Strona główna » Obyczajowe i romanse » Pogoń za miłością

Pogoń za miłością

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03407-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Pogoń za miłością

Nancy Mitford (1904-1973), angielska powieściopisarka, dziennikarka i biografka, pochodziła  z rodziny arystokratycznej i była najstarszą z sześciu sióstr Mitford, w swoim czasie bardzo sławnych w londyńskiej socjecie, między innymi dzięki radykalnym poglądom politycznym – od faszyzmu do komunizmu.

Sama jednak sławę zawdzięcza głównie pisarstwu. W trylogii przygotowywanej przez „Czytelnik” daje barwny portret ziemiańskiej rodziny, ironiczny i nostalgiczny zarazem,  czerpiąc obficie z własnych wspomnień. Część pierwsza, Pogoń za miłością, dotyczy okresu międzywojennego, II wojny światowej i czasów bezpośrednio po niej. Narratorka Fanny spędza wakacje w posiadłości swojego wujostwa, Alconleigh, wśród licznego ciotecznego rodzeństwa. Najbliżej jest ze swoją rówieśnicą Lindą, i to Linda, piękna wrażliwa i nieobliczalna,  jest właściwą bohaterką powieści. Życie we dworze toczy się blisko natury, głównymi wydarzeniami – do wojny – są polowania. Pan domu, kapitalnie odmalowany wuj Matthew – druga centralna postać – typ ultrakonserwatywnego szlagona, utrzymuje twardy reżim. Ale dzieci mają własne sekrety, swoją kryjówkę i tajemne zebrania, a nastoletnie Fanny i Linda marzą o miłości i  snują  na jej temat najrozmaitsze fantazje. W dorosłym życiu ich losy ułożą się pod tym względem według wzoru „rozważna i romantyczna”. Tymczasem nowe wyzwania dla całej rodziny przyniesie wojna.

W przygotowaniu dalsze części trylogii, Love in a Cold Climate i Don’t Tell Alfred.

Polecane książki

Tytułowe „Dzikie gęsi”, to osoby transseksualne, które nie mogą odnaleźć się w swojej biologicznej płci. Autorka, przedstawiona w książce jako główna bohaterka – Paula, opisuje historię swego życia. Z niezwykłym realizmem ukazuje problemy, z jakimi boryka się osobą próbująca odnaleźć swoją tożsamość...
Zbiór opowiadań, w których przeplatają się wątki historyczne, fantastyczne i obyczajowe. Autor niejednokrotnie zadał sobie trud gruntownego zgłębienia wiedzy historycznej, opisując zdarzenia, rozbudowując je, niekiedy do granic możliwości, o sferę magiczną i niewidzialną. Dla napisan...
Seria ta ma służyć celom dydaktycznym i adresowana jest głównie do studentów prawa i aplikantów. Podręcznik "Prawo karne skarbowe" zawiera omówienie problematyki materialnego prawa karnego skarbowego. Autor przedstawia najważniejsze problemy charakteryzujące konstrukcje prawne i instytucje prawa kar...
Alex Jackson i Leo Cross poznali się na studenckim przyjęciu. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Z powodu wypadku Alex stracili kontakt. Spotykają się po dziesięciu latach. Alex jest fizjoterapeutką i prowadzi fundację dla niepełnosprawnych, Leo jest lekarzem, prezenterem radiowym i celebrytą. ...
Grecki milioner Apollo Metraxis dowiaduje się z testamentu ojca, że jeśli chce odziedziczyć rodzinny dom i firmę, musi się ożenić i mieć dziecko. To dla niego jak wyrok, ponieważ nie planował zakładania rodziny. Kilka nieudanych małżeństw ojca zabiło w nim wiarę w miłość. Wyjściem z sytuacji może by...
Thriller balansujący na granicy wytrzymałości… Wyszukany i przerażający! Jo Nesbø ma godnego konkurenta! Na norweskiej prowincji zostaje znalezione, powieszone na skakance, ciało sześciolatki. Dziewczynka ma na sobie ubranie lalki, a na szyi plakietkę jednej z linii lotniczych z informacją „Podró...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Nancy Mitford

Nancy Mitford

Pogoń za miłością

Przekład
Aleksandra Ambros

Czytelnik

Warszawa 2016

1

Istnieje fotografia ciotki Sadie i jej sześciorga dzieci siedzących w hallu Alconleigh wokół stołu z zastawą do herbaty. Stół stoi, tak jak
stał wtedy, jak stoi dzisiaj i jak będzie stał zawsze, naprzeciwko
wielkiego kominka, w którym ogień z polan bucha wysokim płomieniem. Nad
gzymsem kominka, wyraźnie widoczny na fotografii, wisi szpadel wojskowy,
którym w roku 1915 wuj Matthew zarąbał na śmierć jednego po drugim ośmiu
Niemców wypełzających z ziemianki. Ów szpadel, nadal pokryty krwią i włosami, stanowił dla nas, dzieci, przedmiot fascynacji. Zawsze piękna
twarz ciotki Sadie wydaje się na fotografii dziwnie okrągła, jej włosy
są dziwnie puszyste, a ubiór dziwnie zaniedbany, ale nie ma wątpliwości,
że to ona tu siedzi i trzyma na kolanach Robina tonącego w powodzi
koronek. Wygląda, jakby nie za bardzo wiedziała, co zrobić z jego głową,
i obecność niani, która ma ochotę go zabrać, jest wyczuwalna, acz
niewidoczna. Pozostałe dzieci, od jedenastoletniej Louisy do dwuletniego
Matta, siedzą wokół stołu w odświętnych ubraniach bądź falbaniastych
śliniakach, trzymając filiżanki lub kubki w zależności od wieku i wpatrując się w aparat wielkimi oczami, szeroko otwartymi przez błysk
flesza; wszystkie z buziami w ciup, wyglądające na absolutne
niewiniątka. Tkwią tak, uwięzione niczym muchy w bursztynie tamtej
chwili – aparat pstryka, życie się toczy, minuty, dni, lata oddalają je
od tego błogostanu i obietnic młodości, od nadziei, jakie musiała żywić
wobec nich ciotka Sadie, i od marzeń, jakie same snuły. Często myślę, że
nie ma nic aż tak dojmująco smutnego jak stare rodzinne fotografie.

Jako dziecko spędzałam regularnie w Alconleigh ferie Bożego Narodzenia i o ile niektóre z nich przemknęły, pozostawiając niewiele w pamięci, to
inne wyróżniały się gwałtownymi wydarzeniami i posiadały zdecydowanie
własny charakter. Kiedyś na przykład wybuchł pożar w skrzydle
zamieszkiwanym przez służbę, innym razem mój koń upadł na mnie w strumieniu i o mało co mnie nie zatopił (nie tak bardzo „o mało co”,
szybko go odciągnięto, ale nim to się stało, podobno dostrzec można było
bąbelki). Pewnego razu rozegrał się też dramat, kiedy Linda w wieku
dziesięciu lat usiłowała popełnić samobójstwo, żeby dołączyć do starego,
śmierdzącego szkockiego teriera, którego wuj Matthew kazał uśpić.
Nazbierała i zjadła pełen koszyk jagód cisu, odkryła to niania i zaaplikowała jej wodę z musztardą, by spowodować wymioty. Następnie
Linda otrzymała reprymendę od ciotki Sadie, kuksańca od wuja Matthew i musiała wiele dni spędzić w łóżku, a w końcu dostała szczeniaka
labradora, który wkrótce zajął w jej sercu miejsce starego teriera. Do
znacznie gorszego nieszczęścia doszło, kiedy Linda w wieku lat dwunastu
ujawniła córkom sąsiadów, które przyszły na podwieczorek, to, co uważała
za prawdę o życiu seksualnym. Przedstawienie owej „prawdy” w wykonaniu
Lindy było tak ponure, że dziewczynki opuściły Alconleigh, szlochając
rozpaczliwie, ich system nerwowy doznał trwałego uszczerbku, a szanse na
zdrowe i szczęśliwe życie seksualne zostały mocno pomniejszone.
Rezultatem była seria straszliwych kar, od prawdziwego lania
zaordynowanego przez wuja Matthew po obiad na górze przez tydzień.
Niezapomniane pozostały też ferie, kiedy to wuj Matthew i ciotka Sadie
pojechali do Kanady. Dzieci Radlettów pędziły codziennie po gazetę w nadziei na wiadomość, że statek rodziców zatonął ze wszystkimi na
pokładzie; marzyły, żeby zostać zupełnymi sierotami, szczególnie Linda,
która widziała siebie w roli Katy z What Katy Did, kiedy lejce, jeśli
chodzi o prowadzenie domu, ujmują małe, ale kompetentne dłonie.

Ale najlepiej pamiętam Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat i ciotka Emily się zaręczyła. Ciotka Emily była siostrą ciotki Sadie i wychowywała mnie od niemowlęctwa, jako że moja matka, ich najmłodsza
siostra, czuła się zbyt piękna i zbyt płocha, aby w wieku dziewiętnastu
lat obciążać się dzieckiem. Zostawiła mojego ojca, kiedy miałam miesiąc,
i od tego czasu uciekała tak często i z tyloma różnymi mężczyznami, że
zyskała w rodzinie i wśród przyjaciół przydomek Narowista, natomiast
druga, a następnie trzecia, czwarta i piąta żona mojego ojca nie miały,
co całkiem naturalne, specjalnej ochoty zajmować się mną. Od czasu do
czasu któreś z tych impulsywnych rodziców pojawiało się niczym rakieta,
rozświetlając mój horyzont nienaturalnym blaskiem. Emanowali ogromnym
czarem, bardzo chciałam znaleźć się na ich ognistym szlaku i zostać
uniesiona hen daleko, w głębi duszy rozumiałam jednak, jakie to
szczęście, że mam ciotkę Emily. Stopniowo, w miarę mojego dorastania,
tracili dla mnie wszelki urok; zimne szare łuski rakiet niszczały tam,
gdzie przypadkowo wylądowały, matka z jakimś majorem na południu
Francji, ojciec, którego majątek został sprzedany na pokrycie długów, ze
starą rumuńską hrabiną na Bahamach. Nawet zanim jeszcze dorosłam,
zblakło wiele z otaczającego ich czaru, aż w końcu nie zostało nic,
żadnej podstawy dla dziecięcych wspomnień, dzięki którym mogliby się
odróżniać od innych ludzi w średnim wieku. Ciotka Emily nigdy nie
wydawała się czarująca, ale zawsze była moją matką i kochałam ją.

Jednakże w czasie, o którym piszę, byłam w wieku, w jakim nawet dziecko
obdarzone minimalną wyobraźnią widzi siebie jako podrzutka, księżniczkę
indiańskiej krwi, Joannę d’Arc czy przyszłą carycę Rosji. Wzdychałam do
rodziców, robiłam idiotyczne miny, mające wyrażać cierpienie pomieszane
z dumą, kiedy ich wspominano, i myślałam o nich jako pogrążonych w głębokim, romantycznym, śmiertelnym grzechu.

Grzech bardzo zajmował Lindę i mnie, a naszym wielkim bohaterem został
Oscar Wilde.

– Ale co on takiego z r o b i ł?

– Spytałam kiedyś papę, ale on się na mnie wydarł. Boże, przeraził mnie.
Powiedział: „Jeśli jeszcze raz wspomnisz nazwisko tego łajdaka w tym
domu, zleję cię, słyszysz, do cholery!”. Więc zapytałam Sadie, zrobiła
bardzo niepewną minę i powiedziała: „Och, kotku, nigdy dokładnie nie
wiedziałam, ale to, co zrobił, było gorsze niż morderstwo, okropnie złe.
I, kochanie, nie mów o nim przy stole, dobrze?”.

– Musimy się dowiedzieć.

– Bob mówi, że się dowie, jak pójdzie do Eton.

– To dobrze! Czy myślisz, że on był gorszy niż mama i tata?

– No chyba nie mógł. Ach, jaka ty jesteś szczęśliwa, że masz złych
rodziców!

W tamto Boże Narodzenie, kiedy miałam czternaście lat, weszłam do hallu
w Alconleigh, potykając się oślepiona światłem po sześciomilowej jeździe
ze stacji w Merlinford. Co roku wyglądało to tak samo, zawsze
przyjeżdżałam tym samym pociągiem w porze podwieczorku i zawsze
zastawałam ciotkę Sadie oraz dzieci przy stole pod szpadlem wojskowym,
dokładnie tak, jak na fotografii. Był to niezmiennie ten sam stół i ta
sama zastawa do herbaty: porcelana w wielkie róże, czajnik oraz srebrne
naczynie na babeczki maślane grzejące się nad drobnymi płomykami; ludzie
oczywiście niepostrzeżenie stawali się starsi, niemowlęta zmieniały się
w dzieci, dzieci dorastały i pojawił się dodatek w postaci Victorii,
obecnie dwuletniej, która dreptała koło stołu, ściskając w zaciśniętej
piąstce czekoladowe ciasteczko. Z buzią usmarowaną czekoladą
przedstawiała widok straszny, ale spoza tej lepkiej maski lśnił
niewątpliwy błękit dwojga upartych Radlettowskich oczu.

Weszłam – i rozległo się potworne szuranie krzeseł, sfora Radlettów
rzuciła się na mnie z gwałtownością i niemal zaciekłością sfory psów
rzucających się na lisa. Wszyscy z wyjątkiem Lindy. Ona najbardziej
ucieszyła się na mój widok, ale postanowiła tego nie okazywać. Kiedy
wrzawa ucichła, a ja siedziałam, mając przed sobą babeczkę maślaną i filiżankę herbaty, odezwała się:

– Gdzie Brenda?

Brenda była moją białą myszką.

– Zrobiła jej się jakaś odleżyna na grzbiecie i zdechła –
odpowiedziałam.

Ciotka Sadie popatrzyła z niepokojem na Lindę.

– Jeździłaś na niej? – spytała dowcipnie Louisa.

Matt, który niedawno przeszedł pod opiekę francuskiej guwernantki,
powiedział, naśladując jej wysoki głos:

– C’était, comme d’habitude, les voies urinaires1.

– O Boże – szepnęła ciotka Sadie.

Obfite łzy kapały na talerz Lindy. Nikt nie płakał tyle i tak często jak
ona; byle co, ale szczególnie coś smutnego związanego ze zwierzętami,
pobudzało ją do płaczu, a kiedy raz zaczęła, trzeba było nie lada
wysiłku, żeby ją uspokoić. Była dzieckiem delikatnym, bardzo nerwowym i nawet ciotka Sadie, która, o ile chodziło o zdrowie dzieci, żyła z głową
w chmurach, miała świadomość, że zbyt dużo płaczu nie pozwala Lindzie
spać, odbiera jej apetyt i jest dla niej szkodliwe. Pozostałe dzieci,
szczególnie Louisa i Bob, którzy uwielbiali dokuczać, dręczyli ją na
tyle, na ile się ośmielili i byli regularnie karani za doprowadzanie jej
do płaczu. Czarny Książę, Historia szlachetnego jelenia i wszystkie
książki Setona Thompsona znajdowały się w pokoju dziecinnym na indeksie
ze względu na Lindę, która przeczytawszy je kiedyś, pogrążyła się w rozpaczy. Musiały być schowane, bo gdyby leżały na wierzchu, nie można
było mieć pewności, że Linda nie sięgnie po nie i nie zafunduje sobie
orgii samobiczowania.

Niedobra Louisa ułożyła wierszyk, który niezawodnie wywoływał strumienie
łez.

Mała, bezdomna zapałka, bez dachu nad głową,

bez strzechy,

Leży cichutko samotna i nie ma znikąd pociechy.

Kiedy ciotki Sadie nie było w pobliżu, dzieci wyśpiewywały to żałobnym
chórem. W pewnych okolicznościach wystarczyło tylko spojrzeć na pudełko
zapałek, żeby biedna Linda rozpłynęła się we łzach, natomiast gdy czuła
się silniejsza, bardziej zdolna stawić czoło życiu, takie dokuczanie
wydobywało z samej głębi jej brzucha mimowolny rechot. Linda była nie
tylko moją ulubioną kuzynką, ale i wtedy, i przez wiele lat później
również moją ulubioną istotą ludzką. Uwielbiałam wszystkich moich
kuzynów, a w Lindzie skupiła się, psychicznie i fizycznie, sama esencja
rodziny Radlettów. Jej czyste rysy, proste włosy szatynki i duże
niebieskie oczy stanowiły temat, którego twarze pozostałych były
wariacją; wszystkie ładne, ale żadna tak absolutnie wyrazista jak jej.
Była w niej jakaś furia, nawet kiedy się śmiała, co czyniła bardzo
często, a zawsze jakby zmuszona, wbrew woli. Coś, co przypominało
portrety młodego Napoleona, rodzaj chmurnej intensywności.

Widziałam, że ona rzeczywiście przejmuje się śmiercią Brendy bardziej
niż ja. Prawdę mówiąc, mój miesiąc miodowy z tą myszą dawno się
skończył; weszłyśmy w okres relacji bezbarwnej, rodzaj, by tak rzec,
małżeńskiej śniedzi i kiedy na grzbiecie Brendy pojawiła się obrzydliwa
odleżyna, potrafiłam się zdobyć jedynie na to, by zachować się
przyzwoicie i traktować ją po ludzku. Niezależnie od szoku, czym jest
zawsze znalezienie kogoś sztywnego i zimnego w jego klatce, odczułam
wielką ulgę, że cierpienia Brendy wreszcie się skończyły.

– Gdzie jest pochowana? – z pasją wymamrotała Linda, wpatrując się w talerz.

– Koło rudzika. Ma śliczny krzyżyk i trumnę wyścieloną różowym atłasem.

– Lindo, kochanie – wtrąciła ciotka Sadie – jeśli Fanny już wypiła
herbatę, może pokażesz jej swoją ropuchę?

– Ona śpi na górze – odparła Linda. Ale przestała płakać.

– To zjedz gorącą grzankę.

– Czy mogę ją posmarować pastą sardelową? – spytała Linda, szybko
wykorzystując przychylność ciotki Sadie, jako że pasta sardelowa była
przeznaczona wyłącznie dla wuja Matthew i uważana za niezdrową dla
dzieci. Rodzeństwo Lindy ostentacyjnie wymieniło między sobą znaczące
spojrzenia. Te zostały przechwycone, jak zresztą miały być, przez Lindę,
która wydała z siebie straszliwie głośne buu! I pomknęła na górę.

– Dzieci, chciałabym, żebyście przestały dokuczać Lindzie – powiedziała
zirytowana ciotka Sadie, tracąc swoją zwykłą łagodność, i poszła za
Lindą.

Odczekawszy, aż ciotka Sadie zniknie na schodach, które prowadziły
prosto z hallu na piętro, i nic już nie usłyszy, Louisa wyrecytowała:

– Gdyby życzenia były końmi, żebracy by jeździli konno2. Jutro
polowanie na dzieci, Fanny.

– Tak, mówił mi Josh. Przyjechaliśmy razem samochodem. Był u weterynarza.

Wuj Matthew miał cztery imponujące posokowce, których używał do polowań
na swoje dzieci. Dwoje z nas wyruszało dużo wcześniej, na wabia, a wuj
Matthew i reszta podążali za nami konno. To była świetna zabawa. Kiedyś
wuj przyjechał do mojego domu i ścigał mnie i Lindę po błoniach Shenley.
Spowodowało to olbrzymie poruszenie w Kent, podążający do kościoła
weekendowicze byli zaszokowani widokiem czterech olbrzymich psów
uganiających się z głośnym ujadaniem za dwiema dziewczynkami. Mój wuj
musiał na tych ludziach robić wrażenie złego barona z powieści, a mnie w jeszcze większym stopniu uznali za szaloną, złą i niebezpieczną jako
towarzystwo dla ich dzieci.

Polowanie na dzieci pierwszego dnia tych świątecznych wakacji udało się
nadzwyczajnie. Rola zajęcy przypadła Luisie i mnie. Pędziłyśmy przez
okolicę, piękne, ponure wyżyny Cotswold, rozpocząwszy nasz bieg zaraz po
śniadaniu, kiedy słońce było jeszcze czerwoną kulą, ledwie wyłonioną
ponad horyzont, a drzewa rysowały się granatowo na tle
bladoniebieskiego, liliowego i różowawego nieba. Słońce wznosiło się, a my posuwałyśmy się naprzód, marząc o złapaniu drugiego oddechu;
świeciło, aż wstał przepiękny dzień, bardziej przypominający jesień niż
okres Bożego Narodzenia.

Raz udało nam się wstrzymać psy, gdy przebiegłyśmy przez stado owiec,
ale wuj Matthew szybko skierował je na właściwy trop i po mniej więcej
dwóch godzinach naszego intensywnego biegu, kiedy byłyśmy w odległości
zaledwie pół mili od domu, niezmordowane w pościgu, ociekające śliną
stworzenia dopadły nas i otrzymały w nagrodę kawały mięsa i mnóstwo
pieszczot. Wuj Matthew był w promiennym nastroju, zsiadł z konia i szedł
z nami do domu, tocząc miłą pogawędkę. Co najdziwniejsze, zachowywał się
uprzejmie nawet wobec mnie.

– Słyszałem, że Brenda zdechła – powiedział. – Mała strata, moim
zdaniem. Ta mysz śmierdziała jak wszyscy diabli. Pewnie trzymałaś jej
klatkę za blisko grzejnika, zawsze ci mówiłem, że to niezdrowo. Czy też
zmarła ze starości?

Wuj Matthew potrafił być uroczy, kiedy chciał, ale w owym czasie ja
zawsze śmiertelnie się go bałam i zrobiłam ten błąd, że pozwoliłam mu to
widzieć.

– Powinnaś mieć orzesznicę, Fanny, albo szczura. Są o wiele ciekawsze
niż białe myszy, choć muszę przyznać, że w życiu nie widziałem równie
koszmarnej myszy jak Brenda.

– Była niepociągająca – podlizałam się.

– Kupię ci orzesznicę, gdy pojadę do Londynu po świętach. Widziałem
jedną któregoś dnia w Domu Towarowym Armii i Marynarki.

– Och, papo, to niesprawiedliwe! – zawołała Linda, która jechała stępa
obok nas. – Wiesz, że zawsze marzyłam o orzesznicy.

„To niesprawiedliwe” było wiecznym okrzykiem młodych Radlettów. Wielkim
plusem życia w dużej rodzinie jest ta wczesna lekcja niesprawiedliwości
życia. Muszę powiedzieć, że w tym wypadku działało to niemal zawsze na
korzyść Lindy, którą wuj Matthew uwielbiał.

Dzisiaj jednak złościł się na nią i błyskawicznie się zorientowałam, że
ta życzliwość okazywana mnie, ta sympatyczna pogawędka o myszach, miała
jedynie na celu dokuczenie Lindzie.

– Masz dosyć zwierząt, panienko – powiedział ostro. – Nawet ich nie
potrafisz utrzymać w ryzach. I nie zapominaj, co ci powiedziałem: ten
twój pies ma iść prosto do psiarni, gdy tylko wrócimy, i tam pozostać.

Twarz Lindy się skurczyła, łzy trysnęły z oczu, trąciła konia nogą i pogalopowała do domu. Zdaje się, że jej pies Labby po śniadaniu
zwymiotował w gabinecie wuja. Wuj nie znosił, kiedy psy robiły
nieporządek, wpadł we wściekłość i w tej wściekłości zarządził, że
Labby’emu nigdy więcej nie wolno wchodzić do domu. Podobne sceny ciągle
miały miejsce, z tego czy innego powodu, wobec tego czy innego
zwierzaka, a ponieważ wuj Matthew mocniej szczekał niż gryzł, zakaz
rzadko trwał dłużej niż dzień czy dwa, po czym rozpoczynało się to, co
wuj nazywał „powolutku aż do skutku”.

– Czy mogę go przyprowadzić na chwilę, kiedy przyjdę po rękawiczki?

– Jestem taka zmęczona, nie mam siły iść do stajni, pozwól mu tylko
zostać, aż zjemy podwieczorek.

– Oho, już widzę powolutku aż do skutku. Dobrze, tym razem może zostać,
ale jeśli znów narobi nieporządku albo przyłapię go na twoim łóżku czy
pogryzie jakiś przyzwoity mebel (w zależności od tego, które
przestępstwo spowodowało wypędzenie), każę go zlikwidować i nie mów, że
cię nie ostrzegałem.

Niemniej za każdym razem, kiedy zapadał wyrok banicji, właścicielka
skazańca wyobrażała sobie, jak jej ulubieniec wiedzie żałosny żywot w izolatce zimnej i ponurej psiarni.

– Jeśli nawet wezmę go codziennie na trzygodzinny spacer, a także pójdę
porozmawiać z nim przez jeszcze godzinę, to i tak zostanie dwadzieścia
godzin, kiedy będzie siedział sam, nie mając nic do roboty. Och, czemu
psy nie potrafią czytać?

Dzieci Radlettów, należy zauważyć, traktowały swoich pupilów w sposób
wysoce antropomorficzny.

Dzisiaj jednak wuj Matthew był w cudownym humorze i kiedy wychodziliśmy
ze stajni, powiedział do Lindy, która siedziała w psiarni z Labbym i płakała.

– Masz zamiar trzymać tutaj to nieszczęsne zwierzę przez cały dzień?

Zapominając o łzach, jakby żadnych łez w ogóle nie było, Linda pomknęła
do domu z Labbym przy nodze. Radlettowie zawsze albo przebywali na
wyżynach szczęśliwości, albo tonęli w odmętach czarnej rozpaczy, ich
emocje nie znały zwykłego poziomu, kochali albo nienawidzili, śmiali się
albo płakali. Funkcjonowali w świecie wykrzykników. Ich życie z wujem
Matthew było rodzajem nieustającej gry w „Jak daleko można się
posunąć?”. Posuwali się tak daleko, jak śmieli, czasami istotnie bardzo
daleko, podczas gdy innym razem, bez żadnego widocznego powodu, on
rzucał się na nich, niemal zanim przekroczyli linię. Gdyby byli dziećmi
biednymi, prawdopodobnie zostaliby odseparowani od ryczącego,
wściekającego się, rozdzielającego razy ojca i umieszczeni w ośrodku
opiekuńczym lub też, co nawet bardziej prawdopodobne, on sam byłby
odseparowany od nich i umieszczony w więzieniu za to, że nie pozwalał im
się kształcić. Jednakże natura zapewnia własne lekarstwa; niewątpliwie
Radlettowie mieli w sobie wystarczająco dużo z wuja Matthew, żeby móc
uodpornić się na burze, które zupełnie by załamały zwyczajne dzieci,
takie jak ja.

2

W Alconleigh pogodzono się z faktem, że wuj Matthew mnie nie znosi. Ten
gwałtowny, niepanujący nad sobą człowiek nie znał, podobnie jak jego
dzieci, pośredniej drogi; albo kochał, albo nienawidził, a trzeba
powiedzieć, że na ogół nienawidził. Mnie nienawidził dlatego, że
nienawidził mojego ojca, byli starymi wrogami z Eton. Kiedy stało się
oczywiste, a oczywiste stało się z chwilą mojego poczęcia, że moi
rodzice mają zamiar porzucić mnie na progu, ciotka Sadie chciała
wychowywać mnie razem z Lindą. Byłyśmy w tym samym wieku, plan więc
wydawał się rozsądny. Wuj Matthew kategorycznie się sprzeciwił.
Nienawidził mojego ojca, oświadczył, że nienawidzi mnie, ale przede
wszystkim nienawidzi dzieci, wystarczy mu w zupełności dwójka własnych.
(Najwyraźniej nie przewidział, że wkrótce będzie siódemka; istotnie, on
i ciotka Sadie nie wychodzili ze zdumienia, że napełnili tak wiele
kołysek, tym bardziej że wobec ich lokatorów nie mieli, zdaje się,
żadnej strategii wychowawczej). Zatem kochana ciotka Emily, której serce
złamał niegdyś jakiś pozbawiony skrupułów flirciarz i która po tym
doświadczeniu zdecydowała się nigdy nie wyjść za mąż, wzięła mnie do
siebie i poświęciła się mojemu wychowaniu, a ja jestem jej za to
nieskończenie wdzięczna. Była bowiem gorącą zwolenniczką kształcenia
kobiet, zadała sobie wiele trudu, żebym mogła otrzymać solidną edukację,
posuwając się nawet do tego, że zamieszkała w Shenley, by być bliżej
dobrej szkoły dziennej. Radlettówny nie pobierały praktycznie żadnych
lekcji. Lucille, francuska guwernantka, uczyła je czytać i pisać,
zmuszano je, choć były zupełnie pozbawione słuchu, do gry na fortepianie
godzinę dziennie w lodowatej sali balowej; z oczyma utkwionymi w zegar
odbębniały Wesołego wieśniaka i parę gam; każdego dnia oprócz tych,
kiedy odbywało się polowanie, musiały chodzić z Lucille na spacery, na
których praktykowały francuską konwersację – i na tym kończyła się ich
edukacja. Wuj Matthew nie cierpiał mądrych kobiet, uważał jednak, że
szlachcianki oprócz umiejętności jazdy konnej powinny też opanować
francuski i grę na fortepianie. Choć jako dziecko zazdrościłam im
oczywiście wolności od przymusu i obowiązków, od obliczeń i nauk
ścisłych, to jednak odczuwałam obłudne zadowolenie, że nie wyrosnę na
analfabetkę jak one.

Ciotka Emily rzadko przyjeżdżała ze mną do Alconleigh. Może uważała, że
będę się lepiej bawiła, kiedy pojadę sama, niewątpliwie też stanowiło
dla niej odmianę to, że mogła wyrwać się z domu i spędzić święta z przyjaciółmi z czasów młodości, uwalniając się na chwilę od obowiązków
podeszłego wieku. Ciotka Emily miała w tym czasie lat czterdzieści i my,
dzieci, dawno już zrezygnowaliśmy w jej imieniu z cielesnych i diabelskich pokus. Tamtego roku jednak wyjechała z Shenley jeszcze przed
rozpoczęciem ferii, oświadczając, że zobaczymy się w styczniu w Alconleigh.

Po południu tego dnia, kiedy wyprawiono polowanie na dzieci, Linda
zwołała posiedzenie Honsów3. Honsowie było to tajne
stowarzyszenie Radlettów, każdy, kto nie sprzyjał Honsom, był
anty-Honsem, a bojowy okrzyk stowarzyszenia brzmiał: „Śmierć okropnym
anty-Honsom!”. Ja należałam do Honsów, ponieważ mój ojciec, podobnie jak
ich, był lordem.

Istniało jednak także wielu honorowych Honsów, nie trzeba było
koniecznie urodzić się Honsem, żeby nim zostać. Jak to kiedyś ujęła
Linda: „Dobre serce znaczy więcej niż diadem, a prosta wiara więcej niż
normańska krew”. Nie jestem pewna, do jakiego stopnia w to wierzyliśmy,
w owych czasach byliśmy wrednymi snobami, ale kupiliśmy ogólną ideę.
Liderem honorowych Honsów był Josh, masztalerz, którego wszyscy
uwielbialiśmy i który był wart kubłów normańskiej krwi; szefem okropnych
anty-Honsów był Craven, leśniczy, z którym toczyliśmy wieczną walkę na
śmierć i życie. Honsowie skradali się do lasu i chowali stalowe sidła
Cravena, wypuszczali zięby, które trzymał w drucianych klatkach bez
jedzenia i picia, żeby służyły za przynętę dla sokołów; grzebali godnie
ofiary tej spiżarni leśniczego, a przed odprawą myśliwych odblokowywali
korytarze w lisich norach, które Craven tak starannie pozatykał.

Biedni Honsowie przeżywali męki z powodu wiejskich okrucieństw,
natomiast ja dzięki wakacjom w Alconleigh odkrywałam bestialstwo w pełnej krasie. Domek cioci Emily na wsi był prostopadłościanem z epoki
królowej Anny; czerwona cegła, biała wykładzina, drzewo magnolii i rozkoszny świeży zapach. Między nim a polami znajdował się schludny
ogródek, ozdobne żelazne ogrodzenie, zielone wiejskie błonia i sama
wioska. Idąc dalej, na pola i w kierunku lasu, napotykało się krajobraz
zdecydowanie różny od tego w Gloucestershire, wytrzebiony, osłonięty,
zbyt wymuskany, niemal jak ogród na przedmieściu. W Alconleigh okrutne
lasy podchodziły pod sam dom. Nie było nic niezwykłego w tym, że budziły
cię piski królika obiegającego w panice gronostaja czy potworne wycie
lisa, nic dziwnego w widoku żywej kury niesionej w pysku liszki, a bażanty lub sowy napełniały każdą noc dzikimi, pierwotnymi dźwiękami.
Zimą, gdy śnieg pokrył ziemię, można było wytropić ślady wielu stworzeń.
Często kończyły się kałużą krwi, kłębowiskiem sierści i piór,
zaświadczając o udanym polowaniu mięsożerców.

Po drugiej stronie domu, o rzut kamieniem, znajdował się folwark. Tutaj
zabijanie drobiu i bicie świń, kastrowanie jagniąt i znakowanie bydła
odbywało się jak gdyby nigdy nic, na widoku każdego, kto akurat tędy
przechodził. Nawet kochany stary Josh nic sobie nie robił z potraktowania rozpalonym do czerwoności żelazem ulubionego konia po
zakończeniu sezonu polowań.

– Można robić tylko dwie nogi naraz – mówił, świszcząc przez zęby, jakby
było się koniem, którego oporządzał – inaczej nie wytrzymają bólu.

Linda i ja byłyśmy mało wytrzymałe na ból i nie mogłyśmy pogodzić się z tym, że zwierzęta muszą doświadczać takich katuszy za życia i cierpienia
przy śmierci. (Nadal jestem temu przeciwna, i to bardzo, ale w tamtym
okresie w Alconleigh stało się to naszą absolutną obsesją).

Humanitarna działalność Honsów była zabroniona pod groźbą kary przez
wuja Matthew, który zawsze trzymał zdecydowanie stronę Cravena, swojego
ulubionego sługi. Bażanty i kuropatwy miały być pod ochroną, przynoszącą
szkody drobną zwierzynę należało bezwzględnie tępić; wyjątkiem był lis,
dla którego szykowano bardziej podniecającą śmierć. Niejedno lanie
wycierpieli biedni Honsowie, całymi tygodniami pozbawiano ich
kieszonkowego, wysyłano wcześniej do łóżka, kazano dodatkowo ćwiczyć, a jednak mimo wszelkich prób zniechęcania i znikomych szans powodzenia nie
zaprzestawali swojej działalności. Olbrzymie paki pełne stalowych wnyków
przybywały regularnie z Domu Towarowego Armii i Marynarki i czekały przy
chacie Cravena w głębi lasu, aż będą potrzebne (jego kwaterą był stary
wagon kolejowy usytuowany, bardzo nieodpowiednio, wśród pierwiosnków i krzaków jeżyn na uroczej polance); setki pułapek, które kazały wątpić w celowość zagrzebywania mizernych paru, a tym samym ryzykowania życia i własności. Czasami znajdowaliśmy w pułapce wyjące zwierzę, trzeba było
zmobilizować całą odwagę, by podejść i je wypuścić, i patrzeć, jak
ucieka na trzech łapach, podczas gdy czwarta dynda zmasakrowana.
Wiedzieliśmy, że prawdopodobnie padnie w swoim legowisku z powodu
zatrucia krwi; wuj Matthew wbijał nam ten fakt do głowy, nie szczędząc
żadnych makabrycznych detali przedłużającej się męki, ale chociaż
wiedzieliśmy, że tak byłoby miłosierniej, nigdy nie potrafiliśmy się
zdobyć na to, żeby je zabić, było to dla nas nie do zniesienia. Często
po takich epizodach musieliśmy odejść na bok i zwymiotować.

Miejscem spotkań Honsów była nieużywana suszarnia na bieliznę pościelową
na samej górze domu, mała, ciemna i intensywnie gorąca. Podobnie jak w wielu innych dworach centralne ogrzewanie w Alconleigh zostało
zainstalowane we wczesnym okresie wprowadzania na rynek, za ogromną
cenę, i obecnie było już beznadziejnie przestarzałe. Choć kocioł
nadawałby się raczej na atlantycki liniowiec, choć codziennie konsumował
tony koksu, miało to znikomy wpływ na temperaturę w salonie, a całe
ciepło zdawało się gromadzić w kryjówce Honsów, w której można się było
udusić. Siadywaliśmy tu, stłoczeni na sztachetowych półkach, i godzinami
gadaliśmy o życiu i śmierci.

Podczas ostatnich ferii mieliśmy obsesję na punkcie rodzenia dzieci, na
który to fascynujący temat zdobyliśmy informacje wyjątkowo późno, żywiąc
długo przekonanie, że brzuch matki puchł przez dziewięć miesięcy, po
czym pękał niczym dojrzała dynia i wyrzucał dziecko. Kiedy zaświtało
nam, jak to jest naprawdę, poczuliśmy zawód, dopóki Linda nie znalazła w pewnej powieści i nie odczytała nam grobowym głosem opisu kobiecego
porodu.

„Łapie powietrze spazmatycznymi haustami… pot ścieka jej z czoła jak
woda… wycia jakby dręczonego zwierzęcia przeszywają powietrze… i czyż ta twarz wykrzywiona bólem może być twarzą mojej ukochanej Rhony…
czyż ta komnata tortur to naprawdę nasza sypialnia, to koło tortur to
nasze małżeńskie posłanie? – Doktorze, doktorze! – wołam. – Niech pan
coś zrobi!… Wybiegam w noc”. I tak dalej.

Dość nas to zaniepokoiło, zdawałyśmy sobie bowiem sprawę, że i my
prawdopodobnie w swoim czasie będziemy musiały znosić te straszliwe
męczarnie. Kiedy zwróciłyśmy się do ciotki Sadie, która właśnie
zakończyła, po siedmiorgu, rodzenie dzieci, ta nie bardzo nas uspokoiła:

– Rzeczywiście, to najgorszy ból na świecie. Dziwne jednak, że zawsze
zapomina się pomiędzy, jak to jest. Za każdym razem, kiedy się zaczyna,
mam ochotę zawołać: „Och, pamiętam już, dosyć, dosyć!”. Ale oczywiście
wtedy na „dosyć” jest o dziewięć miesięcy za późno.

W tym momencie Linda się rozpłakała, mówiąc, jakie okropne to musi być
dla krów, i rozmowa się skończyła.

Nie dało się rozmawiać z ciotką Sadie o seksie, coś zawsze człowieka
powstrzymywało; poród to było wszystko, na co się zdobyłyśmy. Obie
ciotki, Sadie i Emily, czuły, że w jakimś momencie powinnyśmy się
dowiedzieć więcej, będąc jednak zbyt zażenowane, aby nas oświecić, dały
nam współczesny podręcznik na ten temat.

Zapoznałyśmy się z przedziwnymi ideami.

– Jassy – oświadczyła pogardliwie Linda pewnego dnia – ma bzika na
punkcie seksu.

– Bzika na punkcie seksu! – wykrzyknęła Jassy. – Nikt nie ma takiego
bzika na punkcie seksu jak ty, Lindo. Wystarczy, że popatrzę na jakiś
obraz, a ty już nazywasz mnie pigmalionistką.

W końcu uzyskałyśmy znacznie więcej informacji z książki Kaczki i hodowla kaczek.

– Kaczki potrafią kopulować tylko w płynącej wodzie – oznajmiła Linda,
wczytawszy się w tekst przez chwilę. – Powodzenia.

W ten wieczór wigilijny siedzieliśmy stłoczeni w kryjówce Honsów –
Louisa, Jassy, Bob, Matt i ja – i czekaliśmy, co Linda ma do
powiedzenia.

– Opowiedz o powrocie do macicy – poprosiła Jassy.

– Biedna ciocia Sadie – wtrąciłam. – Nie wydaje mi się, żeby chciała
mieć was wszystkich z powrotem.

– Nigdy nie wiadomo. Króliki zjadają swoje dzieci. Ktoś powinien im
wyjaśnić, że to tylko kompleks.

– Jak można coś w y j a ś n i ć   k r ó l i k o m?
To takie przykre w przypadku zwierząt, że po prostu nie rozumieją, co
się do nich mówi, biedne aniołki. Coś wam jednak powiem o Sadie: ona
sama chciałaby wrócić do macicy, coś ma na punkcie różnych pudeł, to
zawsze widać. Kto jeszcze? Fanny, a ty?

– Wątpię, czy bym chciała, ale, wiecie, wyobrażam sobie, że ta, w której
przebywałam, nie była zbyt wygodna, zresztą nikomu więcej nie pozwolono
w niej pozostać.

– Aborcje? – zainteresowała się Linda.

– W każdym razie dużo skoków i gorących kąpieli.

– A skąd ty o tym wiesz?

– Słyszałam, jak ciocia Emily i ciocia Sadie rozmawiały o tym, kiedy
byłam bardzo mała i później mi się to przypomniało. Ciocia Sadie
zapytała: „Jak ona to robi?”, a ciocia Emily odpowiedziała: „Narty,
polowanie albo po prostu skakanie ze stołu kuchennego”.

– Jaka ty jesteś szczęśliwa, że masz złych rodziców.

Był to stały refren Radlettów i istotnie to moim złym rodzicom głównie
zawdzięczałam ich zainteresowanie moją osobą – naprawdę byłam bardzo
nudną małą dziewczynką pod innymi względami.

– Nowina, jaką mam dzisiaj dla Honsów – oznajmiła Linda, odchrząkując
niczym osoba dorosła – choć ogólnie interesująca dla wszystkich,
szczególnie dotyczy Fanny. Nie każę ci zgadywać, bo już prawie jest czas
na podwieczorek, poza tym nigdy byś nie zgadła, więc wam po prostu
powiem. Ciocia Emily się zaręczyła.

Rozbrzmiał chóralny okrzyk zdumienia.

– Lindo! – napadłam na nią z furią. – Wymyśliłaś to!

Ale wiedziałam, że nie wpadłaby na coś podobnego.

Linda wyjęła z kieszeni kartkę papieru. Była to połówka listu,
najwyraźniej zakończenie, pokryta dużym, dziecinnym pismem ciotki Emily.
Zaglądałam Lindzie przez ramię, kiedy odczytywała:

– „…nie mówić od razu dzieciom, że zaręczyliśmy się, jak uważasz,
kochanie? Ale przypuśćmy, że on się Fanny nie spodoba, chociaż nie
widzę, dlaczego miałby się nie spodobać, ale dzieci są takie dziwne, czy
to nie byłby tym większy szok? Ojej, nie potrafię się zdecydować. W każdym razie, rób, jak uważasz, że będzie najlepiej, kochanie,
przyjeżdżamy we czwartek, zatelefonuję w środę wieczór, żeby wiedzieć,
na czym stanęło. Najserdeczniejsze ucałowania, Emily”.

Sensacja w kryjówce Honsów.

3

– Ale dlaczego? – zapytałam po raz setny.

Wraz z Lindą i Louisą tłoczyłyśmy się w łóżku Louisy, natomiast Bob
przysiadł na brzegu. Rozmawialiśmy szeptem. Te północne pogawędki były
jak najsurowiej wzbronione, ale w Alconleigh bezpieczniej było łamać
zasady wczesną nocą niż kiedykolwiek indziej w ciągu doby. Wuj Matthew
praktycznie zasypiał przy kolacji. Następnie drzemał w swoim gabinecie
przez jakąś godzinę, by powlec się potem, niczym w lunatycznym transie,
do łóżka, gdzie spał głębokim snem kogoś, kto spędził cały dzień na
powietrzu, aż do piania koguta następnego ranka, kiedy to budził się
niesłychanie rześki i pełen wigoru. Był to czas jego nigdy niekończącej
się wojny z pokojówkami o drewno i popiół. Mianowicie pokoje w Alconleigh ogrzewano płonącymi polanami w kominkach i wuj Matthew
słusznie utrzymywał, że jeśli palenisko ma funkcjonować właściwie,
wszystek popiół winien zostać w nim w postaci wielkiego, gorącego,
tlącego się zwału. Jednak pokojówki nie wiedzieć czemu (może tak zostały
nauczone wcześniej) uważały za punkt honoru wygarnięcie całego popiołu.
Kiedy szarpania, przekleństwa, napaści o szóstej rano wuja Matthew w szlafroku w „turecki” wzór przekonały je, że to niewykonalne, uparły
się, żeby tak czy siak wygarniać popiół po trochu, po jednej szufli co
rano. Mogę tylko przypuszczać, że czuły, iż w ten sposób zaznaczają
swoją osobowość.

Skutkowało to niesłychanie podniecającą wojną podjazdową. Wiadomo, że
pokojówki wstają bardzo wcześnie i zwykle mogą liczyć na trzy pełne
godziny, kiedy dom należy tylko do nich. Ale nie w Alconleigh. Wuj
Matthew zawsze, zima czy lato, był na nogach już przed piątą i aż do
mniej więcej siódmej, kiedy to brał kąpiel, snuł się po domu, wyglądając
w swoim szlafroku jak król Herod i popijając niezliczone filiżanki
herbaty z termosu. Śniadanie dla wuja, ciotki, rodziny i gości,
wszystkich bez wyjątku, było punktualnie o ósmej, spóźnień nie
tolerowano. Wuj Matthew nie miał żadnych względów dla porannego snu
innych ludzi, po piątej rano trudno było zresztą na to liczyć, jako że
on tłukł się po domu, krzycząc na psy, rycząc na pokojówki, brzęcząc
filiżankami, strzelając na trawniku z batów do zaganiania bydła – batów,
które przywiózł z Kanady, a które robiły hałas większy niż strzały z karabinu – a wszystko to przy akompaniamencie Galli-Curci na gramofonie,
nienaturalnie głośnym z olbrzymią tubą, przez którą wydobywało się
wrzaskliwe „Una voce poco fa”, aria Łucji, „Lo, here the gen-tel
lar-ha-hark” i tym podobne, grane na najwyższych obrotach, przez co
brzmiały jeszcze wyżej i piskliwiej niż powinny.

Nic nie przypomina mi bardziej dni mojego dzieciństwa w Alconleigh niż
owe pieśni. Wuj Matthew grał je bez ustanku przez lata, aż czar prysł,
kiedy to specjalnie odbył podróż do Liverpoolu, żeby usłyszeć
Galli-Curci na żywo. Rozczarowanie wywołane jej wyglądem było tak
wielkie, że od tego czasu płyty z jej pieśniami umilkły już na zawsze,
zastąpione przez najniższe basy, jakie można było dostać za pieniądze:

„Straszna musi być śmierć nurka

Samotnego w głę-ę-ę-bi mórz”.

Albo:

„Drake udaje się na zachód, chłopaki”.

Ogólnie biorąc, rodzina przyjęła te pieśni z ulgą, jako że brzmiały
wczesnym świtem mniej przeraźliwie.

– Dlaczego ona chce wyjść za mąż?

– Przecież nie może być zakochana. Ma czterdzieści lat.

Podobnie jak wszyscy bardzo młodzi ludzie uważaliśmy za pewnik, że
miłość to zabawa dla dzieci.

– Myślicie, że ile on może mieć lat?

– Chyba z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt. Może ona myśli, że byłoby
przyjemnie być wdową. Żałoba, rozumiecie.

– Może myśli, że Fanny przydałby się męski wpływ.

– Męski wpływ! – prychnęła Louisa. – Przewiduję kłopoty. Przypuśćmy, że
on się zakocha w Fanny, to dopiero będzie bal, jak z Somersetem i księżniczką Elżbietą. Będzie cię macał i podszczypywał w łóżku,
zobaczysz.

– Raczej nie w jego wieku.

– Starzy mężczyźni lubią małe dziewczynki.

– I małych chłopców – dodał Bob.

– Wygląda na to, że ciotka Sadie nic nie powie przed ich przyjazdem –
zauważyłam.

– Jest jeszcze blisko tydzień, pewno się zastanawia. Omówi to z papą.
Może by warto podsłuchać następnym razem, gdy będzie brała kąpiel.
Mógłbyś to zrobić, Bob.

Dzień Bożego Narodzenia upłynął, jak zwykle w Alconleigh, na zmianę
między przebłyskami słońca a krótkimi ulewami. Wyrzuciłam z myśli,
zgodnie z właściwą dzieciom tendencją, niepokojące wieści o ciotce Emily
i skupiłam się na przyjemnościach pobytu. Około szóstej rano
otworzyłyśmy z Lindą nasze zaspane oczy i zaczęłyśmy od zajrzenia do
pończoch. Właściwe prezenty pojawiały się później, przy śniadaniu, ale
pończochy pełne skarbów stanowiły wyśmienite hors d’oeuvre. Potem
przyszła Jassy i zaczęła nam sprzedawać swoje rzeczy. Jassy dbała tylko
o pieniądze, bo oszczędzała na ucieczkę z domu; wszędzie nosiła ze sobą
swoją książeczkę oszczędnościową i zawsze wiedziała co do grosza, ile
ma. To następnie przekładało się – jakimś cudem determinacji, bo Jassy
była bardzo słaba w rachunkach – na tyle a tyle dni pobytu w wynajętym
pokoju.

– Jak ci idzie, Jassy?

– Bilet do Londynu oraz miesiąc, dwa dni i półtorej godziny w pokoju z umywalką i śniadaniem.

Skąd miałyby pochodzić inne posiłki, pozostawało sprawą wyobraźni. Co
rano Jassy studiowała w „Timesie” ogłoszenia o wynajmowanych pokojach.
Jak dotąd najtańsze znalazła w Clapham. Tak rwała się do gotówki, która
przemieni jej marzenia w rzeczywistość, że można było z całą pewnością
liczyć na korzystny interes w okolicach Bożego Narodzenia czy jej
urodzin. Jassy w owym czasie miała osiem lat.

Muszę przyznać, że moi źli rodzice stawali na wysokości zadania, gdy
chodziło o Gwiazdkę, i moje prezenty od nich wzbudzały zawsze zazdrość
całego domu. Tamtego roku matka wprost z Paryża przysłała mi złoconą
klatkę pełną wypchanych kolibrów. Nakręcone ćwierkały, podskakiwały i piły z małego wodotrysku. Dostałam też futrzany kapelusz i złotą
bransoletkę z topazami, której urok był tym większy, że ciotka Sadie
uznała ją za nieodpowiednią dla dziecka i nie omieszkała tego
powiedzieć. Ojciec podarował mi kucyka i dwukółkę, bardzo elegancki
ekwipaż, który przybył parę dni wcześniej i został ukryty przez Josha w stajni.

– Typowe dla tego przeklętego głupca Edwarda przysyłać to tutaj –
powiedział wuj Matthew. – I my mamy się martwić, jak dostarczyć to do
Shenley. Założę się, że biedna Emily nie będzie zachwycona. Kto u licha
ma doglądać tego kucyka?

Linda popłakała się z zazdrości.

– To t a k i e niesprawiedliwe –
powtarzała – żebyś to ty miała złych rodziców, a nie ja.

Uprosiłyśmy Josha, żeby po obiedzie wziął nas na przejażdżkę. Kucyk był
anielsko łagodny, a całość łatwa w obsłudze dla dziecka, nawet
zaprzęganie. Linda, w moim kapeluszu, powoziła. Spóźniłyśmy się na
choinkę – dom już wypełniali dzierżawcy i ich dzieci. Wuj Matthew,
usiłujący włożyć strój Świętego Mikołaja, zrugał nas tak gwałtownie, że
Linda musiała pobiec na górę się wypłakać i nie wróciła, by odebrać od
niego swój własny prezent. Wuj Matthew, który zadał sobie pewien trud,
żeby zdobyć dla niej wymarzoną orzesznicę, bardzo się tym przejął;
ryczał na każdego po kolei i zgrzytał protezami. W rodzinie się mówiło,
że starł już cztery komplety protez w swoich atakach wściekłości.

Przemoc osiągnęła tego wieczoru apogeum, kiedy Matt pokazał pudełko
zimnych ogni, które moja matka przysłała mu z Paryża. Na pudełku widniał
napis pétards. Ktoś zapytał Matta: „Jak one działają?”, na co ten
odpowiedział: „Bien, ça pète, quoi?”4. Ta uwaga, podsłuchana
przez wuja Matthew, została skwitowana tęgim laniem, co, prawdę mówiąc,
było bardzo niesprawiedliwe, bo biedny Matt powtórzył tylko to, co
Lucille powiedziała mu tego dnia wcześniej. Ale Matt uważał lanie za coś
w rodzaju naturalnego zjawiska, niezwiązanego z żadnym jego własnym
działaniem, i przyjmował je dość filozoficznie. Często się
zastanawiałam, jakim cudem ciotka Sadie mogła wybrać Lucille,
uosabiającą szczyt wulgarności, na wychowawczynię swoich dzieci. Wszyscy
kochaliśmy Lucille, wesołą i pełną fantazji, czytała nam głośno bez
przerwy, ale jej język był rzeczywiście przedziwny i na nieświadomych
zastawiał straszliwe pułapki.

– Qu’est-ce que c’est ce custard, qu’on fout partout?5

Nigdy nie zapomnę, gdy Matt całkiem niewinnie wypowiedział tę uwagę u Fullera w Oksfordzie, dokąd zabrał nas wuj Matthew, żeby nas uraczyć
jakimiś pysznościami. Konsekwencje były straszne.

Chyba nigdy nie przyszło wujowi Matthew do głowy, że Matt nie znał tych
słów sam z siebie i że naprawdę byłoby sprawiedliwiej wstrzymać je u źródła.

4