prawdziwy
zdolniacha.

– Właśnie takiego potrzebuję – Pełczyński
podsunął sobie popielniczkę, drugą ręką szukając papierosów. –
Jest dobrym zawodnikiem…

– Raczej nie dlatego. Podobnych możesz mieć na
kopy – nie dał mu dokończyć Zając.

– Skończył politechnikę z czołową
lokatą i Szkołę Podchorążych Lotnictwa. Specjalizacja –
silniki lotnicze. Taki młody, a zdążył już wziąć udział
w próbach dokończenia nieszczęsnego silnika Foka i w pracach
studyjnych nad motorami Waran czy Legwan, a po godzinach jeszcze
przynosił herbatę konstruktorom turbiny gazowej do silnika Cirrus
– szef wywiadu znakomicie orientował się w zawiłościach lotniczego
żargonu. Sprawnie się nim posługiwał, co nieraz wprawiało rozmówców
w zakłopotanie.

– Trochę o tym słyszałem – odparł
niepewnie generał Zając.

Tłokowy silnik Foka do zabudowy na PZL-38 Wilk
niestety nie stanowił przełomu, gorzej – okazał się kompletną
klapą. W dodatku garbata konstrukcja płatowca najwyraźniej była za
ciężka jak na ten napęd. Kilka latających egzemplarzy myśliwca
pościgowego, jak sklasyfikowano maszynę, mogło tylko stać się
materiałem wyjściowym dla kolejnych konstrukcji. Z tego, co pamiętał,
nosiły one nazwy Lampart i Ryś. Jednak nie to stanowiło główny
przedmiot zainteresowania szefa wywiadu. Od 1932 roku w Warsztatach
Doświadczalnych Państwowych Zakładów Inżynierii „Ursus”
zespół konstruktorów prowadził prace nad pulsacyjnym silnikiem
odrzutowym. Eksperymenty to wszczynano, to przerywano, w zależności
od funduszy. Faktem było jednak, że młody Bagiński brał w nich
czynny udział. Co prawda jako pomocnik, ale zawsze. Tę wiedzę można
było wykorzystać zupełnie gdzie indziej. Od paru miesięcy do II
Wydziału docierały pogłoski o próbach w locie samolotu o wyjątkowych
parametrach – i to skąd? Ano z samej Moskwy. Zdecydowanie należało
się przyjrzeć tej sprawie z bliska. Rzecz w tym, że pierwszy lepszy
wywiadowca bez odpowiedniego przygotowania technicznego na pewno nie
sprostałby zadaniu. Co innego specjalista pokroju Bagińskiego. Akurat
nadarzała się znakomita okazja – do polskiej ambasady w Moskwie miał
zostać oddelegowany nowy attaché. Poprzednika Sowieci odesłali jeszcze
w 1940 roku pod zarzutem – jakżeby inaczej – szpiegostwa. Po
konsultacjach i namysłach zdecydowano się na olimpijczyka
i kawalerzystę majora Henryka Dobrzańskiego, wychodząc z założenia,
że koniarz, na dodatek tak utytułowany, znajdzie wspólny język
z „czerwonymi specjalistami od szabli” Budionnego. Od nich już tylko
krok do kremlowskiej wierchuszki. No, zobaczymy. W każdym razie nic
nie stało na przeszkodzie – przynajmniej taką miał nadzieję –
aby Dobrzańskiemu wysłać małą pomoc w osobie podporucznika Marka
Bagińskiego. Chłopak miał łeb na karku i silne pięści, co właśnie
udowodnił. Na dodatek doskonale znał język dzięki niańce, która
pochodziła z Kijowa, skąd wyszła z polskim wojskiem w 1920. Jeżeli nie
on, to kto? Nikt inny nie przychodził Pełczyńskiemu do głowy.

Orkiestra Petersburskiego zagrała pierwszy tego
wieczoru utwór, rozmowy nieco przycichły, a na obrotowej scenie
rozpoczęły się występy. Zupełnie nie miał głowy do takich
rzeczy. Ledwie trawił smętne tony zawodzącej artystki, nawet
słynna pieśń Ordonówny zapewniająca, że „miłość ci wszystko
wybaczy”, szlagier już kilku sezonów, pozostawiała go obojętnym. Za
to obaj lotnicy, wręcz przeciwnie, zamarli zasłuchani i wpatrzeni
w pieśniarkę.

Nie chciał im przerywać. Obracając
w palcach pusty kieliszek, odpłynął myślami do gorącego sierpnia 1939
roku. Ciekawe, jak by to się wszystko skończyło, gdyby nie Georg Elser
i mechanizm zegarowy, który ten stolarz umieścił w filarze pewnej
monachijskiej piwiarni. Wszyscy byli zgodni co do jednego – wojna
wisiała wtedy na włosku. Mimo że nie pełnił wówczas funkcji szefa
wywiadu, czasowo odsunięty na boczny tor, wiedział, jak ogromne siły
zostały skoncentrowane na granicy. Nie wykonuje się takich ruchów
wyłącznie w celu przestraszenia przeciwnika. Musiało iść za tym
coś więcej. Naczelny wódz Śmigły-Rydz rozważał przeprowadzenie
powszechnej mobilizacji, która miałaby odstraszyć Hitlera. Na dodatek
z drugiej strony, ze wschodu, dochodziły wyraźne sygnały, że Sowieci
mają zamiar przyłączyć się do ataku. Stalin, jakikolwiek by był,
wyglądał na zręcznego polityka lubiącego wyciągać kasztany z ognia
cudzymi rękoma. Po śmierci niemieckiego Führera nieco się przyczaił,
ale z jego strony wciąż trzeba było się spodziewać najgorszego. Na
szczęście w świadomości polskich polityków również dokonał
się przełom. Przyznane kredyty przekazano na zakup sprzętu dla
armii i lotnictwa. To dzięki temu udało się sfinalizować umowę na
dostarczenie stu sześćdziesięciu myśliwskich maszyn Morane-Saulnier
MS.406 i stu lekkich bombowców Fairey Battle, co wydatnie wzmocniło
siły powietrzne. Pierwsze transze przekazano jednostkom już w połowie
września. III Dywizjon Brygady Pościgowej uzbrojono w nowe myśliwce
Hawker Hurricane. Testowano również angielskie maszyny typu Supermarine
Spitfire. Jeszcze jesienią zdecydowano się kupić kolejnych kilka
sztuk i jednego, i drugiego typu. Akurat na tych kwestiach znał się
słabo. Prawdziwi specjaliści siedzieli obok, zasłuchani w rzewne
rzępolenie. Na takie tematy mogli rozmawiać godzinami. To głównie
od nich zależało wycofanie z linii niespełniających wymagań
P.7 oraz zatrzymanie w kraju części przygotowanych na eksport PZL
P.24. Całkowicie zrezygnowano z przestarzałych LWS-4 Żubr, Fokkerów F
VII i sporej części PZL-23 Karaś, na ich miejsce wprowadzając Fairey
Battle i nowe typy Łosi. Jeżeli dodać do tego przyśpieszenie prac nad
lekkim bombowcem PZL-46 Sum, myśliwskim Jastrzębiem i obserwacyjną
Mewą, to polskie lotnictwo właśnie zyskiwało zupełnie nową
jakość. I nie chodziło tutaj o pojedyncze latające prototypy,
lecz o rozpoczynającą się produkcję seryjną. Natomiast aż do
sierpnia 1939 roku nie było najmniejszych szans, żeby zdążyć ze
wszystkim. Frachtowce „Lassell” i „Clan Menzies”, które już
wyszły z Liverpoolu, w związku z napiętą sytuacją skierowano do
Rumunii, biorąc pod uwagę możliwość zablokowania przez Kriegsmarine
portu w Gdyni.

Mimo buńczucznych zapowiedzi w stylu „Silni,
zwarci, gotowi!”, „Swego nie damy, wroga zwyciężymy!” czy
piosenki:

Marszałek
Śmigły-Rydz,

Nasz dzielny,
drogi wódz.

Nikt nam
nie zrobi nic,

Nikt nam
nie weźmie nic,

Bo z nami
Śmigły, Śmigły

Marszałek
Śmigły-Rydz

prawda była taka, że dostalibyśmy w tyłek po paru
tygodniach. Nikt nie chciał słuchać głosów rozsądku, chociażby
zastępcy szefa Sztabu Głównego pułkownika Jaklicza. Panowała
atmosfera tryumfu, jakbyśmy co najmniej już wdeptali Wehrmacht
w piach, a polskie jednostki stały u bram Berlina. Sam marszałek nawet
w poufnych rozmowach kreślił nader optymistyczny scenariusz wydarzeń,
zakładający zmasowany atak Niemców i być może niekorzystną pierwszą
fazę wojny, po której jednak zaraz nastąpi silna riposta zmobilizowanej
do tego czasu Francji i sojuszniczej Anglii. W teorii może i brzmiało
to realistycznie, praktyka jednak wyglądała zupełnie odmiennie.

Pieśniarka w końcu zakończyła występ, żegnana
gromkimi brawami, a obaj dowódcy lotnictwa wrócili na ziemię
z obłoków emocji, w których przed chwilą bujali.

– Niesamowita… – westchnął naczelny inspektor
obrony powietrznej. Kalkus tylko przewrócił oczami. Pełczyński wolał
sprowadzić rozmowę z powrotem na bardziej rzeczowe tory, przynajmniej
na te parę minut, nim orkiestra znowu nie zacznie grać.

– Nie interesują was postępy Sowietów
w dziedzinie silników lotniczych?

Pytanie natychmiast przyciągnęło uwagę
pilotów.

– Mamy rzucić Bagińskiego na pożarcie? –
westchnął generał Zając.

– Po pierwsze – nikt go nie zna. Pochodzi spoza
środowiska, co jest atutem…

– I tak, i nie – generał Kalkus zmarszczył
brwi. – Większość sztuczek, które dla ciebie są abecadłem,
dla takiego oficerka może się okazać zupełnie nowa. Pewnie da się
wrobić w pierwszą lepszą prowokację.

– Posłuchaj, Władek… – Pełczyński
powstrzymał dalsze obiekcje kolegi. – Zanim wyszkolę specjalistę
o podobnej wiedzy, upłyną miesiące, a druga taka okazja nieprędko
się zdarzy. Sowiety to nie jest normalny kraj.

– Eee…

– Nie machaj mi tu ręką. Nie wiem, czy
zdajesz sobie sprawę, że tam nawet w ruchu wewnętrznym obowiązują
paszporty! Ma to na celu powstrzymanie napływu chłopów do miast,
lecz skutek jest taki, że każda nowa osoba jest od razu zauważana,
a jej obecność odnotowuje policja i NKWD.

– Nie jest chyba aż tak źle?

Nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. Na
samym początku sam z niedowierzaniem przyjmował meldunki napływające
do Referatu Wschód. Wiedział, że Rosja sowiecka to państwo totalitarne
jak żadne inne, gdzie wszystko odbywa się pod ścisłą kontrolą partii
bolszewickiej. Nawet Niemcy Göringa nie mogły się z nią równać,
chociaż potrafił wskazać wiele podobieństw. Gdyby nie śmierć
poprzedniego Führera, sprawy w III Rzeszy zaszłyby pewnie znacznie
dalej, a tak Niemcy co prawda dalej gotują się w sosie narodowego
socjalizmu, jednak teraz ma on oblicze dobrotliwego premiera Prus,
marszałka Luftwaffe, a obecnie kanclerza. Z nim przynajmniej daje się
jakoś porozumieć.

Pełczyński doskonale pamiętał wizytę
czeskiego prezydenta Emila Háchy w Warszawie podczas gorącego
lata 1939 roku, kiedy to pod naciskiem Francji zdecydowaliśmy się
w końcu związać sojuszem z Pragą. Po niespodziewanej śmierci Hitlera
poczuliśmy się na tyle silni, by zdecydowanie tupnąć nogą. Czesi
co prawda nie odzyskali tego, co utracili w 1938, ale mając za plecami
przyjazną im Polskę, usztywnili stanowisko wobec Berlina.

Sojusz z Pragą nie wychodził nam jednak na
dobre i odbijał się czkawką. Szczególnie Budapeszt, jeden z naszych
najlepszych partnerów, przyjął z niesmakiem zbliżenie Warszawy
z kolejnym po Rumunii państwem należącym do antywęgierskiej Małej
Ententy. Na szczęście – albo i na nieszczęście, jak twierdzili
niektórzy – Polska stała się jednym z głównych rozgrywających
w tej części świata i wszyscy musieli się z nią liczyć. Wskutek
jej zabiegów zaczęło powstawać coś na kształt wymarzonej przez
Piłsudskiego federacji. Zaczynając od Estonii i Łotwy na północy
– pomijając Litwę – poprzez Czechy, Słowację, Węgry i Rumunię,
powoli i w wielkich bólach, pomimo wielkich wzajemnych animozji, tworzył
się jeden organizm federacyjny z Polską jako liderem. Następna dekada
miała okazać się decydująca dla funkcjonowania owego eksperymentalnego
jeszcze tworu.

– Trudności, jakie napotykamy, starając
się zinfiltrować rosyjskie społeczeństwo lub chociażby do niego
przeniknąć, są olbrzymie. W zaufaniu powiem, że wysłaliśmy w ciemno
paru agentów… Sami ochotnicy – zastrzegł zaraz Pełczyński. –
Wszelki słuch po nich zaginął. Rozumiecie? Nie mamy żadnego sygnału,
co się z nimi stało. Czy są w więzieniu, czy gryzą piach. Nic,
absolutnie nic nie wiadomo.

Obaj lotnicy nie zdawali się szczególnie
przejęci. Te problemy zupełnie ich nie dotyczyły. Co tam gra wywiadów,
skoro w głowach mieli modernizację sił powietrznych, która czasami
przekraczała siły i zdolności i jednego, i drugiego.

– Jeżeli chłopakowi coś się stanie… –
zastrzegł Kalkus.

– Niczego nie obiecuję. Zresztą, o ile wiem,
w Dęblinie produkujecie takich na pęczki.

– Dopiero co udowadniałeś, że ten jest
wyjątkowy. Zresztą, od kiedy szkolimy naszych przyjaciół –
Kalkus wymownie zerknął na kolegę – unikam wizyty w tamtych
okolicach.

– Tłok?

– Stare sale dydaktyczne przestały
wystarczać. Jest taki ścisk, że nie masz pojęcia.

– Kursanci z zagranicy chyba płacą za
naukę?

– Owszem, płacą, ale nie na wszystko starcza,
a postawienie nowego budynku koszarowego nie jest tanie – Kalkus
niczym buchalter zaczął wyliczać koszty. – Samoloty, szkolenie,
instruktorzy, paliwo. Wszyscy chcą być pilotami, gorzej z obsługą
radia, nawigatorami, bombardierami, strzelcami pokładowymi, o mechanikach
nie wspomnę. Popularne czasopisma napędzają koniunkturę. Zresztą
sam wiesz, co ci będę mówił.

Pełczyński powoli skinął głową. Problemy,
o których mówił generał, wpisywały się w smutną prawdę, że
ciągniemy cały ten wózek. Chcieliśmy? To mamy. Na dłuższą metę
ekonomicznie nie damy rady, chociaż kto wie. Minister Kwiatkowski
w każdym razie był dobrej myśli, a podczas przemówień tryskał
optymizmem i dobrym humorem, zagrzewając wszystkich do wytężonej
pracy.

Powoli robiło się sennie. Alkohol i ciepło
panujące wewnątrz lokalu usypiały bardzo skutecznie, prawie tak samo
jak laudanum. Pora wracać do domu. Wytargował, co chciał. Dalej
wszystkim mieli pokierować odpowiedni ludzie z dyplomacji. Jeżeli
nada bieg sprawie teraz, w połowie marca, to za tydzień, góra dwa
Bagiński powinien trafić do Moskwy. Jak na razie sam zainteresowany
nic o tym nie wiedział. Dowie się jutro i raczej nie zrezygnuje,
usłyszawszy propozycję nie do odrzucenia. Jeżeli osiągnie sukces
i sprawdzi się w polu, czeka go awans i dobre stanowisko. Jeśli nie
– płakać po nim nie będą. Wróci do latania bądź dłubania
w motorach, ewentualnie dalej w ramach sportowej pasji będzie obijał
głowy na bokserskich ringach.

2 WARSZAWA–GRODNO

– Dobra, co my tutaj mamy…

Nieład panujący na biurku dowódcy 111 Eskadry
Myśliwskiej kapitana Gustawa Sidorowicza przywodził na myśl stajnię
Augiasza. Dokumenty, gazety i tekturowe segregatory, spiętrzone
w chybotliwe stosy, w każdej chwili groziły rozsypaniem się po
podłodze.

Bagiński obserwował krzątaninę, starając się,
by na jego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Ubrany w skórzany,
nieco workowaty lotniczy kombinezon, w lewej ręce trzymając pilotkę
i gogle, wodził wzrokiem za gwałtownymi ruchami kapitana, który
z typową dla nerwusów ekspresją przerzucał papiery.

– Zrobili z nas gońców.

– Tak jest, panie kapitanie.

Sidorowicz przerwał krzątaninę, by
lepiej przypatrzeć się podporucznikowi. Wzrost ledwo pod 1,70 m, waga
– tu już lepiej, walczył w końcu w średniej, co przekładało
się na prawie 72 kilogramy mięśni, kości, ścięgien i co tam
jeszcze człowiek ma w środku. Twarz – nad tym już nie chciał
się rozwodzić. Ostatecznie żona bardzo polubiła Bagińskiego,
na którego wpadła niby przypadkiem podczas niespodziewanej wizyty
na lotnisku. Taa… Siniaki pod oczami nadawały Bagińskiemu wygląd
osoby cierpiącej na chroniczne kłopoty ze zdrowiem, a było przecież
zupełnie inaczej. Stał przed nim okaz zdrowia. Zwycięzca co najmniej
czternastu walk, z których osiem wygrał przed czasem. I słusznie. Jak
jest dobry, to mu się należy. Na szczęście na posiniaczonym obliczu
młodego pilota nie znalazł ani krzty kpiny.

– Na razie to będzie wasz ostatni lot.

– Nie rozumiem?

Po raz pierwszy w postawie podporucznika dało się
wyczuć niepokój.

– A tak – Sidorowicz nie potrafił ukryć
złośliwego uśmieszku. – Zostajecie przeniesieni.

Bagiński zmarszczył czoło.

Odpowiedź kapitana zupełnie nie przypadła mu do
gustu. Co prawda wiedział, że zmiany nie są złe, a odmiana prawie
zawsze okazuje się lepsza od stagnacji, ale wolał sam planować własne
życie. I w ogóle jak to możliwe, że wcześniej o tym nie słyszał? Do
awansu na pełnego porucznika zgodnie z rozdzielnikiem brakowało mu
jeszcze kilku miesięcy. I nie chciał opuszczać Warszawy. Jak na tym
ucierpi jego kariera? Wysłany na prowincję, nie da rady pogodzić
wszystkiego, nie mówiąc o kłopotach ze znalezieniem sparingpartnera
na odpowiednim poziomie.

– Ja tam nic nie wiem – zastrzegł Sidorowicz. –
Wszystko zostało załatwione ponad moją głową. Jedno, co mogę wam
zaproponować, to wycieczka do Grodna i z powrotem. Jak już załatwicie
sprawę pakietu dla Dowództwa Okręgu Korpusu, macie się zgłosić
w Departamencie Spraw Osobowych. Na razie to wszystko. Możecie
odejść.

Bagiński przyjął postawę zasadniczą.

– Aaaa, jeszcze oczywiście to… – kapitan
wziął do ręki leżący tuż przed nim pakiet w kształcie koperty,
owinięty w brązowy papier. – Jeżeli nie zdążycie dzisiaj
wszystkiego załatwić, to możecie wracać jutro rano.

– Rozkaz.

Pakiet powędrował pod lewą pachę.

– Miłego lotu.

– Dziękuję.

Nie mówiąc nic więcej, wykonał obrót
w tył i wyszedł z biura, uważając, by mimo poirytowania nie trzaskać
drzwiami. Już na zewnątrz rozpiął kombinezon i schował kopertę do
wewnętrznej kieszeni. Lubił latać, inaczej wcale by się za to nie
zabierał, jednak wycieczka w otwartej kabinie poczciwej „jedenastki”,
czyli PZL P-11c, kilkaset kilometrów w jedną stronę przy mocno szarym
niebie z podstawą chmur gdzieś na tysiącu metrach i w temperaturze
około ośmiu stopni, to nic przyjemnego.

Nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że
Sidorowicz zrobił to specjalnie, a wszystko z tak błahego powodu!
A on najzwyczajniej w świecie nie wiedział, kim jest dama napotkana przy
wejściu na teren lotniska. Chciał być uprzejmy, nic więcej. Zapytał,
co tu robi i czy przypadkiem nie pomyliła drogi, bo tak atrakcyjna
osoba jak ona zupełnie nie pasuje do tego otoczenia. Żart wyraźnie
rozbawił kobietę – na oko trzydziestoletnią, trochę przy kości,
wciąż jednak niczego sobie. Z wystudiowaną elegancją wyciągnęła
z torebki papierosy i kazała sobie podać ogień. Kiedy stanął
obok, owiał go ciężki zapach wody kwiatowej, aż poczuł zawrót
głowy. Benzynowa zapalniczka za żadne skarby nie chciała odpalić
i o mały włos nie wyszedł na durnia. W końcu wesoły ognik zatańczył
na wietrze. Sytuacja wyglądała na uratowaną. Przysunął się o pół
kroku bliżej, przystawiając zapalniczkę do papierosa umocowanego
w długiej szklanej fifce. Uniósł wzrok do góry, napotykając uważne
spojrzenie. Raczej nie był święty. Uganiać się za kobietami również
nie musiał. Leciały na niego, zwabione opinią świetnego sportowca
i nieustraszonego pilota. Przez sekundę rozważał niepokojącą myśl.
I w zasadzie już się zdecydował, kiedy z tyłu dotarło do jego uszu
znaczące chrząknięcie. Jeżeli to któryś z kolegów…

Uśmiechnął się do damy i ostentacyjnie odwrócił
głowę.

– O, pan kapitan…

– Owszem.

– Pan pozwoli… – chciał przedstawić stojącą
obok damę. – To jest…

– Mojej żony nie musicie mi przedstawiać.

– Właśnie – powiedział zupełnie bez sensu,
zaciskając usta.

Krótka wymiana zdań kosztowała Bagińskiego
wiele nerwów i wciąż żywił wobec Sidorowicza podejrzenia, że
wyciąga konsekwencje z tego zajścia. Mści się, sukinsyn, choć nie
ma za co. Nic się przecież nie stało. No, ale widać tak już jest
świat urządzony. Pewnie maczał palce w tym przeniesieniu. Kto wie,
czy to nie jego pomysł. Jeżeli nawet nie, to i tak pozbędzie się go
z eskadry z czystą przyjemnością.

W czasie marszu skrajem pasa startowego tęsknym
spojrzeniem obrzucił hangar, wewnątrz którego przez rozsuwane potężne
wrota dawało się dostrzec myśliwce Morane-Saulnier MS.406 i Hawker
Hurricane. Lot czymś takim to prawdziwa frajda. Kryte kabiny zapewniały
komfort prawie jak w samolocie pasażerskim. Niestety, maszyny stały
dobrze ukryte, nawet przed własnymi pilotami. Wyciągano je z hangarów
tylko na specjalne okazje, okresowe szkolenia i przeglądy. Nie daj Boże,
drogocenny sprzęt uległby zniszczeniu i trzeba by było wyasygnować
dewizy na zakup następnych lub wymianę części. Czy te pacany
w sztabie nie wiedzą, że tylko kiedy się lata, można dobrze poznać
i wyczuć samolot? W czasie ostatniego roku zrobił na MS.406 najwyżej
dziesięć godzin nalotu, a i to pod czujnym okiem Sidorowicza.

Na banalną wyprawę do Grodna musiała wystarczyć
mocno zdezelowana szkapa przygotowywana przez mechaników przy drodze
do kołowania.

– Coś pan, panie Marku, dziś nie w sosie.

Odpowiedzialny za przygotowanie nieco już wiekowej
„jedenastki” starszawy mechanik z sumiastym wąsem szlachciury i w poplamionym roboczym drelichu kończył sprawdzać ostatnie detale.

Bagiński z trudem stłumił wściekłość.

– Od rana się człowieka czepiają – odparł
wykrętnie.

– Normalka. Nie zdążyłem pogratulować
walki.

– Widział pan?

– Pewnie – mechanik przejechał szmatą po
kołpaku śmigła. – Chociaż parę razy mało brakowało… –
pokręcił głową – Zwłaszcza z początku. Po co się pan tak
odkrywał?

– Taktyka.

– Do dupy taka taktyka. Bardziej doświadczony
przeciwnik i nokaut w pierwszej rundzie, ale nie dla pana, tylko dla
niego.

– Mało prawdopodobne.

– Z boku to wszystko wygląda inaczej – mechanik
wetknął szmatę do kieszeni, przeszedł pod skrzydłem i zaczął
sprawdzać stery.

– Z mojej perspektywy również.

– Owszem. Jeszcze jedno panu powiem, panie Marku
– więcej pracować na nogach. Zwód, unik i cios.

– Taki z was specjalista?

– Kiedyś, dawno… – rozmarzył się
nieoczekiwanie starszy pan. – W dziewiętnastym, jak wprowadzaliśmy
Albatrosy, pamięta pan? Taki ówczesny cud techniki.

– Jasne, że pamiętam – przytaknął trochę
na wyrost.

Przypomniał sobie kształt maszyn i wysokie wycie
silników z dzieciństwa, kiedy to pierwszy raz zobaczył samolot na
własne oczy. Albatrosy D. III przejęte na podpoznańskim lotnisku
w Ławicy stanowiły w pierwszych latach niepodległości trzon polskich
sił powietrznych, toteż ich przeloty na paradach i pokazach stanowiły
niebywałą atrakcję dla wszystkich.

– To właśnie wtedy był taki jeden w pułku, zwał
się Liebermann, ale przezywali go Grabarz. Piąchę miał jak bochen
chleba i potrafił mocno uderzyć. Liczył wyłącznie na siłę ramion
– tu na ogorzałym obliczu zagościł uśmiech rozmarzenia. – No
i znalazł się w końcu taki, co nie dał mu się przestraszyć. Nabiegał
się biedny Grabarz, a trafić nie mógł. Gdzieś tak w piątej, o ile
dobrze pamiętam, tak, w piątej…

Bagiński wcisnął na głowę skórzaną pilotkę,
dopiął kombinezon i założył rękawice.

– No mówię, już prawie nie nadążał, a wtedy…
To co, odpalamy?

– Jasne, panie Felicjanie.

Wspiął się do kabiny.

Gaźnik strzelił kilka razy, zanim zaskoczył
na dobre. Podporucznik poruszył drążkiem, sprawdzając wychylenie
klap. Stopy oparte na orczyku. Dobra, wszystko gra. Dał znak, mocniej
otwierając przepustnicę. Młodzi pomocnicy mechanika usunęli klocki
oporowe spod kół podwozia i samolot potoczył się do przodu,
by ustawić się na początku pasa. Oficer odpowiedzialny za ruch
machnął białą chorągiewką i maszyna nabrała rozpędu. Najpierw
uniósł się do góry ogon, później cała konstrukcja poszybowała
w powietrze.

Na trzystu metrach, jeszcze podczas
wznoszenia obrał kurs na północny wschód. Nawet bez wyciągania
z silnika całej mocy przelot powinien zająć około godziny. No, chyba że
dostanie czołowy wiatr, to i z półtorej będzie mało. Powoli wspiął
się na pięćset metrów. Gdzieniegdzie przez warstwę oparu przebijały
słoneczne promienie, przez co odnosił wrażenie brodzenia w świetlistej
zawiesinie. Widoczność nie przekraczała trzech kilometrów, to jednak
w zupełności wystarczało do najprostszej nawigacji według punktów
orientacyjnych na ziemi. Musiał tylko co chwila porównywać mapę
z charakterystycznymi miejscami, by wiedzieć, dokąd leci.

Być może dzień nie będzie stracony, jak
na to wcześniej wyglądało. Dostał do dyspozycji dwa dni, a taką
okazję należało przyzwoicie wykorzystać. Sidorowicz bynajmniej
nie nakazywał mu wracać zaraz po zdaniu pakietu. Najlepsze, co może
zrobić, to wynająć pokój w hotelu i zapoznać się z nocnym życiem
Grodna. Jakieś towarzystwo na pewno się znajdzie. Może to i nie
stolica, ale dziura zabita dechami też nie. Odetchnął głębiej. Więc
postanowione. Jemu też należało się coś od życia.

Sprawa przeniesienia przestała mu ciążyć
jak kamień. Stało się, trudno. Nie pora rozważać, czy dowódca
eskadry maczał w tym palce, czy nie. Czuł się podobnie jak przed
walką. Uczucie niepewności próbujące zdominować świadomość czaiło
się tuż obok, gotowe wypełnić jaźń niechcianymi emocjami. Musiał,
po prostu musiał sobie z tym poradzić. Im więcej myśli kłębiących
się pod czaszką, tym ciężej na sercu. Przełknął w końcu ślinę
i chrząknął. Przeniósł wzrok ze szklanej owiewki na przyrządy,
następnie spojrzał przez burtę w dół na zieloną płachtę lasu
poprzetykaną a to szarą krechą drogi, a to burym wygonem pola. Od
dawna żaden lot nie ciągnął się mu tak bardzo jak ten. Wreszcie
w oddali pojawiła się wieża kościoła Bernardynów, zwiastująca
bliski koniec udręki. Maleńki samolocik gładko zszedł na lotnisko,
co w tym wypadku oznaczało w miarę równy pas trawiastej łąki.

Do Dowództwa Okręgu Korpusu nr III dojechał
motorem, jaki oddano mu do dyspozycji na lotnisku. W kancelarii zdał
pakiet, podbił rozkaz wyjazdu i w zasadzie był wolny. Długimi krokami
przemierzył korytarze sztabu i już skręcał na schody, gdy wpadł na
wchodzącego po nich oficera.

– Niech mnie, Zygmuś, to ty!

– Nic się nie zmieniłeś, Mareczku.

Zygmunt Rayski wyglądał jak ucieleśnienie wszelkich
żołnierskich cnót. Znacznie wyższy od Marka, w mundurze nie tak
pogniecionym jak ten, który miał na sobie lotnik, z jasną blond
czupryną, takąż bródką i wąsikami. Niebieskie oczy śmiały się
wesoło do dawnego, choć od dłuższego czasu niewidzianego kumpla ze
szkolnych lat.

– Co cię tu sprowadza?

– Służba.

– Na długo? – zapytał Rayski.

– Dlaczego pytasz?

– Musimy to uczcić!

Jak się zdawało, problem popołudnia i wieczoru
właśnie sam się rozwiązał.

– Nie chciałbym robić ci kłopotu… –
zastrzegł się Bagiński dla porządku.

– O czym ty mówisz? Poczekaj, zostawię papiery
i zaraz możemy iść.

Zygmunt przyjacielsko klepnął go po ramieniu,
mrugnął okiem i podążył do tej samej kancelarii, którą przed
chwilą opuścił kolega. Wrócił stamtąd po jakiejś minucie, ujął
pilota pod łokieć i pociągnął schodami do wyjścia z gmachu.

Najbliższa knajpa znajdowała się na rogu. Wspólnie
uznali, że to lepsze rozwiązanie od wizyty w kasynie.

– Mów, co u ciebie? – pierwszy przepytywanie
rozpoczął Rayski. – Z tego, co wiem, idziesz w górę. No, no. Kiedy
zostaniesz mistrzem Polski? Masz spore szanse.

– W mojej wadze chodzi jeszcze kilku niezłych
zawodników – wykręcił się od odpowiedzi Bagiński.

– Nie dasz im rady?

– Próbowałeś stoczyć chociaż jedną
walkę?

Zygmunt pokręcił głową, robiąc na stoliku
miejsce dla karafki i kieliszków.

– Znam przyjemniejsze sposoby spędzania wolnego
czasu. – wyjął korek i nalał alkohol do naczyń z cienkiego
szkła. – Widzisz, jestem odpowiedzialny za pobór koni do brygady. Jako
pierwszy oglądam najlepsze okazy. Sam Podhorski przychodzi popatrzeć,
co mamy na stanie.

– Zygmuś, motor to jest przyszłość, nie
szkapa.

– Yyyy… Jak to mówią u nas: na zachód od
linii Wisły to jak najbardziej, masz rację. Ale w tej okolicy dróg
jest niewiele i nie najlepszej jakości. Im bardziej na wschód, tym
gorzej. Ja wiem, z góry tego nie widać…

– Przesadzasz.

– Gdyby było inaczej, nie wygadywałbyś takich
bzdur. Koń to przeżytek? Też coś.